Witaj w Hogwarcie

Sieć Fiuu

niedziela, 29 listopada 2015

32. Kogo wyrzucą, ten wyleci

  15. 04. 2013 r. PONIEDZIAŁEK

   - Uch, ta astronomia - mruknęła Dominique Weasley pod nosem, leżąc wyciągnięta na dywaniku przed kominkiem i pisząc kilometrową pracę połamanym piórem.
   Fiffie, siedząca na fotelu, zaszeleściła wypracowaniem podobnej długości. Victoire westchnęła tylko - właśnie robiła kolejne kolczyki-cuda: wisienki z różowych pereł, które ponoć znalazła nad morzem w zatoce, w której jeździliśmy na łyżwach w Boże Narodzenie. Ja kończyłam swoją robótkę, nad którą pracowałam chyba cały rok, choć i tak druty ciągle zaplątywały mi się w wełnę, taka byłam zdenerwowana.
   - Pocky! - Domie gwałtownie poderwała głowę znad pergaminu, którego prawie dotykała nosem. - Przestań szczękać tymi drutami! Nie mogę się skupić!
   Nawet jej nie usłyszałam.
- Pauline! - krzyknęła znowu. - Co ty taka rozkojarzona? Chyba powinnaś się cieszyć...!
- Co? - zdziwiłam się. - Z czego?
- No z tego, że McGonagalla odwołała przesłuchanie! - wyjaśniła Di, gryząc koniuszek swojego połamanego pióra.
- Jak to: odwołała? - Victoire przerwała na chwilę ściubolenie swego arcydzieła.
- No wczoraj! - Dominique zamaszyście powróciła do pisania.
- A ty czemu się nie cieszysz? - Fiffie uniosła brwi znad swojej pracy.
- Cieszę się, cieszę - odrzekła Dominique, gryzmoląc po pergaminie atramentem. - Ale utrudnia mi to trochę fakt... - wykreśliła coś z wypracowania po czym powróciła do bazgrolenia -...że muszę pisać tę okropną-pracę-dla-Sinistry!
- Nie martw się, niedługo zrobisz sobie przerwę - mruknęłam.
- Tak... - Dominique usiadła na dywaniku. - To bardzo dobry pomysł...
- Będziemy musiały iść do lochów - poinformowałam ją.
- A my może pójdziemy do Jake'a i Matthew, co Fiffie? - Domie najwyraźniej mnie nie usłyszała.
- Nie, Dominique - zaprzeczyła spokojnie Victoire, dalej nie przerywając swojej pracy. - Idziemy do lochów wszystkie cztery.
- Ale po co? - Dominique o mało co nie przewróciła kałamarza.
- No wiesz... - Vicky doczepiła sztuczne listki do drugiego kolczyka. - Chyba musicie poznać Malvę-Loreine, jeżeli chcecie, żeby nam pomogła...
- No cóż, jak na razie jest w porządku - stwierdziła Fiffie. - Skoro McGonagalla na razie się nie czepia...
- Jak to: nie czepia? - nie zrozumiałam.
- No przecież odwołała przesłuchanie.
- Ale to było wczoraj - zauważyła Vi.
- A więc kolejny tydzień mamy w spokoju.
   Ja i Vic wytrzeszczyłyśmy na nią oczy, a potem na siebie. Fiffie spojrzała na nas pytająco.
- No co?
- Nie powiedziałaś im? - wyszeptałam ze zgrozą.
   Victoire pokręciła przecząco głową.
- Byłam pewna, że ty...!
   Powoli, spojrzałyśmy z powrotem na swoje siostry. Fiffie przypatrywała się nam ze zmartwiałą twarzą, Dominique ze zmrużonymi oczyma.
- Że niby czego nam nie powiedziałyście? - spytała podejrzliwie.
- Zaraz. - Vika zmarszczyła brwi. - To wy nie wiecie, że przesłuchanie jest dzisiaj?
- DZISIAJ?! - wrzasnęły równocześnie tak, że aż krukoni zatopieni w książkach podskoczyli na swoich miejscach, podobnie jak ja, Victa, a nawet moje lewitujące druty.
- Dlaczego nam nie powiedziałyście? - zawołała Fiffie, która pobladła jak umarła.
- A wy skąd wiedziałyście, że wczoraj nie było przesłuchania, skoro nic wam nie mówiłyśmy? - zapytała Victoire.
- Bo przypomniałyśmy sobie o nim dopiero po godzinie! - zaczęła Di. - Więc pomyślałyśmy, że skoro McGonagall sama po nas nie przyszła... - Nagle jej wzrok padł na jej wypracowanie, całe zalane atramentem. - O nie...
- No to w każdym razie teraz już wiecie... - uśmiechnęła się krzepiąco Victoire, a ja uklękłam przy Domie i zaczęłam ściągać różdżką tusz z pergaminu, czego nauczyłam się na szlabanie w bibliotece na początku roku szkolnego. - To co, idziemy?
- Gdzie? - wybełkotała Fiffie.
- Do Malvy-Loreine!
- No właśnie, kto to ta cała Malva-Loreine? - zapytała Di rozdrażniona, z niepokojem obserwując znikający z jej pracy tusz. - Czemu wszyscy mają tak pełno tajemnic?! - wybuchła. - Matthew, Jake, Teddy, wy, Nannah, nawet Bacy!
- Och doprawdy, nie ma to jak wspominać o Bacy w takiej chwili! - mruknęłam.
- No co? - Dominique wzięła ode mnie kartkę i zaczęła ją ze wszystkich stron oglądać, aby nie przeoczyć nawet najmniejszej plamki.
- Ale że ta Malva-Loreine pójdzie z nami na przesłuchanie? - zapytała Fiffie.
- Tak - potwierdziła Victoire, po czym wstała i zaczęła zbierać z kanapy swoje rzeczy. - To idziecie, czy nie?
   Dominique poderwała się na równe nogi, gotowa do działania.
- Naturallement, madmouiselle! - zasalutowała. - Tylko odniesiemy wypracowania...
- Co, już skończyłaś? - zdziwiła się Fiffie.
- No oczywiście, że nie - rzekła Di z politowaniem. - A może ty tak?
- Nie... - wymamrotała moja młodsza siostra z kwaśną miną.
- A więc chyba się ze mną zgodzisz, że należy trochę zregenerować umysły przed zakończeniem pracy, mam rację?
- Nie ma to jak regenerować się w gabinecie dyry... - odburknęła Fiffie, po czym obie powlekły się do sypialni dziewcząt z pierwszej klasy.
   Victoire ujęła w palce dopiero co skończone wisienki-cuda i przyłożyła mi do płatków uszu, muskając mi policzki chłodnymi perłami.
- Pasowałyby ci - stwierdziła, przekrzywiając głowę.
   Cofnęłam się, z zakłopotaniem dotykając cienkiego warkoczyka, którego zaplotłam sobie dziś rano przy uchu. Miałam nieodparte wrażenie, że ktoś nas obserwuje, mimo że w pokoju wspólnym oprócz nas było jeszcze z jakieś trzydzieści osób.
- Chodźmy do dormitorium - powiedziałam.
   Wzięłam druty, po czym zaczęłyśmy wspinać się po schodach do sypialni, w której spodziewałyśmy się zastać czytającą Julię, użalającą się nad sobą Lisę i świrującą Brendę, tak jak zwykle. Jednak ten wieczór pod tym względem stał się zaskakujący.
   Lisa siedziała na podłodze z oczami w słup, oparta plecami o grzejnik znajdujący się pośrodku dormitorium, cała zielona na twarzy. Obok niej klęczała Brenda z ogłupiałą miną.
   - Co jej się stało? - Victoire spojrzała na Lisę ze strachem, a ja rozejrzałam się po dormitorium. Julii nie było; najwyraźniej siedziała razem z Paris w bibliotece, nad książką Uczucia a rozsądek ukradzioną Brendzie. Uklękłyśmy przy Lisie.
- Ona w ogóle kontaktuje? - zapytała Vicky z przestrachem.
   Brenda wykrzywiła usta w podkówkę, która zaczęła drżeć.
-  No właśnie... właśnie... chyba nie!!! - I wybuchła płaczem.
    Nachyliłam się nad Lisą.
- Lisa? - pomachałam jej dłonią przed twarzą, starając się nie zważać na naprzemienne łkanie i czkanie Brendy. Wzrok Lisy zawisł na mojej dłoni, po czym przeniósł się na mnie, rozszerzając jej oczy.
- Brzuch mnie boli... - wystękała cierpiętniczo, po czym zwiesiła głowę w taki sposób, jakby była kukiełką, której ktoś zbyt gwałtownie opuścił sznurek.
   Brenda była już cała czerwona od szlochu.
- Brenda... - Victoire starała się opanować sytuację. - Bren, proszę cię, przestań płakać i powiedz nam co się stało?
