Witaj w Hogwarcie

Sieć Fiuu

sobota, 31 grudnia 2016

2.1 Kwiat i Zwycięstwo

Victoire Fleur Weasley

Jedna rzecz nie uchodziła wątpliwości: tegoroczne wakacje były równie beznadziejne, męczące i bezsensowne jak wmawianie sobie, że mistrz eliksirów należy do rodzaju ludzkiego.

I to, że spędziłam je we Francji, nie miało żadnego znaczenia.

To właśnie pobyt we Francji czynił te wakacje tak beznadziejnymi.

      — Naturallement, musimy objechaci całą hodzinę! – Jak zwykle kiedy mama się czymś zbytnio ekscytowała, nasilał się jej francuski akcent. – Pojedziemy à votre dziadki, do Gabrielle, à mes cousins…

   No właśnie. Kuzynki mamy, równa się dwa razy tyle kuzynek moich, Dom i Louisa. A to oznacza blondwłose, niebieskookie i piskliwogłose piekło na ziemi – choć niestety ich fenotyp zdaje się być identyczny do mojego, co paradoksalnie nie tyczy się jednak genotypu, zważywszy na wyraźny błąd w ich fałdach mózgowych, a może raczej ich brak.

   Po pierwsze (o czym już wspomniałam): każda z naszych kuzynek jest niemalże klonem nas, co już samo w sobie jest denerwujące.

   Po drugie: każda z nich szczebiocze bardziej niż Louis, kiedy miał trzy lata.

   Po trzecie: priorytetem każdej z nich jest zostanie Miss Piękności Beauxbatons, zdobycie równie wilowatego i blondwłosego chłopaka jak one, no i zakupienie najmodniejszych szpilek na przecenie. A, i byłabym zapomniała: zaczarowanie Wieży Eiffle’a na różowo, bo tak przecież byłoby o wiele bardziej délicieusement.

   Do tego dochodzi jeszcze nasz jedyny kuzyn ze strony mamy, o imieniu Sylvain, któremu zdawało się bynajmniej nie przeszkadzać nasze pokrewieństwo…

   Nie, nie, nie, koniec z Francją na wieki!

   Kiedy wróciłam do Muszelki na parę dni przed rozpoczęciem roku szkolnego, miałam już jasno ustalone postanowienie: Oducz się mówić wszystkich francuskich słówek. Po całych dwóch miesiącach nieustannego, piskliwego „Mon Dieu!” niemalże pękała mi już głowa.

   Przynajmniej Dominique mnie nie opuściła wśród tłumu rozwydrzonych, srebrnowłosych francuzek. Louis od razu został porwany w wir całusów i zachwytów nad swoją osobą, mnie przylepił się do twarzy konformistyczny uśmiech i tylko Di dokładała starań, by wytrącić rodzinkę z równowagi, z pełnym zdecydowaniem przedstawiając im swoje stanowisko w kwestii modnych butów („Miałabym w nich biegać po boisku do quidditcha, czy może latać na miotle?” parsknęła, na co cała zgraja blondynek wytrzeszczyła na nią jednakowe niebieskie oczy), obojętność wobec chłopców („Istnieją chyba tylko po to, by mieć w kogo celować tłuczkiem” stwierdziła, na co wszystkie kuzynki zareagowały minami pełnymi przerażenia), a także jawną ignorancję wobec makijażu („Po co mi to?” – na co omal każda z nich nie dostała zawału).

   — Musimy pamiętać jedno – mruknęła do mnie Domie, kiedy w końcu jakimś cudem zostałyśmy same. – My nie jesteśmy francuzkami z Beauxbatons, jesteśmy angielkami z Hogwartu.

   No cóż, to niestety zależy od tego, jak na to spojrzeć. We Francji jestem bardziej angielką, a w Anglii francuzką, choć prawda o mnie jest chyba gdzieś po środku – pod moją świetlistą, francuską cerą, kryje się chłodna, angielska dusza. Może byłoby to dla mnie niewygodne, gdybym i tak już nie miała ogólnego rozdwojenia jaźni.

   Nazywam się Victoire Fleur Weasley. Victoire oznacza Zwycięstwo. Fleur oznacza Kwiat, a także Powab i Wdzięk. Weasley natomiast nic nie znaczy, a przynajmniej dla większości ludzi. Dla mnie to słowo oznacza rudą, piegowatą i przeważnie przynależną do Gryffindoru osobę, którą zdecydowanie nie jestem.

   A więc dwa wykluczające się imiona i nazwisko, które w ogóle do mnie nie pasuje.

   Do tego moja osobowość zdaje się być wyraźnie podzielona. Jedna z nich to Fleur – delikatny i wrażliwy kwiatek. Kwiatek rośnie sobie dyskretnie na poboczu, nikomu nie chce przeszkadzać. Wprawdzie zdaje sobie sprawę ze swojego uroku, ale sam jest nieśmiały i rzadko rozchyla swoje płatki, łatwo go złamać byle podmuchem wiatru, a przede wszystkim – ma tak głęboko osadzone korzenie, że bardzo trudno jest go wyrwać. Moją drugą naturą jest natomiast Victoire – Zwycięstwo. Inaczej nazywam ją w myślach moją Wewnętrzną Wilą – bo właściwie siedzi we mnie taka malutka, acz czystokrwista wila.

   A czystokrwista wila jest próżna i lubi, kiedy wszyscy ją chwalą – kłóci się więc ze skromnością i wstydliwością Kwiatka.

   Wila interesuje się chłopcami, więc kiedy jej kuzynki o nich rozmawiają, przysłuchuje się im jednym uchem, podczas gdy Kwiatek próbuje wyrzucić to, co usłyszy, drugim.

   Wili mimo wszystko podobają się modne francuskie buty, choć Kwiatek stara się na nie nie patrzeć.

   I tak Victoire kłóci się z Fleur już chyba od niepamiętnych czasów.

   Nie powiem, czasem bycie Zwycięstwem jest przydatne. Ale na co dzień wolałabym być Kwiatkiem i niebywale mnie złości i dołuje równocześnie, kiedy Wila mi w tym przeszkadza. Niestety, moja druga strona wciąż zdaje się być wyraźnie nienasycona, co prowadzi do kolejnego konfliktu: Z jednej strony chciałabym spokoju, ciszy i lekko płynącego czasu, kiedy mogłabym skupić się na czytaniu książek – z drugiej marzę o przygodach i nieznanych mi dotąd doznaniach, nudzą mnie cisza i spokój. A więc do wojny Victoire z Fleur, Wewnętrznej Wili z Kwiatkiem,  dochodzi jeszcze walka francuskiej krwi z angielskimi korzeniami.

   Wiem, powinnam udać się na terapię. Bądź co bądź, w Hogwarcie jest Skrzydło Szpitalne, więc zawsze mogę się tam zgłosić.

   Ta myśl stanowiła dla mnie jedyne podtrzymanie powierzchownie radosnego nastroju, który ogarnął mnie tuż po tym całym francuskim praniu mózgu,  zafundowanym mi przez zgraję kuzynek, na spółkę z ciocią Gabrielle, babcią Apolonią i – co najgorsze – moją własną matką, która równie ochoczo jak zgraja nastolatek z Beauxbatons, ciągnęła mnie po tych wszystkich paryskich sklepach i wypytywała o stopień przystojności uczniów Hogwartu, załamując przy tym ręce nad moją obojętnością wobec tych priorytetowych kwestii.

   W końcu jednak wróciłam z gorących plaż Lazurowego Wybrzeża nad chłodne, angielskie morze, otrząsnęłam się z drobinek słońca, które osiadły na mojej skórze, przypudrowałam twarz bladym, posągowym milczeniem, spakowałam swoje muszelki i już byłam gotowa na wyjazd do szkoły… Najlepszej Szkoły Magii i Czarodziejstwa, tak nawiasem mówiąc. Moje kuzynki przez całe dwa miesiące narzekały, że nie uczęszczam wraz z nimi do Beauxbatons - a ja tylko kiwałam smutnie głową, choć w głębi duszy nie mogłam chyba czuć większej ulgi z tego powodu.

