Ted Remus Lupin
Życie jest dziwne, a już zwłaszcza w czarodziejskiej rzeczywistości.
Najpierw
zsyła na twoją drogę wilkołaka, a potem mianuje cię na prefekta szkoły.
Chociaż
w sumie w świecie magii nic nie jest przecież normalne – nawet ci, którym zaklęcia
przetrąciły psychikę, są uznawani za autorytatywnych ekspertów w dziedzinie
nauki i filozofii. Taki Merlin na przykład, albo Albus Dumbledore. Równie
dobrze więc ja mogę być niezrównoważonym psychicznie prefektem, któremu
Zakazany Las pomieszał w głowie.
—
Teddy…!
Zawisłem na pierwszym stopniu prowadzącym do wagonu wciąż trzymając za uchwyt,
po czym odwróciłem się do tyłu.
Andromeda Tonks w honorowej asyście mojego ojca chrzestnego, nawet w tłumie
zaaferowanych rodziców wyglądała dziwnie imponująco – choć tiara całkiem mocno
przekrzywiła się na jej brązowo-szarej plątaninie włosów. Jej spódnica, długa
aż do ziemi, z mnóstwem tych małych zakładaczek, co zawsze zapominam, jak się
nazywają, była lekko przykurzona, aczkolwiek poza tymi drobnymi mankamentami,
moja babcia prezentowała się jak najbardziej dystyngowanie. Była wysoka,
szczupła i jak na złość bardzo podobna do swej siostry Bellatriks, choć jej
oczy były dużo większe i łagodniejsze. Teraz mrużyła je patrząc na mnie, jak
zwykle, kiedy próbowała ukryć prawdziwe odczucia.
— Masz
wszystko? – zapytała, wprawdzie bez przesadnie ckliwej troskliwości, aczkolwiek
i tak w całkiem babciny sposób. – Niczego nie zapomniałeś…? A kufer masz dobrze
dopięty…? Cały czas mu powtarzam, że powinien sobie sprawić na Pokątnej nowy
kufer – zagderała w stronę Harry’ego – ale on nie może się rozstać z tym
starym, połatanym tobołem…
— To tobół mojego
ojca – odpaliłem, nie bez lekko wyzywającej nuty. – A poza tym jeszcze świetnie
się trzyma…
— Uważa, że to jego rodowe
dziedzictwo – stwierdziła kwaśno moja babcia.
Harry’emu tylko drgnął kącik ust.
— Ale chyba z
odznaki prefekta jesteś zadowolona…? – rzucił, po czym podszedł do mnie i
uścisnął mocno moje przedramię. – No to… trzymaj się, Ted.
O mało
co nie syknąłem, tylko wykonałem jakiś krzywy uśmiech i czym prędzej wskoczyłem
na drugi próg schodków.
Przez
całe wakacje wsmarowywałem w siebie tony lekarstwa, które Larieson ukradł
tamtej nocy ze Skrzydła Szpitalnego – i starałem się to robić tak dobrze, jak Victoire
– jednak wilkołacze zadrapanie wciąż mnie bolało. Mimo wszystko i tak byłem z
siebie dumny. Udało mi się ukryć je i przed Harry’m i przed Andromedą, choć w
sumie nie było to aż tak trudne, zważywszy na to, że wystarczyło przez dwa
miesiące po prostu nie wychodzić z pokoju.
Co
prawda na początku babcię dziwiło moje tajemnicze zachowanie, dała jednak
spokój, kiedy pewnego dnia oświadczyłem jej, że nauczyciele zadali nam na
wakacje tony pracy domowej, ze względu na to, że w tym roku mam zdobywać Sumy.
Zresztą, mógłbym się założyć, że zrzuciła winę za moje poczynania na jakiś
śmieszny, młodzieńczy kryzys. W końcu i tak przestała się mną interesować,
kiedy gdzieś w połowie wakacji dotarła do nas wiadomość, że jej siostra Narcyza
jest ciężko chora – a ponieważ obie nie utrzymywały kontaktu od lat, sądzę, że
Andromeda miała większe zmartwienia na głowie, niż podtykanie mi obiadków pod
nos.
Co do
Harry’ego, nieczęsto miałem okazję widzieć go w te wakacje. Tłumaczył się tym,
że miał straszny nawał pracy w ministerstwie.
