Ted Remus Lupin
Jak głosi pradawny szkolny zwyczaj – dla statystycznego gryfona niedzielny wieczór oznacza przeważnie leżenie do góry brzuchem na fotelu przed kominkiem i opijanie się piwem kremowym do nieprzytomności, przy Gargulkach, albo Eksplodującym Durniu – zajęciach nie wymagających zbytniego wysiłku intelektualnego. I jakkolwiek na inne punkty regulaminu szkolnego można przymykać oko, zasada to święta, której nie powinny naruszać ani zwyczajna nauka, ani – co gorsza! – nauka do egzaminów. Mimo to, niestety. Niedzielny wieczór statystycznego gryfona na poziomie zdawania Standardowych Umiejętności Magicznych znacznie różni się od gryfońskiego wzorca.
No chyba, że
dla kogoś odpoczynkiem czy rozrywką jest wypruwanie z siebie ostatnich żył,
wydawanie ostatnich kropel potu i
ostateczne wyzionięcie ducha – a mianowicie wypracowanie o wojnach olbrzymów na
całe cztery rolki pergaminu, męczenie się nad jeszcze dłuższą pracą na temat
właściwości kamienia księżycowego i jego zastosowania w sporządzaniu eliksirów,
ćwiczenie zaklęć powodujących znikanie na transmutację, oraz wyciskanie ze
swojego mózgu snów, które miało się przed rozpoczęciem roku, bo w piątej klasie
nie ma już czasu na tak mało istotną rzecz jak sen – oraz głowienie się nad ich
interpretacją do osobistego sennika na wróżbiarstwo.
Co
gryfoński kodeks przewiduje w kwestii poniedziałkowego poranka?
Dla statystycznego gryfona jest to pobudka
najwcześniej godzinę przed śniadaniem, poranna pachnąca kawka, bądź soczek
dyniowy dla zdrowotności, złociste tosty, lektura Proroka Codziennego
bądź Accio Ploty i niezobowiązująca, beztroska gadka o quidditchu.
Dla
mnie poniedziałkowy ranek był to niestety czas przeznaczony na sporządzenie
eseju na transmutację, który odpuściłem sobie wczoraj, kończąc spisywanie
sennika o tak późnej porze, że powinienem właściwie zbierać już materiał do
dalszych interpretacji – zamiast jednak skorzystać w pełni z tego przywileju,
ponoć należnemu każdej istocie żywej, ja nie dość, że powlokłem się spać
najpóźniej w całej wieży, to jeszcze musiałem zerwać się wcześnie rano i udać
się do biblioteki, gdzie o tej porze nie było nawet niejakiej Julii McDuck, co
chyba najlepiej świadczyło o wariactwie mego czynu.
Cóż. Najwyraźniej zarówno sumiak, jak i
prefekt, do istot żywych się nie zaliczają.
Nastroju bynajmniej nie poprawił mi fakt, że
na śniadaniu wybuchło spore zamieszanie wokół znienawidzonej przeze mnie (a teraz
jeszcze bardziej) śmieciowej gazetki Accio Ploty.
Wszystkie dziewczyny lecące na Wooda dostały
istnego szału małp wypuszczonych z klatki na stratowanie całego zoo, w
uspokojeniu czego nie pomogłaby nawet odznaka prefekta wielkości tarczy. Nie
spodobało mi się ani to, że przy stole Gryffindoru nie było miejsca dla jego
prefekta (co za niewdzięczny dom), ani to, że Victoire dostała plakat z
wizerunkiem Wooda wyglądający jak reklama plaży nudystów, ani to, że uciekła na
to z Wielkiej Sali, czerwona na twarzy jak Boorack – a skoro już o Booracku
mowa, to nie spodobał mi się również jego liścik z pogróżkami wystosowany do
Pocky. Nie podobała mi się pogoda, kiedy potem całą klasą wyszliśmy na błonia,
ani to, że bliźniaczki Corner wyrywają sobie wzajem plakat Wooda po drodze. Nie
podobało mi się to, że Kaitlyn Jackson znowu jest ode mnie wyższa.
A kiedy
na lekcji opieki nad magicznymi stworzeniami, profesor Luna Lovegood-Scamander
stanęła po kostki w jeziorze i oznajmiła, że na dzisiejszych zajęciach będziemy
łowić plumpki, pomyślałem że ten dzień już chyba nie może być gorszy.
— Ale…
ale… ż-że CO?! – oczy Warwicka były okrągłe jak spodki. I nie tylko jego. Cała
klasa gapiła się na Lunę, jak na… no cóż. Jak na Pomylunę!
Ale ona tylko wytrzeszczyła na nas swoje
wielkie oczy, zupełnie tak, jakbyśmy to my wykazywali objawy pomylenia, nie
chcąc włazić do jeziora w tak piękny, oszroniony i lodowaty poranek, jak ten.
— Nie martwcie się,
plumpki nie gryzą! – zawołała łagodnie, jakby to miało nas przekonać. – Tylko
trochę skubią stopy, ale to dlatego, że dziwią się brakiem błon między ludzkimi
palcami.
Większość klasy wymieniła dość nieprzekonane
spojrzenia. Luna uśmiechnęła się lekko, uśmiech ten nie objął jednak jej
wiecznie zdziwionych oczu, co jeszcze bardziej spotęgowało wrażenie, jakby
próbowała zaprosić nas do jacuzzi pełnego piranii.
— One jedzą tylko
wodne ślimaczki, i to co wykopią z dna jeziora…
— Ta, jeśli nie mają
akurat pod ręką ludzkich palców – mruknął Warwick z przerażoną miną, co Luna
wyraźnie usłyszała, bo potraktowała go jak ostatniego idiotę:
— Plumpki to rybki,
a rybki nie mają rąk. Mają tylko nóżki.
No tak. To przecież całkiem logiczne.
— Nóżki…? –
powtórzyły niepewnie bliźniaczki Corner, wciąż ściskając kurczowo plakat z
Woodem, jakby miał im on zapewnić magiczne bezpieczeństwo od krwiożerczych,
posiadających nóżki rybek.
— Tak, nóżki
zakończone płetwiastymi stopami – potwierdziła pogodnie Luna, na co wszystkim
jeszcze bardziej zrzedły miny. – Trytony lubią zawiązywać je w supeł, żeby
plumpki odpływały w dal unoszone prądem i nie mogły wrócić, dopóki się same nie
rozplączą. Dlatego będziemy chodzić wzdłuż brzegu jeziora i szukać plumpek z
zaplątanymi nóżkami, żeby…
— …żeby je odplątać
i zwrócić im wolność? – zapytałem zdawkowo.
— …żeby zrobić z
nich zupę – dokończyła beztrosko Luna.
Cała klasa wytrzeszczyła na nią oczy.
— Co? – zdziwiłem
się głośno, zanim zdążyłem ugryźć się w język. – To znaczy… Opieka nad
plumpkami, polega na robieniu z nich zupy?
Ale Luna profesjonalnie mnie zignorowała,
wyłażąc z jeziora i wyciągając z kieszeni przy szacie wielkie, zielone cebule,
które znaliśmy już z naszych pierwszych zajęć, kiedy to zmusiła nas do
zrobienia z nich (a później wypicia) obrzydliwego naparu. Zaczęła rozdawać je
wśród wszystkich po kolei, mówiąc:
— Tykwobulwy
doskonale chronią przed plumpkami, jeżeli nie chcecie mieć pogryzionych stóp!
— Ale mówiła pani,
że one nie gryzą…
—
Zaraz, zaraz, bo czegoś tu nie rozumiem – Kaitlyn Jackson wepchnęła się przed
Wawricka, na co ten o mało co nie wpadł do jeziora. – Zdaje sobie pani sprawę z
tego, jaką mamy porę roku, czy może jakaś inna panuje teraz w pani świecie?!
Luna znieruchomiała, z tykwobulwą
wyciągniętą w stronę jakiejś bezimiennej ślizgonki z haremu Gigi Bulstrode
(która sama, na szczęście uważała ten przedmiot za zbyt uwłaczający dla jej godności).