   Choć przyznam szczerze, że z początku Beauxbatons wydawało mi się lepszą opcją. Oj, jak bardzo marzyłam o tym, by tam trafić…!

   Być może trudno w to uwierzyć, ale w wieku jedenastu lat, byłam jeszcze bardziej wrażliwa i nieśmiała niż teraz. Moje kompleksy nie wynikały jednak z wyglądu, w żadnym wypadku! Po prostu, czułam się mała i głupia, co w sumie rzeczywiście mogło być prawdą. W każdym razie Hogwartu bałam się jak ognia, którego zabójcze płomienie przybierały dla mnie kształty różnych przerażających wizji: a to, że nikt nie będzie mnie lubił, a to, że będę musiała rozstać się z rodziną i moim ukochanym domem, a to, że będę najgorsza w klasie, a to, że nie trafię do Gryffindoru i zawiodę oczekiwania całego rodu Weasley’ów… I w ten oto sposób w mojej głupiutkiej, srebrnowłosej główce powstała idealna wizja mnie, otoczonej równie idealnymi kuzynkami, w przepięknej Akademii Magii Beauxbatons, chronionej przez urokliwe, wysokie, górskie szczyty Pirenejów, otoczonej przez przepyszne parki i ogrody, w centrum których szumiała wspaniała fontanna, osławiona jako dająca zdrowie i piękno… A  nawet jeżeli uświadamiałam sobie, że Hogwart jest równie imponujący – od razu wyciągałam na wierzch ostateczny argument, przemawiający za Beauxbatons – tam nie ma domów. Nie trzeba martwić się o to, gdzie zostanie się przydzielonym. A przede wszystkim, nie trzeba tam wychodzić przed tłum i na oczach całej szkoły zasiadać na kulawym stołku w starej, obdartej tiarze, opadającej na oczy.

   Ponieważ byłam pierwszym dzieckiem w rodzinie Weasley’ów, które wysyłano do szkoły, nad całym tym przedsięwzięciem wisiał okropny spór, gdzie by mnie tu dać…! To był chyba pierwszy i ostatni raz, kiedy rodziny Delacour i Weasley tak się ze sobą pożarły.

   Może to dziwne, by osoba wychowana w otoczeniu tak licznej rodziny, mogła być tak nietowarzyska jak ja, ale nie dorastałam tylko wśród zgrai ludzi – więcej czasu spędzałam samotnie nad morzem.

   Kiedy ja i Dominique byłyśmy jeszcze dziećmi, rodzice zapisali nas do mugolskiej szkółki znajdującej się w wiosce Tinworth, na przedmieściach której mieszkaliśmy. Z początku nie było żadnych problemów – byłam odbierana jako koleżeńska i miła, a do tego całkiem niezła w wymyślaniu zabaw. Do tego nie musiałam być wcale pyskata, by zyskać sobie ogólny szacunek, a poza tym, oczywiście podziwiano mnie za mój wygląd – w końcu przywódczyni musi wyglądać jak prawdziwa księżniczka, skoro ma rządzić całą grupą! I tak było mniej więcej do mojego siódmego roku życia, dopóki pierwsze objawy czarodziejstwa nie zaczęły płatać mi figli. W końcu uznano mnie za dostatecznego dziwoląga, aby usunąć mnie z królestwa.

   Tak więc, zdetronizowana, przestałam chadzać z Domie do wioski poza lekcjami. Wolałam biegać nad morzem – tam nikt mnie nie widział, kiedy zmieniałam kolory muszelek i bawiłam się, próbując samą magią powstrzymać morskie fale przed dalszą wędrówką – a w końcu przywykłam do samotności i zaczęłam kochać szum szafirowej wody i krzyki mew o wiele bardziej, niż twarze i głosy ludzi. W końcu (po użyciu bardzo płaczliwej perswazji) udało mi się przekonać rodziców, by wypisali mnie ze szkoły i sami uczyli mnie w domu. Dziewczynki z Tinworth najpierw patrzyły na mnie z podziwem, a potem z zazdrością, co w końcu doprowadziło do ich ohydnej zdrady. Pozytywne uczucia zawsze mogą odwrócić się o sto osiemdziesiąt stopni – ludzie zawsze mogą się zmienić. Jedyne, co nie mogło się zmienić, to morze.

   Ach, no i jeszcze Dominique – ona też zawsze była taka sama.

   Przez jakiś czas chadzała do wioski beze mnie, bo taka już była – oczywiście żywiła do mnie współczucie, ale sama potrzebowała wyładować gdzieś rozpierającą ją energię, a przede wszystkim uwielbiała błyszczeć. W końcu jej odwaga i błyskotliwość (a także wygląd księżniczki) wyniosły ją na szczyty dziewczęcej hierarchii i całe królestwo bardzo szybko o mnie zapomniało.

   I tak, moimi jedynymi towarzyszami stały się bezkresna morska toń, miękki piasek, na którym leżałam w ciepłe dni, obserwując przy tym chmury i białe chorągiewki mew przecinających z krzykiem błękitne niebo, szumiące wysokie kłosy traw, wśród których biegałam, błyszczące kamyki i kolorowe muszelki, którymi wypełniałam kieszenie – i Teddy Lupin, oczywiście.

   Niezwykle pocieszającym wydawał się być fakt, że ktoś poza mną też jest dziwakiem – i to nawet większym, niż ja sama. Mały Teddy Lupin nie dość, że wykazywał magiczne zdolności, to jeszcze do tego był metamorfomagiem, a ponieważ zbyt często zdarzało się, że nie kontrolował zmian w swoim wyglądzie, raczej wykluczało to jego kształcenie się w mugolskiej szkole. Nawet jeżeli w wieku pięciu lat wykazywał intelekt siedmiolatka – raczej trudno byłoby wyjaśnić nauczycielce to, że gdy odpytuje ucznia z tabliczki mnożenia, jego włosy zabarwiają się nagle na czerwono… albo że oczy zmieniają mu kolor, w zależności od postawionej mu oceny, tak na przykład. Najwyraźniej Andromeda Tonks uważała tak samo, bo zamiast bawić się w nieustanne modyfikowanie pamięci mugolom, sama postanowiła wpoić w Teddy’ego mugolskie nauki takie jak umiejętność czytania i pisania, zamykając go w i tak już stojącym na odludziu domu Tonksów. I gdyby nie wujek Harry, pewnie w ogóle nie pozwoliłaby, by jej wnuk gdziekolwiek wychodził – czemu właściwie trudno było się dziwić, zważywszy na jej doświadczenia.
   O ile jednak Teddy był dość osamotnionym chłopcem w swoim domu, o tyle spędzał mnóstwo czasu u wujka Harry’ego, a jeżeli nie u niego, to w Muszelce, rzecz jasna.

   I tak jakoś wyszło, że wkrótce staliśmy się dla siebie niezbędni. Dominique wciąż chodziła do szkoły, a nade mną pieczę przejęła Andromeda – bo skoro miałam uczyć się w domu, dlaczego Teddy nie miałby się kształcić w moim towarzystwie? Wbijała więc w nasze głowy coraz to nowe litery i cyfry z całą surowością, często jednak przymykała oczy na to, że większość czasu wolimy spędzać na dworze. W trakcie gdy nasi rówieśnicy byli zmuszeni do siedzenia w szkolnych ławkach, ja biegałam z Teddym po plaży, wraz z nim testując swoje nowo nabyte umiejętności magiczne i podczas gdy inni ledwo co dukali wyrazy z mugolskich czytanek, my siadywaliśmy na piasku i całkowicie płynnie czytaliśmy czarodziejskie księgi.

   — Jesteś bardzo zdolna, Vi! – zapewniał mnie żywo, z błyskiem w oku obserwując moje poczynania względem barw muszelek. – A czy tak umiesz?