- Och Vi-Vicky...! Ty to jesteś p-prawdziwa przyjaciółka!! - I zaczęła jej się wypłakiwać na ramieniu.
   Vicky bezradnie poklepała ją po plecach, na co ona jeszcze mocniej chwyciła ją za szyję.
- Och, ty-ty zawsze mi pomagasz! Ch-chyba nigdy ci-ci się nie odwdzięęęczęęę...!!
   Vika wreszcie zdołała ją od siebie odsunąć.
- Brenda. - Chwyciła ją za ramiona. - Uspokój. Się.
- Przyjaźń z tobą... - Brenda nie zwróciła na nią uwagi - ...jest jak...
- Brendie...
- ...jak... szumiące morze! - bełkotała. - Och, nie jestem dobra w tej całej poezji. Ale ty-ty mnie r-rozumiesz, prawda?
   Wgapiła się w nią oczami wygłodniałej pandy.
   Victoire puściła ją, zmieszana.
- Zaraz zemdleję - rozległ się zbolały głos Lisy.
   Teraz była już wyraźnie zielona.
- Trzeba ją zaprowadzić do skrzydła szpitalnego! - zawołałam.
- Do-do skrzydła...? - wyjąkała Brenda. - Och, to-to wszystko moja winaaa!! - Spod jej powiek na nowo wytrysnęły łzy.
- Och, weź się w garść! - Wyczarowałam chusteczkę i rzuciłam ją Brendzie tak, że wylądowała na jej twarzy, a gdy opadła, Brenda miała już zupełnie inną minę.
- No wiesz co, Pauline! - rzekła obrażonym tonem, podnosząc chustkę. - Lepiej się zastanów, zanim rzucisz komuś czymś w twarz...
- Brenda, lepiej powiedz nam w końcu co się stało! - nie wytrzymała Victa. - Dlaczego to twoja wina?
   Brenda przybrała jedną ze swoich min skruszonego kurczątka.
- Bo... bo dałam jej taki środek na odchudzanie...
   Można było się tego spodziewać.
- A-ale ona sama tego chciała!
- No wiesz co, Brenda... - westchnęłam. - Lepiej się zastanów, zanim doprowadzisz kogoś czymś na cmentarz...
   Spojrzała na mnie z przerażeniem.
- Na cmentarz...? - powtórzyła głupio.
- No wiesz co, Pocky - odezwała się Vicky. - Lepiej się zastanów, zanim powiesz coś komuś, gdy jego psychika jest w bieżącej chwili w stanie nieważkości...
   Ale zanim Brenda zorientowała się, że ją przedrzeźniamy, do dormitorium weszły Fiffie i Dominique.
   - No co tam? - Dominique jednym spojrzeniem wytrawnego detektywa omiotła rozgrywającą się przed nią scenę. - Idziemy, czy nie?
- Idziemy? TERAZ?! - Brenda prześwidrowała ją takim wzrokiem, jakby Di była pod wpływem jakichś ciężkich ziółek. Zaraz ciekawsko zmrużyła oczy. - Ale gdzie?
- Nieważne - wtrąciła szybko Vicky, zanim Dominique zdążyła coś odparować. - Zaraz Domie, tylko... eee... Lisa przedawkowała chyba jakieś podejrzane prochy.
- Wcale nie przedawkowała! - krzyknęła Brenda w przestrachu i ogólnym wytrąceniu z równowagi (jeżeli kiedykolwiek miała w sobie jakąś równowagę). - Wszystko zrobiłam zgodnie ze sposobem użycia...
- A więc musiały to być jakieś sproszkowane bobki pufków - stwierdziła rozsądnie Victoire.
   Brenda spojrzała na nią z uwielbieniem.
- Och, tak jak mówił Seth! Vicky, jesteś taka mądra. I taka pomocna! Nie wyobrażam sobie co by było, gdybym cię nie miała...
- Dobra, dosyć tego - twardo przerwała jej Di, która zawsze zdawała się przejmować ster w każdej kryzysowej sytuacji. - Lepiej szybko wezwijmy panią Pomfrey, bo biedaczka chyba zaraz zemdleje!
- A może to były sproszkowane Omdlejki Grylażowe? - podsunęła Fiffie.
- Właśnie, pamiętacie tę historię z Sherry Power i mieszanką Lesera? - dodała Di.
   Brenda otworzyła usta, ale natychmiast je zamknęła, bo w tym momencie drzwi sypialni otworzyły się i stanęła w nich Julia, obładowana tyloma książkami, że można było zacząć się zastanawiać, czy nie wypożyczyła przypadkiem połowy biblioteki.
- Co tu się dzieje? - zastrzeliła nas pytaniem od progu, jak zawsze rozjuszona, a jej rude włosy jak zwykle zdawały się być wręcz naładowane elektrycznością.
   W tej chwili głowa Lisy opadła bezwładnie na piersi, a ona sama zsunęła się na bok po ściance grzejnika i wylądowała prosto na kolanach Brendy.
   Brenda zawyła.
- O Boże, otrułam ją! Zabiłam na śmierć! O Boże, Boże...!!
   Ale Julia tylko spokojnie podeszła do swojego łóżka, poukładała książki w pięciu stosach tylko według sobie znanej zasady, po czym wyjęła skądś ogromne Kompendium Zaklęć i Przeciwzaklęć, które poczęła wertować od deski do deski.
   Brenda spojrzała na nią przez łzy z niedowierzaniem i złością.
- Czy naprawdę nawet teraz musisz czytać?!
   Julia zignorowała ją.
- Jest - mruknęła pod nosem, po czym poprawiła sobie okulary w rogowej oprawce i odchrząknęła. - Zaklęcie brzmi Rennervate i przeciwdziała Drętwocie.
- No i co dalej? - zainteresowała się Dominique. - Jaki to poziom?
- Och, czy wy naprawdę myślicie, że w tej chwili wystarczy tylko znaleźć odpowiednią książkę?! - histeryzowała Brenda.
   Ja, Victoire, Julia, Fiffie i Domie spojrzałyśmy na nią jak na wariatkę.
- Jesteśmy krukonkami! - zawołała Fiffie. - A niby jak inaczej miałybyśmy starać się pomóc?
- No nie wiem, może... wezwać pomoc? - warknęła Brenda ze złością.
   Julia gwałtownie zatrzasnęła księgę.
- A więc wezwij pomoc, a nie urządzasz histerię!
   Brenda wytarła twarz i nochal w chusteczkę, którą jej wcześniej rzuciłam.
- W takim razie chodź, Vicky! - rzuciła władczym tonem, po czym zanim któraś z nas zdążyła jakkolwiek zareagować, chwyciła Vikę za rękę i pociągnęła do drzwi, gdzie już zniknęły na schodach.
   Julia, ja, Dominique i Fiffie przeciągnęłyśmy Lisę na jej łóżko.
- Czy ktoś w ogóle wie, czym Brenda ją naszpikowała? - zapytała Julia.
   Żadna z nas nie odpowiedziała.
- Pocky, czy nie powinnyśmy już iść? - powiedziała tylko Fiffie.
   Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, jak przez tę całą akcję mamy mało czasu.
- Julia, zostaniesz z nią tu? - rzuciłam w stronę rudej pytanie, na które odpowiedź była raczej oczywista.
- A tobie gdzie znowu tak śpieszno? Nie dość ci kłopotów? - spojrzała na mnie oskarżycielsko, a ja znów poczułam się wytrącona z równowagi, tak jak przedtem, w pokoju wspólnym. A jeśli Julia nie dała sobie tak szybko spokoju jak Quirke? Może nie porzuciła jednak swoich podejrzeń?
   Szarpnęłam głową w stronę drzwi.
- Idziemy - zakomenderowałam.
   Pierwsza na progu znalazła się Dominique i dlatego to ona pierwsza poślizgnęła się, po czym zjechała w dół, dół, dół, z przeciągłym piskiem.
   Ja i Fiffie wystawiłyśmy głowy z sypialni. No jasne, oczywiście ślizgawka. Spojrzałyśmy po sobie z uniesieniem brwi.
- Założę się, że to znowu jacyś chłoptasie do Domie... - mruknęła Fiffie.
- Ta? - rzuciłam.
- No... Zawsze przychodzą po "informacje" o Vi.
   Odwróciłam się do niej.
- Serio? - zdziwiłam się.
- No... - wywróciła oczami.
   Po czym zjechałyśmy po zjeżdżalni do pokoju wspólnego, gdzie Dominique już objeżdżała obojętnego na wszystko Jake'a i oburzonego Matthew.
- Wy idioci! - wrzeszczała. - Chcecie, żebym skręciła kark?!
- Cóż, fajnie by było - odwarknął Matthew, w chwili gdy wylądowałyśmy na dywaniku przed schodami.