Spojrzała na Kaitlyn, popatrzyła na nią mniej więcej przez kilka sekund w
całkowitym bezruchu, po czym uniosła lekko brwi, wyglądając na jeszcze bardziej
zdumioną niż zwykle.
Ale wcale nie była to oznaka wytrącenia z
równowagi – a przynajmniej nie taka, jakiej można by się spodziewać po każdym
innym, normalnym człowieku.
—
Naprawdę nic nie wiecie o Kalendarzu Ksenofiliuzjonistycznym? – zdziwiła się,
mrugając swoimi ogromnymi, szarymi oczami, jakby nie mogła uwierzyć w to, że
musi nam tłumaczyć coś tak oczywistego. – Był przecież do kupienia z Żonglerem,
na początku tego roku! I według niego, mamy teraz trzeci księżycowy kwartał
czerwca.
—
Kalendarz Ksenio-co? – wybełkotał Warwick. – Trzeci kwartał… CZERWCA?!
Ale profesor Lovegood-Scamander najwyraźniej
postanowiła już nie przejmować się ograniczonością swoich uczniów. Po raz
ostatni rzuciła klasie wyraźnie niedowierzające spojrzenie, zatknęła różdżkę za
ucho, zamknęła oczy i trąciła lekko swoje kolczyki rzodkiewki, zapewne po to
aby wprawić w ruch jakieś pozytywne wibracje w swoim mózgu, nałożyła na nos
swoje zwariowane widmokulary, wyciągnęła przed siebie wyjątkowo dorodną
tykwobulwę niczym latarnię, po czym zaczęła brodzić w jeziorze, pochylona nad
wodą tak nisko, że aż zanurzały się w niej końce jej mysich włosów. Podczas
tych wszystkich czynności, cała klasa stała wciąż na brzegu, drżąc z zimna i
obracając w zgrabiałych rękach swoje tykwobulwy, jakby zastanawiając się, czy
zielona cebula chroni również przed lodowatością wody.
Kaitlyn, która miała zawsze totalnie
wywalone na to, co dzieje się na lekcjach, gapiła się na Lunę jak na jakąś
kosmitkę.
— No nie, to jest po prostu komedia! –
wybuchnęła. –Nie będę łowić żadnych plumpek i nie będę z nich robić żadnej
zupy…
Ale urwała, bo w tym momencie Luna, zdająca
się być całkowicie zajęta penetrowaniem brzegu parę metrów dalej, błyskawicznie
odwróciła głowę w jej stronę, zupełnie jak jakaś upiorna, psychodeliczna sowa.
—
Wszyscy zawsze błagają moją rodzinę o przepis na tę zupę! – zawołała dziwnie
nie marzycielskim, ale wyraźnie obrażonym tonem.
—
Pewnie!... – odkrzyknęła Kaitlyn, a pod nosem powiedziała: – …żeby wytruć nią
bahanki, albo pozbyć się zgrzybiałego skrzata domowego. – Skrzyżowała ręce na
piersiach. – Czy to jest ONMS, czy jakieś eliksiry…
—
Ale taka zupa z plumpek może ci się przydać – zauważyłem rozsądnie. – Jeśli na
sumie każą ci uwarzyć jakąś truciznę…
— Na
to wystarczyłby sam wywar z TEGO– wtrącił Warwick, unosząc swoją tykwobulwę i
krzywiąc się na samo obrzydliwe wspomnienie. – Obawiam się, że ta cała
plumpkowa zupa, to już trucizna na poziomie Owutemów…
Nie wiadomo czy Luna to usłyszała czy nie, dość,
że ponownie pochyliła się, unosząc przed siebie zieloną cebulę.
I tak przez całą lekcję brodziła w jeziorze
niemal ryjąc nosem w wodzie, tajemniczym sposobem nie odnosząc żadnych
uszczerbków na ciele i (chyba) umyśle, choć przecież po czymś takim powinny
odpaść jej stopy. Klasa natomiast truchtała na brzegu i udawała, że wypatruje
plumpek, w rzeczywistości zaś chuchała i dmuchała z zimna, podskakiwała na
oszronionej trawie i gadała przez grube szaliki. Próbowałem mimo wszystko
wykonać polecenie nauczycielki (skrzywienie zawodowe) i wypatrzyć jakąś
plumpkę, szybko jednak zaniechałem tych starań, kiedy Warwick subtelnie i wyrafinowanie
zwrócił mi uwagę, bym nie robił z siebie frajera. W końcu jednak Luna ogarnęła,
że nic nie robimy w celu stworzenia jej wyśmienitej zupy i oświadczyła zupełnie
nieswoim głosem, bardziej przypominającym Hermionę, kiedy obraziło się przy
niej jej stowarzyszenie WESZ, że każe nam przesiedzieć na błoniach do wieczora,
jeżeli każdy nie wyłowi choć jednej plumpki.
Ale spowodowało to jedynie tyle, że po
chwili nad brzegiem jeziora rozległ się cały chór głosów wołający „Accio
plumpka!” – i po sekundzie już każdy miał plumpkę w garści, co oznaczało,
że jesteśmy wolni. Trudno więc było narzekać, skoro plumpek starczyło na cały
kociołek – toteż pani profesor w końcu wylazła z jeziora, założyła swoje
śmieszne, czerwone buty z błękitnymi skrzydełkami przy piętach (zapewne z
jakimiś funkcjami grzewczymi, bo szron lekko pod nimi parował), po czym
poprowadziła nas ku szkole, nucąc pogodnie pod nosem i gapiąc się w niebo znad
swoich widmokularów, najwyraźniej bardzo zadowolona z wyników swojej pracy
wychowawczej.
A w Sali Wejściowej napotkaliśmy Booracka,
którego Luna oczywiście nie mogła ominąć obojętnie:
— Na pana miejscu, uważałabym na
gnębiwtryski. Za każdym razem gdy pana widzę, gdzieś wokół pana latają!
Po czym odbiegła, podskakując jak mała dziewczynka,
pozostawiając Booracka z bardzo wyszukaną głupią miną.
Następnie piąta klasa Gryffindoru miała
lekcję zaklęć, a czwarta klasa Ravenclawu eliksiry – jednak z jakiegoś bliżej
nieokreślonego powodu profesor Boorack zamiast zejść do lochów, by przygotować
tam misterny scenariusz dręczenia Vicky i Pocky, postanowił potoczyć swoją
krągłą osobę za nami, co wyjaśniło się w chwili, gdy wspięliśmy się w końcu do
korytarza pracowni zaklęć, z której właśnie wychodził na przerwę profesor
Flitwick.
— Jakie to dziwne – stwierdził Warwick,
marszcząc swój perkaty, piegowaty nos. – Najzajebistszy i najbeznadziejniejszy
nauczyciel w jednym kadrze…
Po czym odszedł, mrugając oczami i zezując,
jakby jego wzrok potrzebował okulisty, a mózg psychoterapeuty po takim widoku,
ja natomiast rąbnąłem się na szeroki parapet okna i wyciągnąłem z torby
podręcznik, robiąc to tak mechanicznymi, przyzwyczajonymi do tej czynności
ruchami, jak troll, który równie machinalnie i bezmyślnie dłubie sobie w nosie.
Ludzie zazwyczaj patrzyli na mnie jak na świra, kiedy powtarzałem ostatni temat
tuż przed lekcją, ja jednak dziwnym trafem nie potrafiłem wyplenić z siebie
tego uzależnienia, które zresztą niezbyt mi przeszkadzało, skoro pomagało mi
zdobywać lepsze stopnie. I już miałem zatopić się w temacie o zamienianiu octu
w butelkę wina, kiedy nagle coś kliknęło mi w mózgu. Spojrzałem znad krawędzi
książki na Booracka i Flitwicka.
— …ale tu chodzi o problem dość delikatnej
natury… Oczywiście rozważam go czysto teoretycznie…
— A
więc potrzebna ci, kolego, konsultacja techniczna – zaskrzeczał piskliwie
Flitwick na cały korytarz.