   I zmieniał wtedy kolor włosów, czego przecież nigdy nie będę w stanie się nauczyć. Taaak, jeżeli chodzi o podbudowanie mojej samooceny, Ted Remus Lupin miał w tym swój nieoceniony udział. Moja mugolska klasa bała się moich zdolności, rodzina uważała je za całkiem normalne i tylko Teddy wykazywał dla mnie szczery podziw. Tak jak ja podziwiałam jego przemiany, tak nawiasem mówiąc.

   Dominique opuściła szkołę w Tinworth mniej więcej wtedy, kiedy wdała się w bójkę z nową przywódczynią klasy, doprowadzając ją przy tym do opłakanego stanu. Kiedy wróciła do Muszelki cała posiniaczona i z obdartymi łokciami, powiedziałam jej, że nie powinna tego robić, nawet jeżeli nowa królowa mówiła o mnie niemiłe rzeczy.

   — Ale jesteś głupia, Vicky! – odparła moja siostra z oburzeniem, podczas gdy mama kręciła się wokół niej jakby wpadła w histerię. – Przywaliłam jej i tyle! Teraz będziemy bawić się razem, tylko ty i ja!

— I Teddy – dodałam z naciskiem.

   I tak też było – bawiłyśmy się same w ogrodzie i na plaży, i całkiem szybko obie zapomniałyśmy o wiosce Tinworth i mieszkających tam dziewczynkach. Wkrótce i Dominique zaczęła przejawiać pierwsze oznaki czarodziejstwa i razem ze mną i z Teddym latała po plaży, zmuszając magicznymi sposobami kamyki do wykonywania niesamowitych kaczek na wodzie. Zawsze jednak to ja i Teddy byliśmy równymi sobie towarzyszami, o co Dominique zdaje się mieć do mnie żal do dzisiaj – chociaż oczywiście nigdy nie powiedziała tego na głos.

   No dobrze. Żebym była zupełnie szczera, raz czy dwa jej się to zdarzyło…

   — No tak! – Rąbnęła ze złością kubkiem w stół podczas pewnego letniego wieczoru przed moim wyjazdem do Hogwartu. – Victoire sobie jedzie, a ja oczywiście zostaję tu sama, z bandą tych głupich dziewuch z wioski! Ale co z tego, kogo to obchodzi, skoro będziesz się tam świetnie bawić, ze swoim ukochanym Teddym Lupinem…

   Tata tylko wywrócił oczami i bez słowa, ale za to z przeciągłym westchnieniem w pełni wyrażającym niewypowiedzianą przez niego mękę, opuścił kuchnię. To był już chyba czternasty raz, kiedy dziewięcioletnia Dominique Weasley urządzała taką awanturę.

— Domie, calme-toi! – ofuknęła ją Maman, ale Di nie dała się poskromić tak łatwo. Jeszcze raz rąbnęła kubkiem w stół, rozlewając przy tym herbatę na wszystkie strony, po czym, już z oczyma pełnymi łez bezsilnej złości, pobiegła na górę, skąd po chwili dotarł do nas donośny trzask drzwi od naszego pokoju. Odsunęłam od siebie swoje kakao, wbijając wzrok w blat stołu, z którego ściekała herbata.

   Jedyna rzecz, która wydawała mi się pocieszająca w perspektywie uczęszczania do Hogwartu, dla niej stanowiła największy problem. Dominique nie mogła znieść, że podczas gdy ona miała zostać sama, ja miałam mieszkać w wielkim zamku wraz z Tedem Lupinem.

   Jeżeli chodzi o sam Hogwart, gdy pierwszy raz ujrzałam widok jego strzelistych wieżyczek i murów jarzących się ciepłymi światłami sączącymi się z okien, całkowicie wywiał mi z głowy mętny obraz francuskiego pałacyku Beauxbatons. Moje problemy z zaaklimatyzowaniem się w szkole wynikały więc zgoła innego powodu.

   Pomijając jakże żenujący fakt, że aż przez pięć minut przesiedziałam na stołku przed całą szkołą, podczas gdy Tiara Przydziału usiłowała rozkminić moje rozdwojenie jaźni, wcale nie trafiłam do domu z Tedem Lupinem, czego oczekiwał cały ród Weasley’ów, a czego ja sama pragnęłam z całego serca. Wylądowałam w domu z Brendą Pussycat – natrętną dziewczynką, którą miałam nieszczęście spotkać już na Ulicy Pokątnej.

   — Nie martw się – powtarzał mi wciąż Teddy w pierwszych dniach nauki, choć sam miał raczej nietęgą minę. – Mnie Tiara przetrzymała na stołku chyba dwa razy dłużej, niż ciebie… Więc Ravenclaw na pewno pasuje do ciebie lepiej, niż Gryffindor do mnie.

— Wcale nie! – zaprotestowałam, starając się nie mówić przy tym zbyt płaczliwym głosem. – Po prostu jesteś wszechstronnie uzdolniony.

   Teddy tylko parsknął śmiechem.

— Skoro tak twierdzisz, to z grzeczności nie zaprzeczę. Ale z czasem sama się przekonasz, że pasujesz do Ravenclawu. Zawsze tak jest.

   I tak okazało się rzeczywiście. Z czasem doceniłam swój dom i nie wyobrażam sobie teraz dla siebie innego miejsca, niż pokój wspólny Ravenclawu, z którego roztaczają się najpiękniejsze widoki na błonia w całym zamku i gdzie krukoni zatapiają się w miękkich fotelach, czytając namiętnie swoje grube tomiszcza i z pasją smarując tuszem po pergaminie. Cały czas jednak żyje w mojej pamięci to, co powiedziałam z rozpaczą Tedowi Lupinowi po mojej Ceremonii Przydziału:

   — Chciałam być w domu razem z tobą!

   Żeby tego wszystkiego jeszcze było mało, podczas mojego pierwszego roku nauki magii i czarodziejstwa, nagle okazało się, że większość żeńskiej społeczności szkoły z jakiegoś powodu mnie nie trawi, a męska część moich rówieśników boi się mnie jak ognia. Miało się to zmienić dopiero potem – teraz wręcz tęsknię za tym, by chłopcy się mnie bali, bo wtedy nie podchodziliby do mnie i nie marnowali mojego cennego czasu – jeżeli chodzi zaś o dziewczęta, sytuacja również raczej nie wiele się poprawiła. Mimo wszystko czegoś się dzięki temu nauczyłam – na przykład chodzić po korytarzach z podniesioną głową i nie okazywać swojej prawdziwej wrażliwości. W tym przypadku moje dwie jaźnie zaczęły ze sobą jakoś współpracować – Zwycięstwo okazało się być niezłą ochroną dla Kwiatka.

   Bądź co bądź, wyjazd do Hogwartu zawsze wiązał się dla mnie z pewnym stresem i teraz również nie było inaczej, zwłaszcza zaważywszy na wydarzenia z końca poprzedniego roku szkolnego a także na to, że nie widziałam Teda Lupina przez całe dwa miesiące.

   Zaraz… Czy kiedykolwiek nie widziałam go aż tak długo…?

   Rzuciłam przelotne spojrzenie na lustro, poprawiłam jedną ze spinek, która utrzymywała moje włosy w jako takim porządku, po czym pociągnęłam za sobą swój kufer po schodach, aby udać się wraz z rodziną na przeklęty dworzec King’s Cross.

   A na dworcu King’s Cross jak zazwyczaj można się tego spodziewać, aż roiło się od mugoli.

   — Victoire! – zapiszczała Domie, niewątpliwie udając głosik jednej z naszych najbardziej szczebiotliwych francuskich kuzynek, który prześladował nas przez całe te dwa miesiące. Chyba jednak Di za bardzo zasmakowała w dokuczaniu ludziom… Wyjechała od francuskiej rodzinki i teraz dręczy mnie.

