Witaj w Hogwarcie

Sieć Fiuu

sobota, 8 kwietnia 2017

2.7 Romantyczność a głupota

Victoire Fleur Weasley

Tedzie Lupinie, mógłbyś łaskawie przestać…?!

   Teddy cofnął rękę od mojego ucha – już trzeci raz pstryknął palcami w mojego kolczyka-muszelkę, co powoli doprowadzało mnie do szału.

   —Koniecznie musisz czytać te nudy? – zmarszczył się, a ja westchnęłam, opadając na oparcie krzesła i zakrywając twarz egzemplarzem Myślenia potocznego: dlaczego mugole wolą nie wiedzieć profesora Mordicusa Egga. Po pierwsze, psychoanaliza zachowań mugoli wobec magii była bardzo pouczająca! Po drugie, musiałam to przeczytać przynajmniej do jutrzejszego wieczora, a przecież nie posiadałam umiejętności Julii McDuck do połykania i trawienia książek od razu i w całości. Teraz jednak zamiast czytać, dyskretnie zerknęłam znad krawędzi lektury na to, jak Teddy niechętnie pochyla się nad swoim wypracowaniem z zaklęć, a raczej pustą, nieskończoną przestrzenią pergaminu, która tym wypracowaniem miała się stać, targając sobie równocześnie włosy, jakby rozpaczliwie usiłował pobudzić mózg do myślenia. A włosy miał dzisiaj popielate, co muszę przyznać, polegając na swoim poczuciu estetyki i zmyśle komponowania kolorów, bardzo trafnie oddawało senny charakter tego listopadowego, oszronionego poranka. Przez chwilę obserwowałam szaleńcze wirowanie drobin kurzu, spowodowane jego gwałtownym ruchem, po czym powróciłam do pasjonującego studiowania mugoloznastwa.

   W bibliotece szkolnej szary półmrok ledwo co rozpraszał się bladym światłem padającym przez szybki wysokich, ostrołukowych okien. O tej porze bardzo mało osób oddychało jej skrzącym się od pyłu powietrzem, a ci, którzy się do tego zmusili, snuli się między rzędami ksiąg jak duchy, znikając wśród nich za każdym razem, gdy złowieszcze skrzypienie buta przechadzającej się pani Pince rozlegało się niebezpiecznie w pobliżu. Ja, Teddy i Domie siedzieliśmy w najdalszym kątku biblioteki, tuż przy oknie, w nadziei na złapanie ostatnich marnych resztek witaminy D w tym roku. Jednak nawet gdybyśmy nie postanowili spędzić poranka w mrocznej bibliotece, niestety marne były na to szanse na początku listopada.

   Dominique od dłuższego już czasu nie odzywała się, co było jak na nią bardzo osobliwym zjawiskiem – tak właściwie, to chyba zdarzyło jej się to po raz pierwszy odkąd obraziła się na mnie na śmierć za to, że nie pozwoliłam jej latać na miotle w pożyczonych ode mnie najlepszych butach – a najdziwniejszy był fakt, że tak wysoki stopień skupienia wywołało u niej nie utrzymywanie się na miotle, ale czytanie książki. Pozwoliła sobie oderwać wzrok od Biblii pałkarza Brutusa Scrimgeour’a jak na razie tylko jeden raz i to dlatego, aby rozejrzeć się, czy pani Pince nie ma nigdzie w pobliżu, a następnie oprzeć nogi na blacie stolika, o mało przy tym nie wywalając Tedowi otwartego kałamarza prosto na jego niedoszły esej, na co on zareagował rozjuszonym parsknięciem.

   — Och, pardon, o mało co nie zmarnowałabym twojej ciężkiej pracy…! – padł na to jedyny komentarz o zabarwieniu dość drwiącym, zza okładki po której śmigał tłuczek odbijany przez równie realistycznie oddaną pałkę.

   Teddy znów spojrzał ponuro na swój pusty pergamin, który chyba rzeczywiście zyskałby większą wartość, gdyby Di oblała go atramentem – przynajmniej byłoby widać, że się starał.

— Victoire! – Pociągnął w dół moją lekturę, zmuszając mnie do oderwania od niej wzroku. – Użycz trochę krukońskiego intelektu. Powiedz, jak rozwinąć zdanie „Zaklęcie Znikania służy do znikania” na dwie rolki pergaminu?

   Pozwoliłam sobie leciutko unieść brwi, w iście krukoński i intelektualny sposób.

— Chyba masz na tyle wyobraźni, by polać wodę na temat najbanalniejszego przedmiotu świata?...

— Gdybym chciał takiej rady, poprosiłbym o nią McGonagall…

   I w tym momencie zdarzył się cud – Dominique wyłoniła się w końcu zza Biblii pałkarza.

— Z McGonagall chyba coś jest nie w porządku – stwierdziła znienacka, marszcząc brwi. Ja i Teddy spojrzeliśmy na nią, zdziwieni. – No wiecie… Nie najlepiej ostatnio wygląda.

   Co do tego chyba rzeczywiście żadne z nas nie mogło się nie zgodzić. Pomijając oczywisty fakt, że McGonagall posiwiała jak gołąbeczka, to ostatnimi czasy opuściła ją także nieco jej energiczna werwa – zupełnie jakby ciągle była zmęczona. Ale w końcu był listopad, schyłek jesieni, szary, senny i ponury… Kto by nie czuł się zmęczonym? Zwłaszcza, gdyby miał za sobą tyle listopadów…?

   — A gdzie Pocky? – zapytał nagle Ted, obracając pióro w kałamarzu.

— W Skrzydle Szpitalnym – odparłam, ponownie unosząc Myślenie potoczne. – Poszła po wywar pieprzowy. Wciąż ma katar, a dzisiaj pierwsze mamy zielarstwo…

   …i wyciskanie ropy czyrakobulwy. Brhhhhhhh!

   Dominique ponownie zatopiła się w świecie tłuczków, pałek i rozwalonych na miazgę twarzy. Zdawała się pochłaniać lekturę z większym zajęciem, niż śniadanie przed treningiem drużyny.

   — O, ale fajnie! – zawołała nagle. – Mogę wybić tłuczka w stronę widowni, żeby zatrzymać grę i powstrzymać ścigającego przed golem…!

— A nie łatwiej byłoby po prostu zaatakować obrońcę przeciwnej drużyny? – Teddy zmarszczył brwi. – Zapamiętaj to sobie szczególnie na mecz z Gryffindorem…

— A właśnie, słyszeliście już?! – Dominique ożywiła się nagle, omal nie wypuszczając swojej drogocennej książki z rąk. – W ten weekend gryfoni będą grać z puchonami! – Spojrzała po nas jakby oczekując, że na tę wieść spadniemy z krzeseł z wrażenia, a nie doczekawszy się niczego takiego z naszej strony, wyartykułowała z niedowierzaniem: – Pierwszy mecz sezonu, ludzie! Ravenclaw będzie grał ze zwycięzcami…

— Czyli z gryfonami – wzruszyłam ramionami lekceważąco. – Więc nie ma sensu iść na ich mecz…

— Jak to: nie ma?! – Dominique wytrzeszczyła na mnie oczy, zupełnie jakby nie przyjście na mecz było większym wykroczeniem, niż ciskanie tłuczkiem w stronę niewinnych widzów. – A w jaki inny sposób miałabym poznać ich taktykę?! Zresztą skąd wiesz, może puchoni nagle zaskoczą i wygrają…

— Tak, a Spell Wood wygra konkurs skromności – zakpiłam, na co Ted Lupin parsknął śmiechem.

   Ale Dominique tylko pokręciła głową wciąż z tym samym niedowierzaniem, chowając się za swoją książką.

   W końcu jednak musieliśmy zwinąć swoje manatki i udać się na śniadanie. I mimo że sklepienie zdawało się ciążyć nad głowami uczniów jak ołów, w Wielkiej Sali panowało dziwne ożywienie, którego źródła nie sposób było nie zauważyć na pierwszy rzut oka.

   Przy stołach Hufflepuffu, Ravenclawu, a nawet Slytherinu, w wielu miejscach ziały pustki – i w wielu miejscach siedzieli sami chłopcy, co zarejestrowałam bez większego trudu, ale i nie bez lekkiego zażenowania, kiedy wszyscy wgapili się we mnie jak jeden mąż. Moja ręka automatycznie poderwała się do włosów, co natychmiast wywołało szereg reakcji – jednym wykwitły na twarzach czerwone plamy, inni naprężyli coś, co uważali za muskuły, Puchon Kevin wsadził łokieć do miseczki z konfiturami, Seth Sorens zakrztusił się swoim sokiem z dyni, a jakiś drugoroczniak omal nie zleciał z miejsca. W tym wszystkim brakowało jednak nienawistnych spojrzeń dziewcząt w moją stronę, a to z jasno widocznego powodu – cała ich zgraja okupowała z wrzaskiem stół Gryffindoru, przepychając się, trącając łokciami, chichocząc, szczebiocząc, piszcząc, skamląc, ćwierkając, skacząc i wyciągając jakieś papiery w stronę nikogo innego, jak Spella Wooda, który rozsiadł się na swoim miejscu jak jakiś cholerny celebryta. I choć prawie natychmiast po odnotowaniu w głowie tego faktu, odwróciłam wzrok, jakby ktoś przyłapał mnie na gorącym uczynku, na swoje nieszczęście zdążyłam jeszcze zobaczyć, że karteluchy trzymane przez każdą próbującą się do niego dostać dziewczynę, były to Accio Ploty, które bardziej przypominały mugolskie gazetki Cristera, niż cokolwiek innego.

   — No nie wierzę! – zdenerwowała się Dominique, obserwując to wszystko z wyraźnym oburzeniem. – Dostały nagie foty Spella i jeszcze im się zachciewa autografów…!