—
Oczywiście odprowadzę cię na pociąg – wydyszał, kiedy wczorajszego wieczoru
wpadł nagle do nas na pięć minut przed końcem kolacji. – Ale zaraz potem muszę
lecieć do ministerstwa…
— W porządku… –
wzruszyłem ramionami. – W końcu już wtedy odjadę, więc równie dobrze możesz
wybrać się na poszukiwania chrapaków krętorogich, a nie zrobi mi to różnicy.
Na
szczęście jakkolwiek była to dość kwaśna uwaga, Harry zbyt szybko rzucił się na
popisy kulinarne mojej babci, by zaprzątać tym sobie głowę. Głodzą go w tym
ministerstwie, czy co…? Wtedy potwierdziłaby się teza, że praca odbiera
szczęście… Bo w końcu to jedzenie jest największym szczęściem.
Teraz
Harry uśmiechał się i chyba nawet nie myślał o kłopotach w Biurze Aurorów.
Zawsze wydawało mi się, że mój ojciec chrzestny patrzy na mnie w dziwnie
zagadkowy sposób, ale może było tak po prostu dlatego, że znał moich rodziców,
więc doskonale potrafił rozszyfrowywać objawiające się we mnie ich geny, o
których ja nie miałem pojęcia…
Taaak,
całą końcówkę lata wysłuchiwałem tego, jakim to podobnież wspaniałym prefektem
był mój ojciec.
Pociąg
ruszył, a ja jeszcze przez chwilę patrzyłem przez otwarte okno na moich
machających rękami wspaniałych opiekunów. Nie uchodziło mojej uwadze to, że
ludzie wokół gapili się na nich bardziej, niż na własne dzieci odjeżdżające w
dal – jedni szemrali z podnieceniem, wskazując sobie palcami Harry’ego Pottera
– inni rzucali dziwne spojrzenia w stronę mojej babci, tak podobnej do swojej
fatalnej siostry.
Ona jednak
kompletnie nie zwracała na to uwagi, wpatrując się we mnie swoimi wielkimi,
łagodnymi oczyma. Zawsze uważałem, że te oczy do niej trochę nie pasują, ale
lubiłem je, zwłaszcza gdy błyszczała w nich taka duma jak teraz – a
przynajmniej tak było do tej pory, bo gdy mój wzrok zetknął się z jej jasnym
spojrzeniem, bolesne mrowienie w moim przedramieniu otworzyło mi umysł na nową,
niemiłą prawdę: ona nie powinna być ze mnie dumna.
Ja nie
byłem z siebie dumny.
Uśmiechnąłem się do niej lekko i uniosłem rękę w geście pożegnania.
Podobno
niegdyś moja babcia była inna, ale mało kto pamięta te czasy. Kiedyś jej
łagodne oczy pasowały do jej sposobu bycia. Raz przez przypadek usłyszałem, jak
dziadkowie Weasley’owie określili Andromedę „zgorzkniałą”. Nie rozumiałem
wówczas zbytnio co to znaczy, aczkolwiek w jakiś sposób utrwaliło się to w
mojej pamięci – i teraz odżyło nagle w pełnym rozumieniu tego słowa, kiedy w
końcu dorosłem i sam zacząłem dostrzegać, że to prawda.
Ekspres
Hogwart rozpędzał się na szynach, coraz bardziej przybliżając mnie do nauki,
Sumów i nowych, prefekcich obowiązków. Harry i Andromeda zniknęli za zakrętem,
a ja opuściłem rękę i bezmyślnie znów zacząłem rozmasowywać przedramię.
Nienawidziłem pożegnań. Nigdy nie wiedziałem, co powiedzieć, ani jak się
zachować. Kiedyś po prostu przytuliłbym serdecznie moją babcię, ale przecież
nie jestem już dzieckiem! Nie należy przesadzać zbytnio z wylewnością.
A skoro
już przy tym jesteśmy: chyba bardziej kulawo nie potrafiłeś się pożegnać!
— No to… Idę do
przodu, tam jest przedział dla… To… do zobaczenia.
Za
wiele wielokropków. Powtarzam: za wiele!
Victoire wyglądała na równie niemile zaskoczoną tą nową sytuacją jak ja, jednak
nic nie powiedziała. No właśnie... Co to była za dziwna, pozornie błaha
rozmowa…? Zupełnie jakbyśmy próbowali udawać, że nic się nie stało.