—
Tak, tak, techniczna, ale przede wszystkim nie cierpiąca zwłoki… – paplał
Boorack przyciszonym głosem, który ledwo co było słychać wśród głośnych rozmów
odbijających się od ścian korytarza. – Nie chcę kryć, że zależy mi na czasie… i
na wszelkich szczegółach, dotyczących… – nagle przestał wykręcać sobie paluchy,
po czym jego wzrok padł prosto na mnie. Szybko schowałem się za książką, ale
było już za późno – po chwili zza podręcznika dobiegł do mnie głos Booracka,
zabarwiony sztucznie i o wiele donośniejszy niż przedtem: – Może jednak wejdźmy
do pracowni, to poufna sprawa!
Skrzypnęły drzwi, jęknęła klamka i rozmowa
nauczycieli zamarła.
Cicho zakląłem w swój podręcznik, tak, że
mógł usłyszeć to tylko ruchomy rysunek kolesia rzucającego zaklęcie. Mimowolnie
sięgnąłem do kieszeni szaty, ale nie było w niej Ucha Dalekiego Zasięgu. A
zresztą, przecież i tak bym go nie użył… Na korytarzu pełnym ludzi…
Chyba, żeby rzucić na nie zaklęcie
niewidzialności.
Dzwon ogłaszający początek lekcji wydał z siebie
głuchy, przeciągły dźwięk i po chwili drzwi pracowni otworzyły się i Boorack
wraz z Flitwickiem wyszli na światło dzienne. Boorack zszedł do lochów, dziwnie
zadowolony, a Flitwick zagonił nas do klasy, równie dziwnie roztargniony. A
zastanawiający ten stan utrzymał się przez całą naszą lekcję.
Co zresztą momentalnie przestało zaprzątać
mój umysł, kiedy po zajęciach natknąłem się na zakatarzoną Pocky, która, po zadaniu
przeze mnie pytania gdzie jest Victoire, oświadczyła iż właśnie zostawiła ją z
Woodem, na całe szczęście w miejscu publicznym.
—
C-co… że co? – powtórzyłem głucho, zapominając nawet o tym, że
powinienem wszystko to, co usłyszałem, szybko powtórzyć Pauline, zanim zapomnę
szczegółów.
Ale na tym się nie skończyło. Następnego
dnia przy śniadaniu, na sowiej poczcie, Wood miał jeszcze czelność nabazgrać
coś na karteczce i posłać ją swoją sową wprost do stołu Ravenclawu, co rzecz
jasna, nie zostało przeze mnie niezauważone.
Na całe szczęście po chwili cała szkoła
mogła zaobserwować, jak Victoire Weasley przechodzi z godnością przez całą
długość Wielkiej Sali w stronę kosza na śmieci – od którego zjawiska odwróciłem
wzrok dopiero wtedy, gdy usiadła z powrotem na swoim miejscu, a sowy latające
pod szarym sklepieniem nieco się uspokoiły i profesor McGonagall powstała, aby
zabrać głos:
— Chciałabym
ogłosić, że wstęp do lochów znowu jest wolny. Uczniowie mogą już sami chodzić
na lekcje eliksirów. – Prawie natychmiast podniósł się szmer, Paczka Puchonów
zaczęła bić brawo, Pauline miała minę pod tytułem „dlaczego nie wczoraj?!”,
ktoś gwizdnął głośno, wszystko to jednak nie ostudziło sztywnej postawy
dyrektorki, bo McGonagall spojrzała po sali surowo. – Oczywiście chodzi o używane
lochy, żeby nikt nie miał żadnych wątpliwości.
Ale
nie wiadomo było, czy do kogokolwiek to dotarło, bo wszyscy zaczęli już wstawać
i wychodzić z Wielkiej Sali, żywo rozprawiając na temat tej nowiny.
I chyba tylko ja zauważyłem, jak profesor
McGonagall siada ciężko na swoim złotym tronie, a profesor Longbottom nachyla
się w jej stronę z zatroskaną miną. Dyrektorka przymknęła lekko oczy, zacisnęła
usta i pokręciła nieznacznie głową.
Spojrzałem nieco w bok i zobaczyłem, że nie
jestem jedynym, który to obserwuje.
Profesor Boorack wychylał się lekko ze
swojego miejsca, mrużąc oczy.
Co do nowego obwieszczenia – spodziewałem
się tego, odkąd w Noc Duchów ja i Warwick usłyszeliśmy, jak Hermiona gada o tym
z Harrym, nie wywarło więc to na mnie takiego wrażenia, jak na innych uczniach.
O wiele bardziej obeszło mnie to, że następnego dnia na śniadaniu, Wood wynajął
jakiegoś żałosnego pierwszoroczniaka, aby zaniósł kolejną karteluchę do stołu
Ravenclawu. Kartelucha niebawem powróciła do stołu Gryffindoru, zawierając w
środku całkiem udany efekt Zaklęcia Pleśni, co mocno mnie uspokoiło, zważywszy
na to, że Wood spędził dzisiejszego ranka dwa razy więcej czasu na układanie
fryzury niż zwykle, co już nie raz działało na dziewczyny mocniej niż
najsilniejszy afrodyzjak.
Mógłbym wprawdzie użyć swojej prefekciej
władzy, uznać poczynania Wooda za nękanie i wyciągnąć z tego jakieś
konsekwencje. Sęk w tym, że Victoire ani razu nie pisnęła mi choćby słówka
skargi i właściwie, gdybym sam nie był tak dobrym obserwatorem, pewnie nawet
bym nie podejrzewał, że Wood cokolwiek do niej wysyła. Mógłbym ją spytać o to
wprost, albo chociaż zmusić Wooda, by w końcu przestał – tylko czy coś by to
właściwie dało…?
Zresztą, Victoire radziła sobie świetnie i
bez mojej pomocy.
W czwartek Trelawney stwierdziła na
podstawie moich snów (tak nawiasem mówiąc, wymyślonych), że będę miał
beznadziejne życie, a cały wieczór spędziłem nad wypracowaniami na temat
zaklęcia Inanimatus Conjurus, oraz księżyców Jowisza na astronomię – więc może
jej przepowiednia nie do końca była wzięta z sufitu. Podczas lekcji
transmutacji do klasy wbił Boorack, przynosząc McGonagall wielki kufel z czymś
parującym, a na obronie przed czarną magią prawie dostałbym Wybitnego za dobrze
rzucone zaklęcie, gdyby nie to, że w tym samym momencie Sophie Meredith
postanowiła się nagle rozpłakać. Ponieważ jednak przyczyny jej wybuchnięcia
nieopanowanym szlochem w środku mojego występu były bliżej nieokreślone, ja i
Kaitlyn – dwójka prefektów – musieliśmy odprowadzić Sophie do Skrzydła
Szpitalnego, gdzie z kolei pani Pomfrey stwierdziła, że nic jej nie jest, bo na
stres spowodowany Sumami jest stanowczo za wcześnie w listopadzie. Co dziwne,
ta diagnoza nie uspokoiła Sophie, która gapiła się w jakiś niewidoczny dla nas
punkt, wciąż łkając z wyraźnie przerażoną miną.
— Albo jest świetną aktorką, albo to jakaś
nowa sztuczka Weasley’ów, żeby opuszczać lekcje – orzekła pani Pomfrey, zamykając
nam drzwi przed nosem, choć ja wiedziałem, że żadna „nowa sztuczka Weasley’ów”
na pewno nie miałaby tak dziwnego działania.
W piątek pogoda była jeszcze
beznadziejniejsza niż w poniedziałek, kiedy Luna kazała nam włazić do jeziora,
w celu łowienia plumpek. Przy stole Ravenclawu wybuchł mały rozgardiasz, kiedy
Victoire omal nie udławiła się liścikiem (ciekawe od kogo), który dziwnym
trafem znalazł się w jej toście. Po chwili ten sam kawałek papieru, zmięty w
kulkę i dodatkowo zamoczony w owsiance, został posłany zaklęciem ponad stołem
puchonów, by u celu pacnąć Spella Wooda prosto w czoło. Kilka dziewczyn
krzyknęło z oburzeniem wymierzonym w Vi i współczuciem przeznaczonym dla Wooda,
ale większość sali wybuchnęła śmiechem – i gdyby właśnie nie podszedł do mnie
jakiś drugoroczniak, potrzebujący pomocy prefekta w odnalezieniu ropuchy, która
zniknęła wśród jedzenia na stole niewiadomo na czyim talerzu, sam podszedłbym
do Vi i serdecznie bym jej pogratulował tego wspaniałomyślnego czynu.