   Ale nie zdążyłam tego nijak skomentować, bo w tym momencie podbiegła do nas Brenda – wyglądająca tak, jakby nie przespała ani minuty tej nocy, ale mimo to aż kipiąca od podniecenia i ożywiona chyba do granic możliwości.

   — VICKYYYYYY! – wrzasnęła, po czym – ku mojemu totalnemu wytrąceniu z równowagi – ścisnęła mnie mocno, zalewając się łzami! – Dzięki tobie moja kariera… ten materiał… nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć…!! – Nagle odsunęła się ode mnie, wyciągnęła coś brzęczącego dźwięcznie z kieszeni szaty i wcisnęła mi to w ręce. – Masz! Dwadzieścia procent udziału! Och, Vicky, jesteś po prostu najlepszą, niezastąpioną…!

— Brenda!! – wytrzeszczyłam na nią oczy, próbując z powrotem oddać jej pieniądze równocześnie tak by nikt tego nie widział, co raczej nie wyszło mi zbyt dobrze, bo monety posypały się z brzękiem po posadzce. – Przecież… Miałam zachować anonimowość…

— Anonimowość?! – Brenda pozezowała na mnie takim wzrokiem, jakbym nagle oświadczyła, że zazdroszczę pryszczy czyrakobulwie. – Daj spokój, Vi, miałabym pozwolić własnej przyjaciółce zmarnować taką sławę?! Czeka cię wieczna mega-chwała za to, co ujawniłaś, teraz wszystkie dziewczyny w szkole będą gotowe zostać twoimi skrzatami domowymi, żeby tylko być twoją BFF-ką…! Oczywiście nie ujawniłam w artykule twojego nazwiska, słowo to słowo, nie łamie się słowa danego przyjaciółce, bo takie słowo, to słowna świętość…! Ale dyskretnie dałam do zrozumienia… – nie skończyła, bo w tym momencie wyrwałam jej z rąk Accio Plotę zanim zdążyłam się zorientować, co właściwie robię, nie dbając o to, że Dominique zrobiła minę pełną obrzydzenia, kiedy tylko dotknęłam jej okładki.

   No tak. Oczywiście, że Brenda nie złamała danego słowa! W końcu kto by się domyślił, że „sekretna informatorka Accio Ploty, utrzymująca bardzo bliskie stosunki dozgonnej przyjaźni z redaktorką naczelną, najpopularniejsza dziewczyna w szkole o blond włosach i sławnym nazwisku, która pragnie zachować anonimowość” to JA!

   — Och, jakie to wspaniałe, że moja działalność daje ludziom tyle szczęścia! – Brenda otarła z oka łzę wzruszenia, kompletnie nie zważając na to, że na mojej twarzy odbija się szereg francuskich i angielskich przekleństw, które właśnie przewijały mi się przez głowę. – A to wszystko dzięki mnie, kto by pomyślał…!! Ach, no i tobie, rzecz jasna… Zobacz tylko, jak wszyscy się cieszą!!

   Wskazała na stół Gryffindoru, przy którym kipiało jak w kotle, tłum jednak z czasem przerzedzał się coraz bardziej – i dopiero teraz do uczucia równoczesnego zażenowania i poirytowania, obudziło się we mnie oburzenie...!

   I wcale nie chodziło o to, że setka dziewczyn z Nanną Stone na czele, ogarnęła Spella. Wiedziałam przecież, że nie muszę być zazdrosna o żadną z nich, jeżeli chodzi o wygląd… A Spellowi również nie musiałam zazdrościć liczby wielbicieli, o nie! Chodziło o to, że on naprawdę podpisywał im te zdjęcia! A co gorsza, zdawał się być bardzo zadowolony z faktu, że gdy tylko dziewczyna odchodziła z jego autografem, natychmiast odrywała pierwszą stronę i powiększała ją zaklęciem do niebotycznych rozmiarów, w ten sposób sprawiając sobie piękny plakat z jego klatą i podpisem…

   Co za cholerny bałwan!!!

   Miejsce, w którym siedziały Pauline i Fiffie nietrudno było znaleźć, skoro były jednymi z nielicznych dziewcząt, które nie znalazły się w ogonku do Spella. Po chwili dołączył do nas również Ted Lupin, najwyraźniej mocno poirytowany.

   — Tam po prostu nie ma miejsca! – wybuchnął, po czym natychmiast zreflektował się, jakby nie chciał, by wyszło na to, że jest zazdrosny, czy coś. – To znaczy, pomyślałem, że chętnie skorzystam z towarzystwa dziewcząt o wyższym IQ, niż pufka pigmejskiego taplającego się w kiblu…

— Ładnie powiedziane – oceniła Pocky. – Rozumiem, że to Spell pełni funkcję kibla w tej metaforze…?

   W tym jednak momencie szum w Wielkiej Sali (o ile to w ogóle możliwe) powiększył się jeszcze bardziej, kiedy do zabijających się o miejsce przy Woodzie dziewczyn, dołączył łopot skrzydeł setek sów.

   I tak senny i ponury poranek, okraszony szronem i ciężkim, szarym niebem, zamienił się nagle w bardzo żywy początek dnia. Po chwili przy stole Gryffindoru pojawił się Boorack, który wprawdzie nie był opiekunem tego domu, ale za to był najsroższym ze wszystkich nauczycieli, może poza samą McGonagall – i choć nie dorównywał jej autorytetem, to z całą pewnością każda z dziewczyn kotłujących się przy stole prędzej by go pocałowała, niż naraziła swój manicure na patroszenie rogatych ropuch bez użycia czarów. Tymczasem sowy latały po sali jak oszalałe, ponieważ wiele ich adresatek nie siedziało na swoich zwykłych miejscach, a wielu adresatów po prostu wstało i wyszło jeszcze przed sowią pocztą, zapewne po to by zażyć ropy z czyrakobulwy i „Ulizanny”, aby choć trochę upodobnić się do Wooda… Po chwili wylądowała przede mną sowa uszata z Prorokiem Codziennym, którego rozwinęłam, ukrywając się przed wzrokiem wszystkich i skutecznie odcinając się od panującego wokół armagedonu.

   Pod względem treści gazeta nie okazała się być jednak bardziej wartościowa od Accio Ploty. Nie było żadnych nowych wiadomości na temat zaginionych, ani śledztwa w sprawie śmierci pierwszej porwanej. Chrupnęłam tosta i ze zniecierpliwieniem strzepnęłam gazetę, przelatując wzrokiem bezwartościowe nagłówki artykułów na temat nowych ustaw o traktowaniu skrzatów, skarg goblinów na czarodziejski rząd oraz postępów w badaniach nad problemami charłaków…

   — Victoire…?

   Pauline trąciła mnie w ramię.

   Spojrzałam na nią z roztargnieniem. Potem spojrzałam na wszystkich innych, którzy z jakiegoś powodu wlepiali we mnie wzrok. Aż wreszcie – spojrzałam na szkolną płomykówkę, która wylądowała wprost na moim toście.

   W dziobie trzymała złożony kawał gładkiego papieru.

— Korespondujesz z kimś ze szkoły…? – Pocky zmarszczyła brwi znad swojej jajecznicy. Mówiła dziwnie nienaturalnym tonem, a i Dominique i Fiffie zerkały na siebie jakoś podejrzanie… Ted Lupin gapił się natomiast na dziwną przesyłkę, a jego włosy z jasnych stały się nagle różowe.

   Oderwałam wzrok od tego zjawiska, po czym rozwinęłam papier – i prawie natychmiast cisnęłam go na podłogę, jakby był zdechłym szczurem.

   Ale to wcale nie był zdechły szczur. To było coś o wiele, wiele gorszego od zdechłego szczura.

   Był to plakat ze Spellem Woodem, który – dopiero teraz to do mnie dotarło – bynajmniej nie wyglądał tak, jakby ktoś robił mu to zdjęcie z ukrycia, wręcz przeciwnie, wyraźnie do niego pozował! Rzecz jasna uroczy prezent nie mógł być pominięty, jeżeli chodzi o obszerną dedykację – nie zdążyłam jej jednak przeczytać, bo w tym momencie z posadzki plakat porwał Crister, który w zeszłym roku był naczelnym śpiewaczem mojej kretyńskiej, śpiewającej walentynki, a teraz oczywiście nie mógł przepuścić okazji, by wraz z Paczką Puchonów się ze mnie nie ponabijać.

   — O cholera…!! – wrzasnął na całą Wielką Salę, podnosząc gigantyczny plakat koniuszkami palców tak, jakby nie chciał się nim pobrudzić, ale żeby równocześnie każdy go zobaczył. – Victoire Weasley zamówiła sobie świński plakat u Spella Wooda!!

   Zapewne nawet włosy Teda nie były w tym momencie aż tak czerwone, jak moja twarz.

— Wcale nie zamawiałam tego świństwa…! – zawołałam, a w uszach mi zaszumiało, kiedy usłyszałam jak bardzo nieprzekonująco brzmi mój własny głos…! A przynajmniej tak mi się w tej chwili wydało. – Ten skretyniały palant sam mi to wysłał…

— Sam ci to wysłał? – Crister uniósł brwi, a Rosalie zrobiła minę pełną profesjonalizmu i odezwała się do mnie poufale:

— No no, całkiem ładnie, Weasley! Wood to nie byle co, a przecież ty dopiero zaczynasz…

   Nie wyjaśniła, co takiego zaczynam. Ale chyba domyślałam się, o co jej chodziło i raczej nieszczególnie mi się to spodobało, zwłaszcza w chwili obecnej.

— Wood to nie byle co? – parsknęły Nickie i Laura równocześnie, na co Rosalie spojrzała na nie z wyższością:

— A całowałyście się z nim kiedyś…? Bo jeśli nie, to wierzcie mi na słowo, że nikt w tej szkole nie całuje lepiej niż…

— Po pierwsze, ja całuję lepiej – przerwał jej Cris obrażonym tonem. – Po drugie, mam też lepszą klatę. Po trzecie, to ja zamierzam jako pierwszy uświadomić praktycznie Victoire w sprawach damsko-męskich. I wcale nie muszę sobie robić kretyńskich zdjęć, żeby udowodnić, jaki jestem seksowny… – obrzucił trzymany przez siebie plakat wzrokiem pełnym obrzydzenia – i nagle jego wzrok padł na dedykację, napisaną w rogu plakatu fantazyjnymi zawijasami.