— Tak…? – rzuciłam niezbyt uważnie, bo zbyt byłam zajęta utrzymaniem w dłoniach mojej ropuchy Kiriaki, która chyba postanowiła popełnić samobójstwo pod kołami pociągu.

   Tak, mam ropuchę. Nie wiedzieć czemu ludzie lubią żartować, że to moja jedyna brzydka rzecz.

— Uważaj – syknęła, nachylając się w moją stronę (Dominique była jedyną osobą na świecie, która nie brzydziła się mojego zwierzątka). – Tamten mugol chyba się na nas patrzy.

— Dziwi cię to? – Dopiero teraz zwróciłam wzrok w jej stronę, a Kiriaka zarechotała głośno z oburzenia, gdy ścisnęłam ją mocno dłońmi. – Ja mam ropuchę, Maman szczebiocze na cały dworzec, a Tata ma kieł w uchu.

— A my jesteśmy niebiańsko piękne – raczyła mi przypomnieć Di, odgarniając przy tym włosy w sposób, który podpatrzyła u innej francuskiej kuzynki. – A Louis niebiańsko przystojny – dodała, jakby po namyśle.

   Niestety, akurat ten moment Louis wybrał na wytarcie smarków rękawem kurtki. Domie zmarszczyła nos z dezaprobatą.

— …i do tego niebywale męski – stwierdziła, wciąż ze zdegustowaną miną, na co ja parsknęłam śmiechem, omal przy tym nie wypuszczając z rąk Kiriaki.

   Mugolski strażnik przechadzał się nieopodal nas. Wokół wciąż było mnóstwo mugoli – wszyscy oglądali się w naszym kierunku, najwyraźniej zgorszeni. Zaczęłam żałować, że nie namówiłam przed wyjściem taty do założenia normalnych butów, a nie tych ze smoczej skóry… Nie cierpiałam zwracać na siebie uwagi obcych ludzi…!

   Choć, muszę niestety z bólem serca przyznać, że w moim przypadku i tak było to raczej nieuniknione. Nawet jeżeli długie, srebrzyste włosy miałam upięte w dwa nieuporządkowane koczki, a na sobie miałam stare, podarte ogrodniczki, których nogawki rok temu wyszyłam muszelkami.

   Uniosłam głowę do góry, jak zawsze, kiedy próbowałam wziąć się w garść, po czym skierowałam swój wózek z kufrem w stronę barierki między peronem dziewiątym a dziesiątym.

   Za moimi plecami ludzie wciąż się na nas gapili.

— Loui, masz chusteśkę, ty ok'opne dziecko… Nie wycie'aj w to nosa…!

— Fleur, daj spokój… Lepiej, że wyciera, niż zjada…

   I oni się dziwią, że zwracają na siebie uwagę…!

   Niby przypadkowo oparłam się o barierkę i ulotniłam się z peronu dziewiątego, aby w magiczny sposób znaleźć się na peronie 9 i ¾.

   Od razu wielki kłęb pary buchnął mi w twarz.

   Przybrani w sztywne garnitury i gapiący się na nas mugole znikli. Na torach stał olbrzymi, lśniący, czerwono-czarny parowóz, a wszędzie rozlegały się pohukiwania sów, miauczenie kotów, rechot ropuch, popiskiwania szczurów, nawoływania i śmiechy witających się po letniej rozłące przyjaciół i pożegnania z rodzinami. Peron tak był zapełniony uczniami Hogwartu i ich rodzicami, że nikt mnie nawet nie zauważył.

   — Auaaaa!

   Odsunęłam się szybko od barierki, z której wyskoczyła nagle Dominique.

— Uważaj! Nie wiesz, że ta barierka przepuszcza ludzi, czy co?! – ofuknęła mnie i nie czekając już na moją reakcję, popchnęła swój wózek dalej w tłum, w poszukiwaniu przyjaciół.
   Westchnęłam, po czym o wiele mniej zdecydowanie niż ona, pokierowałam swój bagaż w stronę kotłujących się wszędzie czarownic i czarodziejów.

   O ile szkolne korytarze potrafiłam przemierzać pewnie, o tyle w tłumie spiczastych tiar czułam się zagubiona i głupia. Przede wszystkim – w każdej chwili mogłam na kogoś wpaść, a co najstraszniejsze, różne mogłoby to wywołać reakcje, w zależności od tego czy nadepnęłabym na stopę nadmiernie przyjacielskiemu względem mojej osoby chłopakowi, czy też przesadnie niesympatycznej wobec mnie dziewczynie…  

   Nie patrz na boki… Jakoś się przeciśniesz do tego pociągu!

— VICTOIRE!

   Odwróciłam się i omal nie schowałam się pod swój wózek.
   W moją stronę przez tłum przeciskała się krótkowłosa blondynka, z szaleńczymi iskrami radości w oczach… O ironio, że też to ona jest pierwszą znajomą mi osobą, która wita mnie po letniej rozłące…!

   Brendę Pussycat, jak już wspominałam, miałam wątpliwą przyjemność poznać jeszcze przed rozpoczęciem pierwszej klasy, w tych czasach, kiedy była małą, zagubioną mugolaczką, którą zdawała się przerażać sama myśl o tknięciu własnej, nowo zakupionej różdżki. W dobroci swojego jedenastoletniego serca zaoferowałam jej wtedy pomoc i od tamtej pory zaczęła mnie prześladować. Sądząc z jej euforii na mój widok, raczej marne były nadzieje na to, że przestała sobie wmawiać iż jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami…

   Zanim jednak zdążyłam jakoś zareagować na jej okrzyk (mam tu na myśli raczej jakikolwiek sposób na natychmiastowe ulotnienie się z miejsca zdarzenia, niż odpowiedź na jej powitanie), Brenda już przyskoczyła do mnie i rzuciła mi się na szyję, zaciskając wokół niej ręce mocniej niż diabelskie sidła.

   — Brenda… udusisz mnie! – wysapałam, wierzcie mi, że nie po raz pierwszy w swoim życiu. Brenda natychmiast przestała mnie ściskać, ale na jej pociągłej twarzy wciąż tańczyła pełnia szczęścia, a szare oczy mieniły się jakby odbijały tęczę, gdy wpatrywała się we mnie w euforycznym uniesieniu.

— Victoire! Jesteś! – Jeżeli przez wakacje zapomniałam, jaki piskliwy głos ma Brenda, teraz dotkliwie to sobie przypomniałam.

— Pewnie, że jest! – ofuknęła Brendę Dominique, która wprawdzie szła przodem, ale stanęła w chwili, gdy moja „przyjaciółka” się na mnie rzuciła. – W końcu to szkoła. Niestety trzeba do niej wracać.

   Brenda nie zwróciła jednak na nią najmniejszej uwagi. Jeszcze raz uściskała mnie serdecznie i choć była chuda jak nieśmiałek, omal nie włożyła w ten uścisk siły równej Hagridowi – i już po chwili trajkotała w najlepsze.

— Vicky, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę, musimy koniecznie jechać razem w przedziale, koniecznie…!! No, może jeszcze Sandra może siedzieć z nami, ale poza tym nie wpuszczajmy nikogo, tylko nasza super paczka, dobra Vicky, tylko my we trzy, bo tylko my jesteśmy spoczi-doczi, to chyba oczywista oczywistość, co ty na to…?!

   I pomyśleć, że przez wakacje szczebiot moich kuzynek tak mnie irytował!

— Oczywiście będę musiała posprzedawać noworoczne Accio Ploty, ale tak to będziemy siedzieć ze sobą cały czas, kupimy jakieś zaczepiste żarcie, zaprosimy zaczepistych ludzi i będzie bombowo, a raczej bombardo-maximowo, wyobrażasz sobie, zawsze chciałam na początek roku zrobić z tej okazji imprezkę w pociągu, tylko żeby się nie wykoleił, dobre co, hahaha…!! – ten nagły wybuch śmiechu spowodował, że Brenda została na chwilę zmuszona do przerwania swojego słowotoku, co pozwoliło mi w końcu na odezwanie się.

