Pauline Mary Glam
— Świetnie. –
Rąbnęłam na swój talerz kolejnego naleśnika skazanego na karę śmierci za
nadużycie dżemu i słodkiego twarogu. – Godzina zielarstwa, a potem jeszcze
eliksiry. Najpierw babranie się w nawozie, a potem wyciskanie soku z robali…
— Ja tu próbuję jeść
– rzuciła tylko Victoire, jednak widać było, że wcale nie myśli o jedzeniu.
Właśnie
z uwagą analizowała swój plan lekcji, przed chwilą wręczony jej przez profesora
Filtwicka, który uprzednio zagroził nam palcem, abyśmy w tym roku nie wysadziły
przypadkiem jego gabinetu. W Wielkiej Sali panował zwyczajny poranny gwar przed
sowią pocztą. Sklepienie, na podobieństwo nieba za oknami, było jasne i
pogodne, świece z wczorajszej uczty zdążyły już zniknąć, tak samo zresztą jak
uczucie zaspokojenia głodu.
—
Wczoraj była uczta! – Victa podniosła w końcu wzrok znad swojego rozkładu
zajęć, spoglądając z niedowierzaniem na moje śniadanie. – A ty już jesteś
głodna…?
Bezwiednie spojrzałam na jej talerz, na którym spoczywało jajko sadzone w
towarzystwie jednego trójkącika grzanki, a potem na swój. Na moim leżało już
chyba z pięć naleśników.
Wzruszyłam tylko ramionami, chwytając za widelec i rozglądając się po Wielkiej
Sali. Przy stole nauczycielskim nie dostrzegłam nigdzie dziwacznego stroika,
ani żadnej pomarańczowej rzodkiewki, podobnie jak tiary profesora Longbottoma
przypominającej raczej brązową bulwę jakiejś rośliny niż nakrycie głowy, a
także aksamitnej kamizelki Booracka, opinającej jego zazwyczaj dumnie wypięty
brzuch – przez co stół prezydialny, po wczorajszym przepychu szat nauczycieli,
wydawał się dziwnie pusty i ubogi. Przy stole Ravenclawu brakowało Brendy i
Julii, które pierwszy poranek w Hogwarcie postanowiły spożytkować w bardzo
wrzaskliwy sposób w naszym dormitorium, natomiast gdy mój wzrok padł na stół
Hufflepuffu, Paczka Puchonów zerwała się właśnie z miejsc, wrzeszcząc i
wymachując swoimi widelcami:
—
PREFEKT! PREFEKT!
Zwiastowało to przybycie Teda Lupina do Wielkiej Sali.
Jeżeli
wczoraj wyglądał źle, to dzisiaj było jeszcze gorzej. Teddy powlókł się do
stołu Gryffindoru, machając tylko z rezygnacją ręką w stronę puchonów, którzy i
tak zaraz zostali uciszeni przez profesora Longbottoma. Sądząc z tego, że zanim
zdążył usiąść na miejscu, zaraz podbiegła do niego cała zgraja gryfońskich
pierwszaków, otaczając go ze wszystkich stron, widocznie wczorajszego wieczoru
albo musiał odnieść wychowawczy sukces, albo sromotną porażkę, jedno z dwojga.
Vicky
wciąż skubała swojego suchego tosta, kompletnie nie zwracając uwagi na to co
się dzieje w Wielkiej Sali.
— Nadal
jesteś obrażona – stwierdziłam, nakłuwając naleśnika na widelec. Victa
natychmiast zrobiła minę, jakby kompletnie nie wiedziała, o co mi chodzi.
— Po prostu jem
grzankę – odparła niewinnie, choć oczywiście nie była to prawda. Jej żałosne
śniadanie wciąż pozostawało prawie nietknięte.
— Victoire, chyba
nawet ty nie możesz ignorować wszystkich zaistniałych poszlak.
Tym
razem spojrzała na mnie z autentycznym zdziwieniem.
— Niby jakich? –
parsknęła, po czym w końcu chrupnęła tosta. – Wysnułaś jakieś nowe podejrzenia
z tego, co Boorack zjadł wczoraj na deser? Znalazłaś jakieś dowody w układzie
świec, albo w sposobie ułożenia zastawy?
— Dobrze wiesz, o
czym mówię – odparłam urażonym tonem. – Nie jesteś taka głupia, choć widocznie
próbujesz być.
Victoire tylko chwyciła za sztućce i zaczęła zabijać jajko sadzone na swoim
talerzu.
— Za to ty nie
próbuj być sprytniejsza, niż jesteś – rzekła spokojnym tonem, dziwnie
kontrastującym z kłującymi ciosami, jakie zadawała swojemu śniadaniu. – W
zeszłym roku wplątałyśmy się w te wszystkie kłopoty na własne życzenie, a teraz
wy chcecie to koniecznie powtórzyć.
Zanim
jednak zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, naszą rozmowę przerwał nagły szum,
zwiastujący przybycie sowiej poczty.
Setki
sów wleciały do Wielkiej Sali, rzucając uczniom na głowy ich listy i paczki. Do
stołu Slytherinu przybył ogromny puchacz z pakunkiem wielkości małej walizki,
po czym wylądował przed Gigi Bulstrode, która ostentacyjnie odpakowała największą
kosmetyczkę, jaką widziałam w życiu. Mimowolnie pomyślałam, że na jej miejscu
nie obnosiłabym się z tym aż tak dumnie – to, że ma się tyle środków do
utrzymania dobrego wyglądu, że aż nie można ich ze sobą upchnąć w jednym
kufrze, raczej nie powinno być niczym chwalebnym. Przed Vi wylądowało natomiast
kilka szkolnych płomykówek, z kwiatkami i liścikami życzącymi dobrego roku
szkolnego od jej wielbicieli, a także sowa brunatna, dzierżąca w dziobie Proroka
Codziennego. Victoire wrzuciła do woreczka na nóżce sowy kilka knutów,
rozwinęła gazetę, po czym schowała się za nią, co definitywnie zakończyło naszą
wymianę zdań.
Już od
wczoraj, odkąd plan „nie wplątywania się w kłopoty” autorstwa Vicky spotkał się
ze stanowczym sprzeciwem całej reszty grupy, wyraz jej twarzy prawie wcale nie
odbiegał od chłodnej obojętności i ze zdystansowaną uprzejmością negowała
wszystko to, co ja, Dominique i Fiffie próbowałyśmy jej przekazać po
wczorajszej uczcie. Nawet Teda ignorowała, choć wprawdzie od czasu rozmowy w
pociągu, nie miałyśmy jeszcze okazji do tego, by z nim podyskutować. Teraz
jednak ostentacyjnie udawała, że nie widzi, iż Teddy wpatruje się od dłużej
chwili w pierwszą stronę Proroka zasłaniającą jej twarz, zupełnie tak
jakby zastanawiał się, czy Vi go nie zabije, jeżeli podejdzie do naszego stołu.
W końcu
jednak śniadanie się skończyło i musiałyśmy zwinąć manatki, aby udać się na
zielarstwo. Wrześniowy poranek był słoneczny, ale dość chłodny, okraszający
niezmąconą na razie żadnymi innymi barwami zieleń Zakazanego Lasu niebieskawą
mgiełką. Mimowolnie dreszcz przebiegł mi po plecach.
—
POCKY!
Ja i
Victoire byłyśmy już na szczycie kamiennej dróżki prowadzącej w dół zbocza,
kiedy na horyzoncie pojawiła się zadyszana Brenda. Wyglądała dosłownie jak po
przetrwaniu huraganu – jej szata założona była na lewą stronę, koszulę miała
krzywo zapiętą, jedna jej kolanówka znajdowała się wyżej od drugiej, a
granatowy krawat Ravenclawu byle jak przewieszał się przez jej ramiona.
Najdziwniejsze było jednak to, że zamiast Vi, wołała mnie. A ponieważ zawsze,
gdy tak się działo, wiązało się to dla mnie z jakimiś niemiłymi konsekwencjami,
mimowolnie zaczęłam mieć nadzieję, że podczas porannej kłótni z Julią, Brenda
oberwała czymś w głowę i pomieszały jej się wszystkie imiona – co jednak
straciło na prawdopodobieństwie, kiedy w końcu do nas dotarła, rzężąc i
trzymając się za bok.