A jeżeli chodzi o rzeczoną ropuchę,
odnalazła się na półmisku z czekoladowymi żabami, gdzie udawała martwą.
Na piątkowych eliksirach dobry nastrój, o
którym już wcześniej doniosły mi Vicky i Pocky, wciąż nie opuszczał Booracka,
co w zestawieniu z zaistniałymi okolicznościami jeszcze nigdy nie wydawało mi
się aż tak podejrzane. Wprawdzie mogło mieć to jakiś związek z tym, iż na obiad
miała być potrawka, wolałem jednak wykluczyć tę możliwość.
— Witajcie uczniowie! – przywitał nas
radośnie, spoglądając po lochu z niezwykłą, świńską uciechą, na co kilka osób
spojrzało po sobie tak, jakby Boorack zwariował. – Dzisiaj będziemy sporządzać
eliksir, który niezwykle często pojawia się przy zdawaniu Standardowych
Umiejętności Magicznych z eliksirów! Czy ktoś może ma ochotę wykazać się wiedzą
i powiedzieć klasie, o jaki wywar chodzi, czy jak zwykle to ja muszę oświecić
wasze puste mózgownice? – Kaitlyn ziewnęła głośno, a Warwick, siedzący obok
mnie, nawet nie poruszył powieką, gapiąc się na Booracka tępym wzrokiem.
Pytanie profesora dotarło do mnie po najwyżej dwóch sekundach. Z najwyższym
trudem oderwałem wzrok od włosów Gigi Bulstrode, połyskujących złotymi
refleksami w zielonkawym półmroku tuż przede mną i już miałem udzielić
odpowiedzi, kiedy Boorack oczywiście mnie uprzedził: – Nikt…? Tego też się
spodziewałem… A skoro żadne z was nie wykazuje najwyraźniej żadnego
zainteresowania tematem lekcji, pozwolę sobie przypomnieć wam, że w czerwcu
czeka was niezwykle ważny egzamin, podczas którego przydałoby się chociaż
minimum wiedzy i zaangażowania w przedmiot mojego nauczania… rzecz jasna,
jeżeli posiadacie choć tę odrobinę ambicji, aby nie zmarnować do reszty swojego
życia.
Zmarnować, albo je stracić, pomyślałem w
duchu.
—
Otóż, jeżeli tak bardzo was to ciekawi, na dzisiejszej lekcji będziemy
sporządzać eliksir spokoju – oznajmił Boorack, spoglądając po lochu ze
złośliwym uśmieszkiem na facjacie – i ufam, że nie ma w tej klasie nikogo na
tyle skretyniałego, bym musiał tłumaczyć, na czym polega jego działanie.
Podczas jego sporządzania będę wymagał od was najwyższego poziomu skupienia,
albowiem najmniejszy błąd może spowodować nieodwracalne skutki na tym, kto
wywar wypije… mianowicie może zapaść w tak głęboki sen, że może się już z niego
nigdy nie obudzić! – W tym miejscu pozwolił sobie na paskudny chichot, na co
kilka osób spojrzało na siebie z przerażeniem. – Daję wam na to… – Boorack
zawiesił teatralnie głos, jakby miał wydać na nas wyrok śmierci – …półtorej
godziny… Ingrediencje macie w kredensie, a wszystkie instrukcje na tablicy,
więc jeśli ktoś będzie miał jakieś problemy z tym wywarem, uznam, że po prostu
nie potrafi czytać i natychmiast skieruję go do mugolskiej placówki.
Po czym wsunął swoje opasłe cielsko za
biurko z jakąś obślizgłą, wężową gracją, spoglądając po klasie zmrużonymi
oczami, jakby już czekał, kiedy komuś zadrży ręka przy odmierzaniu składników.
W krótkim czasie wszyscy jednak zorientowali
się, że sama umiejętność czytania bynajmniej nie wystarczy, aby nie mieć
żadnych problemów z zadaniem. Każdy składnik musiał mieć ściśle określoną
ilość, musiał być dodany do wywaru w ściśle określonym porządku i czasie,
eliksir trzeba było mieszać ściśle określoną liczbę razy, w ściśle określonym
kierunku, nawet temperatura płomieni musiała mieć ściśle określoną wartość
przez ściśle określony czas, co sprawiało nie lada kłopot zwłaszcza w sytuacji,
gdy w polu widzenia miało się nieustannie złote loki, spuszone lekko pod
wpływem pary wypełniającej cały loch. W zeszłych latach bez problemu miałem
Powyżej Oczekiwań z eliksirów, bo po prostu nic nie rozpraszało mnie przy
dokładnym analizowaniu przepisu. Kiedy jednak z mojego kociołka zamiast srebrnej
pary, zaczęła unosić się mleczna chmura, co jakiś czas wypluwająca z siebie
białe iskry, zacząłem z rozpaczą przeklinać w duchu kretyński pomysł Gigi
Bulstrode, by usadowić się w ławce przede mną akurat w roku zdawania Sumów. Jej
spódniczka była tak krótka, iż z całą pewnością mogłem stwierdzić, że Gigi nie
była u Madame Malkin chyba od pierwszej klasy! I kto normalny mógłby się skupić
w takich warunkach?!
To samo dotyczyło chyba również Warwicka, z
którego kociołka buchała nie para, nie iskry – ale po prostu szkarłatne
płomienie. Boorack tylko uniósł brwi, gdy to zobaczył.
— Jeżeli chciałeś rozpalić ognisko,
Pickering, to trzeba było zrobić to w lesie, a nie na mojej lekcji – rzekł
drwiąco, po czym zachichotał z własnego dowcipu. – A ty, Lupin? Dodałeś za dużo
sproszkowanego kamienia księżycowego, co w stu przypadkach na sto, oznacza
efekt, o którym już wam mówiłem… Kogo jak kogo, ale ciebie Lupin, nie
podejrzewałbym o mordercze instynkty… a już na pewno nie o brak umiejętności
czytania.
Po czym opróżnił mój kociołek jednym
machnięciem różdżki.
— No cóż, jak na chwilę obecną, wasze
wypociny przyniosły tak żałosne rezultaty, że właściwie powinienem wystąpić o
opinię magomedyczną, stwierdzającą wasze opóźnienie w rozwoju – oznajmił
Boorack na szerokim, chorym uśmiechu psychopaty, spoglądając na klasę, z której
większość miała spuszone włosy, pokaleczone bądź poparzone palce, pobrudzone
bądź nadpalone rękawy, oraz była usmarowana poszczególnymi składnikami na
twarzach. – Ale będę dla was na tyle łaskawy, że dam wam kolejną szansę. Na następnej
lekcji po raz drugi podejdziecie do sporządzenia tego wywaru. I tym razem radzę
wam podejść do tego nieco… poważniej.
Wyszedłem z lochów, omal nie trzęsąc się ze
złości. Po raz pierwszy dostałem Trolla! – a właściwie po raz pierwszy od dwóch
lat, kiedy w trzeciej klasie ośmieliłem się powiedzieć profesor Trelawney, że widzę
w herbacianych fusach coś wyglądającego bardziej na wieprza, niż na Ponuraka.
Na domiar złego, wychodząc z klasy, Wood rąbnął mnie mocno torbą przechodząc
obok, niby niechcący. Zaraz zresztą otoczyła go duża grupa gryfonów, która natychmiast zaczęła przekrzykiwać się żywo na
temat jutrzejszego meczu quidditcha, przez co nie rzekłem nic, tylko poprawiłem
torbę na ramieniu i wyminąłem rozemocjonowaną zgraję, udając się samotnie do
Wieży Gryffindoru.
A Warwick rzecz jasna, jako pałkarz złotej
drużyny Wooda, przez cały wieczór po powrocie z treningu, również nie
przestawał gadać tylko o tym.