— Accio Ploty? – powtórzyłam, patrząc na nią ze zdziwieniem. – Przecież… przecież nic się jeszcze nie wydarzyło!

   Brenda przestała się śmiać, po czym zrobiła minę nie pozbawioną pewnej dozy politowania.

— Bo to są wakacyjne ploty, rzecz jasna! Ach, Victoire, całe lato mi zeszło na intensywnej korespondencji z naszymi tajemnymi informatorami… No przecież chyba każdy chce wiedzieć, jaki był przebieg tego polowania na kołkogonki Spella Wooda z ministrem magii…! W każdym razie w tym roku nie możemy sobie pozwolić na żadne straty, więc jakbyś mogła trzymać z dala tego degenerata społecznego Teda Lupina od moich gazetek, po stokroć dowiodłabyś mi swoją przyjaźń…

   Uśmiechnęłam się raczej słabo dyskretnie, na wspomnienie dzieła zniszczenia, jakiego Teddy dokonał na gazetkach Brendy w zeszłym roku.

— Nie chcę cię martwić – wtrąciła się Dominique – ale ten degenerat społeczny tak jakby jest teraz prefektem.

   Brenda nie pobladła by chyba bardziej nawet wtedy, gdyby wielki piorun trafił prosto w dworzec. Znieruchomiała na ułamek sekundy, po czym otworzyła usta w niemym przerażeniu i dopiero po chwili wydobyła z siebie głos:

COOO?!

   Chyba każdy na peronie ją usłyszał!

— A co jeżeli zakaże ci sprzedaży Accio Ploty…? – dodała leniwie Dominique, spoglądając na Brendę nie bez pewnej złośliwości.

— Nie, to niemoż… Nie! – wrzasnęła Brenda, po czym rzuciła się w tłum, w ostatniej chwili obracając się w moją stronę. – Victoire, zajmę ci przedział, ale najpierw… GDZIE JEST TEN PRZEKLĘTY LUPIN?!

   Po czym zniknęła wśród motłochu ludzkiego.

   Dominique zrobiła minę, po czym wyjęła z koszyka na swoim wózku Mrukota, który najwyraźniej rzucał się w nim wciąż jak oszalały, bo zanim to zrobiła, wiklinowe wieko podskakiwało gwałtownie, jakby ktoś odpalił pod nim Narowiste Świstohuki Weasley’ów. Kiedy wzięła go na ręce, kociak miauknął kapryśnie, po czym wbił oczy jak zielone diody prosto w Kiriakę, która znajdując się na moim kufrze, chyba postanowiła zrezygnować z zamiaru ucieczki, na rzecz udawania żabich zwłok. Zanim jednak zdążyłam ją dźgnąć w celu pobudzenia jej do życia, ktoś inny dźgnął mnie – i przy moim wózku pojawili się rodzice, wraz z wyraźnie naburmuszonym Louisem.

   — No to co...! – Tata zakasał rękawy. – Siedzicie w jednym przedziale, czy nie przyznajecie się do siebie…?

   Domie spojrzała na niego z wyrzutem.

— W porządku, same poradzimy sobie z bagażem – oświadczyła, siłując się z Mrukotem, który najwyraźniej próbował wspiąć się jej na głowę.

— No wiecie… dajcie mi jeszcze trochę poojcować!

— Tato… – uśmiechnęłam się delikatnie. – Daj spokój…!

   Bill Weasley przybrał minę pełną zastanowienia.

— W porządku, ty już jesteś moją dostatecznie dużą córką, ale ta tutaj… – I ku wyraźnemu oburzeniu Dominique, machnął różdżką w stronę jej kufra, zapewne sprawiając przy tym aby nic nie ważył, bo kiedy go podniósł i pomaszerował w stronę pociągu, wyglądał jakby niósł bagaż wypełniony pierzem, a nie ciężkimi księgami.

— Tato…! – wrzasnęła za nim Dominique.

— Weasley… ej, Victoire!

   Oderwałam wzrok od oddalającego się taty i spojrzałam w stronę źródła głosu.

   Okazał się nim być wysoki i niezwykle przystojny szatyn, który zdawał się nagle wyrosnąć przede mną jak spod ziemi. Może i Spell Wood odznaczał się niebywale zachęcającą prezencją, aczkolwiek odkąd zatrzasnął się ze mną w kabinie toalety, aby zdobyć moje uczucia, powinien raczej wiedzieć, że jego czar na mnie nie działa… Cokolwiek się nie działo na Sylwestrze i w ogóle.

   Nie powiem, że nie zdziwiłam się dosyć na jego widok, ponieważ zdawało mi się, że pod koniec tamtego roku Spell zaniechał nieco dalszych starań o zdobycie mego serca... Choć słyszałam, że mogło to mieć jakiś związek z serduszkami wyskakującymi mu z gaci.

   Pomijając jednak te pikantne szczegóły, bądź co bądź jego widok dosyć wyprowadził mnie z równowagi, a już zwłaszcza, kiedy bezceremonialnie cmoknął mnie w policzek i to jeszcze na oczach mojej matki...! Zdycydowanie ten koleś za bardzo żył wspomnieniami z Sylwestra...

— Hej, Spell – powiedziałam sucho.

   Maman aż wytrzeszczyła na nas oczy.

— Victoire…? – zapytała głosem wyższym i o wiele bardziej gardłowym niż zazwyczaj. – Qui est-ce…?

   No pięknie, jeszcze tego mi brakowało. Kim on jest…? No… jest Spellem Woodem, kim innym mógłby być…? A przynajmniej dla mnie?

— Spell Wood – oznajmił Spell, obracając się jak fryga w stronę mojej pięknej matki. – Pani jest mamą Victoire…? Mógłbym przysiąc, że wygląda pani jak jej siostra!

   Och, co za przygłup…!

   Fleur zachichotała figlarnie, a Dominique za plecami Spella odstawiła całkiem udaną scenkę przedstawiającą odruchy wymiotne. Ja wywróciłam oczami, czego na szczęście nikt poza Di nie zauważył. No proszę, Wood zaczepił mnie, a teraz flirtuje sobie w najlepsze z moją matką…

   Ledwie co zarejestrowałam, jak Spell rzucił w moją stronę coś w stylu „zobaczymy się w szkole” i zniknął w tłumie. Maman wciąż wiodła za nim zaciekawionym wzrokiem, aż w końcu spojrzała na mnie, wyraźnie podekscytowana.

— Victoire, kto to…? – ponowiła pytanie, jakby od tego zależało jej życie. – Czy to twój…

— Nie, to nie jest żaden mój – przerwałam jej szybko.

   Maman zrobiła obrażoną minę.

— Nic nie mówiłaś…!

Mamo…

   Nie zdążyłam jednak porządnie zaargumentować swojej racji, bo nagle Dominique zaczęła podskakiwać przy swoim wózku jak wariatka i wykrzykiwać w niebogłosy:

— Fiffie…! CAROLINE GLAM, TUTAJ!

   Ta to ma szczęście!
   Tylko zjawia się na peronie 9 i ¾, a od razu spotyka tych ludzi, których chciała spotkać.
   Stanęłam lekko na palcach – a nuż za Caroline pojawi się Pauline? Moja przyjaciółka była jednak tak niska, że wśród spiczastych tiar wypatrzenie jej było prawie niemożliwe.

   A tymczasem Dominique i Fiffie ściskały się już w najlepsze, kiwając się przy tym na boki jak pingwiny i wciąż gadając jedna przez drugą.

— Już myślałam, że umrę w tej pitolonej Francji!

— Byłaś we Francji?! I ty narzekasz?

— Tylko powiedz, że nie widziałaś Bacy Phellps! Mam nadzieję, że wywalili ją ze szkoły…?