—
Przebiegłam… chyba… z pół…
— …zamku? –
wyręczyłam ją, na co ona pokiwała głową ze zbolałą miną. – Niepotrzebnie,
przecież Longbottom sam zawsze się spóźnia…
Brenda
przez moment stała na ścieżce zgięta w pół, po czym wyciągnęła z zanadrza
egzemplarz Accio Ploty, którym zaczęła się wachlować.
— Pocky…! Widziałam…
u nas, w gablocie… – nabrała głęboko tchu, po czym wystrzeliła jak z narowistej
różdżki: – Wywiesili listę wszystkich, którzy mają się zgłosić do tej ankiety!
Będą ją robić każdemu legalnie-indywidualnie, u opiekuna domu, obowiązkowo, bo
ministerstwo prowadzi jakieś durnowate badania nad socjalizacją i adaptacją
mugolaków wśród czarodziejów, czy jakieś takie bzdety, a to znaczy, że nam
będzie ją przeprowadzał Flitwick, czyli koleś od zaklęć, czaisz Pocky, od
zaklęć i uroków, a to przecież najmniej mugolski przedmiot w całym Hogwarcie i…
– znów błyskawicznie nabrała powietrza – co jeśli każe nam coś wyczarować i na
tym będzie polegała ta cała ankieta, bo jeżeli się nie adaptujemy w szkole
magii, to znaczy, że nie umiemy magii, czyli będą nas odsyłać do domu i CO MY
WTEDY ZROBIMY DO JASNEJ ANIELKI?!
Brenda
skończyła, a jej dramatyczny okrzyk zwieńczający cały jej tok myślenia, poniósł
się echem po błoniach i odbił od linii Zakazanego Lasu.
Victoire miała rozbawioną minę.
— Przecież nie będą
was wyrzucać ze szkoły…!
Ale
Brenda – o zgrozo! – zignorowała ją całkowicie, chwytając mnie kurczowo
za ramię i schodząc ze mną ze wzniesienia po kamieniach ścieżki, wciąż
trajkocząc jak najęta:
— Nigdy
jeszcze nie było takiej ankiety, więc niby czemu nagle z tyłka trolla wpadli na
ten pomysł! To chyba oczywiste, chodzi o selekcję naturalną. Jesteśmy na końcu
łańcucha pokarmowego, Pocky…! – jej głos załamał się, a ja bezwiednie sięgnęłam
po różdżkę i wyczarowałam jej chusteczkę, którą ona przyłożyła teatralnie do
czoła. – Albo będą od nas chcieli, żebyśmy wyzbyli się swoich mugolskich
korzeni, zapomnieli o telefonach, prądzie i pralkach… Będą chcieli wyprać nam
mózgi! – Odjęła chusteczkę od twarzy, nagle poczerwieniałej pod wpływem złości.
– Co za dekle! Narażają nas na taki stres na samym początku roku szkolnego,
kiedy powinniśmy się skupić na pierwszych lekcjach…! Och, dlaczego ja się nie
uczyłam tej transmutacji… No chyba, że powiem, że przetransmutowałam się w
głupie prosię, którym przecież jestem, to wtedy Flitwick pozwoli mi zostać w
szkole!...
I tak
nadawała przez całą drogę do cieplarni, poświęcając tyle uwagi nie Vicky, ale mojej osobie, chyba po raz pierwszy w życiu.
Cała
reszta czwartoklasistów z Ravenclawu i Slytherinu stała już przed furtką do
ogródka. Nikt jednak nie wchodził jeszcze do szklarni i dopiero, kiedy byłyśmy
już całkiem na miejscu, przekonałyśmy się, dlaczego.
Profesor Longbottom opierał się o płotek porośnięty wdzięcznymi młodymi pędami,
za którym stała Luna Lovegood – oboje byli pogrążeni w rozmowie i kompletnie
niezwracający przy tym uwagi na czekających u wejścia uczniów, z których każdy
gapił się na Lunę, wytrzeszczając gały.
Nie,
nie miała już na sobie wymyślnej szaty, ani nawet tego śmiesznego stroika na
głowie. Najwyraźniej to był odświętny strój, jednak jej roboczy przyodziewek
również odstawał od normalności, nawet jak na czarodziejskie realia.
Profesor Longbottom miał na sobie małą, bulwiastą tiarę i brązowy fartuch
utytłany ziemią, z którego kieszeni wystawały rękawice ze smoczej skóry – i to
było całkiem normalne.
Natomiast profesor Lovegood-Scamander odziana była w szatę tak pstrokatą i
bijącą po oczach, że składała się chyba z samych łat, z czego każda była w
innym kolorze i wzorze. Wyposażona była przy tym w obszerne kieszenie po
bokach, obie po brzegi wypchane wielkimi, zielonymi cebulami, w uszach dyndały
jej jaskrawe, pomarańczowe rzodkiewki, a jej głowę zdobiły psychodeliczne
okulary. Różdżkę miała zatkniętą za ucho. I była boso.
—…ale
chyba nikt nie ukradł ci butów, co? – mówił właśnie profesor Longbottom z dość
zaniepokojoną miną, kiedy ja, Brenda i Victoire zbliżyłyśmy się do ogrodzenia.
— Nie, choć dziwnie jest
być w Hogwarcie, w którym nikt nie kradnie ci butów – stwierdziła beztrosko
Luna, na co Neville uśmiechnął się z zakłopotaniem, ale równocześnie dziwnie
sentymentalnie.
Brenda
zmarszczyła nos, jakby już wyczuła w powietrzu zapach jego nawozu.
— Oni się znają? –
zapytała przenikliwym szeptem, który byłby w stanie usłyszeć nawet nieśmiałek
ukryty na czubku drzewa w głębi Zakazanego Lasu.
— Tak, jeszcze z
czasów szkolnych – wyjaśniła Victoire.
Tymczasem profesor Longbottom wskazał rękawicą ze smoczej skóry na kieszenie
Luny, z których cebule nie wysypywały się chyba tylko z powodu czarów.
— Widzę, że nadal
bronisz się przed… eee…
— …plumpkami –
wpadła mu w słowo pogodnie, spoglądając na niebo nad Zakazanym Lasem zupełnie
tak, jakby widziała tam jakieś niewidzialne, latające stworzenia. – Zaraz będę
mieć moją pierwszą lekcję z piątoklasistami – wyjaśniła rozmarzonym tonem. –
Postanowiłam nauczyć ich wytwarzania naparu z tykwobulwy – mówiąc to, wzięła do
ręki jedną zieloną cebulę. – To będzie wprowadzenie do tematu o plumpkach.
Profesor Longbottom tylko pokiwał głową, jednak nie mogę powiedzieć, by uczynił
to z jakimś większym zrozumieniem.
— No to powodzenia!
– Wyprostował się, po czym dopiero teraz zauważył stojącą u wrót ogródka klasę.
– Och, już jesteście… Dzień dobry…
Wpuścił
nas do środka, jak zwykle machając różdżką trochę nieuważnie, przez co furtka
otwierając się, rąbnęła z trzaskiem o płot.
— O, widzę, że masz
lekcję z krukonami! – Luna wyglądała na wyraźnie uradowaną. – Sama kiedyś byłam
w tym domu!
Po czym
założyła na oczy swoje psychodeliczne okulary i zaczęła gapić się na każdego
przechodzącego wzdłuż płotu ucznia z osobna, jakby była kolorową, zwariowaną
sową. W końcu wszyscy wtoczyli się do cieplarni, z takimi minami, jakby właśnie
poddano ich promieniom roentgena. Neville zamknął za nami drzwi.
— Ona
była w Ravenclawie? – Brenda miała teraz tak zdziwioną minę jak Luna, tyle że u
tej ostatniej widocznie był to normalny wyraz twarzy. – Jeżeli mam w
przyszłości żywić się tymi cebulami, to proszę o nową Ceremonię Przydziału!
Jeżeli
jednak istniało coś obrzydliwszego od perspektywy picia naparu z tykwobulwy, to
były to rośliny, które profesor Longbottom pokazał nam w chwilę później.