   W ułamku sekundy skoczyłam z miejsca, aby wyrwać mu plakat. Nie miałam jednak szans z całą Paczką Puchonów, która rzecz jasna zaczęła błyskawicznie przekazywać sobie kawał papieru i odczytywać na całe gardło poszczególne słowa, która układały się mniej więcej w taką całość:

   Drogiej Victoire, która jest na mnie aż tak napalona, że zwierza się całej szkole z podniecenia moim boskim ciałem. Z nadzieją, że niedługo otrzymam podobny plakat z jej wizerunkiem, Spell Wood

   Crister spojrzał na mnie żywo, a jego oczy zaświeciły się jak żaróweczki.

— To w następnej Accio Plocie będą TWOJE nagie foty?! – wydarł się. – Wydam całą swoją skrytkę w Gringottcie, żeby to zobaczyć…!

   Och, na litość boską, bo ktoś jeszcze usłyszy i uwierzy…!

   Byłam już jednak zbyt zajęta darciem na strzępy plakatu, aby jakoś na to zareagować. W końcu cisnęłam kawałki Spella Wooda i jego dedykacji prosto pod nogi rechoczącego Cristera – i cóż więcej mogłam dalej zrobić? Uciekłam z Wielkiej Sali, jakby gonił mnie ktoś z rozgrzanym pogrzebaczem.

   W Sali Wejściowej oparłam się plecami o chłodny marmur ściany, zaciskając pięści i powieki, trzęsąc się, jakby ktoś umieścił we mnie tykającą bombę. A teraz Victoire, wdech i wydech… Nikogo tu nie ma, nikt cię nie widzi… Uspokój się, oczyść umysł…

   Pomyśl, że to, co wydarzyło się w Wielkiej Sali, wcale ciebie nie dotyczy.

   To się przytrafiło jakiejś innej, nieznanej ci dziewczynie… niech ona się tym martwi…

    Pomyśl teraz o czymś miłym. Pomyśl o małych płatkach śniegu spływających powoli z nieba… o białych jak śnieg chmurach, puszystych na tle bezkresnego błękitu… o niebie upstrzonym tysiącami gwiazd… o morzu! O łagodnych falach, które delikatnie zamiatają piasek… o szczęśliwych, uśmiechniętych ludziach… o oszałamiającym uśmiechu Spella Wooda…

   Coś przewróciło mi się w żołądku.

   Nie, o tym stanowczo zakazuję ci myśleć!

   Drzwi Wielkiej Sali huknęły zdrowo, a ja podskoczyłam w miejscu, szeroko otwierając oczy. Do sali Wejściowej wparowali Pocky, Fiffie, Domie i Ted: zanim jednak zdążyli zasypać mnie gradem słów, uprzedziłam ich, dziwiąc się chłodnym spokojem we własnym głosie:

   — Jeżeli chcecie drążyć temat tej odrażającej prowokacji…

— Odrażającej? – Ted Lupin uniósł brwi. – Od kiedy spotkania z Woodem w kiblach i schowkach na miotły tak cię obrzydzają…?

   Z niedowierzaniem wytrzeszczyłam na niego oczy.

— No nie, znowu zaczynasz…?! A kto zamykał się w pustych klasach z Gi…

— ZAMKNIJCIE SIĘ! – wrzasnęła Pocky histerycznie. – Kible, schowki, puste klasy… kogo to obchodzi?!

   Ja i Teddy przestaliśmy mordować się wzrokiem i spojrzeliśmy na nią zdziwieni.

— Nas to obchodzi!

   Ale Pauline spojrzała po nas tak, jakby nie mogła się zdecydować czy zrzucić nas z Wieży Astronomicznej, czy może utopić w jeziorze i oddać na pożarcie wielkiej kałamarnicy. W końcu jednak zaniechała chyba obu tych pomysłów, bo westchnęła głośno i oznajmiła poirytowanym tonem:

— Wiem, że to może być dla was trudne do pojęcia, ale wyobraźcie sobie, że mamy teraz ważniejsze rzeczy na głowie, niż wasze głupie sprawy!

   Moja kompromitacja, to jej zdaniem głupie sprawy?

   Bezpodstawne, hipokratyczne oskarżenia Teda Lupina pod moim adresem, to głupie sprawy?!

    Szybko jednak wygładziłam spódniczkę, w dziewczyńskim geście uspokajania nerwów, bo Pocky wyglądała, jakby naprawdę miała ochotę zabić nas albo siebie, jeżeli oboje zaraz nie przestaniemy.

— No to… co się stało? – zapytałam, siląc się na rzeczowość.

— Kiedy wyszłaś… – zaczęła Domie.

— I kiedy Paczka Puchonów w końcu się odwaliła… – uzupełniła Fiffie.

To się stało – zakończyła Pocky.

   I wyciągnęła coś pierzastego i ćwierkającego w moją stronę.

   Kłębopiórka!

   Tak, to z pewnością była maleńka sówka, już nie niema, nie niewidzialna, za to bezapelacyjnie żywa, cała i zdrowa! Przy tym pohukiwała jak szalona spomiędzy palców Pocky, jakby cieszyła się, że jej misja się zakończyła i znowu nas widzi. Spojrzałam na Pauline, jeszcze nie do końca rozumiejąc, o co właściwie chodzi, skoro od czterech dni jęczała z powodu przedłużającej się nieobecności sówki – dlaczego więc teraz się nie cieszy…?

   — No i co? – zapytałam, patrząc po wszystkich. – Udało jej się wlecieć sami-wiecie-gdzie? Przyniosła coś na dowód sami-wiecie-skąd?

— Tak, przyniosła coś sami-wiemy-skąd! – parsknęła Pauline. – Zobacz sobie, co przyniosła!

   Po czym – ku mojemu zaskoczeniu – podała mi (a raczej rzuciła we mnie, tak że ledwo co złapałam) dość ozdobny pergaminowy rulonik, na co zmarszczyłam brwi, a złe przeczucie, podsycone moim dzisiejszym doświadczeniem z sowią pocztą wzrosło gwałtowną falą podejrzliwości. Co to miało być, lista nielegalnych zakupów Booracka, sekretne zamówienie, jakaś tajna wiadomość o miejscu pobytu porwanych…? Ostatni raz spojrzałam na Pocky, próbując wyczytać cokolwiek z jej twarzy, lecz jej mina raczej nie wróżyła wiele dobrego.

   I sama się zaraz przekonałam dlaczego, kiedy tylko rozwinęłam rulonik.


   Szanowna Panno Glam

   Jak zapewne Pani wiadomo, pani dyrektor wystosowała zakaz przebywania uczniów w zamkowych lochach. Uznaję więc za jak najbardziej stosowne upomnienie Pani, iż zakaz ten obejmuje również wszystkie rzeczy, które do uczniów należą, a więc również i sowy wszystkich ras, wszelakich rozmiarów, oraz pod jakimikolwiek zaklęciami maskującymi.

   Zwracam zatem Pani rzeczoną sowę, ufając, iż w przyszłości bardziej weźmie sobie Pani do serca pilnowanie swoich zwierząt. Pragnę również nadmienić, iż jeżeli kiedykolwiek jeszcze jakakolwiek rzecz należąca do Pani znajdzie się choćby przypadkiem w nieużywanej części lochów – obojętnie, czy będzie to pańska sowa, stopa, czy cała osoba – osobiście dopilnuję, aby usunięto to nie tyle z lochów, ale i ze szkoły.


  W nadziei, iż nie naruszy Pani więcej regulaminu szkolnego –


prof. B.B.Boorack

  

  

     Po prostu mnie zatkało.

   — I co – podjęła Pocky roztrzęsionym tonem. – Nadal twierdzisz, że to był taki genialny pomysł…?! Teraz Boorack nie musi się już zastanawiać nad tym, czy tam byliśmy, czy nie, bo po prostu to wie! I teraz już NIGDY się tam nie dostaniemy i nic nigdy nie będziemy w stanie udowodnić!

   Milczałam, nie zdolna wykrztusić słowa.

   Bo przecież to był mój pomysł!

   Od samego początku wierzyłam, że jest to plan doskonały, który pójdzie nam jak z płatka, że nie istnieje nic prostszego, że nic nie mogło się w nim nie udać… Właściwie, uważałam to za działania czysto profilaktyczne, które miały być dopiero uwerturą do poważniejszego planu! A teraz… teraz okazało się, że zamiast dyskretnie sprawdzić, czy do tajemnego laboratorium da się bezpiecznie dostać, daliśmy się zdemaskować i przez to w ogóle straciliśmy tam dostęp!

   A raczej to tylko moja wina…

   — Sam plan był w porządku – stwierdziła Fiffie z ponurą miną, a ja spojrzałam na nią z wdzięcznością. Przynajmniej dopóki nie uzupełniła: – Ale jak tak głębiej się zastanowić, to posyłanie tam Kłębopiórki…

— Właśnie, przecież Boorack doskonale wiedział, że to moja sowa, sam czynił wszelkie starania, aby ją zamordować! – wybuchnęła Pocky. – Dlaczego nie podłożyliśmy mu pufka pigmejskiego Fiffie? Albo Brendy?! – dodała szybko, na widok miny swojej młodszej siostry.

— Ale pufek pigmejski jest za głupi, żeby cokolwiek zrobić! – zawołałam obronnym tonem i znowu mój głos wydał mi się jakiś dziwnie niepewny. A przecież miałam rację!