— Niestety nie…

   Rzuciłam przelotne spojrzenie na Maman, która ze zdziwieniem przyglądała się temu wybuchowi dwunastoletnich uczuć. Przynajmniej skutecznie zatarło to w jej głowie sylwetkę Spella Wooda...

— A ty co Vicky…? – Louis pociągnął mnie za nadgarstek. – Nie masz żadnych przyjaciół?

   Mon Dieu… to znaczy na brodę Merlina!

— Wiesz co, Lou – rzekłam łagodnie. – Jak na swoje osiem lat, mógłbyś być odrobinę mniej dociekliwy…

   Louis tylko machnął ręką, ale wyglądał na mile połechtanego.

— No i oczywiście wciąż nie mamy wstępu do Hogsmeade! – dotarł do nas rozdrażniony głos Dominique. – Ale za to możemy ubiegać się o miejsce w drużynie quidditcha...!

   Na chwilę aż zapowietrzyła się z podekscytowania tą perspektywą, o której zresztą nawijała przez całe lato, co postanowiłam wykorzystać na przywitanie się z Caroline.

   — Hej, Fiffie! – uśmiechnęłam się do niej.

— Hej! – zawołała do mnie poprzez wózek Di.

   Caroline Glam miała dołeczki w policzkach, zielonkawe oczy i generalnie zawsze była nieco wyższa od Pocky. W zeszłym roku spędzałam z nią dużo czasu nie tylko dlatego, że była siostrą mojej przyjaciółki i przyjaciółką mojej siostry (jakkolwiek poplątanie to nie brzmi) ale również razem wymykałyśmy się do Zakazanego Lasu – więc kiedy teraz ją zobaczyłam, poczułam jakby lekkie ukłucie w klatce piersiowej z tego powodu. I choć widać było, że Fiffie cieszy się z widoku Dominique i mojego, po tym jak się z nią przywitałam, jej uśmiech jakby przygasł, mimo że wciąż gościł na jej ustach. Czy to dlatego, że coś w moim tonie albo wyrazie twarzy przypomniało jej o zdarzeniach z końca poprzedniej klasy?... Przecież starałam się uśmiechać możliwie jak najbardziej przyjaźnie!

   Wrócił tata, rude włosy mając w takim nieładzie, że aż wymykały mu się spod kucyka.

— Więcej ludzi w tym Hogwarcie to chyba nie było… – wysapał. – No, ale jakoś mi się udało!

Naturallement – Maman poprawiła mu włosy pieszczotliwie.

   Z kieszeni taty rozległ się metaliczny głosik „Odjazd pociągu za piętnaście minut!”. Zaraz potem okazało się, że był to zegarek, który tata wyciągnął z kieszeni w chwilę później.

— No, to idźcie szukać znajomych – zakomenderował, jednym machnięciem różdżki sprawiając, że pusty wózek Dominique zniknął. – A my jakoś przepchniemy się do tego pociągu… Vi, na pewno nie chcesz, żebym pomógł ci z bagażem? – Z powagą pokręciłam głową. – No to już, bo nie będziecie miały z kim siedzieć w przedziale!

   Dominique tylko wywróciła oczami na tę troskliwość naszego ojca.

— Tato, jeżeli tak ci zależy na tym, by nasz ukochany rodzinny prefekt miał na nas oko, to sam go sobie poszukaj.

— Tylko bez impertynencji mi tutaj! – rzekł Bill Weasley surowo, czemu zaprzeczało rozbawienie w jego oczach. – No już, idźcie sobie, żebym was nie widział!

   To już chyba jednak wolałam, jak udawał kochanego tatusia…

   Dominique i Fiffie od razu objęły się ramionami i w takiej oto aurze wzajemnej zażyłości, podążyły w stronę Ekspresu Hogwart, znikając w chmurze białej pary i tłumie ludzkim, podczas gdy Mrukot, którego Di wypuściła na wolność, deptał im po piętach. I zanim się obejrzałam, stałam samotnie wśród tłumu czarownic i czarodziejów, z ciężką, rzekomo podręczną torbą przewieszoną przez ramię i wózkiem z ogromnym kufrem przed sobą – i tylko Kiriaka, którą trzymałam w dłoniach, wpatrywała się we mnie z żałością.

   Wtedy to właśnie zobaczyłam niską dziewczynę o włosach dłuższych niż broda Albusa Dumbledore’a, podążającą szybkim krokiem w moją stronę, wyglądając przy tym na jeszcze bardziej przerażoną tłokiem niż ja. W przeciwieństwie do mnie, już zdążyła pozbyć się bagażu i tylko klatka z jej sówką Kłębopiórką chybotała lekko w jej dłoni, której zawartość zaskrzeczała z niezadowoleniem, kiedy serdecznie uścisnęłam jej właścicielkę.

   — Pauline!

   Z Pauline Mary Glam zapoznałam się bliżej w pierwszym tygodniu szkoły, kiedy usiadłyśmy razem w ławce na zaklęciach i z czystym sumieniem mogę stwierdzić, iż jest ona pierwszą przyjaciółką, jaką miałam w życiu, poza moją siostrą, oczywiście. Może zaprzyjaźniłyśmy się dlatego, że Pauline, jako mugolaczka, na początku szkoły miała inne zmartwienia na głowie, niż obgadywanie mnie po kątach? W każdym razie przynajmniej była bardziej obeznana w temacie niż Brenda, ponieważ posiadała już starszą siostrę w Hogwarcie, a na dodatek owa starsza siostra była znajomą mojego najlepszego przyjaciela Teda Lupina, co już samo w sobie było dla mnie dostatecznym argumentem przemawiającym za Pocky. Poza tym, wbrew pozorom, wydaje mi się, że mamy całkiem podobne charaktery. Ja jestem drętwa, ona też… I taka się z nas utworzyła hogwarcka Loża Szyderców.

   Teraz, gdy tylko ją objęłam, Pauline zesztywniała jak struna i dopiero po chwili niezgrabnie poklepała mnie po plecach.

— Victoire…! – wydusiła, a ja odsunęłam się od niej, wciąż nie mogąc pozbyć się z twarzy szerokiego uśmiechu.

   Och, naprawdę! Czy istnieje stworzenie bardziej nieporadne, a przy tym tak urocze jak Pocky!

— Czy ty przytuliłaś mnie, trzymając TO  w ręce? – ze zgrozą wytrzeszczyła ciemnobrązowe oczy na Kiriakę, którą wciąż trzymałam w dłoniach.

— Jak tam wakacje? – zagadnęłam szybko.

   Pocky zmarszczyła lekko brwi.

— Ujdą…

— Widziałaś gdzieś Teddy’ego?

— Nie…

— Chodźmy zająć sobie przedział, zanim wszystkie nam pozajmują.

   Wkroczyłyśmy w tłum, prując w stronę pociągu. Jak dobrze, że Pocky już się znalazła! W jej towarzystwie nie wiedzieć czemu czułam się o wiele bardziej pewnie i nawet uśmiechałam się, kiedy poszczególni uczniowie Hogwartu wołali i machali w naszą stronę.

— Hej Victoire Weasley, hej Pauline Glam! – zakrzyknęła do nas Orellia Craig, nasza koleżanka z Hufflepuffu, która na pewno nie wyrażała się o mnie w tak miły sposób jakim się do mnie zwracała, o czym ja udawałam, że nie mam pojęcia… Teraz również odmachałam jej z uśmiechem.

— Cześć, Weasley! – zawołał do nas jakiś chłopak, którego ledwo co znałam, na Pauline nie zwracając kompletnie uwagi.

— O, pardon… – powiedział ktoś, na kogo wpadłam, kim okazał się być Crister Welch, ze znanej wszystkim Paczki Puchonów, teraz już nie z piątej, a szóstej klasy. – Ach, to przecież nasze brawurowe krukonice! Co zamierzacie wysadzić w tym roku?

   Ale Pauline tylko kopnęła go w łydkę z mściwą miną, co pozwoliło nam uniknąć odpowiedzi na te niewygodne pytanie.