   Fiffie spojrzała na niego jak na głupka i już miała coś powiedzieć, kiedy im przerwałam:
- Fiffie, Domie, nie ma czasu! Czy wy naprawdę zawsze musicie się kłócić?
   Domie i Matt przestali na siebie wściekle patrzeć i spojrzeli na mnie ze zdziwieniem.
- Wcale nie zawsze się kłócimy!
- Jasne - skwitował Jake z kwaśną miną. Co on ostatnio taki ponury? Czyżby kryzys z Nanną?
- Idziemy, czy nie? - zniecierpliwiłam się.
- Czekaj! - Di obróciła się w stronę Jake'a i Matthew. - Tak właściwie, to czego wy chcieliście?
   Przejechałam ręką po czole.
- No wiesz... - Matthew przybrał złośliwy wyraz twarzy. - Właściwie chcieliśmy wam wyjawić swoją tajemnicę, ale skoro nie chcecie...
   Fiffie rzuciła mu ironiczne spojrzenie.
- Wiesz co Matthew, jeśli to miał być szczyt twojego poczucia humoru, to mógłbyś w ogóle go nie mieć!
- Idziemy - zdecydowała wreszcie Di i wyszłyśmy z salonu krukonów, odprowadzane wzrokiem przez obrażonego Matta i obojętnego na wszystko Jake'a.
   - To gdzie idziemy?
   Stałyśmy na korytarzu pomiędzy trzema decyzjami: pójść do Skrzydła Szpitalnego po Vicky, iść do Starych Lochów po Malvę-Loreine, czy może od razu do McGonagall?
- Chodźmy do lochów. - Ruszyłam szybkim krokiem. Miałam nadzieję, że miniemy się z Viką, a jeśli nie, to domyśli się gdzie jesteśmy i do nas dołączy.
   No i oczywiście na trzecim piętrze musiałyśmy się natknąć na Irytka!
   - Oooo! - zawrzasnął na nasz widok i natychmiast zaczął szybować tuż nad Dominique, trzymając ją za kosmyk włosów na czubku głowy. - Panna Jestem Zarozumiałą Głupią i Próżną Wilą wyszła na spacerek przed kolacyjką? Ze swoimi sługuskami? Swoimi przydupaskami??
- Puść mnie! - krzyknęła Dominique. - Puszczaj mały, przebrzydły debilu, albo pożałujesz!
   Ale Iryt tylko strzelił z malinowej gumy do żucia i szarpnął za jej kosmyk.
- Głupia wila kapryśnica wybuchowa jak gaśnica! - chichotał. - Wila dobrą linię trzyma, a obżera się jak świnia!
- Nawet nie wiem co to jest gaśnica, ty idioto! - wrzasnęła Domie.
   Lecz Iryt już jej nie odpowiedział, tylko cały czas złośliwie się śmiejąc, wyjął z otworu gębowego obślinioną, wyblakłą od wielogodzinnego żucia kulkę gumy malinowej, po czym wlepił ją Dominique we włosy i oddalił się wywijając w powietrzu fikołki i wciąż nie przestając rechotać z uciechy.
   Dominique dotknęła ręką głowy, po czym krzyknęła z obrzydzeniem.
   - WYJMIJCIE TO!!
- Ale jak?! - zapytała Fiffie bezradnie.
- NIE WIEM! JAKKOLWIEK!
- Wingardium Leviosa - rzekła Fiffie bez przekonania, co sprawiło jedynie tyle, że guma podskoczyła we włosach Di i zaczęła ciągnąć je do góry. Domie wrzasnęła jeszcze głośniej.
- AUA! To boli!!!
- Wiesz, może spróbowałabym ci pomóc ręcznie, ale za bardzo się brzydzę - odparła Fiffie.
- Co za Iryt! Zabiję go przy następnym spotkaniu! - pomstowała Di. - Pomóżcie...
- Przydałoby się Kompendium Julii... - westchnęłam.
- Durna guma! - zdenerwowała się Fiffie. - Iryt zawsze wszystko psuje!
- Trudno. Chyba będę musiała sobie ciachnąć włosy... - Dominique podjęła drastyczną decyzję, po czym z ciężkim sercem wyciągnęła swoją różdżkę.
- Och, nie! - Fiffie zakryła oczy.
- Co? - zdziwiła się Di.
- Na pewno utniesz sobie palec...
- No to ty mi to zrób.
   Fiffie uniosła różdżkę, po czym powoli zaczęła ścinać Domie kosmyk włosów, jak najbliżej gumy, aby jak najmniej ściąć. W końcu, zakończywszy tę operację, jak najprędzej wrzuciła oblepioną włosami gumę do najbliższej zbroi. Myślę, że gdyby zobaczył to Filch, zabiłby ją na miejscu.
- No dobra - podjęła Dominique, tak jakby nie pozbyła się przed chwilą części włosów z obrzydliwą gumą. Mimowolnie pozwoliłam sobie nie po raz pierwszy dojść do wniosku, że Dominique kompletnie różni się od swojej siostry. Niby to właśnie ona zachowywała się bardziej jak wila, ale jednak Victoire nigdy nie pozwoliłaby na ścięcie sobie włosów nawet w najbardziej kryzysowej sytuacji... - No to... idziemy?
- Chyba pędzimy! - poprawiła ją Fiffie.
   I popędziłyśmy trzy piętra w dół do sali wejściowej, a stamtąd do lochów.
   Lecz kiedy wyszłyśmy na korytarz prowadzący do prastarych tuneli, Fiffie zatrzymała się gwałtownie.
 - Co? - spytała Dominique.
- Kroki.
- Jakie znowu na brodę Merlina kroki?!
   Wytężyłyśmy słuch. Rzeczywiście, coś kroczyło ku nam odbijając się od sklepionych ścian i podłóg coraz bliżej i bliżej.
   I udało mi się wciągnąć je za róg korytarza akurat wtedy, kiedy z mroków Starych Lochów wyłonił się Boorack, w całej swej odrażającej okazałości, a za nim nie kto inny jak Malva-Loreine, ze swoją zwykłą, obojętną miną.
   Ledwo co mój mózg ich zarejestrował, a już wiedziałam, że jest niedobrze. To nie był przypadek, kiedy wystarczyło schować się za posągiem, by Boorack nic nie zauważył. Teraz miałam ze sobą Fiffie i Dominique, i jedyna opcja jaka nam pozostawała w tej chwili, to zwiewać gdzie pieprz rośnie i to szybko. A to, że Boorack nakrył Malvę-Loreine na jaraniu tej jej podejrzanej fajeczki, w obliczu tego, że właśnie miałyśmy z nią iść do McGonagall, tylko pogarszało sytuację. Co zamierzał z nią zrobić? Wziąć do swojego gabinetu? Zanim jednak zagłębiłam się w te pytania, postanowiłam prędko się wycofać, aby odpowiedzieć sobie na nie w jakimś bezpieczniejszym miejscu.
   Szybko czmychnęłyśmy więc ciasnym korytarzykiem i dopiero w oświetlonej części lochów puściłyśmy się pędem. Gdzieś w połowie korytarza Fiffie zatrzymała się pod ścianą.
   - Fiffie...! - syknęła Domie, rozszerzając oczy w strachu. - To nie czas na kolkę!
   Ale Fiffie ani nie dyszała, ani nie trzymała się za kłujący bok, lecz wymamrotała coś gorączkowo i wciągnęła nas do...
   Pokoju wspólnego ślizgonów.
   Tam spojrzała na nas triumfująco.
- Nie czas na kolkę, mówicie...?
   Z ulgą i uznaniem pokręciłyśmy głowami. Rozejrzałam się wokoło. Pokój Wspólny Ślizgonów był jedynym salonem, w którym jeszcze nigdy nie byłam - i zdecydowanie wydawał się najbardziej odpychający i luksusowy zarazem. W Wieży Zachodniej krukoni zawsze siedzieli grzecznie w swoich stałych fotelach, zatopieni w wysłużonych tomiszczach, gryfoni odpalali u siebie Magiczne Dowcipy Weasley'ów w swoim roześmianym gronie, zazwyczaj jeszcze przy głośnych kawałkach Fatalnych Jędz, puchoni wykorzystywali swój pokój wspólny praktycznie do wszystkiego co się dało, urządzając w nim od kącika gry w gargulki poczynając, na niezwykle rozwiniętej hodowli trzepotek kończąc. W pokoju wspólnym Slytherinu natomiast, ludzie siedzieli rozparci w czarnych skórzanych fotelach na swoich arystokratycznych tyłkach, z nikim nie rozmawiając, nic nie czytając i w ogóle nic nie robiąc, obserwując jedynie ze znudzonymi minami równie nudne poczynania innych. Zważywszy więc na okoliczności, nasze gwałtowne wejście powinno poderwać ich chyba do sufitu - lecz o dziwo, żaden z nich nie zaszczycił nas nawet spojrzeniem i tylko jeden ślizgon uznał iż jesteśmy godne jego uwagi, co wyjaśniło się dosyć szybko, kiedy rozpoznałam w nim drugoroczniaka Teodora Taylora.