— Wood to palant, ale gra dobrze –
stwierdził, zwalając się na fotel w pokoju wspólnym, w szacie quidditcha, całej
pokrytej błotem. – A słabym punktem puchonów są ścigający, chyba każdy to wie.
Wood obroni każdego gola z palcem w dup… w nosie. – Zerknął na mnie z
niepokojem, ale nic nie powiedziałem, więc ciągnął dalej: – Kto jak kto, ale Wood…
Oczywiście wcale go nie chwalę, ani nie podziwiam! – zastrzegł szybko, na widok
mojej miny. – Stwierdzam tylko oczywiste fakty. Wood jest tak samo świetnym
obrońcą, jak beznadziejnym człowiekiem…
Tylko mruknąłem coś niezrozumiałego,
pochylając się nad swoim wypracowaniem na transmutację, które ciągnęło się już
niemal po podłodze. Nie zniechęciło to jednak Warwicka, który wciąż paplał
beztrosko:
— Na treningach właściwie cały czas muszę
się powstrzymywać, by nie przypieprzyć mu pałką prosto w ten pyszałkowaty ryj,
ale… wtedy już na pewno wywaliłby mnie z drużyny na zbity pysk, a prędzej sam
rąbnę się własną pałką, niż dam mu tę satysfakcję!
Po czym rąbnął stanowczo pięścią w otwartą
dłoń, robiąc zaciętą minę.
A kiedy Warwick w końcu powlókł się do
dormitorium, do mojego fotela podszedł Peter Caldwell:
— Zakład, że jutro sam zwali się z miotły
własną pałką…?
— O
dziesięć galeonów – odparłem.
I postawiłem ostatnią kropkę w swoim
wypracowaniu.
Nie wiedziałem jednak, że nie sfinalizuję z Peterem
tego zakładu, bo zwyczajnie nie będzie mnie na tym meczu. Tak właściwie prędzej
spodziewałbym się, że w swoim senniku na wróżbiarstwo opiszę swoje prawdziwe
sny, które zbytnio się nie zmieniły od mojego spotkania z dementorem-boginem w
Noc Duchów. Nie sądziłem, że kiedykolwiek będę musiał jeszcze wspominać to
zdarzenie – nawet Warwick wiedział, że nie należy ze mną poruszać tego tematu,
choć jestem pewien, że z pewnością zasypałby mnie tysiącem pytań, gdyby miał ku
temu sposobność. Tak samo jednak nie przyszłoby mi do głowy to, że Victoire
byłaby zdolna wrócić do Zakazanego Lasu – i to samotnie – i że byłaby w stanie
wyciągnąć ze mnie ten sekret.
Poprosić Harry’ego o nauczenie mnie
Patronusa. Tylko jak? – myślałem z goryczą, idąc w milczeniu wśród zgrai
gryfonów, drących się po wygranym meczu. Victoire poradziła mi to już
wcześniej… tak właściwie, jeszcze tej samej nocy, której to się stało.
A ja jeszcze do tej pory tego nie zrobiłem.
Ojciec chrzestny miał teraz mnóstwo zajęć.
Dlaczego miałby się zgodzić…? A nawet jakby się zgodził, to jak by miał to
zrobić? Jak, skoro prawie nie opuszcza ministerstwa, jak, skoro ma teraz własne
problemy…
Ciekawe czy już ktoś odkrył, że w lochach
ukrywa się bogin.
Dziwnym trafem, na balandze po wygranym meczu,
nie brałem udziału w powszechnej euforii.
Po kilku opróżnionych buteleczkach piwa
kremowego, postanowiłem opuścić całe towarzystwo, by w dormitorium, w ciszy i
spokoju kontemplować płatki śniegu wirujące za oknem – a przede wszystkim
odpocząć od Wooda, pławiącego się w glorii chwały, spotęgowanej przez wianuszek
otaczających go ładnych dziewczyn. Zanim jednak zdążyłem to zrobić, ktoś mnie
zatrzymał, a była to, o dziwo, Kaitlyn Jackson.
— Widziałeś gdzieś Sophie?
Zatrzymałem się w pół kroku na drugi
stopień.
—
Nie… – zmarszczyłem brwi, kiedy dotarł do mnie sens tego pytania. – A co?
—
Chyba źle się czuła… – odparła. – A teraz nigdzie jej nie ma. Ktoś widział, jak
wychodziła, ale nikt nie wie, dokąd.
Ale ja tylko wzruszyłem ramionami i ruszyłem
schodami na górę. Bo co miałem jej powiedzieć? Jestem prefektem, pilnuję
porządku na balandze – ale przecież ten obowiązek należy również do niej!
Za
oknem szaleńczo wirowały okruchy śniegu.
I tak było przez cały kolejny tydzień.
Śnieg padał i padał, a końca tej pogody nie
było widać, w miarę jak rosła warstwa białego puchu na błoniach, dachach zamku,
blankach i parapetach okien.
Po balandze Sophie również się nie
odnalazła. Ja i Kaitlyn, doszliśmy do wniosku, że coś widocznie musiało stać
się u niej w domu, skoro tak nagle opuściła szkołę.
— Zresztą, już od jakiegoś czasu zachowywała
się dziwnie – stwierdziła Kaitlyn, a ja pokiwałem głową, na wspomnienie
utraconego przeze mnie Wybitnego, kiedy Sophie przerwała nagle lekcję. –
Ciekawe tylko, dlaczego nauczyciele tak o nią wypytują…
Zaistniałe okoliczności wymagały również
pilnego zebrania grupy, samej przez siebie nazywanej Wtajemniczonymi we
Wszystko – do której poza mną, zaliczali się: Victoire Weasley, Dominique
Weasley, Pauline Glam, Caroline Glam zwana Fiffie – no i Larieson.
Zebranie odbyło się ponownie w tej samej
nieużywanej klasie, w której spiskowaliśmy w Noc Duchów. Słońce przeświecało
słabo przez kolorowe szybki w oknach, dzięki czemu wypchane mutanty i równie
dziwnie transmutowane kościotrupki w zardzewiałych klatkach wyglądały jednak
nieco mniej upiornie. Usiedliśmy w kręgu na podłodze, uprzednio odkurzywszy
stare płytki, po czym Fiffie zaczęła:
— Podsumujmy, co wiemy!
—
Boorack jest palantem – rzekła natychmiast Pocky, na co Larieson prawie że od
razu zareagował:
— To
wie cała szkoła… więc to raczej niezbyt odkrywcze.
—
Boorack prawie na pewno rzucił jakieś nowe zaklęcia na tę swoją grotę! –
wypaliła Vi.
Wszyscy spojrzeli po sobie, zaintrygowani.
Chyba nawet mieszkający tutaj zbzikowany chochlik kornwalijski, na moment
przestał majstrować przy starym żyrandolu.
— No
tak, tylko jakie są na to właściwie dowody? – podjęła Domie.
— Po
pierwsze: znowu można wchodzić do lochów – zaczęła wyliczać Victoire, odginając
kolejno palce. – A po drugie: Boorack chodzi ostatnio jak w skowronkach…
—
Ale to, że znowu jest wstęp do lochów, wcale nie musi mieć związku z Boorackiem
– zauważyłem, a wszyscy na mnie spojrzeli. – W Noc Duchów byli tu Harry i
Hermiona, i słyszałem, jak gadali, że trzeba znieść ten zakaz. Ministerstwo
czegoś tam szukało i mogło chcieć po prostu dłużej nie wzbudzać podejrzeń, dlatego
cofnęło zarządzenie.
— No
tak – powiedziała Vi po krótkiej chwili milczenia. – Ale to nie tłumaczy,
dlaczego Boorack chodzi ostatnio taki zadowolony z życia. Wydawałoby się, że
cały ten zakaz był mu na rękę. Powinien być raczej wściekły, że go cofnięto,
chyba że…
—
Zdążył się już zabezpieczyć! – wpadła jej w słowo Di.