   Mijałyśmy też po drodze innych członków Paczki Puchonów, w tym również Seana Lariesona razem z Nickie – starszą siostrą Pocky i Fiffie. Nieopodal nich, o końcową barierkę peronu, opierała się leniwie kolejna osoba, która jako jedna z nielicznych, brała udział w wydarzeniach z końca poprzedniego roku szkolnego. Simon Larieson musiał znacznie urosnąć podczas tych wakacji, bo musiałam lekko zadrzeć głowę gdy na niego spojrzałam, a przecież przed wakacjami byliśmy równego wzrostu. Ale na co ja narzekam, skoro to Pocky mogła mieć z tym prawdziwy problem.

   — Hej… – zaczęła niepewnie, po czym dodała jakby po namyśle – …Larieson

   Nie mógł mieć w tym momencie chyba bardziej ironicznej miny – ale nie była to raczej żadna nowość…

— Hej, Glam – odparł z równym naciskiem, co sprawiło, że policzki Pauline pokryły się bladym różem.

   Naprawdę. Chyba nawet umieszczenie tej dwójki w jednej klatce z rozwścieczonymi hipogryfami, nie zmusiłoby ich do bardziej przychylnego nastawienia wobec siebie – wręcz przeciwnie, pewnie utworzyliby z nich wrogie sobie stada, na czele których i tak walczyliby między sobą. Aby więc nie przeciągać tej, dla mojej przyjaciółki widocznie męczącej sytuacji, nie zważając już na Simona Lariesona, pociągnęłam ją w stronę lśniącego Ekspresu Hogwart.

   Zanim jednak zdążyłam wskoczyć za nią do pociągu i zniknąć w długim korytarzyku wagonu, kilka rzeczy wydarzyło się równocześnie.

   Ktoś w tłumie zawołał głośno moje imię, ja obróciłam się błyskawicznie i w tym momencie nie wiadomo jak, pod moimi nogami coś wydało z siebie przeraźliwy acz bolesny dźwięk. Podskoczyłam jak rażona prądem (tak, dzięki dziadkowi Arturowi aż za dobrze wiem, co oznacza to określenie...) i omal nie wylądowałam twarzą na ziemi, kiedy między nogami przebiegło mi jakieś obce zwierzę, za którym na domiar złego (co skonstatowałam z przerażeniem) latały resztki jego stratowanego przeze mnie ogona…!

    Zanim jednak zdążyłam odzyskać panowanie nad wózkiem, za jego rączkę już ktoś złapał. Chwyciłam zań, odzyskując równowagę, po czym spojrzałam oszołomiona na wybawcę mojego bagażu.

   Teddy Lupin!

   Człowiek, który na dwa miesiące całkowicie ukrył przede mną swe istnienie!

   Z Francji napisałam do niego wprawdzie tylko raz, ale on do mnie – ani razu. Wila była zła, bo nie lubi, kiedy chłopcy ją ignorują, szybko jednak ją uciszyłam, bo zbytnio byłam zmęczona jej głupimi odczuciami, a przede wszystkim na tyle inteligentna, by najpierw uznać je za głupie. Miałam tylko nadzieję, że to z sową coś się stało, że nie dotarła do mnie jego odpowiedź i po pewnym czasie chyba naprawdę w to uwierzyłam. Dla Wili widocznie również takie myślenie było wygodniejsze.

   W każdym razie, kiedy wreszcie wróciliśmy już z Francji, dotarła do nas jakże doniosła nowina – Teddy został nowym prefektem Gryffindoru! I wtedy cała rodzina Weasley’ów rozpłynęła się z rozkoszy bardziej, niż moje francuskie kuzynki nad magicznymi szpilkami, które same zmieniały długość.

   Wtedy napisałam do niego po raz drugi i najwyraźniej sowa znów musiała mieć jakiś wypadek lotniczy, bo odpowiedź od Teda nie nadeszła.

   Na szczęście miałam przynajmniej pewność, że żyje, bo chociaż nie dawał po sobie o tym żadnego znaku, martwy nie mógłby przecież zostać prefektem szkoły.

   — Prefektem…? On? – parsknęła tylko Dominique, ale o Zakazanym Lesie nie pisnęła ani słowa.

    Ja tylko wykrzywiłam lekko kąciki ust, ale uznałam, że nie będę wysilać się na komentarz. Ted Remus Lupin, który szwendał się z nami po Zakazanym Lesie, miał teraz prowadzać pierwszoroczniaków za rączkę… A przecież gdyby nie to, bez dwóch zdań uważałabym go za idealnego kandydata.

   Teraz stał przede mną, wśród tłumu kolorowych szat, jedną ręką ściskając rączkę mojego wózka, a drugą machając mi przed nosem.

   — Victoire… hej…!

— Przecież widzę, że to ty! – zawołałam.

   Teddy miał brązowe włosy, ubrany był już w czarną, szkolną szatę z dopiętą do niej nową, błyszczącą odznaką prefekta i ogólnie rzecz biorąc, wydawał się też jakiś wyższy, choć równie dobrze mogło mi się tak po prostu wydawać, albo on sam zmienił sobie wzrost – z nim nigdy nic nie było wiadomo. Teraz wpatrywał się we mnie z rozbawieniem i myślę – a przynajmniej mam taką nadzieję – że mimo moich beznadziejnych listów, cieszył się jednak, że mnie widzi.

   Może to dziwne, ale sądziłam, że nie żywię do niego żalu za brak odpowiedzi na moje wysyłki, a jednak teraz, kiedy go widziałam, poczułam nagłe ukłucie urazy…

   Victoire Weasley nie można ignorować!...

    I zamiast uśmiechnąć się na jego widok, szybko spuściłam wzrok i zaczęłam bezsensownie poprawiać kufer na swoim wózku, w głowie mając równie bezsensowne strzępki myśli: Teddy naprawdę jest jakiś wyższy… A w odznace prezentuje się niczego sobie… Dlaczego ci nie odpisywał, to on powinien być na twojej łasce, a nie odwrotnie…!

   Tylko nie czyń mu żadnych wyrzutów, bo to by oznaczało, że ci zależy.

   Szybko skarciłam się w duchu za te myśli.

— Eee… – wyjąkałam, ledwo co zdążając złapać w dłonie Kiriakę, bo o mało co znów nie wykorzystałaby okazji do tego, by rozpocząć sielankowe życie włóczęgi. – Dzięki za pomoc z tym, no… – wykonałam dziwny młynek palcem wskazującym w stronę wózka, po czym zerknęłam na niego w chwili, gdy on sięgnął dłonią do brązowej czupryny.

— O mało co nie zabiłaś kota...!

    Dopiero teraz spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się żałośnie.

    Tak, zdecydowanie lepiej się uśmiechać niż uciekać wzrokiem. Pamiętaj, że nie możesz czuć się urażona… Tylko właściwie dlaczego? Bo nie chcesz się kłócić, czy może raczej jesteś zbyt dumna?...

    Po chwili uśmiechałam się już całkiem szeroko, w czym akurat geny wili niebywale mi pomagały – choć może po prostu poczułam się rozbawiona sama sobą.

— Cóż ja widzę…! – zagadnęłam już całkiem swobodnie, po czym dźgnęłam go palcem w błyszczącą odznakę na piersi. – Teddy Lupin prefektem! Czuję się wzruszona. Popraw mnie, jeżeli się mylę: dyrekcja wie o tym, że w wieku siedmiu lat postanowiłeś ćwiczyć Zaklęcia Niewybaczalne na moim pluszowym niuchaczu...?

   Teddy tylko wzruszył ramionami, unosząc brwi w protekcjonalny, czyli iście prefekci sposób.

— Po pierwsze, to był niewinny eksperyment testujący jego odruchy obronne, po drugie użyłem w tym celu zwyczajnego patyka, a po trzecie będę patrolował korytarze w pociągu, więc lepiej się zachowuj – ostrzegł mnie chyba zbytnio wczuwając się w rolę, bo miał przy tym bardzo poważną minę, a mnie uśmiech powoli spełznął z twarzy.