— To
czyrakobulwy – oznajmił, bez najmniejszego wzdrygnięcia stawiając na stole
donice z czymś, co wyglądało jak ogromne, czarne ślimaki wyłażące pionowo z
ziemi, pokryte bladożółtymi, błyszczącymi bąblami. – Będziemy wyciskać z nich
ropę…
— Co?! –
wrzasnęła Brenda.
Victoire cofnęła się chyba na odległość półtora metra od swojej czyrakobulwy, z
taką miną, jakby zaraz miała zemdleć.
— Jak
już mówiłem… – zmieszał się profesor Longbottom, który wyraźnie z trudem znosił
nieprzychylną reakcję klasy na jego ukochane roślinki. – Ropa czyrakobulwy jest
niezwykle cenna, a przede wszystkim – zawiesił uroczyście głos, po czym zrobił
ważną minę – to najlepszy środek na ziemi, jeżeli chcecie się pozbyć trądziku.
— To już wiemy, co
było w tej wielkiej kosmetyczce Gigi Bulstrode – mruknęłam w stronę Victoire,
na co ona parsknęła wymuszonym śmiechem.
Profesor Longbottom nakazał nam założenie rękawic ze smoczej skóry, po czym
przez całą resztę lekcji wyciskaliśmy czyrakobulwy, co przebiło nawet siekanie
dżdżownic na eliksirach w moim rankingu obrzydliwych czynności. Mało było przy
tym rozmów, bo każdy był zbyt skupiony na obrzydzaniu się podczas naciskania na
żółte bąble, aby pękły i wydobyły z siebie silnie pachnącą naftą, żółtozieloną
substancję, którą zbieraliśmy do wskazanych przez Neville’a butelek. W końcu ze
szkoły dotarł do nas odległy odgłos gongu, po czym wszyscy jak najszybciej
opuścili czyrakobulwową rzeźnię. Victoire wciąż była zielona na twarzy, a i ja
głęboko żałowałam tego, że podczas śniadania pochłonęłam tyle naleśników.
Z błoni
ku niebu snuła się wielka chmura dymu. To profesor Lovegood-Scamander, wraz ze
swoją klasą, rozpaliła wielki ogień pod kotłem na wolnym powietrzu, do którego
uczniowie raz po raz dosypywali zielonych cebul, zwanych tykwobulwami.
Czwartoklasiści jak najszybciej uciekli w bezpieczne od tych obrzydliwości mury
zamku, przy czym my, krukoni, zostaliśmy w sali wejściowej, gdzie mieliśmy
czekać na Booracka, który miał nas odprowadzić na eliksiry z puchonami.
Myśli,
przez całą godzinę pochłonięte czynnością pozyskiwania ropy, teraz krążyły mi
wciąż po głowie, głównie wokół pogawędki Longbottoma z Lovegood, której byłam
świadkiem.
Neville
i Luna się znają i to jeszcze z czasów szkolnych. A przecież każdy wie, że
profesor Longbottom był na jednym roku z Harrym Potterem. Czy to przypadek, że
akurat dwoje znajomych Harry’ego Pottera uczy teraz razem w szkole…?
I wtedy
coś sobie przypomniałam.
Grafitti!
Te które kiedyś Teddy pokazał nam na tyłach szkoły! To oni je zrobili, Luna
Lovegood, Neville Longbottom i Ginny Weasley…
Nie, to
nie może być zbieg okoliczności, że Luna zaczęła tu pracować.
Postanowiłam natychmiast to zbadać. Odwróciłam się w stronę Victoire, która
stała oparta o ścianę, najwyraźniej wciąż próbując powstrzymać mdłości.
— A ta
cała Luna – zagadnęłam beztrosko. – Była w tym całym GD, prawda? Dlatego ona i
Longbottom tak dobrze się znają?
Victoire tylko kiwnęła głową, trzymając się za brzuch.
— A większość GD
jest teraz w Zakonie Feniksa – drążyłam. – Prawda?
Ponowne
kiwnięcie srebrnymi włosami.
— A ty dobrze znasz
tę Lunę?
Vika
wyprostowała się, najwyraźniej powoli odzyskując utracone samopoczucie.
— Niezbyt – rzekła
powoli. – Ukrywała się przez pewien czas podczas wojny u moich rodziców. Ale
raczej nie jest ich bardzo bliską znajomą – zmarszczyła brwi. – Właściwie,
odwiedza nas tylko na święta. I to też chyba tylko z powodu grobu Zgredka.
Na moment przestałam skubać kosmyk włosów.
Grób
Zgredka. Kolejna
zagadkowa sprawa, która z czasem zakopała się w odmętach mojej pamięci!
— Zgredka? –
zapytałam, zapominając na chwilę nawet o Lunie i moich domysłach. – Co to jest
właściwie za Zgredek?
Ale w
tym momencie w sali wejściowej pojawił się Boorack, który zaczął głośno machać
dzwonkiem, niby ponura parodia świętego Mikołaja – no i byłyśmy zmuszone obie
się zamknąć, bo mistrz eliksirów wyraźnie nie życzył sobie żadnych rozmów
podczas drogi do klasy.
No
właśnie, kolejny znak zapytania.
Co
było nie tak z tymi lochami?
—
Witam w nowym roku szkolnym! – Boorack postawił na biurku swoją podejrzaną,
czarną teczuszkę, po czym obrzucił klasę spojrzeniem zapowiadającym, jaką rzeź
urządzi nam na eliksirach w tym roku. Jego wzrok zatrzymał się na ławce mojej i
Victoire. – A to co ma być?
Ja i Vi
spojrzałyśmy po sobie, udając, że kompletnie nie wiemy, o co chodzi.
— Weasley, Glam…
Przypomnijcie mi, kiedy pozwoliłem siedzieć wam w jednej ławce na moich
zajęciach…?
— W pierwszej
klasie…? – podsunęłam ostrożnie.
— Otóż nigdy
– skwitował Boorack, całkowicie mnie ignorując. – I pozwolę wam na to tylko
wtedy, kiedy zechcę, by ktoś wysadził zamek u jego podstaw.
Reszta
krukonów i puchonów nie mogła wiedzieć o co chodzi, ale my, chcąc nie chcąc,
byłyśmy złączone z Boorackiem tą tajemnicą. No, może poza jeszcze jedną osobą w
tej sali…
Nagle
chwyciłam mocno za brzeg ławki.
Boorack
spoglądał nam świńskimi oczkami prosto w oczy. Po chwili na jego czerwonej
facjacie rozlał się – po raz pierwszy i, mam nadzieję, ostatni w tym roku – aż
za dobrze nam znany okropny wyraz satysfakcji.
— Weasley, ty chyba
siedzisz z Sorensem, prawda? – rzucił, wciąż z tym obleśnym uśmiechem, w jego
mniemaniu zapewne uprzejmym. – A ty Glam – zwrócił się do mnie, równocześnie
tracąc na wszelkich pozorach. Chyba nawet troll skonstatowałby, że była to po
prostu nienawistna uciecha. – Ty pilnowałaś, aby Larieson nie zalał całych
lochów swoimi popłuczynami.
Moje
palce zaciskały się teraz na blacie tak mocno, że aż pobielały mi knykcie.
— Proszę się natychmiast
rozsiąść i nie marnować więcej mojego czasu.
Sam
marnujesz sobie czas!
Nie będę siedzieć z Simonem. Już nigdy!
— Słyszałaś Glam,
czy podczas uczty nakapało ci w uszy wosku?... – zapiał Boorack, po czym
zachichotał, wyraźnie zadowolony z własnego dowcipu.
W
milczeniu wstałam, flegmatycznie wzięłam swoją torbę, po czym bardzo powoli
poczłapałam na sam tył klasy.
Boorack
rozpoczął lekcję (czytaj: męczarnię), a ja usiadłam na samym skraweczku ławy,
jak najdalej od Simona, nie wiedzieć czemu, uśmiechającego się lekko pod nosem.