   - O, nasz przewodnik - zauważyłam radośnie, gdy do nas podszedł.
   Fiffie i Domie spojrzały na mnie ze zdziwieniem, natomiast Teodor przeczesał swoją brązową czuprynę.
- Eeee... hej.
   Odwróciły ku niemu głowy z tym samym wyrazem zdumienia. Spojrzenie Fiffie mówiło wyraźnie: "Skąd wy się na brodę Merlina znacie?", natomiast Dominique nagle zrobiła wilowatą minę.
- Och, Teodor... Chyba nie myślisz, że jak tu przychodzimy, to zawsze tylko do ciebie! - zachichotała, a Fiffie spojrzała na nią tak jakby jej skręcała kark. - Oczywiście to nie znaczy, że cię nie lubimy - pośpieszyła z zapewnieniem Di.
   Teraz Fiffie miała tak samo zmieszaną minę jak Teodor, choć Dominique najwyraźniej bawiła się świetnie. Czy jest to jedna z wrodzonych cech wil, że uwielbiają zaskakiwać, demonstracyjnie lekceważyć i onieśmielać chłopców? Cóż, jeżeli tak, to Victoire bardzo skutecznie to z siebie wykorzeniała, ale Dominique była inna i wcale nie starała się powstrzymywać swoich wilowatych zapędów. Chociaż, jeżeli zastanowić się u Victy z tym demonstracyjnym lekceważeniem...
  - A więc to była Malva-Loreine? - Fiffie jak najprędzej zmieniła temat, co Teodor przyjął z wyraźną ulgą.
- Tak - odparłam.
- No to co teraz zrobimy? - Dominique już ostatecznie zakończyła torturowanie niewinnych chłopców.
- Myślę, że musimy się upewnić, czy Boorack nie poszedł z nią do swojego gabinetu - zawiesiłam głos - ...a potem pójdziemy do McGonagall.
- W razie jakby ich tam nie było? - upewniła się Di.
- Oui - przytaknęłam zwyczajowym potwierdzeniem Victy, na co Dominique się zaśmiała, a Fiffie spoważniała.
- Właśnie, a co z Viką?
- Och, Vika to nie dziecko - Domie machnęła ręką. - Poradzi sobie!
- A jak sprawdzimy czy Boorack jest w gabinecie? - zapytała Fiffie.
- Domie, masz przy sobie jakieś Ucho Dalekiego Zasięgu? - zwróciłam się do niej, wiedząc, że siostry Weasley zawsze mają pełno gadżetów Weasley'ów po kieszeniach. Dominique pogrzebała w wewnętrznej kieszeni swojej szaty i wyjęła z niej po kolei: czaro-taśmę, zgniecioną kartę z Czekoladowych Żab, dwie fasolki Wszystkich Smaków o podejrzanych kolorach, pudełeczko Proszku Natychmiastowej Ciemności, zepsuty Detonator Pozorujący oraz Krwotoczkę Truskawkową - po czym bezradnie pokręciła głową:
- Non, rien a rien.
- A kartę z Czekoladowych Żab to się nosi! - ofuknęła ją Fiffie.
   Dominique zrobiła lekceważącą minę.
- A po co nam właściwie Uszy? Przecież Boorack będzie się na nią tak darł, że i bez nich wszystko będzie słychać!
- Raczej nie - odezwał się Teodor. - Rzucił sobie na drzwi Zaklęcie Nieprzenikalności, więc nawet Uszy niewiele by tu zdziałały.
- Trzeba było tak od razu! - zdenerwowała się Di. - Ja tu wywalam wszystkie śmiecie z kieszeni, a ten stał i się patrzył...!
   Tym razem Teodor jak na ślizgona przystało, nie dał się wytrącić z równowagi.
- Przecież nie przyszłaś tu do mnie, więc po co ci moje rady... - uniósł brwi.
   W jednej chwili Domie się zaróżowiła.
- To co... fasolkę? - Ugodowo uniosła w dłoni dwie podejrzane fasolki Wszystkich Smaków.
- A kiedy je tam schowałaś? - spytał podejrzliwie.
- Nie dalej, niż dzisiaj rano - zaszczebiotała Di, po czym oboje wsunęli po jednej fasolce do ust.
   Nastała chwila napięcia.
- Schabowy - stwierdził po sekundzie Teodor.
- Malinowa guma do żucia - odparła Di, po czym zrobiła zabawną minę. - Co ja dzisiaj mam z tymi gumami...!
- Dobra! - zniecierpliwiła się Fiffie. - To c o  r o b i m y ?
- Może przede wszystkim wyjdźmy stąd? - podsunęłam. - Boorack już dawno sobie poszedł.
- Teodor, chodź z nami! - Dominique pociągnęła go za rękaw w stronę wyjścia. - Możesz się jeszcze przydać.
   Wyszliśmy z salonu ślizgonów i ruszyłyśmy razem z Teodorem w stronę gabinetu Booracka. Tam spojrzeliśmy po sobie, niepewni co robić dalej, lecz po chwili Teodor zapukał po prostu do drzwi.
   Odpowiedziała mu cisza.
- I już. - Odwrócił się do nas. - Nie ma go.
- A jeśli to te Zaklęcie Nieprzenikalności? - wysunęła Fiffie z powątpiewaniem.
- Zaklęcie działa tylko z zewnątrz - odparł Teodor. - Przecież Boorack musi słyszeć pukanie do drzwi, jak jest w środku. A że nam nie otworzył, to znaczy, że go nie ma.
- No to do dyry marsz! - klasnęła w dłonie Domie. - Merci, Teodor! - dodała miękko i stanęła na palcach, by cmoknąć go lekko w policzek.
   Fiffie wywróciła oczyma i zacięła usta, jakby ta scena była tak żałosna, że nie zasługiwała na jej uwagę.
   I nie odezwała się aż do Gabineciego Królestwa McGonagall, pod którym jak gdyby nigdy nic stała sobie... Victoire, beztrosko podrzucająca bombowego karmelka z Miodowego Królestwa i z Kiriaką na ramieniu.
   - O, a ty co tu robisz? - zaskoczyła się Dominique.
- Boorack nie pozwolił mi wejść. - Wskazała kciukiem na schody za gargulcem. - Zdaje się, że ukradł nam Malvę-Loreine!
- Tak, widziałyśmy - odezwała się wreszcie Fiffie.
- I co z Lisą? - zapytałam.
- Och, to. - Vika schowała karmelka do kieszeni. - Nic poważnego. Już jest przytomna. Wyjdzie z tego w środę.
- Dopiero? - zdziwiła się Di.
- No, czyli będzie w szpitalu jeden dzień! Bo wychodzi w środę rano.
   Dominique spojrzała w stronę gargulca z chytrą miną.
- Znasz hasło? - rzuciła w stronę Vi.
- Oui - padła odpowiedź. - Ale Boorack i tak nie pozwoli wam wejść.
- Jakie jest?
- Niezłe ziółko.
- Co? - zdziwiłam się.
- McGonagall chyba się nudzi - mruknęła Fiffie.
- Nudzi? Przy nas nie da się nudzić! - oburzyła się Domie, po czym rzuciła hasłem w stronę wielkiej chimery. - Wchodzimy?
- Tylko żeby nie było, że was nie ostrzegałam... - rzekła Vi, po czym ponownie wyjęła karmelka i zaczęła nim podrzucać.
   Wspięłyśmy się więc po jeżdżących schodkach tam, gdzie przed drzwiami dyrektorki stał Boorack na rozstawionych nogach i ze skrzyżowanymi rękami, niczym wielki, czerwony sumo.
- Glam, Weasley, Glam! Co-wy-tu-robicie? - ofuknął nas.
- Zostałyśmy wezwane przez panią profesor McGonagall - wyrecytowała Dominique.
- Odwołane - burknął szorstko.
- Słucham? - zapytała Di uprzejmie.
- Wasze spotkanie z dyrektorką zostaje odwołane! - powtórzył. - Na chwilę obecną, dzieci... pani McGonagall przetrzymuje u siebie uczennicę notorycznie wagarującą i podejrzaną o rozprowadzanie wśród innych uczniów i uczennic niezwykle niebezpiecznych i szkodliwych dla organizmu jak i poczucia moralności środków, co jest niedopuszczalne i wysoce karane, może nawet wydaleniem ze szkoły... - Boorack wyraźnie się rozkręcał, ale przerwała mu Di, kolejnym ujmująco grzecznym pytaniem:
- Wobec tego w jakim terminie mamy się stawić?