— Pufki pigmejskie uwielbiają śmieci – zauważył Ted. – A przecież w grocie Booracka jest mnóstwo syfu, na pewno znalazłby się jakiś podejrzany kłąb kurzu…

— Który pufek pigmejski od razu by zeżarł, zanim by go nam przyniósł! – prześwidrowałam go wzrokiem, niedowierzając, że nawet on jest przeciwko mnie!

— Przynajmniej jakby Boorack go odkrył, nie zorientowałby się, że to my… – Pauline pociągnęła nosem.

— Co z tego, skoro z posłania tam pufka nie byłoby żadnego pożytku! – krzyknęłam.

— Dobra, zamknijcie się wszyscy! – W końcu głos zabrała Dominique, na co wszyscy zamilkli jak rażeni gromem. Powiodła po nas rozognionym spojrzeniem. – Co się stało, to się już nie odstanie! Straciliśmy naszego jedynego haka na Booracka… Zamiast się kłócić, trzeba ustalić co dalej!

   Zapadło grobowe milczenie, podczas którego słychać było tylko rozchichotane i rozemocjonowane dźwięki w towarzystwie szczękania sztućców, dobiegające z Wielkiej Sali. No i pohukiwanie Kłębopiórki, której niepowodzenie w misji bynajmniej nie przeszkadzało w nieco zbyt radosnym, jak na okoliczności, świergotaniu.

   — Ja wam powiem, co będzie dalej – odezwała się w końcu Pocky przez zatkany nos. Zaciskała teraz palce na Kłębopiórce jak na odbezpieczonym granacie. – Dalej czeka mnie lekcja z Boorackiem! Boorackiem, który wie, że to ja rozwaliłam mu gabinet, wie, że to ja byłam w jego laboratorium, wie, że to ja posłałam za nim sowę na przeszpiegi, wie, że jestem spokrewniona z Paczką Puchonów, a na dodatek – zrobiła obrzydzoną minę – jest święcie przekonany, że jestem dziewczyną jego obleśnego synala!

   I rzeczywiście – chyba i mnie, i Domie, i Fiffie, i Tedowi trudno było sobie wyobrazić bardziej beznadziejną sytuację.

   A Boorack był chyba jeszcze gorszy od Wooda w pławieniu się w glorii chwały. Kiedy w końcu wszyscy wtarabanili się do klasy ze swoimi kociołkami bardziej powoli i ospale niż słonie objuczone tobołami w skwarze pustyni, jego obleśny uśmieszek zdawał się jaśnieć bardziej niż złote guziki ledwo co trzymające poły aksamitnej, brudno różowej kamizelki na jego opasłym brzuchu.

   — Antidota! – zawołał, z równoczesnym trzaskiem czarną podejrzaną teczuszką o blat biurka. – Wszystkie instrukcje macie w podręcznikach! Ostrzegam, że sposób wykonania muszę uwzględnić w końcowej ocenie, dlatego będę bardzo skrupulatnie sprawdzał wasze poczynania… Możecie więc się spodziewać, że jeden nieprawidłowy ruch będzie skutkował odpowiednim obniżeniem oceny… W końcu chcemy chyba uniknąć takich sytuacji jak w zeszłym roku…! – I prześwidrował wzrokiem Pocky, która była teraz chyba bardziej czerwona od samego Booracka.

   Pauline przynajmniej miała to szczęście, że jej ławka znajdowała się na samym tyle klasy, podczas gdy ja i Seth musieliśmy siedzieć w pierwszym rzędzie, tuż przy biurku nauczyciela – czyli tam, gdzie na eliksirach nie usiadłby dobrowolnie nikt o zdrowych zmysłach. Trudno więc było o swobodę w warunkach, w których cały czas trzeba było pracować w świetle reflektorów wzroku Booracka i równie czujnej obserwacji Setha, który bardzo uważnie śledził każdy mój ruch podczas lekcji, równocześnie starając się udawać, że wcale na mnie nie patrzy. Pocky i Simon przynajmniej mogli ze sobą swobodnie rozmawiać. Chociaż nie wydaje mi się, by często z tej możności korzystali.

   Seth nie rozpocząłby rozmowy chyba nawet wtedy, gdyby od tego zależało nasze życie.

   Zabraliśmy się więc za pracę w całkowitym milczeniu i aurze wymuszonej wzajemnej obojętności, on po swojej stronie, ja po swojej, jak zwykle. Usiłowałam skupić się na wskazówkach z podręcznika, w czym przeszkadzało mi: a) gapienie się na mnie Setha, b) gapienie się na mnie całej klasy, jako że siedziałam z przodu, c) ciągłe oglądanie się przez ramię na Pauline, która wyglądała jak siedem nieszczęść, d) ciągłe oglądanie się na Booracka maszerującego po lochu, w wiecznie żywej obawie, czy aby się nie zbliża, e) rozważania nad wynikami moich dotychczasowych postaw wobec tajemniczych rzeczy dziejących się w szkole. Kiedy nic nie chciałam robić, było źle, kiedy w końcu postanowiłam coś zrobić – też było źle! Może więc lepiej powrócić do poprzedniego stanowiska nie mieszania się do niczego…? Ale czy powinnam się poddawać po pierwszym zniechęceniu? Tylko co zrobić, żeby następnym razem nikogo już nie narazić…?

   I czemu Boorack nie wyżywa się na nas jak zwykle, nie odejmuje punktów i nie obniża ocen? Czyżby aż tak satysfakcjonowało go samo wystosowanie jakże formalnie ujętej groźby…?

   Chyba, że było jeszcze coś…

   Szybko okazało się, że „jeden nieprawidłowy ruch” skutkuje nie tyle obniżeniem oceny, co przynajmniej dziesięciominutową reprymendą profesora wobec delikwenta, co temu pierwszemu widocznie jeszcze bardziej poprawiało nastrój, a drugiego doprowadzało do stanu od utraty wiary w siebie, do skrajnej depresji. Boorack z wyraźną lubością wygłosił kilka złośliwych uwag na temat wyników wysiłków intelektualnych widocznych w kociołku Lisy, objechał wzdłuż i wszerz Iva, który jak zwykle obrał tempo pracy ślimaka, wykłócił się z Orellią o jej tipsy, w wyniku czego jeden z nich wpadł do jej wywaru, gdzie natychmiast uległ rozpuszczeniu, całkowicie jawnie wyśmiał Brendę, a kiedy zajrzał do kociołka Simona miał już minę chochlika kornwalijskiego w stanie najwyższej euforii.

   Starając się ignorować fakt, iż Seth bardziej interesuje się mną niż własnym eliksirem, odmierzyłam dokładnie zalecaną ilość suszonych żuków, odrzucając wszystkie inne myśli na rzecz tej jednej: jeżeli nie za nielegalne działanie, to może przynajmniej za dręczenie uczniów uda się wsadzić Booracka do Azkabanu…?

   — Ekhm… eee… Vi-Victoire…?

   Znieruchomiałam z różdżką nad wywarem, nie wierząc własnym uszom.

   On naprawdę się do mnie odezwał?!

   Przez chwilę zastanawiałam się nad taką możliwością i kiedy już byłam bliska stwierdzenia, że coś mi się wydało, do rzeczywistości przywołał mnie głośny syk dobiegający z mojego kociołka. Szybko wznowiłam mieszanie, zaciskając zęby w przestrachu, aby swoim „złym ruchem” nie zwabić tu Booracka pod działaniem Felix Felicis.

   Albo jakichś innych ziół.

— Victoire…

   Ach, no tak. Należało jakoś zareagować. Zareagowałam oczywiście w sposób, który uczynił sytuację jeszcze bardziej niezręczną:

— Co… to znaczy słucham?

   Spojrzałam wprost na niego i to był błąd, bo wyraźnie jeszcze bardziej go zatkało. Nie zamierzałam jednak dłużej czekać, aż znowu wydobędzie z siebie głos – mój eliksir skwierczał i coś stanowczo należało z tym zrobić.

— Możemy pogadać na przerwie? – rzuciłam w jego stronę, na co on wytrzeszczył na mnie oczy, jakbym zaprosiła go wprost do swojej alkowy.

   I tak oto Seth Sorens pozwolił, aby cały jego eliksir wyparował i tym samym dał Boorackowi powód do radości przez kolejne piętnaście minut.

   Po zakończonej lekcji ja i Pauline opuściłyśmy lochy z najwyższą ulgą – Pocky wciąż kichała, a ja czułam lekkie zawroty głowy po oparach, w które zamienił się roztwór Setha. Moja przyjaciółka, rzecz jasna, była w podłym nastroju, czego nie poprawiał fakt, że Simonowi po raz pierwszy udało się nie podpalić kociołka bez jej pomocy.

    Gdzieś tak mniej więcej w momencie, w którym moje antidotum zaczęło wydzielać ostry zapach cebuli, w mojej głowie uformowała się konkluzja: Boorack musi być tak szatańsko rozradowany, bo zapewne wysmażył jakieś bardzo ostre zaklęcia ochronne i alarmujące w lochach. A skoro tak, jedyne, co nam pozostawało, to przekopać bibliotekę w poszukiwaniu sposobu na przełamanie tych uroków – i musiałam natychmiast podzielić się tymi wnioskami z Pocky i całą resztą Wtajemniczonych We Wszystko – bo chociaż marny był to plan, to jak inaczej mogłam się zrehabilitować...?

   Zerknęłam ostrożnie na Pauline, wciąż niepewna, w jakim stanie emocjonalnym znajduje się obecnie.

   — Pocky…? – zagadnęłam nieśmiało.

   Spojrzała na mnie ponuro, pociągając głośno nosem. Mimo wszystko pomyślałam, że to dziwne, skoro piła dzisiaj wywar pieprzowy pani Pomfrey – powinna być już zdrowa jak ryba…

— Masz może jeszcze jakiś świetny pomysł? – burknęła, a ja znowu poczułam dziwną niepewność. Nie, jest jeszcze na ciebie zbyt wkurzona, żeby cię wysłuchać, zostaw to może na później…

   Nie, nie zostawię tego na później!