Jeżeli istniało jakieś gorsze rozpoczęcie roku szkolnego niż wyciskanie
pryszczy wielkim ślimakom, to było to właśnie to. Jak bardzo byłam głupia
sądząc, że w tym roku uda mi się uniknąć jego gapienia się na mnie i wynikających
z tego, niezależnych ode mnie, a na pewno upokarzających reakcji z mojej
strony…? Przecież nawet teraz, siedzę jak głupia, starając się zachować jak
największy dystans i drżąc cała od stóp do głów, żeby tylko na niego
przypadkiem nie spojrzeć! Czemu nie mogłam być taka jak Victoire? W jej
przypadku wystarczyło jedno wyniosłe spojrzenie, żeby natrętnie przyglądający
się jej koleś, taki Seth na przykład, natychmiast się odczepił. Ja jednak nie
posiadałam takich umiejętności.
A Simon
jak to Simon. Oczywiście się na mnie gapił.
— Aż
tak mnie nie lubisz? – zapytał nagle cicho, jak zwykle z tym swoim niewinnym,
uprzejmym zainteresowaniem, a ja omal nie podskoczyłam na ławce i prawie natychmiast oblałam się falą gorąca.
Mimo wszystko, ostatkiem silnej woli udałam,
że całkowicie pochłania mnie wykładanie na stół swoich składników.
— Nie lubię ludzi.
— To tak samo jak
ja.
Spojrzałam na niego, nie mogąc już się dłużej powstrzymać, tak samo zresztą,
jak od ironicznego uśmieszku.
— W takim razie
czemu jesteś taki zadowolony?
Simon
również uśmiechnął się szeroko.
— Przecież ty nie
jesteś człowiekiem! Nie masz w sobie niczego, co nazwałbym ludzkim.
— A niby czym twoim
zdaniem jestem? – zapytałam urażonym tonem. – Tylko nie mów, że goblinem…?
Zrobił
minę pełną głębokiego zastanowienia.
— Nie, chociaż fakt,
bywasz równie złośliwa… ale pasujesz mi raczej bardziej do czegoś w rodzaju…
skrzata domowego…? Albo może jesteś jakimś gnomem, bahanką, albo chochlikiem
kornwalijskim… – zmierzył mnie taksującym spojrzeniem. – Tak, w końcu ze
skrzatów jest jakiś pożytek. Chochliki są po prostu wkurzające.
Zanim
jednak zdążyłam kopnąć go pod stołem, Boorack klasnął swoimi pulchnymi
łapskami.
—
Rozpoczynamy mieszanie składników!
Nie
zważając już na Simona, zajęłam się swoim eliksirem.
Przez
całą resztę tych dwóch godzin, już więcej nie odezwaliśmy się do siebie.
Powzięłam za to w duchu bardzo poważne postanowienie na całą resztę roku: zachowuj
się jak góra lodowa. Chłodna, majestatyczna i niebezpieczna. Imponująca i
piękna w blasku słońca. Przygotowywałam więc ze stoickim spokojem swój idealny
eliksir, podczas gdy Simon podpalał wciąż kociołek, z czym usłużnie pozwoliłam
mu się męczyć. W zeszłym roku jeszcze byłam skłonna coś mu czasem
podpowiedzieć, jakoś naprowadzić na prawidłowy tor pracy, chociaż rzecz jasna
nie podejmowałam z nim rozmowy. Ale w tym roku tak nie będzie. Choćby miał
wysadzić swój kociołek na tysiąc kawałków, w moim sercu nie będzie miejsca na
litość.
Boorack tymczasem spacerował jak zwykle między
ławkami, łajając i dręcząc uczniów jeszcze bardziej niż zwykle, co świadczyło o
tym, iż musiał być w wyśmienitym nastroju. Zapewne było tak z powodu tych
całych rozporządzeń.
— Panie
profesorze… – Gdzieś w środku lekcji, Quirke w końcu odważył się grzecznie
podnieść rękę. Boorack spojrzał na niego w taki sposób, jakby najchętniej
amputował wyciągnięte ramię Quirke’a.
— Tak, Simpson? –
warknął.
— Jeżeli można
spytać… – Quirke zawiesił teatralnie głos. – Z jakiego powodu nie możemy
samodzielnie wchodzić do lochów?
Cała
klasa zamarła nagle nad swoimi kociołkami.
Boorack
podszedł powoli do ławki Quirke’a, który wglądał na wyraźnie wystraszonego
własną śmiałością.
— Powiedz mi,
Simpson – powiedział Boorack, pozornie niedbałym tonem. – Czy pani dyrektor
podała powód tego rozporządzenia na uczcie?
Quirke
niepewnie pokręcił głową.
— Nie powiedziała ci
tego osobiście? Nie wystosowała specjalnego listu z wyjaśnieniami?
Boorack
pochylił się nad ławką Quirke’a, który instynktownie odchylił się do tyłu.
— Otóż, jeżeli pani
dyrektor nie uznała za stosowne, aby poinformować o tym wielkiego pana Quirke’a
Simpsona, to wielki pan Quirke Simpson nie powinien pytać o to tak prostego
nauczyciela jak ja. Chyba że wielki pan Quirke Simpson życzy sobie wypatroszyć
całą beczułkę rogatych ropuch bez użycia czarów, póki nie padłby na twarz ze
zmęczenia. – Wyprostował się, po czym obrzucił klasę wściekłym spojrzeniem. – Pracować!
Odwrócił się do swojego biurka, a za jego plecami Julia trzepnęła Quirke’a
podręcznikiem po głowie. Pochyliłam się nad swoim kociołkiem, nie myślałam
jednak wcale o sporządzaniu eliksiru.
Boorack
musiał być w naprawdę wyśmienitym humorze.
Każdy z
ulgą jak najspieszniej odszedł w swoją stronę, gdy tylko profesor wyprowadził
nas z lochów.
Po obiedzie krukoni z czwartej klasy mieli
jeszcze lekcję zaklęć, na której profesor Flitwick już na wstępie kazał
przeczytać nam trzy nadprogramowe pozycje, przygotowujące do tematu o
zaklęciach przywołujących. Po zakończonych zajęciach, ja i Victoire udałyśmy
się razem do biblioteki, rozstając się przy tym z Brendą, która, zielona na
twarzy, miała zaraz odbyć indywidualną ankietę jako jedna z pierwszych, a także
unikając Julii, która oczywiście również od razu po lekcjach wybierała się do
przybytku z książkami.
Szukając zadanych nam przez Flitwicka
lektur, za pewnym regałem na samych tyłach biblioteki, natknęłyśmy się na Teda
Lupina, który sprawiał dziwne wrażenie, jakby się przed kimś chował.
— Och!... To wy – zawołał wymijająco,
odkładając szybko na bok jakąś książkę.
Victoire zerknęła na okładkę.
— Czytasz Podręcznik
Czarodziejskiej Gospodyni Domowej?
Teddy poczerwieniał lekko na twarzy.
— Pewnie, że nie!
Chowam się za nim.
Usiadłyśmy przy stoliku pod regałem, po czym
spojrzałyśmy na niego wyczekująco. Teddy wyglądał jak skrzat domowy, który
boryka się z wyjawieniem jakiegoś sekretu rodu, ale w końcu jednak wyraźnie się
przełamał, bo usiadł raptownie koło nas i wybuchnął głośnym szeptem:
— Te pierwszaki
są jakieś nienormalne!
Ja i Victoire spojrzałyśmy po sobie ze
zdziwieniem.
— Co? – Victa
zmarszczyła brwi, ale kącik ust równocześnie zadrgał jej lekko. – Chowasz się
przed jedenastoletnimi dziećmi…?
— To nie są dzieci!
– wycedził Ted, równocześnie rzucając niespokojne spojrzenie na wylot między
półkami. – To są potwory – przeliterował, niemalże bezgłośnie.
— I niby co te
potwory ci zrobiły? – zapytałam bez przekonania.
— Przecież miałeś je
tylko odprowadzić do wieży! – Victoire spojrzała na niego z zaciekawieniem, tym
samym sprawiając, że Teddy poczerwieniał jeszcze bardziej.
— Tak, miałem je
tylko odprowadzić do wieży! – przedrzeźnił ze złością jej beztroski ton. –
Tylko tak się jakoś złożyło, że podczas tego odprowadzania ich do wieży,
dziwnym trafem na samym wstępie zaprzepaściłem bezpowrotnie swój autorytet i pogrzebałem żywcem
swoją ciężko wypracowaną reputację. – Spojrzałyśmy na niego pytająco, na co on spuścił wzrok i
burknął pod nosem:
— Wpakowałem się w
fałszywy stopień.