—
Jakby się tak nad tym zastanowić… – zmarszczyłem brwi. – Ostatnio widziałem,
jak gadał z Flitwickiem…
—…więc
to jasne, że radził się go o jakieś zaklęcia ochronne! – Victa uderzyła pięścią
w dłoń. – Wie, że my wiemy, a to dla niego niebezpieczne, by wiedział ktoś z
rodziny Weasley’ów i Potterów…
—
Wszystko pięknie i w ogóle – stwierdziła Pocky. – Tylko jak dowiemy się, jakie
rzucił zaklęcie…
— …i
jak je przełamać? – dokończył Larieson.
Chyba
utrafili w sedno, bo zapadła najdłuższa chwila milczenia, odkąd się zebraliśmy.
Bahanki brzęczały w starych kotarach, a
kreda bazgrała coś po tablicy, skrzypiąc lekko. Nagle zorientowałem się, jaki w
tej klasie panuje półmrok, mimo że był prawie środek dnia. Spojrzałem w
witrażowe okno i zorientowałem się, że niemal do połowy zasypał je śnieg.
— Jest pewien sposób – odezwała się w końcu
Victoire w zamyśleniu. – A nawet dwa sposoby. Pierwszy to wykopanie z
biblioteki wszystkich zaklęć ochronnych, jakie istnieją…
— A
drugi sposób? – zapytała Fiffie.
—
Ukradniemy różdżkę Booracka.
W tym momencie wydało mi się, że nawet
bahanki przestały brzęczeć, jakby i je poraził absurd tego pomysłu. Wszyscy
wytrzeszczyliśmy oczy na Victoire, ale ona zdawała się kompletnie nie
dostrzegać wariactwa swojej idei – chyba nawet nie zdawała sobie sprawy z tego,
że właśnie trąca palcami swoje kolczyki-muszelki, zupełnie jak Luna Lovegood
trąca swoje kolczyki-rzodkiewki.
— No
bez przesady! – wybuchnęła Pocky. – Posyłanie Kłębopiórki do lochów było
jeszcze w miarę zrozumiałe, ale kraść różdżkę Boorackowi?! Niby jak ty to sobie
wyobrażasz? I niby co miałoby to dać?
—
Istnieje proste zaklęcie, które zmusza różdżkę do ujawnienia ostatnio rzuconych
zaklęć – wyjaśniła Victoire spokojnie. – Priori Incantatem. Możemy rzucić je na
różdżkę Booracka i dowiedzieć się, jakie czary rzucił na laboratorium.
Poczułem mimowolny podziw dla wiedzy
Victoire Weasley.
—
Tak, to wszystko bardzo pięknie brzmi, ale jeszcze raz powtórzę pytanie, w
razie jakbyś nie usłyszała – wyrzuciła z siebie Pauline, po czym odetchnęła
głęboko. – Jak?
— To
proste – odparła Victoire, wciąż tym samym spokojnym, cierpliwym tonem. – Ja
siedzę w pierwszej ławce. Simon jest beznadziejny z eliksirów. Plan sam
idealnie się układa.
— No
tak, to jasne! – wykrzyknęła Dominique, a w jej oczach zapaliły się znajome
szatańskie świetliki. – Simon rozsadzi swój kociołek, a wtedy ty zwiniesz
różdżkę! Och, już żałuję, że mnie przy tym nie będzie…
—
Ale w tym planie wychodzi na to, że ja… – zaczęła Pocky ze zgrozą, a Larieson
nagle parsknął śmiechem.
—
Siedzimy ze sobą w ławce! Więc to ty będziesz ofiarą!
Pauline zaczerwieniła się jak dorodna
wiśnia, aż po cebulki włosów.
—
Mam dać się zabić przez tego psychopatę?! – wykrzyknęła histerycznie,
instynktownie odsuwając się jak najdalej od kręgu, a przede wszystkim od
Lariesona.
—
Boorack musi wyjść z lochów, żebyśmy mogli sprawdzić jego różdżkę – rzekła Vi.
– A zrobi to tylko wtedy, kiedy będzie musiał odprowadzić kogoś do Skrzydła
Szpitalnego.
— I
tym kimś mam być ja?! – zawołała Pocky roztrzęsionym głosem.
— Niekoniecznie
– pocieszył ją Larieson (o ile jego drwiący uśmieszek można było uznać za
pocieszający). – Mogę cisnąć swoim kociołkiem w kogokolwiek… Na przykład w
Brendę…
—
Albo w samego Booracka! – wykrzyknęła Dominique, aż zrywając się na równe nogi
w przypływie olśnienia.
Oczy wszystkich zamgliły się pod wpływem tej
pięknej wizji.
— No
to co, ustalone! – zawołała Victoire, również wstając. – W poniedziałek mamy
eliksiry. Więc z początkiem następnego tygodnia wszystkiego się dowiemy.
Pauline wciąż miała lekko przerażoną minę,
ale w końcu i ona skinęła głową.
Sam musiałem przyznać, że plan Victoire był
typowy dla genów Weasley’ów – szalony, ale genialny.
A w niedzielę w końcu nie miałem ani jednej
pracy domowej do odrobienia – po raz pierwszy od dwóch miesięcy – a w moim odczuciu
chyba od stu lat. Od rana miałem więc wyśmienity humor, którego nie zniszczyły
nawet głośne przechwałki Wooda, że w przyszły wypad do Hogsmeade niby
umówił się z Victoire – bo kto by uwierzył w taką bzdurę? Zresztą, to ja, a nie
Wood, miałem spotkać się z Vi jeszcze tego samego dnia przed południem.
A świat tymczasem zamienił się w prawdziwą
Zimę, pachnącą mrozem i okraszoną mleczną mgłą między drzewami lasu.
Wielkie płatki śniegu wirowały lekko w
powietrzu, zupełnie jakby ktoś wysypywał pierze z ogromnej poduszki. Opadał on
na nasze płaszcze, szaliki i głowy, oblepiając srebrny warkocz Victoire
kłębkami pozlepianych ze sobą gwiazdek. Przymknęła oczy i wystawiła koniuszek języka,
zupełnie jak Mrukot, czekając, aż opadnie nań któraś z nich. Kiedy tak się
stało, otworzyła oczy i uśmiechnęła się do mnie, jakby osiągnęła tym pełnię
szczęścia.
— Wyglądasz jak królowa śniegu! – zaśmiałem
się, strzepując śnieżynki z jej czapki.
—
Uważaj, bo się zarumienię! – zadrwiła. – Nudzą mnie te komplementy, Tedzie
Lupinie! Chociaż ty mógłbyś być na tyle kreatywny, by wysilić się na coś
niemiłego!
—
Skoro tak, to nie jesteś królową śniegu – rzekłem ugodowo. – Ale za to masz
niesamowity łupież.
Spojrzała na mnie z politowaniem, po czym westchnęła,
zwracając wzrok na roztaczający się przed nami widok.
—
Mówię poważnie… – powiedziała, a uśmiech powoli zniknął z jej twarzy. – Męczy
mnie to całe… bycie idealną. A niektórzy – odchrząknęła znacząco – zdają się
chyba myśleć, że kupią mnie tekstem o pięknych oczach.
Schyliła się, zebrała garść sypkiego śniegu,
po czym rzuciła nią, jakby karmiła jakieś niewidzialne ptactwo.
—
Mogłabym umówić się z kimś, kto by mnie ostro zjechał – powiedziała nagle. –
Miałabym przynajmniej gwarancję, że nie zasnę.
— To
się całkiem dobrze składa – odparłem, wsadzając ręce do kieszeni i również
spoglądając na zaśnieżone błonia przed nami. – Bo ja na przykład uważam, że
jesteś jędzą.
—
Doprawdy? – Victoire uniosła brwi.
— Do
tego masz w sobie krew wili – podjąłem. – A więc do twoich głównych wad
dochodzą jeszcze narcyzm, egocentryzm, apodyktyczność i ogólnie nadmierna idealność…
— Doprawdy…?
– powtórzyła Vi, coraz bardziej mrużąc oczy.
— I
przede wszystkim, rozsądek prowadzi cię na skraj nudy i stąd w twojej głowie
rodzą się szalone pomysły. Musisz po prostu odreagować swoje sztywniactwo…
Zresztą, twoja wszechwiedza też bywa wkurzająca… To, że wszystko zawsze musisz
kontrolować… że twój instynkt samozachowawczy rozrasta się do rozmiarów żelaznych
łańcuchów… Poza tym masz manię naprawiania świata, a samej siebie nie chcesz zmienić…
— A
więc to tak – powiedziała krótko.