   Chwyciłam ją za rękaw, zatrzymując się pośrodku korytarza, co tak ją zaskoczyło, że na chwilę zapomniała o tym by usilnie na mnie nie patrzeć i jej ciemnobrązowe oczy zatrzymały się na mojej twarzy, otwierając się szeroko.

— Może plan z Kłębopiórką akurat mi nie wyszedł – przyznałam niecierpliwie przyciszonym głosem. – Ale to jeszcze nie znaczy, że wszystko przepadło… wciąż jeszcze możemy…

   Nie dokończyłam. Ktoś stuknął mnie w ramię, na co odwróciłam się raptownie, puszczając rękaw Pocky – był to Seth, o którym łudziłam się, że go skutecznie zbyłam…!

   — Eee… Mieliśmy pogadać… – Zaraz zrobił minę jakby sam nie był tego pewien, po czym dodał głupio: – …nie?

— Teraz…? – westchnęłam chyba trochę zbyt poirytowanym tonem, bo w ułamku sekundy zaczerwienił się jak piwonia.

— No tak… Mówiłaś, że na przerwie.

   Pocky gapiła się to na Setha to na mnie, jakby nie do końca wiedziała, na jakiej właśnie znalazła się planecie. Postanowiłam chwycić się ostatniego koła ratunkowego i przybrać jak najbardziej onieśmielającą pozę, aby się go pozbyć. O czym on chciał ze mną niby gadać?!

— Eeeee, no to… Chodzi o to, że… hm. – Zmarszczył brwi, jakby błyskawicznie układał sobie kolejne zdanie w myślach, po czym nagle zastrzelił mnie pytaniem o brzmieniu wyraźnej desperacji: – Czy widziałaś dzisiaj rano ogłoszenia w pokoju wspólnym?!

— Tak…?

— A czy widziałaś to ogłoszenie o… o pierwszym w-wypadzie do Hogsmeade…?

   Och.

— Bo tak sobie pomyślałem, że może… – paplał Seth. – Na eliksirach nie da się gadać, bo… Ale jakbyśmy poszli, no, razem… to może… no wiesz. Eeeee… To zgadzasz się, czy nie…?

   Och, nie.

— Że co? – rozległ się zuchwały głos.

   OCH, NIENIENIE.

— Koleś! – Spell Wood wyrósł nagle obok Setha jak spod ziemi. Zamrugałam oczyma, które gwałtownie poraził powstały kontrast między tymi dwoma: przy Spellu Seth wyglądał jeszcze mizerniej, a przy Secie Spell jeszcze przystojniej... co nie zmieniało faktu, że kontrast pomiędzy ich poziomami IQ wypadał zdecydowanie na korzyść Setha! – Czy ty naprawdę łudzisz się, że Victoire Weasley umówi się z takim frajerem, jak ty? – Wood uniósł brwi, na co Seth jeszcze bardziej skulił się w sobie. – Idź lepiej do pokoju nauczycielskiego, może uda ci się poderwać McGonagall albo Pomylunę, choć na to też masz raczej marne szanse…  A Victoire zostaw w spokoju. Na twoje nieszczęście, a moje szczęście, jest już umówiona. Ze mną.

   No chyba w twoich popieprzonych snach.

   Pauline Glam głośno parsknęła śmiechem. Seth Sorens odwrócił się na pięcie i odszedł bez słowa, sztywno wyprostowany, jakby próbował ocalić resztki zszarganej godności.

   Victoire Weasley wydarła się na cały korytarz.

— WOOD!!!

   Na jego twarzy wykwitł promienny uśmiech.

— Victoire! – zawołał, jakby dopiero teraz mnie zobaczył. – Podobał ci się plakat? Ale twojej przyjaciółce na pewno się podobał… – Puścił oko do Pocky, na co ta prychnęła i… i… poszła sobie!

   Wyśmienita zemsta, Pauline Mary Glam!!!

— Ach, twój plakat?! – wycedziłam przez zęby. – Chodzi ci o tę dostawę papieru toaletowego, którą mi przysłałeś?! – Uśmieszek ani na milimetr nie zlazł z jego twarzy! Zacisnęłam pięści i krzyknęłam ze złością: – Nie miałeś prawa mówić Sethowi takich rzeczy! Do mnie też nie masz żadnych praw!

— Oczywiście, że mam! – odparował Spell. – Mam nad tobą pełną władzę, nie widzisz tego? Jestem w stanie sprawić, że miękną ci kolana na sam mój widok. Temu chyba nie zaprzeczysz…?

   Oj… popełniasz duży-duży błąd… ty rozpuszczony, nadęty, szowinistyczny, chamski, pociągający, zadufany, nieziemski, egoistyczny, oszałamiający pawianie…!

   Odgarnęłam włosy, patrząc na niego twardo.

— To wszystko to są wytwory twojej chorej głowy. Tak samo jak to, że niby się z tobą umówię.

— Och, umówisz się. – Stanął przy mnie tak blisko, że poczułam woń drzewa sandałowego, którą zapewne wypachniał się co rano przed lustrem. – Ale zanim to zrobisz, pójdziesz na mój mecz. Tam olśnię cię swoją zajebistą grą i właśnie wtedy nastanie ten moment, że się ze mną umówisz. A na randce jeszcze bardziej olśnię cię swoim urokiem osobistym i ani się obejrzysz, jak będziesz moją dziewczyną.

   Nie cofnęłam się. Nie pozwoliłam się wytrącić z równowagi. Uniosłam głowę, patrząc mu prosto w oczy.

— Jakie to wzruszające! – zakpiłam. – Doprawdy, bardzo romantyczna historyjka. Obawiam się tylko, że jestem o wiele mniej romantyczna, niż przewiduje twój plan…

— Jesteś bardziej romantyczna niż myślisz.

   Aż wytrzeszczyłam na niego oczy.

   Ja romantyczna?! On mnie chyba rzeczywiście w ogóle nie zna! Po pierwsze: moją domeną jest rozsądek, bardziej ufam rozumowi, niż uczuciom. Po drugie: wolę stawiać na rozwój intelektualny w dążeniu do własnych celów, aniżeli trwonić czas na oddawanie się marzeniom. Po trzecie: nigdy nie wzruszały mnie miłosne liściki, które dostawałam na walentynki, pozwalałam więdnąć kwiatom od wielbicieli, peszyły mnie ich spojrzenia i komplementy… Nigdy nawet nie byłam zakochana! Nigdy nie wyobrażałam sobie swojego pierwszego pocałunku, czy jakiegokolwiek kontaktu z chłopcem, myśl o tym wzbudzała we mnie jedynie awersję i nieokreślony lęk.

   Ale jeżeli coś było bardziej niedorzeczne niż stwierdzenie, że jest we mnie jakakolwiek krztyna romantyczności, to były to słowa, które Wood wypowiedział w chwilę później:

   — Wiesz, dlaczego jeszcze nie chodzisz za rączkę z Lupinem? – Uśmiechnął się lekko na widok szoku na mojej twarzy. – Tak, wyobraź sobie, że wiele osób dziwi się, jak to możliwe, że wciąż jesteście tylko platonicznymi przyjaciółmi… A dla mnie nie ma nic prostszego. To przecież jasne, Lupin jest dla ciebie po prostu za nudny. Zawsze pod ręką, na każde twoje skinienie... A tymczasem ty potrzebujesz kogoś, kto by cię ostro wkurzał. Jeśli do tej pory myślałaś, że lubisz miłych kolesi, to zastanów się, dlaczego nie lecisz na Lupina, a na mnie tak. Jesteś wilą, Weasley. Ty potrzebujesz wkurzającego dupka. Właśnie takiego, za jakiego uważasz mnie.

   Czy to były motyle w brzuchu…?

   Nie… Raczej wściekłe chochliki kąsające moje wnętrzności.

   Stałam tam jak sparaliżowana, pośrodku korytarza, wśród fali wciąż oglądających się za nami uczniów, nie mogąc przestać się na niego gapić jak jakaś kretynka. Ale nie zarumieniłam się, oj nie…! Byłam zbyt wstrząśnięta na rumieniec!

   Panika, panika, panika!

   Skąd on to niby wiedział?! Skąd… i jak… jak on zdołał przełamać Zaklęcie Nienanoszalności, które rzuciłam na swój umysł… Czytał ze mnie jak z otwartej księgi to, czego ja sama nie dostrzegałam pomiędzy wierszami…! Albo raczej nie chciałam dostrzegać… Nie, BAŁAM się dostrzegać…

   Ocal honor, ocal…

   Uniosłam głowę i odrzuciłam do tyłu srebrne włosy.

— Bardzo ciekawa teoria, Wood – usłyszałam swój własny głos, wysoki i dźwięczny jak lodowaty dzwoneczek. – Na twoim miejscu, uważałabym jednak na swoją wyobraźnię. Skłania cię do nadinterpretacji rzeczywistości.

   Ale Spell oczywiście odebrał mi ostatnie słowo w tej dyskusji:

— I tak umówisz się ze mną do Hogsmeade, bo wiesz, że tylko wtedy dam ci spokój!

   Kiedy odeszłam korytarzem, nie obejrzałam się za siebie.

   Przez kolejne dni pogoda robiła się coraz gorsza, tak jak i stan zdrowia Pauline. Chociaż codziennie rano maszerowała po wywar pieprzowy do pani Pomfrey, na lekcjach wciąż nie mogła obyć się bez potężnego zapasu chusteczek, a co gorsza, zarażała innych, w tym Fiffie i Brendę, przy czym ta ostatnia w chorobie była jeszcze bardziej nie do zniesienia niż zwykle.