Ja i Vicky parsknęłyśmy śmiechem, na co on
obrzucił nas morderczym spojrzeniem.
— Czy ty przypadkiem
nie chodzisz do tej szkoły już od pięciu lat? – wykrztusiła Victa, patrząc na
niego takim wzrokiem, jakby jego nieporadność bawiła ją i rozczulała
równocześnie.
— To wcale nie jest
śmieszne! – Teddy zrobił zbuntowaną minę. – Prefekt powinien znać zamek na
wylot, a nie wpadać w pierwsze lepsze fałszywe stopnie! A te dzieciary zamiast
mi pomóc, to jeszcze zaczęły się drzeć: „Patrzcie, jego włosy są czerwone”! I
zaczęły mnie pytać, jak ja to zrobiłem…!
— Jak wpadłeś w
fałszywy stopień, czy jak zmieniłeś włosy? – Victoire widocznie nie mogła się
powstrzymać od tego złośliwego pytania.
Teddy spuścił wzrok, z bardzo ponurą miną.
— Byłem beznadziejny
– podsumował z rezygnacją, a ramiona i włosy oklapły mu nieco.
Victoire dotknęła lekko jego ramienia, wciąż
z tą samą, rozrzewnioną miną.
— Wcale nie –
zaprzeczyła. – Pewnie dzięki tobie te pierwszaki na zawsze zapamiętają już swój
początek szkoły.
Cóż,
nie można było powiedzieć, by Teda bardzo pocieszyły te słowa.
— A drugi prefekt? –
spytałam, bo nagle coś przyszło mi do głowy. – Nie mógł cię wyciągnąć z tych
cholernych schodów?
— Drugi prefekt –
wycedził Teddy przez zaciśnięte szczęki – stał i spokojnie się przyglądał, jak
ze stopnia wyciąga mnie zgraja bachorów.
Gdyby Ted Lupin wiedział, jak w tym momencie
trudno było mnie i Victoire powstrzymać się od śmiechu, po stokroć bardziej
doceniłby naszą przyjaźń.
— A na domiar złego, opiekę nad magicznymi
stworzeniami będę miał w tym roku z Pomyluną Lovegood – dodał, jakby to
dopełniało cały obraz beznadziei jego życia. – Harry mówił mi, że ktoś znajomy
zacznie pracować u nas w szkole, ale żeby to była ona…? – pokręcił z
niedowierzaniem głową. – Dziś kazała nam robić napar z jakichś zielonych cebul,
a potem jeszcze to wypić. Był czerwony i obrzydliwy.
Ale mnie zainteresowała zgoła inna
informacja, zwłaszcza, że po czyrakobulwach i eliksirach dosyć miałam
obrzydliwych tematów.
—
Harry ci powiedział…? – powtórzyłam powoli. – Chcesz mi powiedzieć, że… Harry
Potter miał z tym coś wspólnego, tak?
Teddy tylko wzruszył ramionami, patrząc na
mnie z lekkim zdziwieniem.
—
Może tak, nie wiem. Tylko po co miałby umieszczać w Hogwarcie Lunę Lovegood…?
— To
chyba oczywiste! – Do tej pory cały czas szeptaliśmy, ale teraz jeszcze
bardziej zniżyłam głos. – Żeby ktoś tu był i obserwował Booracka.
Ich reakcja była natychmiastowa. Victoire
jak na zawołanie zrzedła mina i tym razem to Teddy parsknął śmiechem.
— I
niby tym kimś miałaby być Luna? – zadrwił.
—
Przecież wiem, jak to brzmi! – zaperzyłam się. – Ale w końcu to znajoma
Harry’ego Pottera. A przy tym jest tak dziwna, że pewnie mało kto bierze ją na
poważnie… Moim zdaniem, to idealne rozwiązanie. Luna założy te swoje zwariowane
okulary i będzie skrycie obserwować, co dzieje się w szkole, a nikt nawet nie
będzie ją o to podejrzewał…
— Widmokulary
– poprawiła mnie automatycznie Victoire. – Tylko że w szkole nic się przecież
nie dzieje.
Ja i Teddy równocześnie spojrzeliśmy na nią
tak, jakby to ona miała na sobie pomarańczowe rzodkiewki i wisior z kapsli po
piwie.
— Jak to nic się nie dzieje – powtórzył tępo
Ted, natomiast ja wywróciłam oczami:
—
Victoire, twoja ignorancja powoli przestaje być akceptowalna.
—
Jest dopiero pierwszy dzień szkoły – powiedziała bardzo wyraźnie, zupełnie
jakby bała się, że nie zrozumiem, jeżeli nie wypowie tego hiperpoprawnie. –
Rozumiem, że Zakon mógł umieścić tu Lunę na wszelki wypadek, ale nawet nie
wiadomo, czy w ogóle jest to potrzebne. Nic. Się. Jeszcze. Nie dzieje.
— A
piosenka Tiary? – zaatakowałam. – A zakaz wchodzenia do lochów? A ta cała
ankieta?
I wtedy – jak za sprawą zaklęcia
przywołującego – zza regału wyłoniła się Brenda, oczywiście zadyszana,
zaczerwieniona i bardzo zaaferowana, choć to ostatnie raczej nie stanowiło
większej osobliwości.
— Tu
jesteście! – zawrzasnęła głosem tak przenikliwym, że aż kurz posypał się z
dawno zapomnianych półek, a my, wszyscy troje, machinalnie syknęliśmy przez
zęby. – Wszędzie was szukałam…! – Brenda ściszyła głos, choć oczywiście nie
można było powiedzieć, by jej głośny szept był jakąś specjalną melodią dla
uszu. – Miałam przed chwilą tę debilowatą ankietę, Flitwick zadawał mi tysiące
arcytrudnych pytań, ale w końcu od czego ma się ten krukoński łeb, chyba
zdałam…!
—
Brenda, ankiety się nie zdaje – rzekła sucho Victa. – Ankieta to nie egzamin.
— No
tak, racja…! – Brenda machnęła ręką. – Ale tak czy siak nie odeślą mnie do
domu, mogę uczyć się tu nadal…!
—
Żebyś chociaż raz skorzystała z tego przywileju!
Zza półek z księgami wysunęła się Julia,
niby rudy sfinks, oczywiście lewitując za sobą cały stos lektur. Na jej widok,
trójkątna twarz Brendy wyciągnęła się nagłym wyrazem niechęci.
—
Oczywiście, że korzystam! Czy bez tego potrafiłabym udoskonalić Accio Plotę
ruchomymi fotkami? A ty potrafisz robić ruchome fotki, co…?
—
Wiedzę magiczną można wykorzystywać w bardziej ambitnych celach. – Julia
zadarła nosa, poprawiając sobie okulary środkowym palcem, oczywiście czysto
przypadkowo. – Jeżeli twoje umiejętności czarodziejskie ograniczają swoje
wykorzystanie jedynie w redagowaniu tej pożałowania godnej gazety…
—
Sama jesteś pożałowania go…!
Ale my już zmyliśmy się z biblioteki, bo nie
chcieliśmy się znaleźć w samym ośrodku awantury, mogącej skończyć się rzucaniem
ksiąg, co zapowiadało się niezwykle krwawo, zważywszy na ilość amunicji w zasięgu wzroku.
Przez kolejne dwa tygodnie ja i Victoire
mogłyśmy się całkowicie przekonać, że w czwartej klasie czeka nas naprawdę
ciężka orka.
Wszyscy nauczyciele do znudzenia powtarzali
wciąż paranoidalną gadkę o Sumach, które mieliśmy zdawać w przyszłym roku i
zaczęłam się poważnie zastanawiać, jak Ted radzi sobie w piątej klasie, skoro
nam już w czwartej nie dają żyć.
Profesor Binns męczył nas parogodzinnymi
wykładami na temat buntów goblinów (moich pobratymców, jak złośliwie zwał ich
Simon Larieson), Boorack dręczył nas sporządzaniem antidotów na trucizny,
nierzadko sugerując, że kogoś otruje, aby sprawdzić ich zdatność do użycia.