   Pierwszy raz nie będę jechać do Hogwartu z Tedem Lupinem!

   A przecież za każdym razem mi towarzyszył.

— A więc mnie opuszczasz…? – zapytałam, mrużąc oczy, choć w rzeczywistości naprawdę było mi przykro z tego powodu.

— Niestety, ale wzywa mnie misja wycierania smarków pierwszakom...! – Teddy uśmiechnął się lekko z westchnieniem. – A poza tym, chyba jesteś już dostatecznie duża, żeby poradzić sobie sama podczas rozstania z mamusią… Chyba, że znowu zamierzasz płakać, wtedy jestem na twoje rozkazy.

  Na to już nic nie odrzekłam, tylko poczęstowałam go stalowym uśmiechem. To prawda, w pierwszej klasie omal się nie popłakałam, ale to tylko dlatego, że byłam wyalienowanym bachorem… A na dodatek panicznie bałam się Ceremonii Przydziału, do czego nawet przed Teddy’m się nie przyznawałam, a co ostatecznie okazało się być dosyć uzasadnione. Cóż mogę jeszcze dodać na ten temat? Przynajmniej dzięki temu, że wtedy się tak rozkleiłam, przez całą podróż Teddy zabawiał mnie, zmieniając wciąż kształt swojego nosa, co okazało się na tyle skuteczne, że do dzisiaj wspomnienie jego twarzy z dziobem kaczki od razu poprawiało mi nastrój.

   Tamten Teddy Lupin jednak zniknął już dawno. Spoglądał na mnie teraz poważnymi oczami wysoki chłopak, prefekt i do tego jeden z najlepszych uczniów w szkole. Zbyt był już dorosły na zmienianie swojego nosa w świński ryjek.

   Co oczywiście nie znaczy, że nie będę mu tego wypominać do końca jego prefekcich dni...

     W jego twarzy było jednak jeszcze coś innego, coś co zmieniło go nieodwracalnie.

   Wciąż patrzyłam na niego, nie wiedząc, co powiedzieć, ale równocześnie nie chcąc jeszcze wskakiwać do pociągu. O tyle rzeczy chciałabym go zapytać…! Przede wszystkim co z jego ręką? Czy w wakacje gdziekolwiek wychodził? Co robił? Czy wszystko u niego w porządku? Dlaczego mi nie odpisywał?...

   Zanim jednak zdążyłam zadać mu te wszystkie pytania, z wagonu wychyliła się głowa Pocky.

   — Vicky, gdzie ty… Ted! – Jej twarz rozjaśniła się na jego widok. – No proszę! Ledwo co cię zauważyłam, tak mnie oślepił blask twojej odznaki!

   Teddy uniósł brwi, ale nie mógł powstrzymać uśmiechu, który widocznie sam cisnął mu się na usta.

— Lepiej uważaj z tymi odzywkami, mam teraz władzę do odejmowania punktów…!

— W takim razie nie musisz się martwić o odejmowanie punktów Ravenclawowi, już Boorack na pewno się tym zajmie – wywróciła oczyma. – I lepiej wsiadajcie, pociąg zaraz odjeżdża…

   Odwróciłam się w stronę Teda.

— Będziesz musiał patrolować cały pociąg...?

   Tylko kiwnął głową, a uśmiech jakby przybladł mu nieco.

   Spojrzałam wzdłuż czerwonych wagonów i chyba zaczęłam rozumieć, czemu Ted miał taką nietęgą minę. Jeszcze nigdy Ekspres Hogwart, buchający parą z komina i lśniący czernią i czerwienią, nie wydał mi się aż tak długi…

— No to… – Teddy cofnął się o kilka kroków od drzwi wagonu. – Idę do przodu, tam jest przedział dla… – odchrząknął. – To… do zobaczenia.

   Po czym oddalił się spiesznym krokiem, zostawiając mnie tak zmieszaną chyba po raz pierwszy w życiu.

   Co to za nowa, dziwna sytuacja!

   Nie podobała mi się ani trochę.

   Tak samo jak uczucie dziwności, które ogarnęło mnie podczas rozmowy z nim i tylko się nasiliło, kiedy odszedł. To na pewno dlatego, że tak długo go nie widziałam!...

   Znów zwróciłam wzrok na pociąg. W jednym oknie dojrzałam Brendę, która machała do mnie jak szalona.

   — VICKYYYY! – wydzierała się. – CHODŹ! ZAJĘŁAM CI PRZEDZIAAAŁ!

   Westchnęłam, po czym wspięłam się do wagonu, targając za sobą swój bagaż.

 Chyba jednak istniało coś dłuższego od tego pociągu. Była to perspektywa podróży nim.


I oto jest!
Z najlepszymi noworocznymi życzeniami!
Pierwszy rozdział, stanowiący wprowadzenie nie tylko do opowieści, ale i do nowej narracji.
W poprzedniej części z Victoire wyszła mi trochę taka Mary Sue - a przynajmniej ja mam takie wrażenie, nie wiem jak Wy. Postanowiłam więc nieco rozwinąć jej postać i pokazać ją z nieco innej perspektywy.
Co sądzicie?
Piszcie!
A do kogo jeszcze nie dotarło: prolog cały czas jest do znalezienia, pod nazwą "Lumos", gdyby ktoś jeszcze miał jakieś wątpliwości.

Nox/*

~ Tita











3 komentarze:

  1. Czyżby teraz miała pisać tylko...Victorie?
    OMG, SIMON!
    To z hipogryfami, o matko...kocham to, kocham to, kocham to...
    POCKEMON
    i Tedorie
    i
    wszystko
    Boże
    czekałam, czekałam tak długo
    <3
    Czekam na następny rozdział :')
    DLACZEGO TO SIE WYDAJE TAKIE KRÓÓÓÓTKIE

    - Nez

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ogólnie rzecz biorąc wiem chyba, jak czuje się Victorie - tzn, te rozzdwojenie jaźni... dwie różne rodziny...
      może to dziwne, ale mam coś podobnego. Tyle, że ja mogę zdecydować, do której rodziny przyjadę na wakacje XD Podoba mi się ten moment z Teddy'm, kiedy Victorie pomyślała "niech nie myśli, że ci zależy". Kurde bele, dlaczego. ona. tak. mnie. przypomina. ;-;
      Nie wydaje mi się, że Victorie wyszła jak Mary Sue. To jej ta skorupa, nie? To te Zwycięstwo, które ochrania Kwiat... Fajnie to opisałaś, serio, propsy!
      Już uspokojona,
      - Nez
      PS. Ja mam wyczucie co do sprawdzania bloggera, wchodzę, a tu 3 minuty temu dodany rozdział ^^

      Usuń
    2. Haha, masz refleks, nie ma co!
      Tak, teraz będzie Tedoire.
      Mam nawet już złowieszczy plan, muahaha!
      Także strzeżcie się.
      Serio krótkie? Będę się starała zachować taką długość, choć im bardziej akcja się rozkręci tym mi pewnie będzie trudniej... Ten rozdział składał się w większości na rys biograficzny Vi i jej refleksje, a przecież nawet przy tym się dość rozwinęłam, więc co dopiero, gdy będzie się coś dziać... Także nie martw się... Nie wierzę, by w przyszłości rozdziały były tak "krótkie" :')
      Dzięki za komentarz, jak zwykle! I przy okazji - najlepsze życzenia n 2017 rok! Haha, odpowiadam na komentarze z poprzedniego roku... jakie to dziwne.
      Przesyłam pozdrowienia przez Hedwigę ~ Tita

      Usuń

Jeżeli sądzisz, że w dobie komputerów sztuka komentowania zanikła... (zwłaszcza wśród czytelników), to niezawodny znak, że jesteś
MUGOLEM❣