—
Tak, właśnie tak – odparłem.
Ale zanim zorientowałem się, że to zmyłka,
było już za późno. Victoire wyciągnęła różdżkę tak błyskawicznie, że ledwie co
w mojej głowie zdążyła uformować się myśl by sięgnąć po swoją, kiedy twarde, śniegowe
kule zaczęły wyskakiwać wprost na mnie ze śniegu, ze wszystkich stron.
— Narcystyczna?!... Egocentryczna?!...
Apodyktyczna?!... Nudna?!... Jędza?!... – za każdym słowem nowa śnieżka
rozpryskiwała się na moim płaszczu, a warto zaznaczyć, że Victoire wykrzyczała
to wszystko bardzo szybko.
— I…
byłbym… za… zapomniał…! – wyrzuciłem z siebie, próbując unikać jej ciosów. –
Nie przyjmujesz żadnej krytyki!
Na to już nie znalazła odezwy, więc tylko
wywinęła skomplikowanego młynka różdżką, zmuszając chyba z tuzin śnieżek do
zaatakowania mnie ze wszystkich stron naraz, jednak ja rzuciłem się w zaspę na
bok, wyciągając swoją broń…
Wielka fala śniegu sypnęła wprost na nią.
Vicky zachwiała się, po czym zaczęła parskać i pluć, próbując pozbyć się
zimnego puchu ze swojej twarzy.
— Przecież sama chciałaś, żeby ktoś cię
zjechał! – krzyknąłem w usprawiedliwieniu, korzystając z jej chwilowej
dezorientacji i próbując uciec od niej jak najdalej, na ile pozwalały mi na to
wielkie zaspy.
—
Bez przesady! – wykrztusiła, trąc rękawiczkami oczy. – Nie jestem aż tak
beznadziejna!
—
Narcyz! – Posłałem w jej stronę śnieżkę, która trąciła jej ramię.
—
Odezwał się! – odparowała, odejmując ręce od twarzy i kreśląc różdżką koła nad
ziemią, wzbijając w górę tumany sypkiego śniegu. – Jakbyś sam nie patrzył w
lustro co rano!
— W
moim przypadku to konieczne, a w twoim to codzienny akt samouwielbienia!
— To
lustro mnie uwielbia, a nie ja! – odcięła się, a na jej twarzy pojawił się podejrzany,
mściwy uśmieszek. Wciąż krążyła różdżką nad grubą warstwą śniegu, która
zaczynała się zapadać… Co ona robiła, dziurę, do której zamierzała mnie wrzucić…?
A może planowała jakąś lawinę?
Poderwałem lekko różdżkę do góry,
wymierzając w nią kolejną kulę śniegu, aby rozproszyć nieco jej uwagę.
— To co, poszłabyś ze mną do Hogsmeade?
—
Przecież zawsze chodzimy razem do Hogsmeade! – odparła, wciąż nie przerywając
swojego dziwnego zajęcia.
Opuściłem swoją różdżkę, po czym
uśmiechnąłem się lekko pod nosem. Dobrze, że Victoire była tak zajęta drążeniem
tej swojej dziupli, bo byłem prawie pewien, że na mojej twarzy gościł bardzo
głupi uśmiech.
—
Ale czy umówiłabyś się ze mną do Hogsmeade?
Jej ręka, która operowała różdżką, zawisła
nieruchomo w powietrzu. Victoire podniosła na mnie wzrok tak zdziwiony, jakbym
zwrócił się do niej po trytońsku.
— Że
co? – wydukała w końcu.
Sam również patrzyłem na nią z zaskoczeniem
tą nieoczekiwaną reakcją i przez chwilę nastąpiło małe spięcie między trybikami
w moim mózgu. Co ja właściwie powiedziałem…? I dlaczego to tak zabrzmiało…? Czy
jest jeszcze za późno, aby uświadomić jej, że to pytanie było czysto
teoretyczne…?
Zanim jednak zdążyłem wymyślić jakikolwiek
sposób na zachowanie twarzy, zorientowałem się nagle, że Victa śmieje się w
głos! Co raczej nieszczególnie mi się spodobało, a przecież cały czas tylko
żartowaliśmy…!
— Że co, Tedzie Lupinie?! – wykrztusiła z
siebie jeszcze raz, po czym uniosła różdżkę. – Wingardium Leviosa!
I wtedy dotarło do mnie, że przez cały ten czas
Vi wcale nie drążyła dziury, tylko lepiła największą kulę śniegową, jaką
widziałem w życiu. Była tak wielka, że kiedy uniosła się w powietrze pod
wpływem jej zaklęcia, momentalnie zrozumiałem, że nie tylko z powodzeniem
mogłaby urwać mi głowę, ale potem jeszcze ją zastąpić. Victoire zaśmiała się
złowieszczo, po czym niewinnym strzepnięciem różdżki – zupełnie tak, jak z
kuleczką papieru zamoczoną w owsiance i wymierzoną w Wooda – posłała ogromną
kulę wprost na mnie – a wtedy ja rzuciłem się do przodu i zamiast stracić życie
za sprawą jej wielkiej śnieżki, wpadłem wprost na nią, zwalając ją przy tym z
nóg – po czym oboje stoczyliśmy się ze stromego zbocza, sczepieni ze sobą i
obijający się o zamarznięte kopce pod śniegiem, spadając w tak zawrotnym tempie,
że chyba nawet skok z Wieży Astronomicznej nie byłby równie zabójczy – aż w
końcu zatrzymaliśmy się u samego dołu wzniesienia, cali oblepieni śniegiem i
dyszący ciężko, czując się tak połamanymi, że nawet mowy nie było o szybkim
powstaniu z ziemi.
Przez długą chwilę leżeliśmy rozwaleni,
zlepieni ze sobą w jedną wielką kulę śniegu, Victa wypluwając z ust włosy i
śnieg, oboje rzężąc i próbując oddychać mroźnym powietrzem, jakbyśmy mieli
zaraz wypluć z siebie płuca, w czym wyraźnie przeszkadzał nam fakt, że wstrząsał
nami atak szaleńczego śmiechu. W końcu udało mi się unieść na łokciach i
spojrzeć na leżącą pode mną Victoire.
Na jej widok parsknąłem jeszcze bardziej.
Wyglądała jak prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy.
Czapka gdzieś jej się zgubiła, warkocz
rozwalił i oblepił śniegiem, a ona sama była cała czerwona na twarzy. Ale to
była Victoire. Victoire, której ciemnoniebieskie oczy świeciły się jak gwiazdy.
Płatki śniegu wciąż spływały na nas leniwie.
Śmiech zamarł na ustach Vi. Byliśmy teraz tak blisko siebie, że mógłbym
policzyć wszystkie jej rzęsy i osiadłe na nich błyszczące krople stopniałego
śniegu.
Nasze oddechy połączyły się w jeden ciepły
obłoczek pary, a mnie nagle uderzyła zwariowana myśl, że mógłbym ją teraz nawet
pocałować – i co dziwniejsze, zrobiłbym to z całą pewnością, gdybym był na tyle
głupi, że nie spodziewałbym się, iż mróz natychmiast skuje nasze usta w jedną
bryłę lodu.
— Eee… Ted…? – odezwała się Victoire
niepewnie, wyrywając mój mózg z otępienia i wciąż wpatrując się we mnie szeroko
otwartymi oczami.
Dopiero po paru sekundach dotarło do mojej
świadomości to, że w ogóle się do mnie odezwała.
—
Co?
—
Zleź ze mnie! – wydusiła z siebie, wyraźnie podenerwowana faktem, że dotychczas
sam nie wpadłem na ten jakże wybitny pomysł. – Nie obchodzi mnie, czy zgubiłeś
gdzieś nogi, czy złamałeś kręgosłup. Ważysz chyba z tonę.
Kolejne parę sekund zajęło mi zastanowienie
się nad stanem moich kości. Kręgosłup miałem chyba cały, nogi zresztą też.