   Plus był przynajmniej taki, że Pocky w końcu jakoś przebolała niepowodzenie planu z Kłębopiórką i liścik z pogróżkami od Booracka, w czego wyniku przestała się na mnie boczyć. Po lekcjach zostawałyśmy więc w pokoju wspólnym (Pocky okutana w gruby koc) i korzystałyśmy z prywatnego księgozbioru Wieży Ravenclawu, jako że moja przyjaciółka była zbyt zakatarzona, aby pani Pince dopuściła ją do cennych pozycji szkolnej biblioteki. Sprawę utrudniał również nieco fakt, że nie miałyśmy pojęcia, jakich zaklęć Boorack mógł użyć.

   A to, że ich użył, stało się pewne, kiedy podczas wtorkowego śniadania McGonagall obwieściła wszem i wobec, że uczniowie sami mogą już uczęszczać na lekcje eliksirów. Był to dla nas oczywisty sygnał, że skoro nam na to pozwalają, Boorack musiał już skutecznie zabezpieczyć laboratorium na tyle, żeby nie martwić się, że ktoś przez przypadek (bądź nie) tam wejdzie. Istniało również prawdopodobieństwo, że rzucono zaklęcia na wejście do samych Starych Lochów – wolałyśmy się jednak o tym nie przekonywać na własnej skórze, zważywszy na jego uroczy liścik do Pocky.

   A skoro już o liścikach mowa, codziennie na sowiej poczcie otrzymywałam w tajemniczy sposób karteczkę z zapytaniem, czy zamierzam pojawić się na nadchodzącym meczu. We wtorek przyniosła mi ją normalnie sowa, więc normalnie wyrzuciłam ją do kosza. W środę przekazał mi ją jakiś wynajęty uczniak, więc zawinęłam w nią truskawkę z konfitury pod działaniem niezwykle udanego Zaklęcia Pleśni i wręczyłam mu ją z powrotem. W czwartek znalazłam ją w swoim soku z dyni, więc spaliłam ją na wiór. W piątek omal nie zakrztusiłam się liścikiem, który był w środku mojego tosta – zmięłam więc go w kulkę, zamoczyłam w owsiance Quirke’a i zaklęciem cisnęłam go przez stół puchonów i gryfonów prosto w czoło Wooda.

   A w sobotę był mecz.

   Żałowałam, że nie jestem chora i nie mogę się jakoś wykręcić.

   — No weź, nie bądź nudziarą! – jęczała Dominique, owijając szyję krukońskim szalikiem po sam nos. – Nie udawaj, że quidditch cię nie obchodzi! I nie kłam, że masz do zrobienia jakieś zadania domowe, bo doskonale wiem, że wszystko już odrobiłaś…

   Także chcąc nie chcąc, dałam się jej wyciągnąć z Zamku.

   Powietrze pachniało zimowym mrozem. Szara połać podeptanej łąki pokryta była skrzącym się szronem – utrzymywał się, mimo że było już przedpołudnie. Ciemna, surowa linia czarnych, nagich drzew Zakazanego Lasu okalała błonia wraz z jeziorem, nieruchomym pod cieniutką warstewką lodu rozrastającą się fragmentarycznie od jego brzegów. Słońca nigdzie nie było widać, niebo było stalowe, a kiedy zaczęły spływać z niego drobniutkie, białe drobinki, skonstatowałam, że w całości zakrywają je gęste chmury.

   Ja i Domie opatuliłyśmy się szczelniej szalikami, idąc przez błonia, przed sobą i za sobą mając tysiąc uczniaków zmierzających na jakże emocjonująco się zapowiadający mecz Gryffindoru z Hufflepuffem, zakłócających senną, późnojesienną ciszę śmiechami i głośnymi rozmowami. Za nami szedł Ted Lupin w otoczeniu innych gryfonów (twierdził, że założył się z Peterem Caldwellem o dziesięć galeonów o to, czy niejaki Warwick Pickering nie walnie się sam własną pałką i tylko dlatego idzie na ten mecz). Kroczyłam powoli na sztywnych nogach, chowając nos jak najbardziej w szalik, aby nikt przypadkiem mnie nie rozpoznał. Dominique, zniecierpliwiona moim zwłóczeniem w połączeniu z grobowym milczeniem, wkrótce pobiegła do przodu pod pretekstem, że zajmie nam jakieś dobre miejsca.

   Na ten mecz idzie naprawdę dużo ludzi. Nikt nie zwraca na ciebie uwagi.

   Spojrzałam spomiędzy włosów, które zimne podmuchy zwiewały mi na twarz, aby przekonać się, że to oczywiście kłamstwo. Patrz, tamci wskazują na ciebie palcami. Nawet gryfoni otaczający Teda trącają się znacząco łokciami tuż za tobą…

   Wood pewnie pochwalił się przed całym Gryffindorem, że Victoire Weasley będzie mu kibicować.

   Przystanęłam na zmarzniętej trawie, wbijając ręce w kieszenie. Ludzie zaczęli mnie mijać, oglądając się oczywiście przez ramię…

   Co on sobie wyobraża! Że wbiegnę na boisko z pomponami, przebrana za cheerleaderkę?!

   Uciekaj stąd, Victoire! Uciekaj! Uciekaj i nigdy nie wracaj!

   Odwróciłam się i ruszyłam niemalże truchtem. Fala ludzi, pod prąd której biegłam, zaczęła gapić się na mnie jak na wariatkę…

   A niech się gapią! Niech jedzą swój popcorn, rozsypując go po zmarzłej trawie… Niech się dziwią, dlaczego ktoś miałby iść w kierunku zamku, podczas gdy zapowiada się tak widowiskowy mecz… Niech znikają w wejściu na trybuny, niech zostawią już całą łąkę tylko dla mnie…

   Po chwili byłam już pośrodku błoni, mając daleko za sobą i drący się tłum, i stadion, na którym zapewne wypuszczono już kafla, a Leah Jordan rozpoczęła swój znudzony komentarz.

   Nie, wcale nie żałuję, że mnie tam nie ma. Nie muszę się martwić o swoją reputację… Ani o to, że lot Wooda na miotle przypadkiem zrobi na mnie wrażenie.

   To by dopiero było upokarzające. Na to w życiu nie mogłabym pozwolić.

   Wiatr powiał lekko, uwalniając moje włosy spod szalika, a białe okruszki wczesnego śniegu sypnęły mi prosto w oczy, aby tam natychmiast się roztopić. Drzewa w Zakazanym Lesie zaszumiały tajemniczo, jakby zadawały chłodne, zdystansowane pytanie. Już prawie nie słyszałam odgłosów meczu dobiegających ze stadionu. Było tylko głuche wycie wiatru wśród wysokich pni.

   Jestem tu całkiem sama…

   Nikt, kompletnie nikt mnie tu nie widzi…

   Wiatr zajęczał wśród gałęzi i stojąc na skraju lasu byłam prawie pewna, że usłyszałam ciche piski kilku nieśmiałków. Odetchnęłam głęboko – i postąpiłam jeden mały kroczek w głąb.

   Cisza, która mnie tu powitała znajomym powiewem, była niesamowita.

   Ostatni raz podążałam tą dróżką pod peleryną niewidką i osłoną wilgotnej letniej nocy, kiedy wszystko porośnięte było gęstym listowiem, wśród którego, miało się wrażenie, że ukrywa się tysiąc różnych istot. Teraz jednak wszystko było łyse, na wpół obumarłe, poza mną nie było tu żywej duszy. Za to im dalej zagłębiałam się w las, tym rozrastała się wokół mleczna mgła, tym większe zimno zaczynało wstrząsać moimi ramionami, tym więcej szronu pojawiało się na zeschłych liściach zaściełających twardą, zmarzłą ziemię, tym więcej wokół było cieniutkiej kołderki świeżego śniegu, tym bardziej gałęzie drzew i krzewów skute były ostrymi igiełkami skrzącej się szadzi… Robiło się też coraz ciszej, w miarę jak skrzypienie śniegu i chrzęst zeschłych liści pod moimi stopami wypełniało puste miejsca po wszystkich innych leśnych dźwiękach… Nie było jednak nic złowrogiego w tej ciszy, nie odczuwałam strachu. Wilkołaków już nie ma w tych stronach… A przecież ja chcę iść tylko do…

   Ostrożnie odgarnęłam gałązki krzaków pokrytych kryształkami lodu.

   Były tak piękne, że bałam się je niszczyć. Musiałam to jednak zrobić. Za nimi była Kryjówka, jedyne takie miejsce, o którym poza wąskim gronem osób, nie wiedział zupełnie nikt… A ja miałam już nigdy się tam nie pojawić…

   Nie było nadziei by Cristal się tam pojawiła.

   Tyle razy tam byłyśmy. Tyle razy przechodziłyśmy tunelem w krzakach do ukrytej polanki pod rozłożystą sosną. Widziałam jej skrawek ponad krzewami i wśród koron innych drzew – jej zielone igiełki były wyblakłe pod wpływem szronu.

   Wejdę tam tylko ten jeden, ostatni raz… Potem już nigdy tam nie wrócę…

   I już miałam zrujnować pokrywę szadzi na gałązkach, już miałam zniknąć wśród nich, kiedy nagle coś zakryło mi usta, tłumiąc równocześnie mój krzyk. Spróbowałam złapać oddech, szarpnęłam się mocno, odwróciłam się gwałtownie, wyrywając się z silnego uścisku, błyskawicznie sięgnęłam po różdżkę i smagając włosami powietrze, wycelowałam nią prosto w…

   — Ted?!

   Tak! To był Ted Lupin!

   Który wcale nie wyglądał na zadowolonego tym, że celuję w niego różdżką, stojąc w Zakazanym Lesie.

   — Co ty tu robisz?! – wyrzuciłam z siebie, opuszczając różdżkę.

— A ty?! – naskoczył na mnie tak napastliwie, że aż cofnęłam się zdziwiona, trącając plecami zlodowaciałe gałązki. – Co robisz sama w Zakazanym Lesie?! Czy ty naprawdę do reszty skretyniałaś?!

— Że co…?