- Proszę nie przerywać! - powiedział ostro, najwyraźniej poirytowany tym, że nie ma się do czego przyczepić. - Nie wiem kiedy macie się stawić. Możecie poczekać aż pani dyrektor znowu będzie wolna, ale nie sądzę, by miała ochotę na spotkanie z wami po tak przykrym obowiązku...
   I wtedy drzwi gabinetu otworzyły się i stanęła w nich McGonagall razem z Malvą-Loreine.
   Dopiero teraz moją uwagę przykuł fakt, jak Malva-Loreine inaczej wygląda w dziennym świetle. Nie była to już ta sama tajemnicza, niezależna dziewczyna, mająca gdzieś wszystko co się działo naokoło, niedostępna, pogardliwa, w półmroku na swój sposób nawet imponująca. Teraz to był patyczak, nieporadna figurka z pajęczymi odnóżami, sprawiająca wrażenie, jakby zaraz miała potknąć się o własne chude nogi, kuląca szczupłe ramiona jakby w obronie przed światem. W świetle dziennym wydawała się być dziwnie krucha. Można by nawet powiedzieć, że jest brzydka. Właściwie jedynym, co temu zaprzeczało, była powaga na jej bladej, gładkiej twarzy.
   McGonagall wyglądała natomiast jak zmęczona życiem staruszka nękana w jakimś okropnym domu spokojnej starości.
   - Boorack... - (Tylko do niego ze wszystkich nauczycieli zwracała się po nazwisku, pewnie żeby zaznaczyć dystans między nimi i dobrze, bo lepiej dla nas uczniów, żeby Boorack nie spoufalał się zbytnio z dyrektorką). - Odprowadź pannę Bat do Wieży Gryffindoru. - Widząc nas, powiedziała:
- Panna Bat przyznała się do tego, że to ona zleciła wam tę kradzież.
   Miałam nadzieję, że Fiffie i Dominique nie dały po sobie poznać, że to czyste kłamstwo.
- Opowiedziała mi wszystko ze szczegółami, a jej zeznania pokrywają się z waszymi... Boorack! - ofuknęła go. - Prosiłam chyba, żebyś odprowadził pannę Bat.
   Ale Boorack najwyraźniej nie był teraz w stanie wykonywać jakichkolwiek próśb i poleceń, kiedy wpatrywał się w Malvę-Loreine wielkimi gałami.
- To... to ONA?! - wyjąkał.
   Myślę, że po tym kolejnym szoku, chyba złoży rezygnację jeszcze w tym roku.
- Boorack...
- O nie Minerwo, żądam wyjaśnień!! - Widać już zaczęło się w nim gotować.
- No dobrze... Wejdź. - I zamknęła za nimi drzwi gabinetu.
   Zostałyśmy same z Malvą-Loreine.
- Co to za smarkule? - wskazała na Fiffie i Domie, i znowu wyłoniła się z niej znajoma Malva-Loreine: antypatyczna, apodyktyczna i krytyczna.
   Di i Fiffie poczuły się wyraźnie obrażone.
- Tylko nie smarkule - syknęła Fiffie, jakby zamiast tego, dostała od Malvy w kostkę.
   Sądzę, że jeżeli chodzi o tę znajomość, zapunktowała już na początku.
   Malva-Loreine tylko zaśmiała się tym swoim chrapliwym śmiechem. I chociaż już rozpoznałam w niej dawną Loreine ze Starych Lochów, nadal coś mi nie pasowało w jej wizerunku.
- A gdzie twoja fajeczka? - spytałam.
- Boorack mi ją zabrał - powiedziała beznamiętnie. - I połamał.
- Dlaczego właściwie chcesz, żeby cię wywalili? - zaciekawiła się Domie.
   Malva-Loreine spojrzała na nią z namysłem.
- Bo kogo wyrzucą, ten wyleci - rzekła krótko.
   Dominique i Fiffie spojrzały po sobie. W końcu Di stwierdziła:
- No, to chyba oczywiste!
- Nie, jeżeli widzi się różnicę między wywaleniem a wyleceniem - odparła, puszczając do Domie oko w dziwnie nie pasujący do niej łobuzerski sposób, po czym zbiegła ze schodków, a my za nią. A gdy byłyśmy na dole, ona już znikała na stopniach prowadzących w dół.
   Pewnie szła do lochów.
   Dominique patrzyła za nią z niedowierzaniem.
- Kogo wyrzucą, ten wyleci? - powtórzyła. - To bez sensu!
   I pomyśleć że ona, tak znająca się na quidditchu, powinna zrozumieć tę sentencję!
   Bo kogo wyrzucą, ten wyleci.
   Jak na najnowszym Nimbusie 3000.



_______________________________________

Pojawiam się i od razu na wstępie przepraszam za czas oczekiwania na rozdział.
Chciałam dodawać rozdziały co tydzień i przez jakiś czas udawało mi się realizować ten dalekosiężny plan... lecz niestety niezbyt długo, gdyż obowiązki szkolne zdołały mnie przerosnąć.
Proszę więc o wybaczenie w związku z powyższym.
W radośniejszym tonie będzie komunikat, że niedługo dobijemy do dziesięciu tysi ♥
Dlatego też dziękuję serdecznie za wszystkie dotychczasowe wyświetlenia!
W dalszym słowie pozostawiam ten rozdział Waszej ocenie...
Ach, no i zapomniałabym! Dedykacja dla córki marnotrawnej Alister ❤
Nox/*
~ Tita







poniedziałek, 2 listopada 2015

31. Trzy tajemnice Malvy-Loreine

14. 04. 2013 r. NIEDZIELA
 
 
   I tak oto przyłaziłyśmy do Starych Lochów przez cały tydzień. Lecz najpierw musiałam zmierzyć się oko w oko z Boorackiem i Simonem na eliksirach.
   W poniedziałek rano.
   Przyrządzaliśmy wywar leczący z groszopryszczki.
   - Glam! - syknął Boorack, nachylając się nad moją ławką tak nisko, że aż dotykał jej blatu brzuchem. - Po lekcji udasz się ze mną do profesora Flitwicka w sprawie swojego wczorajszego zachowania. Bez Weasley.
   Po czym poszedł za katedrę, z zadowoleniem poprawiając sobie szatę z tymi przeklętymi guzikami.
   Bez Weasley? Ale dlaczego?
- Wczorajszego zachowania? Przecież twoje zachowanie raczej nie wychodzi poza normę... - mruknął Simon z ironicznym rozbawieniem.
   A niech się śmieje, pomyślałam z goryczą. Myśli, że jak widział mnie z Tedem (moim przyjacielem, na sto galopujących gargulców!) to już może przykleić mi etykietkę typowej, pustej lali... Spojrzałam na niego spłoszona, a on najwyraźniej też sobie o tym przypomniał, bo nagle przestał się uśmiechać.
   Pośpiesznie napełniłam kociołek wodą i nastawiłam pod nim ogień. Z jakiegoś powodu czułam się podle, choć chyba niewiele miało to wspólnego z Boorackiem i Flitwickiem. Za to Simon bezceremonialnie się na mnie gapił, jak zawsze tym samym wzrokiem, jakby oceniał mój poziom inteligencji. Aż miałam mu ochotę wsadzić swój kocioł na głowę.
   - Przestań się tak na mnie patrzeć...! - wyrzuciłam z siebie w końcu. Przyjął to jakoś po swojemu, po czym szybko odwrócił wzrok. A ja tak zawzięcie siekałam ogonki polnych myszy, że o mało co nie poodcinałam sobie palców.
   I wreszcie lekcja się skończyła! Boorack oczywiście zatrzymał mnie w klasie, w czasie gdy wszyscy pakowali się do toreb, a Simon niedbale wrzucił wszystko do kociołka i pierwszy znalazł się w drzwiach sali. W końcu cała klasa wyszła.
   - No. - Boorack zrobił zadowoloną minę, gdy drzwi trzasnęły za ostatnim uczniem. - Idziemy do opiekuna twojego domu.
   Cóż, nie można było powiedzieć, bym była tak zadowolona jak on.
   Wyszliśmy.
   Chyba wieki minęły, zanim znaleźliśmy się w gabinecie Flitwicka. Boorack kazał mi iść przed sobą, jakby bał się, że w każdej chwili mogę mu uciec - i rzeczywiście, nie można było myśleć o żadnej ucieczce, wciąż czując jego charkliwy oddech na karku.
   Na miejscu zastaliśmy Flitwicka siedzącego za malutkim biureczkiem.
   - Boorack! - klasnął w dłonie, jakby był uradowany gośćmi. - Co cię sprowadza...?
- Ona. - Boorack wskazał na mnie. - Razem z Weasley, była wczoraj po godzinach poza pokojem wspólnym domu Ravenclawu!