Czyrakobulwy wciąż wydawały się obfitować w ropę, choć przecież wycisnęliśmy z
ich bąbli kilkanaście litrów tego świństwa, Hagrid postanowił nauczyć nas
wyprowadzania na spacer czegoś, co wyglądało jak skrzyżowanie żółwia z
buchorożcem i tylko McGonagall zdawała się być bardziej zmęczoną tematem zamiany
jeża w poduszeczkę do szpilek, niż my.
Moja ankieta miała się odbyć w środę, w
trzecim tygodniu września. Do tego czasu zdążyło się rozejść jeszcze więcej
pogłosek wśród uczniów, którzy podobnie jak Brenda, twierdzili, że ankieta tak
naprawdę jest sprawdzianem, którego oblanie skutkuje powrotem do domu.
Wiedziałam wprawdzie gdzie biło źródło tych dramatycznych wieści, co mimo
wszystko nie zmieniło faktu, że przed swoją ankietą byłam mocno stremowana.
Teddy i Victa oczywiście dokładali wszelkich starań, aby podnieść mnie na
duchu.
— Po co ministerstwo wymyśliło tę ankietę! –
jęczałam, kiedy przepychaliśmy się razem przez tłum uczniów wypełniający
korytarz, idąc w stronę gabinetu Flitwicka. – Badanie poziomu socjalizacji
uczniów mugolskiego pochodzenia… Kogo
obchodzą takie bzdety?!
— To
na pewno nie jest nic poważnego – zapewniła mnie Victa, w tym celu używając
swojego najbardziej uspokajającego tonu. – Flitwick zada ci parę pytań i
będziesz mogła wrócić do domu. Mówiąc dom, miałam na myśli Ravenclaw
– dodała pospiesznie, kiedy napotkała wzrokiem moją twarz, pobladłą jak papier.
Przy drzwiach do gabinetu profesora
Flitwicka tłum przerzedził się nieco, ale fala uczniów wciąż przepływała pod
drzwiami, podążając na ostatnie lekcje. Po chwili spośród czarnych szat wyłonił
się Simon, który podszedł do nas od razu, gdy tylko nas zobaczył.
— No, no, wila, metamorfomag i goblin –
rzekł beztrosko na powitanie, równocześnie obrzucając nas uważnym spojrzeniem.
– Myślałem, że skończyliście już ze spiskami.
— A
czy ty mógłbyś skończyć z tymi zwierzętami?... – poirytowałam się, obracając
się raptownie w jego stronę.
Brwi Simona błyskawicznie powędrowały do
góry, co raczej nieszczególnie poprawiło stan mojego samopoczucia.
— Gobliny
to nie zwierzęta – wyjaśnił wyrozumiale, a kąciki ust mu zadrgały. – Powiesz na
tej ankiecie, że nie wiesz, co to gobliny, a odeślą cię do domu.
— Ha-ha-ha
– wycedziłam przez zęby.
—
Powodzenia! – zawołał, salutując mi przy tym jak to miał w zwyczaju, po czym
zniknął w korytarzu, zarzucając torbę na ramię.
No tak. Nie ma to jak wsparcie.
Victoire i Teddy również wyglądali tak,
jakby Simon tymi kilkoma wyszukanymi zdaniami zaprzepaścił wszystkie ich
życiowe dążenia.
—
Chyba już musisz iść – powiedział Teddy niemrawo, spoglądając przy tym na swój
zegarek.
Westchnęłam, spojrzałam na nich żałośnie, po
czym zaczęłam wspinać się po schodach.
Gabinet profesora Filiusa Flitwicka
znajdował się na siódmym piętrze, nieopodal Wieży Zachodniej – i wyglądał
dokładnie tak, jak powinien wyglądać gabinet maleńkiego mistrza zaklęć i
uroków.
Wszędzie lewitowały stosy książek, bo w
końcu po co są półki, skoro można użyć magii. Zresztą, opiekun naszego domu sam
zawsze powtarzał, że nie widzi sensu w
ciągłym odkładaniu książek na miejsce, skoro przecież i tak stale z nich
korzysta. Jednak poza wyraźnym brakiem mebli, jego miejsce urzędowania był to całkiem milutki pokoik,
wyłożony przyjemnym dywanikiem, wyposażony w malutki, wesoło trzaskający ogniem
kominek, oraz maleńkie biureczko, całe zawalone papierami i bibelotami. Wysoki,
ostro sklepiony, gotycki sufit, podobnie jak w pokoju wspólnym Ravenclawu, był
granatowy i pokryty plamkami gwiazdek, a przez ostrołukowe, wąskie okno
wsączało się delikatne światło słońca.
Flitwick siedział za biureczkiem na
perkalowym foteliku.
— Och, panna Glam! – zapiszczał na mój
widok, równocześnie machając różdżką w stronę jakiegoś stosu papierów, z
którego wierzchu poderwała się jedna karta i zawisła przed jego nosem. Profesor
sprawdził coś na stronicy, poprawiając okrągłe okularki, po czym ponownie na
mnie spojrzał: – Doskonale, wyśmienicie…
Jedno machnięcie czarodziejskiej różdżki, a
przede mną natychmiast wylądowało krzesło, również obite perkalem, na którym
Flitwick polecił mi usiąść. Wykonałam posłusznie polecenie, równocześnie rozglądając
się wciąż po gabinecie. Podobnież był to pokój otwarty dla wszystkich krukonów,
jednak ja jeszcze nigdy nie byłam tu ze swoimi problemami. Prawdę
powiedziawszy, w zeszłym roku to raczej ja sprawiałam problemy.
Swoją drogą, krukoni już od pokoleń podejrzewają,
że Flitwick jest w jakimś stopniu półelfem. Może będę pierwszą osobą, która się
o tym przekona…?
— No więc panno Glam, najpierw formalności.
– Flitwick odchrząknął lekko, ponownie poprawiając okularki. – Status krwi?
Spojrzałam na niego zaskoczona.
— To
chyba oczywiste, skoro kazano mi się zgłosić do tej ankiety…? – powiedziałam
powoli, na co mistrz zaklęć uśmiechnął się pod wąsem.
—
Panno Glam, tę ankietę układało ministerstwo, ale… – mrugnął do mnie
porozumiewawczo – nie jest ona raczej najwyższych lotów. Cieszę się jednak, że
moi uczniowie zwracają na to uwagę…
Kolejne machnięcie różdżki sprawiło, że
papier wylądował na jego biurku, krótkie strzepnięcie ustawiło na nim pióro w
gotowości do pisania.
— A
więc tak… pochodzenie mugolskie…
Pióro natychmiast zaczęło notować.
—
Imiona rodziców?...
Tak się to ciągnęło przez klika kolejnych minut.
Flitwick zadawał mi coraz to nowe pytania na temat szczegółów mojego curriculum
vitae, a ja coraz poważniej zaczęłam się zastanawiać nad celem tych pytań. Czy
ankieta nie powinna być przeprowadzana anonimowo? Jeżeli chodzi tylko o to, jak
mugolaki czują się w czarodziejskim świecie…
— A teraz czas na kilka pytań natury
psychologicznej!... – oznajmił profesor Flitwick, odwracając kartę na drugą
stronę. – Proszę mi powiedzieć… jaka była pani reakcja na wieść, że jest pani
czarownicą…?
Zmarszczyłam brwi, lekko zaskoczona tym
pytaniem.
—
Nie wiem… Moja starsza siostra była już w Hogwarcie, więc byłam na to raczej przygotowana.
—
Tak, tak… Veronica Glam, jeżeli się nie mylę, Hufflepuff? – Flitwick sprawdził
coś w poprzednio mu podanych przeze mnie informacjach. – Tak, zaiste, bardzo
rzadko zdarzają się takie przypadki, by w mugolskiej rodzinie trafiło się
magiczne rodzeństwo…
Poczułam się jeszcze bardziej zaintrygowana –
nigdy nie myślałam, by czarodziejstwo moje i moich sióstr mogło być czymś
niezwykłym nawet w świecie czarodziejów.
—
Czy były jakieś problemy w pierwszych dniach szkoły? – zapytał Flitwick. – Czy
towarzyszyło im uczucie, że nie sprawdza się pani w magii tak jak inni?...