   Ale Ted już chwycił mnie mocno za ramię i zaczął ciągnąć po oszronionych liściach, wyraźnie wściekły! Chciałam mu się wyrwać, ale ścisnął mnie tak silnie, że aż syknęłam z bólu. Kompletnie nie zwrócił na to uwagi!

— Po tym wszystkim co tu się stało, ty tak po prostu tu sobie wracasz?! Coś ci się poprzestawiało w głowie, czy co?! Wymazano ci kilka milusich wspomnień?! Naprawdę nie pamiętasz tych przyjaznych panów-koników, słodziutkiego psiaczka, uroczych pajączków, uprzejmego pana dementora i…

— Zostaw! – przerwałam mu, szarpiąc raptownie ręką, na co on syknął przez zęby:

— I na dodatek drzesz się, zupełnie jakbyś była tu sama! Zamknij się lepiej i chodź, zanim dasz się pożreć…

   Miałam już tego dosyć. Wyciągnęłam różdżkę i sypnęłam mu iskrami w oczy, co zmusiło go do cofnięcia się i puszczenia mojego ramienia. Tym razem jednak nie opuściłam różdżki tak szybko.

— Wcale cię nie prosiłam, żebyś mnie stąd wyprowadzał!

   Przez chwilę patrzył się na mnie tylko, oddychając ciężko. A potem burknął pod nosem:

— Ale ja się prosiłem.

— Znowu mnie śledziłeś? – zapytałam z wyrzutem. – Podpiąłeś mi Tropiącą Włóczkę, czy…

— To nieważne! – żachnął się, jak na mój gust odrobinę za szybko i za głośno. – Ja… po prostu… Nie powinnaś sama szwendać się po lesie!

— Robiłeś dokładnie to samo, kiedy za mną szedłeś! – odparowałam.

— To co innego! – wycedził przez zęby. – Nie zrobiłbym tego, gdybyś ty nie postanowiła popełnić samobójstwa i tu włazić…

— Już mówiłam, wcale nie musiałeś tego robić!

— Musiałem!

   Przez chwilę piorunowaliśmy się wzrokiem ze złością.

   I kiedy tak staliśmy, wyrzucając z siebie wściekłe obłoczki pary, poczułam, że zrobiło się naprawdę zimno – i mimo że nie podobało mi się to, że Teddy każe mi wracać – powoli zaczynało do mnie docierać, że głupotą jest stanie w dojmującym chłodzie w głębi Zakazanego Lasu. Wciąż jednak nie ruszałam się z miejsca, uparta i obrażona. Nie potrzebowałam ochrony! Nie w momencie, kiedy byłam w domu…

   Bo w końcu Kryjówka to tak jakby był mój dom. Odcięty od świata, odosobniony od ludzi, którzy się na mnie gapią. Usytuowany w miejscu nienanoszalnym, w którym nikt niepożądany nie mógłby mnie znaleźć.

   Teddy był w tym momencie jak najbardziej niepożądany. Może właśnie dlatego, że mnie tu znalazł.

   Westchnął lekko na widok mojej naburmuszonej miny. Nie wyglądał jednak tak, jakby miał się na mnie dalej wściekać. Zacisnął usta, spojrzał w ziemię, a kiedy podniósł na mnie poważny wzrok, nie było w nim śladu złości, może tylko ledwo widoczne zmartwienie.

   Moim zdaniem, całkiem niepotrzebne.

— Rozumiem, że to może być dla ciebie trudne, skoro praktycznie cały zeszły rok spędziłaś tutaj – odezwał się cicho, podchodząc do mnie nieco bliżej. Zagryzłam wargi i spojrzałam w bok, jakby w ten sposób nie mógł dostrzec mojej miny. – Ale naprawdę… Zapuszczasz się tu sama, zupełnie jakbyś nie wiedziała, co tu się kryje…

— Dobrze, możesz mi już darować tę dydaktyczną gadkę…?

   Wyraźnie go tym uraziłam, chociaż zapewne myślał, że nie dał tego po sobie poznać.

   Jeszcze jeden krok do przodu. Ale w stronę zamku, wcale nie moją.

— Wracasz ze mną do szkoły, czy nie…

   Rozluźniłam ręce skrzyżowane na piersiach.

   A potem podeszłam do niego, szeleszcząc śniegiem i liśćmi, i chcąc nie chcąc, chwyciłam go lekko pod ramię.

   Chyba jednak naprawdę już nigdy tu nie wrócę… Ted Lupin z pewnością tego dopilnuje…

   I coś ścisnęło mnie za gardło – coś co niewiele miało wspólnego ze strachem w tym jakże strasznym, złowrogim miejscu. Przede wszystkim starałam się nie oglądać za siebie.

   Obłoczki pary unosiły się z naszych ust.

   W milczącym trudzie pokonywaliśmy przewalone pniaki i czepiające się naszych szat sople szadzi. Zerknęłam kątem oka na Teda, którego włosy były popielato szare – znowu. Drobne śnieżynki sypiące się z gałęzi osiadały na nich, momentalnie zamieniając się w lśniące kropelki, tak samo było z naszymi płaszczami i szalikami. I tak przeszliśmy przez parę minut w atmosferze cięższej, niż mgła wisząca wśród drzew…

— Jednak nie poszedłeś na mecz?

   Od razu wyczułam, że było to raczej słabe zagajenie rozmowy, bo Teddy tylko wzruszył obojętnie ramionami.

— Poszedłbym, gdyby nie wyskoczyły mi inne sprawy.

   I spojrzał na mnie wymownie, a mnie ukłuło nagłe poczucie winy.

   Poczucie winy. Ostatnio często mi ono towarzyszy.

   Czuję się winna tego, że poszliśmy wtedy do Zakazanego Lasu, że Teda zranił wilkołak… że próbowałam ignorować sprawę tajemniczych porwań… że chcąc działać, zdemaskowałam nas przed Boorackiem… że Wood miał rację co do tego mięknięcia kolan…

   I nic nie mogłam zrobić, aby to wszystko naprawić!

   Nagle uderzyła mnie zaskakująca myśl, że po raz pierwszy od czasu rozmowy przed chatką Hagrida, ja i Teddy jesteśmy całkowicie sami.

   Gałązki, zeschłe liście, świeży śnieg – było to jedyne, co wydawało dźwięki.

   Ciekawe, czy on też o tym myśli. Ciekawe, czy żałuje, że namawiał mnie do porzucenia bezpiecznego fotela w pokoju wspólnym i do wyruszenia na podbój świata.

   Bo teraz już nie było dla mnie odwrotu. Victoire to Zwycięstwo, a Zwycięstwo nie cofa się z raz obranej ścieżki, dopóki nie zwycięży, osiągając swój cel.

   Trzymałam go za ramię, gdzie wiedziałam, że pod warstwą ubrań miał okropne blizny.

   Blizny, które sama opatrywałam. Jak i spowodowałam.

   Odetchnęłam głęboko i podniosłam oczy na jego milczący jak głaz profil.

— Teddy… Pamiętasz jak rozmawialiśmy… wtedy, przed chatką…?

   Na moment zmarszczył brwi, a potem skinął lekko głową.

— Chodzi o to, że… – podjęłam nieśmiało. – Powiedziałeś wtedy… „To bardzo…” i już nie dokończyłeś. Wiem, to głupie, że o to teraz pytam, bo pewnie już nie pamiętasz, co chciałeś powiedzieć – dodałam szybko, uśmiechając się nerwowo – ale pomyślałam, że…

— Pamiętam – odrzekł krótko Ted.

   Rozszerzyłam lekko oczy w zdziwieniu, nie spuszczając z niego wzroku. Teddy w końcu również spojrzał w moją stronę, a na jego twarzy malowała się jak największa powaga.

— Chciałem wtedy powiedzieć, że to bardzo głupie.

   Aż przystanęłam na śniegu.

   Że co?!

   Zaraz, zaraz. CO?!

   Przyznałam się do tego, że mam poczucie winy! Przyznałam się do tego, że popełniłam masę błędów! Przyznałam się przed nim do tego, że jest we mnie mnóstwo strachu! Odsłoniłam się przed nim!

   A on twierdzi, że to głupie?!

   Wszystkiego bym się spodziewała, tylko nie tego! Do tej pory mogłam sobie jeszcze wyobrażać, że chciał powiedzieć „To bardzo”… „to bardzo”… och, no nie mam pojęcia, smutne?? Wzruszające???

   A może rzeczywiście tylko „głupie” tu pasuje…

   „To bardzo głupie”.

— Głupie?!

    Ale on tylko uśmiechnął się lekko na widok mojej miny, równocześnie unosząc brwi, jakby czuł się wzruszony moim zaszokowanym wzburzeniem.

— Oczywiście, że głupie! – głos drżał mu wyraźnie od rozbawienia! – I to cholernie głupie, głupsze nawet od włażenia do Zakazanego Lasu! Gadanie, że to niby twoja wina? I takie głupoty wygaduje krukonka??

   Przez chwilę stałam z otwartymi ustami, niezdolna do artykułowanej mowy. Zaraz… Przecież on nic nie rozumie!

   Tak… Na pewno źle mnie zrozumiał!

   — Ted, tu nie chodzi o to, że ja tak uważam – powiedziałam bardzo powoli i wyraźnie, aby każde słowo do niego dotarło. – Tu chodzi o to, że to jest fakt! Nie dość, że uparłam się, żeby szukać Cristal, co nie miało żadnych szans powodzenia, to jeszcze naraziłam nasze życie! A to, że zranił cię wilkołak… On rzucił się na mnie! To moja wina! Nie powinnam się do niego w ogóle zbliżać!

   Zamilkłam, oddychając głęboko obłoczkami pary, szukając u niego cienia zrozumienia, ale nie! Spoglądał na mnie, przekrzywiając głowę, jakby to, co mówiłam, było bardzo interesujące, ale zarazem kompletnie niedorzeczne.