A
przecież się stało, pomyślałem, bezwiednie dotykając ręką przedramienia, na
którym pod rękawem wciąż czerwieniały blizny. Najpierw ja o mało co nie
wyleciałem ze szkoły, potem ona, a jeszcze potem omal oboje nie zginęliśmy...
—
Auaaa…!
Zatrzymałem się gwałtownie w środku korytarza, instynktownie odskakując od
osoby na którą bezmyślnie wpadłem.
A
niestety, nie był to byle kto. Kaitlyn Gwendolyn Jackson, największa dresiara
na moim roku w Gryffindorze, o włosach tak ciemno-rudych, że aż czerwonych,
zazwyczaj pod postacią jednego wielkiego kołtuna związanego na samym czubku
głowy, w który bezsensownie wtykała swoją różdżkę – i teraz również nie było
inaczej. Do tego była tak wysoka, że zawsze musiałem się przy niej podwyższać
kiedy nie patrzyła, co potem okazywało się nieco problematyczne, gdy następnie
spotykałem się z niziutką Pocky Glam…
—
Czego…? – powiedziała chyba niezbyt przytomnie, po czym natychmiast zmarszczyła
brwi gdy zorientowała się z kim ma do czynienia. – Lupin! – burknęła, po czym
już bez żadnego skrępowania przyłożyła do ust coś, czym mógł być tylko mugolski
papieros i dmuchnęła szarą, nikotynową chmurą przez otwarte okno pociągu. –
Mógłbyś się tak nie tarabanić przez ten tyci korytarzyk z tym swoim prefekcim
tyłkiem…? W tym pociągu są też inni ludzie poza tobą i twoją odznaką.
— Można wiedzieć, co
robisz w wagonie dla prefektów…? – zapytałem, siląc się na uprzejmy ton.
— Chciałeś chyba
powiedzieć NASZYM wagonie – poprawiła mnie beznamiętnie, a ja aż wytrzeszczyłem
oczy.
To był
chyba jakiś żart.
Kaitlyn
Jackson nie mogła być prefektem!
Więc
albo McGonagall zwariowała, albo maczał w tym palce George Weasley na spółkę z
Irytkiem, albo jakimś innym Grindelwaldem! Chociaż w sumie, czego ja się
spodziewałem…? W każdym domu wybierana jest dwójka prefektów, chłopak i
dziewczyna – a poza Kaitlyn, wśród gryfonek raczej nie było zbyt wielu lepszych
kandydatek na stanowisko mojej prefekciej partnerki. Wprawdzie jedna z
bliźniaczek Corner może mogłaby się nadać, ale z pewnością spowodowałoby to
zazdrość tej drugiej, co mogłoby się skończyć zrównaniem Wieży Gryffindoru z
ziemią… A Sophie Lynch… to w końcu Sophie. Ona nie nadaje się do niczego poza
snuciem planów o założeniu w przyszłości hodowli hipogryfów skrzyżowanych z
jednorożcami.
— Co –
rzekł teraz złowróżbnie mój koszmar, który stał się rzeczywistością. – Coś się
nie podoba?
— Czy mi się coś nie
podoba…?! – spojrzałem na nią z niedowierzaniem, na chwilę zapominając o
zasadach dobrego wychowania.
Kaitlyn ponownie zaciągnęła się mugolskim papierosem.
— Ty to jednak masz
tupet, Lupin – stwierdziła, lustrując mnie leniwie wzrokiem i dmuchając szarym
dymem prosto we mnie. – Już od razu wskoczyłeś w swoje szatki… – Sama miała na
sobie powyciągany szary dres, który, jestem tego pewien, służył jej chyba
również za piżamę.
Bez
słowa wyjąłem jej papierosa z ręki, cisnąłem go za okno, po czym ze stoickim
spokojem skierowałem się w stronę przedziału prefekta naczelnego, zanim Kaitlyn
zdążyła choćby wyciągnąć różdżkę ze swojego koka i rzucić na mnie swoje
mistrzowskie Zaklęcie Zabójczej Łaskotki. Jakbym nie miał przed sobą dosyć
użerania się z pierwszoroczniakami… Nie, oczywiście! Teraz będę musiał znosić
cholerną Jackson, która nadawała się na prefekta tak, jak Boorack Junior na
primabalerinę, a to tylko dlatego, że przy jej jawnej nienawiści do nauki i
lenistwie, jakimś cudem udawało jej się zgarniać wysokie stopnie!