Podźwignąłem się do góry i wyciągnąłem rękę w jej stronę, którą Vi chwyciła i
również wstała, patrząc na mnie, sam nie wiem, czy zmieszana, czy rozbawiona i
trochę zła równocześnie.
— Ekhm… – odchrząknąłem lekko, żeby ukryć
własne zakłopotanie tym, iż przed chwilą leżałem na niej dobrych parę minut.
Pomiędzy nami zapadła pełna konsternacji cisza, a ja mimowolnie powiodłem
wzrokiem po jej zaróżowionych policzkach i nosie, oraz srebrzystym warkoczu,
uprzednio zawiesiwszy wzrok na jej trochę już fioletowych ustach. Cały płaszcz
i szalik Ravenclawu miała porządnie oblepione śniegiem, tak, że ktoś złośliwy
mógłby powiedzieć, że wila postanowiła zabawić się w bałwana – ale nie mogłem
zaprzeczyć i nikt by pewnie nie mógł, że nawet w tak opłakanym stanie Victoire wyglądała
wyjątkowo zgrabnie, jak na osobę okutaną w zimowy strój, która dopiero co
zleciała z ośnieżonego zbocza. I to jeszcze splątana kończynami z moimi. A
nawet w zimowych butach i po kostki w śniegu jej nogi… Poczułem, że moje włosy
mają ochotę zaczerwienić się pod czapką, prawdopodobnie dlatego, że twarz
miałem już od kilku godzin zaczerwienioną z zimna.
— Eee… – zatkałem się i pomyślałem, że chyba
jednak zaczerwieniłem się jeszcze bardziej. Co się ze mną do cholery działo?! –
To może… wracajmy już do zamku.
Tylko kiwnęła głową, po czym chwyciła mnie
za ramię.
I tak ruszyliśmy w stronę Hogwartu, milcząc
aż do Sali Wejściowej – zanim jednak zdecydowałem się, czy nie objąć jej
drżących z zimna ramion (czemu nagle miałem z tym taki problem?) – byliśmy już
na miejscu, a w chwilę później ona już znikała na schodach, odprowadzana przez
mój wzrok i zupełnie nowe, zaskakujące dla mnie myśli, które jak dotąd nigdy
jeszcze nie pojawiały się tak jawnie w mojej głowie w związku z jej osobą.
______________________________________________________
Nie było mnie. Długo mnie nie było.
W założeniu miałam dodawać rozdziały co dwa tygodnie, a dodaję ten rozdział (o ironio) po dwóch miesiącach.
Moi czytelnicy mają powody, aby się na mnie gniewać.
O ile pozostali tu jeszcze jacyś czytelnicy.
Ostatni rozdział Teda był nieco traumatyczny, a ostatnie sceny z Tedem i Vi dosyć... poważno-smutne. Jak widać, w tym rozdziale postanowiłam nieco od tego odpocząć.
Mój humor chyba umarł, ale mam nadzieję, że chociaż ostatnia scena zrekompensowała Wam moje niedostatki.
Następnego rozdziału, możecie spodziewać się za dwa tygodnie.
Zmartwychwstałam! Zmartwychwstańcie i Wy!
Jeszcze raz, naprawdę Was przepraszam!
Nox/*
~ Tita
Tita, TITA!
OdpowiedzUsuńTy żyjesz!
Przeczytam po szkole/na lekcji
Skomentuje po szkole!
(TY ŻYYYYJESZ <3)
- Nez
Wiesz, wysłałam tu dawno temu komentarz z telefonu, ale z tego co widzę go nie ma, a rozpisałam się jak cholera, więc jestem troszku wkurzona...
UsuńOgólnie to przyjemnie się rozdział czytało, TEDDY, brawo, czujesz coś do VICTY!
Tedoire foreva. Tak samo jak POCKEMOOON
Boziu święty Simon nie zabij jej na tych zajęciach...
...chociaż sądząc po informacjach z lewej będzie niezłe bum!
HIHIHIHIIHHIHIIHIH
o matko dlaczego pisanie komentarza tutaj wywołuje u mnie takie emocje XD
Ogólnie rzecz biorąc to nie mogę się doczekać lekcji eliksirów. I ja cię kręce, ja cię kręce!
— Wszystko pięknie i w ogóle – stwierdziła Pocky. – Tylko jak dowiemy się, jakie rzucił zaklęcie…
— …i jak je przełamać? – dokończył Larieson.
— Wszystko pięknie i w ogóle – stwierdziła Pocky. – Tylko jak dowiemy się, jakie rzucił zaklęcie…
— …i jak je przełamać? – dokończył Larieson."
HEHHEHEHHE
No i ogólnie rzecz biorąc co się stało z Sophie? I...kurde! Dlaczego tak mało wiemyyy!
Lecisz z kolejnym rozdziałem, kochana. Na razie jest 45%, pod koniec dnia ma być przynajmniej 60...!
Pozdrawiam, zyczę weny...
I. Czasu. Do. Pisania.
I mniej choroby :c
- Nez
Złośliwość rzeczy martwych... a konkretniej internetu/blogspota. Nieraz mi się zdarzało to samo, więc wierz mi, że znam Twój ból.
UsuńHaha, furtkę dla Tedoire ogłaszam za oficjalnie otwartą!
Chciałaś 60%? To masz! I wcale nie dlatego, że chcę się podlizać swojej czytelniczce xD Naprawdę tyle napisałam!
Tak więc prawdopodobnie, kolejny rozdział ukaże się nawet wcześniej niż zapowiadałam... To chyba dobrze, z racji tego, jak długo byłam nieobecna.
Jedyne co mogę powiedzieć, to... Cytując Moody'ego: NIEUSTANNA CZUJNOŚĆ! Czytajcie czujnie, a sami zobaczycie, jak wszystko układa się powoli w całość... mam przynajmniej taką nadzieję, że mi się to uda.
Dziękuję i pozdrawiam!
~ Tita
PS. W przyszłym rozdziale będzie dużo... a zresztą, sama zobaczysz!
O matko! Tita, Ty żyjesz! A już się bałam, że nie wrócisz!
OdpowiedzUsuńOh, biedni piątoklasiści. SUMy, SUMy i SUMy. Oto sposób jak wymęczyć człowieka.
Boorack mnie trochę tym swoim zadowoleniem przeraża. Co ten buraczany łeb kombinuje? *włącza tryb spiskowca* Oraz nie mogę się doczekać akcji Wtajemniczonych We Wszystko (polubiłam tę nazwę)!
Heh, ten komentarz Warwicka o Booracku i Flitwicku- trafił w sedno.
Oj, Teddy weź powiedz Victorie, że ją kochasz i po kłopocie! Ale no cóż,nie jest tak łatwo, a tak btw bitwa na śnieżki to mój ulubiony fragment.
Luna, nie przejmuj się, jak chcesz to ci pomogę z plumpkową zupą. A potem będę straszyć nią innych.
Jak ja lubię jak Wood dostaje kosza, zwłaszcza od Victoire.
Sorry, że tak skaczę z fragmentu na fragment, ale się cieszę ( jak zwykle). I wcale się nie gniewam, że tyle czekałam na rozdział.
Tak więc, cieszę się, że jednak nadal jesteś wśród żywych i pozdrawiam
~ ( nadal nie umiejąca pisać komentarzy) Skyler
PS: Wchodziłam tu prawie codziennie, a przegapiłam rozdział. Brawo, ja!
A ja się cieszę, że wciąż tu jesteś!:)
UsuńGeneralnie rzecz biorąc, ten rozdział marzył mi się lepiej, ale wstawiając go byłam po pierwsze chora (i to tylko dlatego miałam czas, by w końcu się nim zająć, bo nie szłam do szkoły), a po drugie byłam już z nim mocno spóźniona i chciałam go wstawić jak najszybciej. Te dwa czynniki mogły więc nieco odbić się na jakości.
W każdym razie jestem niezmiernie szczęśliwa, że zaglądałaś, bo bardzo się martwiłam, że wszyscy już zapomnieli o tym blogu.
Dwa następne rozdziały będą... no... mam wobec nich wielkie plany!
A na razie pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję za obecność!
~Tita