—
Nie rozumiem, dlaczego miałabym się nie sprawdzać? – starałam się mówić jak najmniej
urażonym tonem, ale chyba niezbyt mi to wyszło. – Panie profesorze… przecież ministerstwo
zawsze utrzymywało, że mugolaki niczym się nie różnią od czarodziejów czystej
krwi, więc dlaczego sugeruje teraz, że miałabym mieć jakieś większe kłopoty z
powodu pochodzenia…?
Uśmiech na twarzy Flitwicka nabrał
zasmuconego wyrazu.
—
Ostrzegałem panno Glam, iż czarodzieje, którzy układali tę ankietę, raczej nie
wykazali się w niej zbytnim wyczuciem… szczerze powiedziawszy, robiły ją chyba
jakieś bęcwały – po czym zachichotał z własnego dowcipu.
Jednak w przypadku Flitwicka, a w przeciwieństwie
do Booracka, wzbudzało to całkiem sympatyczne odczucia. Dlatego ja również
uśmiechnęłam się słabo.
— W moim mniemaniu, należy podejrzewać, iż chodzi zapewne o to, czy wcześniejsza nieświadomość istnienia czegoś takiego jak magia, przysporzyła więcej trudności w pierwszych dniach jej nauki... Ale skoro twoja siostra była już w Hogwarcie...
— W moim mniemaniu, należy podejrzewać, iż chodzi zapewne o to, czy wcześniejsza nieświadomość istnienia czegoś takiego jak magia, przysporzyła więcej trudności w pierwszych dniach jej nauki... Ale skoro twoja siostra była już w Hogwarcie...
— Nie, nie miałam kłopotów, a przynajmniej
nie większych niż inni – powiedziałam zdecydowanym tonem.
Flitwick uśmiechał się wciąż z aprobatą.
—
Czy aklimatyzacja w świecie magii, w pani odczuciu, zajęła pani długo, czy
raczej krótko? – odczytał z karty, równocześnie marszcząc brwi nad debilnością
tego pytania.
— W
moim odczuciu zajęło to całkiem w sam raz – odparłam, czując się już całkiem
pewnie. Zresztą, nie dało się czuć inaczej w tym przyjaznym gabinecie, kiedy
Flitwick zadawał mi pytania, z których sam podśmiewał się pod nosem – i choć wcześniej
byłam zawsze sceptycznie nastawiona do zwierzania się nauczycielom, teraz
pomyślałam, że całkiem miło byłoby tu wpadać częściej. Zwłaszcza, że przecież
profesor Flitwick jest świetnym nauczycielem i najlepszym na świecie opiekunem
domu.
Ankieta zawierała jeszcze z tuzin podobnych pytań, których znaczenie było właściwie takie samo, a jedynie poubierane w inne słowa. Przy każdym pytaniu Flitwick chichotał cicho pod nosem, jednak kompletnie mnie to nie deprymowało, wręcz przeciwnie – nagle sama wpadłam w dobry nastrój.
Ankieta zawierała jeszcze z tuzin podobnych pytań, których znaczenie było właściwie takie samo, a jedynie poubierane w inne słowa. Przy każdym pytaniu Flitwick chichotał cicho pod nosem, jednak kompletnie mnie to nie deprymowało, wręcz przeciwnie – nagle sama wpadłam w dobry nastrój.
—
Czy to już wszystkie pytania, panie profesorze? – zapytałam grzecznie.
—
Tak… Tak, myślę, że możemy już dać sobie z tym spokój... Panno Glam, chciałbym jeszcze zamienić z panią parę słów prywatnie.
Opadłam z
powrotem na krzesło, równocześnie mając niemiłe wrażenie, że profesor nie zatrzymał mnie specjalnie tylko po to, by dalej sobie ze mną żartować. Karta z moją ankietą wylądowała z powrotem
na pokaźnym już stosie, po czym Flitwick złożył ze sobą ręce, odchrząknął i widocznie
już miał przechodzić do rzeczy, kiedy nagle podskoczył jak na sprężynie:
—
Ach, byłbym zapomniał... Moje babeczki!
Wytrzeszczyłam na niego oczy, zaskoczona tym dziwnym okrzykiem, zapominając na moment nawet o tym, po co Flitwick chciał mnie tu zatrzymać.
— Pana... pana co?
Ale Flitwick nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko tajemniczo, po czym machnął różdżką, a z szuflady jego biurka natychmiast wyfrunęła wielka, złota puszka, spod której wieka wyskoczyła znienacka malutka i najbardziej urocza babeczka, jaką widziałam w życiu. Spojrzałam na Flitwicka, nie kryjąc szczerego zdziwienia.
— Pana... pana co?
Ale Flitwick nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko tajemniczo, po czym machnął różdżką, a z szuflady jego biurka natychmiast wyfrunęła wielka, złota puszka, spod której wieka wyskoczyła znienacka malutka i najbardziej urocza babeczka, jaką widziałam w życiu. Spojrzałam na Flitwicka, nie kryjąc szczerego zdziwienia.
—
Myślałam, że częstuje pan babeczkami tylko wtedy, kiedy ktoś jest mocno przygnębiony…!
—
Powiedzmy, że nas oboje przygnębił poziom tej ankiety – Flitwick po raz drugi puścił
do mnie oko. – Ale tańcem babeczek cię dziś nie uraczę, o nie…! Poczekam z tym,
aż przyjdziesz tu z jakimś prawdziwym problemem.
Uśmiechnęłam się tylko wdzięcznie, po czym
raczyłam się malutką babeczką, która okazała się najlepszym ciastkiem, jakie kiedykolwiek
jadłam. Opiekun mojego domu wyglądał na wyraźnie zadowolonego z tego, że jego
wypieki mi smakują, ale zaraz potem wyraz jego twarzy znacznie spoważniał.
—
Chciałbym zamienić z tobą kilka słówek na temat wydarzeń z tamtego roku…
Splótł ze sobą ręce i przyjrzał mi się
dokładniej znad okularków. A ja omal nie zakrztusiłam się babeczką.
Kiedy Flitwick rozdawał nam plany zajęć w
pierwszy dzień szkoły i pogroził nam palcem, żebyśmy przypadkiem nie wysadziły
w tym roku jego gabinetu, do głowy by mi nie przyszło, że będzie chciał o tym
rozmawiać na poważnie!
Profesor wciąż uważnie mi się przyglądał.
— Otóż w poprzednim roku zostało ustalone,
że do tej kradzieży zmusiła was pewna starsza uczennica, która notabene,
postanowiła wkrótce potem uciec ze szkoły… – zaczął, podczas gdy ja przeżuwałam
babeczkę coraz wolniej, gapiąc się na niego w osłupieniu. – W każdym razie, to
wytłumaczenie przemówiło do pani dyrektor i profesora Booracka… ale do mnie
niekoniecznie…
Cholera jasna. CHOLERA JASNA!
A więc jednak ktoś w tej szkole zasługuje na
swoją reputację!
Flitwick, jako opiekun Ravenclawu, nie dał
się tak łatwo zwieść. Tylko czego teraz ode mnie oczekuje…?
—
Nie wiem jak naprawdę wyglądała ta sprawa i jeżeli nie chcesz mi powiedzieć,
nie będę nalegał… Chcę tylko powiedzieć, panno Glam… Jeżeli cokolwiek będziesz
wiedziała, byłbym rad, gdybym został o tym poinformowany.
Gdybym cokolwiek wiedziała…?
Zaraz.
Zaraz.
Co właściwie miałam wiedzieć?
Tylko kiwnęłam głową, w tym momencie raczej nie widząc innej możliwości na odpowiedź. Czy był sens pytać profesora, co podejrzewa i o jakie informacje mu właściwie chodzi…? Zanim do tego doszłam, nie dano mi jednak szansy na zadanie tych pytań, ponieważ Flitwick klasnął w małe łapki.
—
No, to teraz zmykaj!
Pożegnałam się i opuściłam gabinecik.
Dziwne uczucie po tej dziwnej ankiecie nie
opuściło mnie przez całą resztę dnia. A odnosiło się nie tylko do intrygującej
prośby Flitwicka, ale i do samej kulawo skleconej ankiety, która wydawała się być dziwnie naiwna, jak na robotę ministerstwa.