- Ach, ach... - Flitwick westchnął ze zrozumieniem. - Więc czemu nie ma tu także panny Weasley?
- Weasley...? - Boorack, zbity z tropu, podrapał się po brzuchalu. - Już odjąłem należne punkty Ravenclawowi... Jednakże przyprowadziłem tu Glam, ponieważ - wziął głęboki oddech - miała cały rękaw we krwi i zamiast odpowiedzieć na pytanie nauczyciela, ona uciekła, nie udzielając mi jakichkolwiek informacji! Za coś takiego każdy normalny uczeń dostałby szlaban!
- A więc daj jej szlaban - odrzekł Flitwick beztrosko. - Chociaż jeżeli to co powiedziałeś jest prawdą, to radziłbym raczej aby panna Glam udała się do skrzydła szpitalnego!
- Do skrzydła...?? - Najwyraźniej tok myślenia Booracka nie nadążał za rozumowaniem Flitwicka. - Ach, tak! Więc będzie mieć szlaban w szpitalu!
- Chodziło mi raczej o to, aby panna Glam opatrzyła się w szpitalu - zniecierpliwił się Flitwick, poprawiając papierki na biureczku. - Skoro miała cały rękaw we krwi...
   Boorack teraz już był całkowicie zmieszany.
- Eee... miałem na myśli raczej karę, bo... - zaczął z zakłopotaniem - ...bo w tych lochach musiało coś się stać, skoro Glam miała tak poważną ranę! - szybko odzyskał rezon. - Wiem! A jeśli Glam i Weasley umówiły się tam nielegalnie na pojedynek?!
- Wątpię w to, jako że znam uczniów swojego domu - odparł Flitwick, wzruszając przy tym ramionami, co tylko zaświadczyło o jego zainteresowaniu tą sprawą.
- W takim razie Glam, pokaż swoją ranę profesorowi!
   Ale ja nie mam żadnej rany!
- Ekhm... Ja nie mam żadnej rany... - powiedziałam ostrożnie, patrząc jak twarz Booracka czerwienieje coraz bardziej.
- Nie rozśmieszaj mnie Glam, chyba wiem co widziałem! - wyparskał. - No już! Podwijaj rękaw!
   No dobrze, skoro tak pan nalega...
   Podwinęłam rękaw koszuli, ukazując wszystkim nienaruszone przedramię.
   Boorackowi opadła szczęka, natomiast Flitwick wyglądał na rozbawionego i to właśnie on pierwszy się odezwał:
- No cóż... Być może powinien pan uważać kolego na Eliksir Sennej Dekoncentracji... Potrafi mieć naprawdę bardzo ciekawe skutki uboczne.
   A Boorack z mieszaniną żałosnej złości na twarzy, otworzył przede mną drzwi, jeszcze mrucząc pod nosem:
- O wszystkim dowie się dyrektorka!
   Ale mnie już to nie obchodziło, kiedy raźnym krokiem udałam się na OPCM.
   A na obiedzie wymknęłyśmy się do Cristal.
   A na kolacji poszłyśmy do Malvy-Loreine.
   Tym razem znalazłyśmy ją bez trudu. Stała sobie pod ścianą tuż koło napisu "Manny tu był", pogodnie pykając fajeczką i popijając zestarzałym piwem kremowym (takie ponoć jest mocniejsze).
   - No i czego tu znowu? - zagderała, jakby zobaczyła nas tu po raz pierwszy, czemu zaprzeczyła jedynie wyrazem "znowu" tak, jakby dodawała go tylko mimochodem. - Wywalili was w końcu, czy nie?
- Chyba widać - rzekła Victoire z przekąsem. Już dawno nauczyła się, że aby zyskać sympatię i jako taki szacunek Malvy-Loreine, należy zwracać się do niej z takim samym pobłażaniem i wyższością, z jakimi ona sama nas traktowała. Dzięki temu dosyć szybko Malva-Loreine wdała się z nią w poufałe relacje, tylko do mnie wciąż odnosząc się złośliwie i opryskliwie. Chyba mnie nie lubiła.
- Byłaś dziś na lekcjach? - zagadnęła Victoire lekko.
- Nie... - Malva-Loreine wypuściła z ust dymne kółeczko. - Nie na lekcjach z Boorackiem i McGonagall - sprostowała po chwili.
- A miałaś dzisiaj jeszcze inne lekcje?
- Pewnie tak, ale co z tego?! - rozjuszyła się. - Jak mam w planie Booracka albo McGonagall, to nie przyłażę i tyle.
- W ogóle?
- W ogóle.
- Dlaczego?
   Malva- Loreine zamachnęła się niebezpiecznie butelką.
- Bo tak! - krzyknęła. - Co cię to k**** obchodzi?
- Widzę, że posprzątałaś... - Victoire, lekceważąc jej zdenerwowanie, omiotła ruchem ręki podłogę, na której jeszcze wczoraj leżał zdechły nietoperz, zbroczony plamami własnej krwi. - Czemu zabiłaś tego nietoperka?
   Malva zmrużyła lekko oczy.
- Bo mnie wk***ił.
- Mówiłaś, że to był prezent od twojego byłego chłopaka - oznajmiła Victoire.
   Loreine zmarszczyła brwi.
- Mówiłam tak...? - zdziwiła się mimowolnie.
- Czy on nadal jest w szkole? - zainteresowała się Victa niedbale.
- Niby kto?
- No on.
   Malva-Loreine spojrzała na nią wrogo.
- W tamtym roku skończył budę.
- To dlatego chcesz wylecieć?
- Co?!
- No, żeby nadal z nim być - rzekła Victoire zdawkowo.
- Z tym pokręconym palantem?! - Malva-Loreine wściekle wytrzeszczyła oczy.
- To czemu chcesz wylecieć? - spytałam mimo wszystko.
- Moja sprawa! - skwitowała ostrym tonem. - A jak nie chcecie mi w tym pomóc, to możecie już teraz wyp****alać!
- Jeżeli chcesz wylecieć, musisz przystać na nasze warunki - oznajmiłam.
   Spojrzała na mnie nienawistnie.
- Musisz nam powiedzieć, czemu chcesz wylecieć.
- Pieprz się - mruknęła tylko i odwróciła głowę.
- No to nici! - pisnęła Victoire radośnie.
   Tym razem wzrok Malvy wyraził głęboki namysł.
- Nikomu nigdy tego nie powiedziałam.
- O, więc możesz powiedzieć nam! - zauważyła beztrosko Vicky.
- Tobie, smarkulo? - prychnęła Loreine z rozbawieniem, co znaczyło wyraźnie, że coraz bardziej ją lubi. - Może kiedy indziej.
- Kiedy?
- Kiedyś.
   I nic już więcej nie powiedziała.
   Był to bardzo deszczowy poniedziałek.
   W równie deszczowy wtorek, Malva-Loreine spytała nas o pogodę.
- Deszczowo - odpowiedziałam jej. - Kiedy ty w ogóle ostatnio byłaś na dworze?
- Całkiem niedawno - odparła pobłażliwie. - Jakieś trzy tygodnie temu.
- To ma być niedawno? - prychnęła Victoire.
- Ale teraz chyba znowu będę musiała wyjść - mruknęła Malva-Loreine w zamyśleniu.
- Tak? - mile się zaskoczyłam. - A po co?
-  Żeby oswoić...
- Co?
- Nietoperka.
   Chwila ciszy.
- Przecież ostatnio zabiłaś jednego - zauważyłam wreszcie.
- Tak... - Wypuściła trochę dymu z ust. - Ale chyba zaczęło mi go brakować.
   W pochmurną środę powiedziała nam już nieco więcej.
   - To wszystko przez McGonagall. To ona nie chce mnie wywalić z budy. Wszyscy moi kumple zdążyli już się stąd wyrwać, a ja wciąż muszę tu siedzieć...
- A co to byli za kumple? - spytała Victoire pozornie takim tonem, jakby w ogóle jej to nie obchodziło.
- A taki jeden emos, a drugi pedał. Świetna spółka. Byli w piątej klasie, jak się do nich wkręciłam.
- A kiedy się do nich wkręciłaś?
- W trzeciej.
- Mówiłaś, że nie zaczynałaś w naszym wieku - zdziwiła się Vi.
   Malva-Loreine wywróciła oczami.
- Bo nie zaczynałam! Dostarczałam im tylko ziółek za zapłatę, rzecz jasna. Moja matka była zielarką w naszej wiosce, więc nie miałam z tym większego problemu. To był dobry układ... Dopiero potem zaczęłam palić zioło, bo myślałam, że wtedy McGonagall mnie wywali. Kazałam nawet nakablować na siebie jednemu takiemu kretynowi, ale ona odebrała mi tylko zioło i odjęła durne punkciki...