— Zmieniam zdanie – oznajmił w końcu. – To nie jest głupie, to jest po prostu urocze.

— Sam jesteś uroczy! – zgromiłam go wzrokiem ze złością, zaciskając pięści. – Ja mówię śmiertelnie poważnie! Więc traktuj mnie poważnie!

   Uśmiech zrzedł z jego twarzy, ale nie oderwał ode mnie wzroku.

— Chyba nie muszę ci udowadniać, że traktuję cię jak najbardziej poważnie? Gdyby nie to, przede wszystkim nie dałbym się za ciebie poharatać.

   Uniosłam brwi, patrząc na niego z totalnym niedowierzaniem.

— Czy ty naprawdę uważasz, że to był twój wybór?

— Wybór może nie, raczej impuls, ale tak czy inaczej… – podszedł o dwa kroki w moją stronę. – To się po prostu stało, niezależnie ani ode mnie, ani od ciebie… I myślenie, że ktoś tutaj ponosi winę…

   Spuściłam wzrok, pozwalając myślom na coraz szybsze krążenie mi po głowie.

   On ma rację, pomyślałam ze zdziwieniem. A ja jestem głupim pufkiem pigmejskim, który woli użalać się nad sobą niż racjonalnie pomyśleć.

   I chyba nawet Spell Wood miał rację! Ja naprawdę jestem cholerną romantyczką, biedną dziewczynką, która uwielbia się obwiniać i pławić się w morzu łez i skarg do samej siebie – taką samą, jak miliony innych na tym świecie, wmawiających sobie, że same kontrolują emocje, a tak naprawdę potrzebujących kogoś, kto przeprowadzi je za rączkę przez ich narastającą burzę.

   I byłam aż tak zadufana w sobie, tak skupiona na tym, że to przeze mnie, że nawet nigdy właściwie nie podziękowałam Teddy’emu za to, że uchronił mnie przed szponami wilkołaka własnym kosztem…

   Ale w końcu on uważał to tylko za impuls, niezależny od nikogo. Chyba głupotą byłoby dziękować za impuls…

   Sama już nie wiem, co jest głupotą, a co nie.

   Rzeczywiście to dosyć dziwne jak na krukonkę.

— Ale nie zaprzeczysz, że to przeze mnie Boorack wie, że chcemy się dostać do jego laboratorium – rzekłam gorzko, wbijając zmarznięte ręce w kieszenie. – Ten cały plan z Kłębopiórką to był mój pomysł…

   I znowu, znowu to robię! Teddy zmarszczył lekko brwi, spoglądając na mnie w zastanowieniu.

— Właściwie jest coś, co powinienem ci powiedzieć…

— Co takiego?

— Tak się złożyło, że… – zawahał się lekko, po czym przestąpił niespokojnie z nogi na nogę. – Byłem w lochach zanim jeszcze znieśli zakaz…

— Co? – zdziwiłam się, zapominając nawet o sobie. – Kiedy?

— W Noc Duchów – odparł cicho. – I nie uwierzysz, kogo tam spotkałem…

— Kogo…?

— Hermionę i Harry’ego.

— Co?!

   Aż wytrzeszczyłam na niego oczy.

   Teddy jednak nie przejął się moim zdziwieniem. Co oznaczało, że to nie koniec rewelacji.

— I z tego co usłyszałem, mówili coś o jakimś przejściu w lochach – ciągnął, spoglądając gdzieś ponad moim ramieniem w głąb drzew. – Nie wiem, czy mogło im chodzić o przejście do laboratorium Booracka, czy o coś zupełnie innego… Grunt, że Hermionie nie podobało się to całe nałożenie zakazu na lochy… więc myślę, że jeżeli teraz zakaz został zniesiony, to dlatego, że jakieś czary rzucił tam nie Boorack, ale ministerstwo…

— Tylko w takim razie czemu Boorack chodzi ostatnio taki zadowolony? – wpadłam z pytaniem. – Nie zachowywałby się tak, gdyby wiedział, że ministerstwo grzebie w sprawie jego laboratorium…

— Nie mam pojęcia – przyznał szczerze Teddy. – Cała ta sprawa jest jakaś dziwna…

   Na moment zamilkliśmy, każde rozmyślając nad tym w cichości własnego umysłu. Dojmujące zimno nieruchomo panujące wszędzie wokół, zaszumiało wśród ciemnych pni ponurym wyciem. Nagle poderwałam głowę, tknięta nową myślą:

— A ty co właściwie robiłeś wtedy w lochach…?

   Na moment chyba go zatkało. A potem odparł z lekka wyzywającym tonem:

— Musiałem wywabić stamtąd pierwszaki! Chciały iść na przyjęcie z okazji rocznicy śmierci Prawie Bezgłowego Nicka…

— To dlaczego mi o tym nie powiedziałeś wcześniej? – zdziwiłam się. – Przecież to bardzo ważne!

   I wtedy zobaczyłam, jak Ted Lupin spuszcza wzrok i przygryza wargi, jakby opadła na niego niewidzialna kurtyna jakiejś niezrozumiałej dla mnie goryczy, a jego włosy zszarzały do odcienia nabrzmiałych deszczem, burzowych chmur. I nie odezwał się już ani słowem, chociaż prawie wyczuwałam krążenie myśli w jego głowie.

   Podeszłam do niego i spróbowałam zajrzeć mu w twarz, na co on odwrócił się ode mnie biały jak papier.

   — Teddy… – powiedziałam cicho. – Mieliśmy być ze sobą szczerzy…

   …chyba, że odnosiło się to tylko do mnie, nie do ciebie.

   Głowę miał pochyloną, ale pod szarą grzywką zobaczyłam, jak oczy pociemniały mu po moich słowach. W końcu spojrzał na mnie, a ja aż cofnęłam się o krok, kiedy zobaczyłam jaka mieszanina rozgoryczenia i upokorzenia była w jego spojrzeniu.

— Skoro już tak bardzo chcesz wiedzieć… – wyrzucił z siebie przez ściśnięte gardło, po czym zmarszczył się, jakby zły na samego siebie – …to akurat wtedy dowiedziałem się, że… dementor jest moim nowym boginem.

   Po czym kopnął jakiś kamień na ścieżce i już całkiem się ode mnie odwrócił, jakby nie mógł znieść, że na niego patrzę.

   A ja nagle zrozumiałam, co chciał mi przekazać.

   Pamiętałam przecież, jak zaatakował nas dementor w Zakazanym Lesie… Pamiętałam, że Teddy najgorzej to zniósł…

   Pamiętałam, że nie potrafił pogodzić się z tym, że kompletnie nie potrafił się bronić.

   Wiedziałam również to, że mało który czarodziej potrafi oprzeć się dementorowi.

   Ale jeśli to był zwykły bogin… Z którym Teddy Lupin nigdy nie miał najmniejszych problemów…

   Spróbowałam dotknąć jego ramienia, na co drgnął, ale nie odtrącił mojej ręki.

— Ted… może… poproś Harry’ego, żeby nauczył cię patronusa…! – Odwrócił się do mnie tak nagle, że błyskawicznie oderwałam od niego dłoń. – W końcu sam wyczarowywał go w wieku trzynastu lat! – zawołałam szybko, żeby nie zdążył mi przerwać. – Nie ma chyba nikogo lepszego, kto mógłby cię tego nauczyć, a na pewno by ci się to przydało i…

— Skąd ja wiedziałem, że dokładnie to powiesz…? – zapytał, wreszcie pozwalając sobie na lekki uśmiech, na co ja również uśmiechnęłam się z ulgą.

   I pomyślałam, że Spell Wood wcale nie miał racji.

   Ted Lupin wcale nie był nudny.

   Był zabawny i inteligentny. I skryty.

   A przede wszystkim znał mnie najlepiej na świecie.

   Kiedy wróciliśmy do Hogwartu, było już po meczu.

   Teddy’ego od razu otoczyła zgraja gryfonów, zaciągając swojego prefekta na balangę z okazji rozniesienia Hufflepuffu na miękki puch. Mnie też zapraszali, ale odmówiłam, mając na uwadze to, że Wood z pewnością będzie próbował wykorzystać swój triumf w podbijaniu mego serca. Zamiast tego, udałam się więc do Wieży Ravenclawu.

   A w pokoju wspólnym już czekał na mnie Seth, co wywnioskowałam z tego, jak poderwał się z fotela na mój widok, zrzucając z niego cukrowe pióro, podręcznik od astronomii, swoje wypracowanie, oraz szczura.

   — Zdaje mi się, że ostatnim razem nam przerwano – powiedziałam, przysiadając na jego fotelu.

   Przez chwilę gapił się na mnie z niedowierzaniem, jakby nie był pewien, czy to nie jakaś fatamorgana, po czym wyjąkał:

— To znaczy, że… ekhm… Chciałabyś… może… pójść ze mną do Hogsmeade…?

   A ja pomyślałam najpierw o Teddy’m Lupinie, który znał mnie jak nikt inny – a potem o Spellu Woodzie, który nie znał mnie wcale, ale za to jakimś tajemniczym sposobem udało mu się powiedzieć o mnie parę trafnych rzeczy.

   Rozważyłam wszystkie opcje dogłębnie.

   Po czym dałam mu stosowną odpowiedź.

  


 I oto jestem z nowym rozdziałem!
Po pierwsze:

25 000 wyświetleń!

Po drugie:
Mam nadzieję, że ten rozdział skomentuje nieco więcej osób niż ostatnio...
Chociaż przyznam szczerze, że jest strasznie nieogarnięty.
Może dlatego, że Victoire nagle zrobiła się taka nieogarnięta i coraz bardziej wymyka mi się spod kontroli...!
A może po prostu dlatego, że nie przeczytałam go dwadzieścia razy przed publikacją, aby nie zwlekać.
Dedykacja, dla... komentujących.
I to w sumie chyba tyle.
 Enjoy i takie tam.

Nox/*

~ Tita