Biuro Aurorów odnalazło pierwszą porwaną, a
w Proroku Codziennym pojawiła się o tym zaledwie wzmianka. Zakon Feniksa chciał
z kolei infiltrować Hogwart przez widmokulary Luny Lovegood-Scamander, to nie
uchodziło wątpliwości. Tiara Przydziału wprawdzie tylko wspomniała w swej
piosence o cieniu wroga za murami, ale jednak nie da się ukryć, że stary
kapelusz, spoczywający przez cały rok w gabinecie dyrektora, wiedział, albo
przynajmniej podejrzewał, że coś wyraźnie wisi w powietrzu. Lochy z jakiegoś
powodu pozostawały zamknięte i prawie na sto procent byłam przekonana, że to
Boorack maczał w tym palce, choć nie wiem jakim cudem nakłonił do tego głupiego
rozporządzenia McGonagall. A teraz na dodatek dochodzi kwestia tej dziwnej
ankiety, która sprawiała takie wrażenie, jakby spełnianie swojej roli było
paradoksalnie jej najmniej istotnym celem.
Rzecz jasna, gdyby sytuacja była na miejscu,
od razu po powrocie z gabinetu Flitwicka podzieliłabym się swoimi domysłami z
Victoire, ona jednak wciąż nie chciała zachowywać się normalnie. Za to Teda na
kolacji znów dopadła cała zgraja gryfońskich pierwszaków, jęcząc mu nad uchem i
błagając o kolejne metamorfozy, które najwyraźniej wzbudzały wśród nich wielką
sensację. Fiffie, która miała mieć swoją ankietę następnego dnia, nie dając się
przekonać o bezsensowności swojego działania, zakopała się w książkach o
historii magii, jakby to miało wzmóc jej czarodziejskość do jutrzejszego popołudnia,
a Dominique do późna latała na miotle, co zresztą robiła co wieczór od początku
tego roku szkolnego, odkąd McGonagall obwieściła termin naboru do drużyn.
Nie mając więc do kogo się odezwać,
powlokłam się do swojego dormitorium. Ale nawet kiedy Julia wróciła już z
biblioteki (a wierzcie, że była to już bardzo późna pora wieczorna), ja nadal
nie mogłam zasnąć. Myśli bezustannie bujały się pod baldachimem mojego łóżka,
ulatując nade mną jak natrętny rój chochlików kornwalijskich… Płynęły leniwie
od pomarańczowej rzodkiewki do zielonej tykwobulwy, od Accio Ploty do
Proroka Codziennego, od widmokularów, do Magicznych Dowcipów Weasley’ów, od
jednej półki w laboratorium Booracka do drugiej, przelatywały nad pulpitem z
księgą, nad tym wielkim, prastarym kotłem… Wiedziałam, jak tam wejść, ale nie
mogłam się tam dostać… Tajemniczy eliksir bulgotał mętnie…
Zaklęłam cicho pod nosem. Ściana z napisem „Manny
tu był” ani drgnęła, choć napierałam na nią ramieniem z całych sił. Wokół
panowała ciemność, chciałam sięgnąć po różdżkę, ale dziwnym trafem nie miałam
jej przy sobie.
Odwróciłam się i oparłam o chłodną, oślizgłą
ścianę, wdychając w płuca świeże, leśne powietrze. Jakieś światło zamajaczyło
przede mną w ciemności.
Czy to różdżka…?
Moje palce zacisnęły się na kawałku drewna.
— Lumos…
Nic się nie wydarzyło.
Strzepnęłam dłoń, jakbym próbowała pobudzić
różdżkę.
— Lumos!
Kompletnie nic się nie stało.
Nie rozumiem. Zawsze byłam dosyć dobra z
zaklęć.
Poświata majaczyła wciąż w oddali i pomiędzy
drzewami mignął srebrzysty ogon.
Oderwałam
się od ściany lochu, powoli stąpając po ściółce leśnej. Kompletnie nie czułam
stopami dotyku liści i ziemi, w ogóle nie słyszałam szelestu trącanych przeze
mnie gałązek… Jednorożec przyspieszył, ja również zaczęłam iść szybciej…
Rozległ się tętent kopyt… Zaczęłam biec…
Ale kiedy wybiegłam na polanę, Cristal
zniknęła. Polana nie była jednak pusta. Coś, dyszącego ciężko i zgarbionego,
kuliło się po środku wolnej przestrzeni między jeżynami…
Długi, wypełniony ostrymi zębami pysk.
Marszczący się nos, ohydne szpony i ślepia, które błysnęły na mnie z ciemności.
Uniosłam różdżkę, żeby się bronić, krzyknęłam zaklęcie…
Nic się nie stało.
Wrzasnęłam po raz drugi.
Nic się nie stało.
I wtedy wilkołak rzucił się na mnie, a ja
zerwałam się z pościeli, omal nie zlatując przy tym z łóżka.
Następnego ranka wyglądałam okropnie.
Moje odbicie patrzyło na mnie podkrążonymi
oczami, a samo lustro aż wrzasnęło na widok moich włosów. Jeżeli jednak coś
przewyższało mój wygląd w okropności, to z całą pewnością był to humor – pyszna
babeczka Flitwicka należała już do zamierzchłej przeszłości, a ja nie miałam
ochoty nawet na śniadanie.
Zresztą, i tak na nie zaspałam. Cały ten
czas, podczas którego inni byli w Wielkiej Sali, ja spędziłam na doprowadzaniu
się do stanu używalności.
Pierwszą lekcją z samego rana była transmutacja
i być może to dlatego spóźnienie się w tym dniu na zajęcia było arcypechem.
— Glam! – Oczy profesor McGonagall błysnęły
groźnie zza okularów. – Czy mam zadać ci na przyszłą lekcję transmutowanie kanarka
w budzik?! Na Sumy też zamierzasz się
spóźnić, czy chociaż wtedy wyjątkowo przyjdziesz punktualnie?
Zaczerwieniłam się tylko po uszy, mamrocząc
pod nosem jakieś "przepraszam". Już miałam usiąść koło Victoire, kiedy McGonagall
zmarszczyła brwi z dezaprobatą, tak, że uczyniły na jej twarzy jedną, groźną
linię.
— O
nie, siadaj natychmiast do Lariesona. Dosyć tego gadania, więcej pracy.
Naprawdę stać cię na więcej Glam, niż Nędzny z transmutacji, więc może chociaż
zaczniesz w końcu uważać.
To był chyba jakiś, do cholery, żart.
To był żart!
Myślałam, że nie może być gorzej…? Otóż
mogło! Na eliksirach to ja błyszczałam, to ja miałam przewagę, to on babrał się
w glutach! A teraz to ja będę musiała bezradnie patrzeć, jak on doskonale używa
transmutacji, podczas gdy sama będę przy tym bezsensownie wymachiwać kijem!
A najgorsze było to, że doskonale
wiedziałam, co zobaczę, kiedy się odwrócę.
I nie pomyliłam się.
Kiedy podeszłam do ławki Simona, znajdującej
się oczywiście na samych tyłach klasy, na jego twarzy widniał dokładnie taki
sam uśmieszek jak na eliksirach, no może z tym szczegółem, że teraz był jeszcze
szerszy.
— Już wiem, czym jesteś… – szepnął, kiedy
usiadłam, po czym nachylił się w moją stronę: – Nieśmiałkiem!
Chyba dopiero teraz przeżywałam prawdziwy
koszmar!Wiecie, co Wam powiem?
Kiedy pod choinkę otrzymałam koszulkę z napisem "Pockemon", myślałam, że już nic mnie nie zdziwi.
Ale jednak zaistniało coś takiego.
Ten oto Hymn do Pockemona autorstwa Nez skradł moje serce.
Dosłownie śmiałam się przy nim do łez!
Dlatego też, droga Nez, specjalnie dla Ciebie dedykuję nie tylko scenę z Luną i Nevillem, ale także cały szip Pockemona xD
I w ogóle, dedykuję ten rozdział wszystkim moim czytelnikom, bo naprawdę od czasu tego Hymnu mam dziwnie wyśmienity humor!
Jeden komunikat: Obserwujcie Proroka Codziennego, którego umieściłam w lewej kolumnie bloga.
Będę tam umieszczać czasami informacje, którymi nie chcę zaśmiecać końca rozdziału.
Mam nadzieję, że ten rozdział czytało Wam się równie lekko, jak mnie pisało!
Nox/*
~ Tita