- No i dobrze - stwierdziła Vika.
- Pieprzona suka - mruknęła Malva-Loreine, nie wiadomo o kim. - Łamałam wszystkie przepisy po kolei, ale albo obrywałam szlabanem, albo McGonagall udawała, że nie widzi, co robię... Więc wagarowałam, ale ona tylko słała sowy do starych i dupa. Nic.
- Dlaczego?
- A bo ja wiem - wzruszyła ramionami. - Może myślała, że się poprawię.
- I poprawiłaś się? - spytała Victoire, choć wątpię, by nie znała odpowiedzi na to pytanie.
- Zaczęłam dilować ziółkami po szkole - wypuściła zielonkawy dym nosem. - Belfrzy skaczą, że niby takie niebezpieczne, ale tak naprawdę to były zwykłe śmiecie, takie jak ten wasz pieprzony perfum. Miałam nadzieję, że jakiś uczniak na mnie nakabluje, ale klienci przecież nie są idiotami, musieliby sami siebie wtedy wsypać. Więc... - urwała nagle.
- Więc co? - zapytałam.
   Opuściła dłoń z fajeczką.
- Nic.
   Zapadła chwila milczenia.
- Chciałaś coś powiedzieć - nie ustępowałam.
   Wzięła głęboki oddech.
- Powiedzmy, że odje**łam najgorszy błąd życia - powiedziała ledwo dosłyszalnie, opuszczając powieki i zaciskając je lekko, jakby chciała się pozbyć jakiejś okropnej myśli. - Ja... chciałam tylko wylecieć...! - Czy w jej głosie naprawdę zabrzmiała... bezradność?
   Vicky patrzyła na nią z posągową twarzą.
- Więc co zrobiłaś? - spytała grobowym szeptem.
   Ale ona powiedziała tylko ostro:
- Zabierz ten patyk, nie świeć po oczach!
   Szybko opuściłam różdżkę. Malva-Loreine ponownie podniosła fajeczkę do ust, ręka drżała jej lekko. Zaciągnęła się tak, jakby nabierała głęboki oddech świeżego powietrza, po czym wypuściła dym, zamykając przy tym oczy, jakby chcąc się uspokoić.
- Musiałam spróbować - odparła, chyba starając się zachować wyzywający ton, ale i tak było słychać jak głos jej lekko drga. Przycisnęła fajeczkę nerwowo do ust, wciąż nie otwierając oczu. Pomiędzy jej brwiami pojawiła się malutka zmarszczka. - A i tak nie wyszło. Zresztą, to od początku nie był dobry pomysł. Po co mieć jeszcze to na głowie.
   Gapiłyśmy się na nią szeroko otwartymi oczami.
- Ale wtedy byłam już zdesperowana i cholernie głupia. W każdym razie gdybym zaciążyła, to na pewno by mnie wywalili.
   Wytrzeszczenie naszych oczu nie mogło już chyba osiągnąć większej rozwartości.
- I na dodatek przyprowadziłam go do naszej ćpalni. - Malva-Loreine w końcu otworzyła oczy. - Tego też nie powinnam była robić.
- Dlaczego cię nie wywalili??? - po raz setny zadałam to pytanie.
- Nie wiem - powtórzyła cicho. - Nawet jak po tym wszystkim miałam dosyć i zawaliłam Sumy, to i tak mnie nie wywalili... Powtarzam tylko klasę.
- A skąd znasz Simona? - wyrwało mi się pytanie, które od początku znajomości z Malvą-Loreine nie dawało mi spokoju.
   Spojrzała na mnie mętnymi oczyma.
- Stąd, skąd wszystkich - odparła niejasno i zamilkła już na dobre.
   Jej słowa głęboko zapadły mi w pamięć i nie opuszczały mnie aż do czwartkowych eliksirów następnego dnia.
   Jeszcze nigdy nie czułam się tak rozproszona na eliksirach. Z jakiegoś nieznanego mi powodu ciągle nie mogłam skupić się na pracy. Także z jakiejś zagadkowej przyczyny, coś ciągle kazało mi zerkać na Simona, który tym razem chyba postanowił w ogóle nie zwracać na mnie uwagi, bo traktował mnie jak powietrze. I dobrze, bo nie zliczę ile razy przyłapywałam się na tym, że nie mogę oderwać od niego wzroku.
   Brenda twierdziła, że widziała kiedyś Malvę-Loreine z Ivem, Quirke utrzymywał, że odbył z nią kiedyś jakąś tam wymianę zdań, a Bacy widziała ją ponoć w łazience Jęczącej Marty... Skąd Simon wiedział o Malvie-Loreine? Przez Paczkę Puchonów, tak jak Marie Curtin? To skąd Malva-Loreine znała Simona?
   - Co ja tu widzę... - Boorack nachylił się nad moim kociołkiem. Był już koniec lekcji, a eliksir wciąż był o kilka tonów za jasny i wydobywał się z niego ostry zapach, zupełnie inaczej, niż było napisane w podręczniku: "Z wywaru powinna wydobywać się lekka, różowawa para o delikatnej, słodkawej woni". Boorack spojrzał na mnie, zmrużywszy świńskie gały. - No i co tak słabo, panno Glam? Zakochałaś się? A może to ty wysadziłaś w powietrze mój gabinet?
   Cała klasa zachichotała, co trzeba przyznać, było rzadkim zjawiskiem na lekcjach eliksirów.
   A przecież Boorack dobrze wiedział co mówi.
   Aż cały kipiał tą złośliwą satysfakcją.
- No i znowu opuszczamy się w nauce, panno Glam? - ciągnął z udawanym smutkiem. - A w pierwszych latach nauki eliksirowarstwa miałaś takie dobre wyniki... A tu co. Znowu Nędzny. Niestety. A miałem nadzieję, że będziesz wzorem i przykładem dla Lariesona... - Simon prychnął i dopiero teraz się zawstydziłam i zrobiło mi się naprawdę przykro. Dlaczego on musiał być taki? Zerknęłam na niego akurat wtedy, kiedy on zrobił to samo w moją stronę, po czym szybko odwróciliśmy wzrok, spłoszeni.
   A Boorack w tym czasie kontynuował swoją przemowę:
- No i się zawiodłem... Wiem, że to przykre, ale bardzo się zawiodłem. Kto by się spodziewał, taka uczennica...
   Zaraz, zaraz, o czym on właściwie mówi?
   Boorack odszedł, teatralnie kręcąc głową.
   Zadzwonił dzwonek.
   Wszyscy rzucili się zbierać swoje rzeczy. Simon oczywiście zaczął wrzucać wszystko do kociołka jak popadnie, jakby uporczywie nie patrząc w moją stronę. Mimowolnie poczułam ponurą satysfakcję, myśląc, iż być może to, że okazał mi pogardę tak ostentacyjnie teraz go zażenowało. Tak bardzo unikał mojego wzroku, że aż sam nie zauważył jak się potknął i lekko mnie potrącił, po czym szybko wymamrotał jakieś speszone "przepraszam" i spiesznie wyszedł, nie obdarzając mnie nawet spojrzeniem.
   Dlaczego to wszystko musi być takie dziwne...
   Nawet nie zorientowałam się, jak to się stało, że zostałam w klasie jako ostatnia. Tylko Victoire czekała na mnie w otwartych drzwiach aż się spakuję, co szło mi tamtego dnia wyjątkowo mozolnie. Spojrzałam w stronę katedry.
   Boorack siedział za nią i bacznie mnie obserwował.
   A może on naprawdę się na mnie zawiódł? Może żywił we mnie jakieś nadzieje, nawet jeśli tego nie okazywał? Może rzeczywiście uważał mnie za obiecujący talent? A teraz ja wszystko zepsułam i nawet sobie nie wyobrażam, jakim cudem zdam tegoroczne egzaminy.
   Jednak, czy tylko mnie się dzisiaj wydawało, że Boorack wcale nie miał na myśli moich wyników w nauce? Czy przypadkiem nie mówił on o Napadzie?
   Szybko wybiegłam z klasy.
   A wieczorem w Starych Lochach Malvy-Loreine nie było. Tylko naga ściana z napisem "Manny tu był", a na przeciwko krwawa plama, gdzie wcześniej uderzyło ciałko nietoperka.
   - Może jednak poszła na kolację? - zapytała tradycyjnie Victa.
- Nie - zaprzeczyłam powoli. - Przecież mówiła, po co tylko wyjdzie.
- Po co?
- Żeby oswoić...
- Jestem tutaj - odezwał się głos Malvy gdzieś po drugiej stronie ciemności.
   Szybko do niej podeszłyśmy. Siedziała skulona pod ścianą i patrzyła na nas jakby z wyrzutem, że jej nie zauważyłyśmy.
- Zmieniłam zdanie, jednak nie wyjdę - oświadczyła zdławionym głosem i pociągnęła z butelki; była to Kuchenna Sherry.
- Skąd masz tą Sherry? - nie powstrzymała się Vi.
- Sherry? Sherry Power? - zaśmiała się ochryple, a my wzdrygnęłyśmy się mimowolnie na samo wspomnienie naszej krwawej prefekciny. - Ona chyba najbardziej marzy o wywaleniu mnie, choć nie bardziej ode mnie. 
- To już wiemy - zauważyłam.
- Co jeszcze chcecie wiedzieć? - zapytała żałośnie.
- Dlaczego robisz to wszystko.
- Bo chcę wylecieć!
- Ale dlaczego?!
   Zwiesiła rękę z butelką.
- Jutro. Może jutro. A teraz spieprzajcie, bo zaraz Boorack przylezie.
- Ale się przestraszyłam... - mruknęłam lekceważąco.
- Jak chcecie - rzuciła Loreine już swoim zwykłym, obojętnym tonem. - Ale po tylu godzinach w lochach, moja intuicja jest nieomylna...
- W takim razie jutro - podsumowała Victoire, po czym wyszłyśmy z lochów.
   I nawet nie wiem jakim cudem umknęłyśmy Boorackowi, który znienacka wypadł ze swojego gabinetu i podążył w stronę Starych Lochów. A wystarczyło by tylko odwrócił głowę, a by nas zauważył!
   W piątek Malva-Loreine spytała nas o konkrety:
- To kiedy będę mogła wylecieć?
   Stała sobie taka jak zwykle, w niedbałej pozie oparta o ścianę, pykając swoją nieodłączną fajeczką z obojętnym wyrazem twarzy, mówiąc chłodno i wyniośle.
   Victoire spojrzała na nią z zastanowieniem.
- W niedzielę musisz pójść z nami do McGonagall.
- I co?
- Powiesz, że to ty kazałaś nam ukraść te składniki.
- I co, myślisz, że mnie za to wywali? - prychnęła.
- A wiesz ile to złamanych punktów regulaminu? Wałęsanie się po nocy, zniszczenie szkolnego mienia, grabież własności prywatnej, nielegalne warzenie eliksiru...
- Ktoś tu warzył coś tuż po włamaniu - przypomniała sobie Malva. - To byłyście wy?
   Ja i Vi spojrzałyśmy po sobie.
- Tak, pewnie tak - odrzekłam.
- I jesteście pewne, że wylecę? - zapytała znów.
- Wierz mi, że nawet jeżeli McGonagall olałaby wszelkie pogwałcenia regulaminu, to za to Boorack zrobi wszystko, abyś wyleciała - odparła Vicky.
- W sumie... - zaczęłam. - Skoro tak bardzo chciałaś wylecieć, to... czemu nie mogłaś użyć magii poza szkołą?
   Malva-Loreine wypuściła chmurę zielonkawego dymu wprost na mnie. Zakrztusiłam się i zakaszlałam, na co ona udała, że niczego nie zauważyła.
- Raz to zrobiłam - mruknęła, wzruszając ramionami. - Ale za pierwszym razem wysyłają tylko ostrzeżenie, no a potem to już matka skonfiskowała mi różdżkę. Bała się, że za drugim razem mnie zamkną, a poza tym... chciała, żebym ukończyła szkołę.
- Może trzeba posłuchać się matki - rzekła cicho Vika.
- Matka sama nie wie co mówi - wysyczała Loreine głosem ostrym jak sztylet. - Pod tym względem jest zupełnie taka sama jak McGonagall... - dodała. - Cokolwiek bym nie zrobiła, za wszelką cenę trzeba mnie tu zatrzymać...
   W sobotę Malva-Loreine była chłodna i spokojna.
- Wreszcie opuszczę to parszywe miejsce... - Rozejrzała się po ponurym, ciemnym korytarzu.
- Mogłoby ci być tu dobrze - stwierdziła Vicky. - Wszyscy uwielbiają Hogwart. Ludzie jeszcze po latach chcą do niego wracać, a ty chcesz z niego wylatywać... Przecież to Najlepsza Szkoła Magii i Czarodziejstwa! 
- Taa, jeśli nie patrzeć co się dzieje w jej lochach! - zaśmiała się ochryple. - Może było mi tu dobrze przez pierwsze trzy lata. Ale teraz wszystko jest inaczej.
- Dlaczego? - spytałam.
   Malva-Loreine nie odpowiedziała.
- Muszę się stąd wyrwać - mruknęła tylko.
- Czy my się kiedykolwiek dowiemy po co?! - poirytowała się Victa.
- A ty mi powiesz czemu ukradłaś składniki Boorackowi? - uniosła brwi.
   Zapadła cisza. Malva-Loreine zaciągnęła się zielonkawym dymem, wypuściła go nosem, po czym, wciąż wbijając niewidzący wzrok w ścianę, powiedziała nagle:
- Moja matka jest chora.
- Jak bardzo? - zapytała Vi z kamienną twarzą.
- Śmiertelnie... - wyszeptała Malva-Loreine. - Sąsiadka się nią zajmuje, ale... co ta pieprzona charłaczka może wiedzieć? A na leczenie nie ma forsy...
  Ja i Victoire wciąż trwałyśmy w posągowym milczeniu.
- To dlatego muszę wylecieć - podjęła, a jej oczy zasnuły się wilgotną mgiełką.
- Ale co ty możesz zrobić? - odezwałam się. - Przecież jak cię wyleją, będziesz czarownicą bez zaliczonych Standardowych Umiejętności Magicznych, nie będziesz w pełni wykształcona, więc nie będziesz miała żadnych kwalifikacji, będziesz miała przełamaną różdżkę...
- Nic nie szkodzi, załatwię sobie nową - przerwała mi ostro, a my mimowolnie wytrzeszczyłyśmy oczy; czarodziej mówiący, że przełamaną różdżkę wymieni na nową, to jak mugol, który dobrowolnie amputuje sobie rękę i przyszywa do ramienia jakąś inną. - Dosyć zarobiłam na tych kretynkach z Amortencyjnym Kadzidłem - ciągnęła, nie zwracając na nas uwagi. - Jeszcze trochę popracuję, a starczy na kurację.
- A gdzie jest twój ojciec? - zapytała nagle Victoire.
   Malva-Loreine gwałtownie zbladła.
- Dlaczego pytasz? - powiedziała szorstko.
- Jakoś... nic o nim nie mówisz - odparła jej Vi.
   Malva odjęła fajkę od ust.
- Bo mnie gówno obchodzi. Zwiał jeszcze przed tym jak się urodziłam. Pie**olony mugol.
   Ja i Victoire spojrzałyśmy po sobie zakłopotane.
   A Malva-Loreine powiedziała tylko:
- Spieprzać.
   I to właśnie zrobiłyśmy.
   A kiedy w niedzielę poszłyśmy na obiad, w sali wejściowej zatrzymała nas profesor McGonagall w szacie podróżnej.
   - Weasley, Glam! Och, zupełnie o was zapomniałam! - Podeszła do nas pośpiesznie. - Właśnie otrzymałam pilną sowę z Ministerstwa... - Cóż, nie mogła kłamać, bo w ręku wciąż trzymała jeszcze rozerwaną kopertę z pieczęcią. - Dlatego spotkamy się w moim gabinecie jutro wieczorem, przed kolacją. A teraz zmykać na obiad!
   Więc myknęłyśmy na obiad.
_________________________________________

Lekkie spóźnienie i proszę, mamy już listopad!
Deszczowo, smutno, ponuro, ciemno, a u mnie także deszczowo, smutno, ponuro, ciemno...
I rozdział również deszczowy, smutny, ponury, ciemny...
I w głowie też deszczowo, smutno, ponuro, ciemno...
I Wasze komentarze... nie!
Wasze komentarze nie mogą być deszczowe, smutne, ponure i ciemne!
Mają być słoneczne, wesołe, radosne i jasne!
Bo prognoza pogody jest całkiem dobra:
Z końcem tego roku skończy się ta część,
lecz dzięki Wam poczyniłam naprawdę niezłe zapasy weny na zimę.
I w mojej głowie nie jest już deszczowo, smutno, ponuro, ciemno i pusto też nie jest, na szczęście.
Rozdział dedykuję Fiffie, która jutro będzie miała urodziny,
 a wszystkim innym życzę, aby prędzej zginęli, niż dali się wywalić ze szkoły!
 (Poza Malvą-Loreine. Ona może wylecieć).
Hmm, to takie krukońskie, pobożne życzenia.
Ale na poważnie. 
Jeżeli macie dosyć szkoły, nie bierzcie przykładu z Malvy-Loreine,
 bo nie chcę mieć Waszej moralności na sumieniu...
I piszcie!
Nox/*
~ Tita