W
liście, w którym otrzymałem odznakę prefekta, wydano instrukcje, według których
pierwszą godzinę podróży miałem spędzić w przedziale prefekta naczelnego, który
miał nas zapoznać z nowymi obowiązkami, wyjaśnić, na czym polegają, wytłumaczyć
jaki mają cel i dlaczego są takie ważne, wyłuszczyć nam tysiącletnią tradycję
naszej funkcji, wpoić w nas poczucie dumy i odpowiedzialności, a przede
wszystkim gadać, gadać, gadać, dopóki każdy ze słuchaczy nie wpadnie w trans
podobny do stanu półżywej rośliny. Prefektem naczelnym okazał się być pewien
nadęty ślizgon, niejaki Credence Paddington, który wsmarowywał w swoje
starannie zaczesane włosy więcej żelu niż Hagrid w swoją brodę na spotkanie z
Madame Maxime. Koleś miał najlepsze stopnie wśród siódmych klas, choć uważam, nie
grzeszył zbytnio inteligencją – śmiem podejrzewać, że jego sukces polegał po
prostu na bezmyślnym wkuwaniu podręczników na pamięć. Swoje stanowisko
potraktował jednak bardzo poważnie, bo przed finalnym przejściem do rzeczy,
postanowił widocznie wyłuszczyć nam całą historię Hogwartu i szczytną rolę
prefektów w jej tysiącletnich dziejach, których tak nawiasem mówiąc, pewnie
również wyuczył się na blachę z książki. Dziękowałem jednak Merlinowi za to, że
nową prefekciną Slytherinu nie została Gigi Bulstrode, ponieważ byłoby to chyba
jeszcze gorsze od perspektywy dzielenia obowiązków z Jackson… Było jednak coś,
co wprawiło mnie w jeszcze większe niedowierzanie niż widok jej szarego,
workowatego dresu w wagonie prefektów. Tuż naprzeciwko mnie siedział Boorack
Junior, który wyglądał tak, jakby starał się rzucić na siebie samego Zaklęcie
Kameleona.
I wcale
mu się nie dziwię. On w ogóle nie powinien tutaj być!
Cholerny Sean Larieson. Gdyby w zeszłym roku nie zrzekł się funkcji prefekta
Hufflepuffu, to on siedziałby tu teraz zamiast Booracka Juniora, ale
oczywiście. Bogu niech będą dzięki, przynajmniej Bulstrode, mimo swojej
inteligencji, ma tak beznadziejne oceny, że nie trafiła do tego przedziału!
Gdybym musiał siedzieć tu z nią, Boorackiem Juniorem i Kaitlyn, która ziewała
bez ustanku, chyba musieliby zatrzymać pociąg i odwieźć mnie na izolatkę do
Świętego Munga.
Z
jednego przynajmniej mogłem mieć satysfakcję – odebrałem prefekcie stanowisko
Spellowi Woodowi, który od zawsze miał ambicje do zostania naczelnym prymusem
szkoły. Ten idiota chciał być najlepszy we wszystkim – najlepszy w nauce,
najlepszy w quidditchu, najlepszy w zarywaniu do dziewczyn… Słyszałem, że w tym
roku otrzymał mianowanie na kapitana drużyny, ale i tak pewnie będzie zwijał
się z zazdrości, że to nie on ma prawo do odejmowania punktów, przydzielania
szlabanów i wydawania poleceń… A niech się drze na swoim głupim boisku!
Harry,
który swego czasu był świetnym szukającym, uparcie utrzymywał, że ja również
mógłbym grać w quidditcha. Może i tak, nie byłem ostatnią ciamajdą, ale zbytnią
zwinnością też nie grzeszyłem. Wprawdzie wszystko nie wylatuje mi z rąk tak
często jak donice profesorowi Longbottomowi na zielarstwie, aczkolwiek zdarzają
mi się głupie rzeczy, na przykład rąbek szaty, który plącze mi się pod nogami,
mimo że u Madame Malkin był idealnej długości, albo jakiś głupi fałszywy
stopień, który za każdym razem zdaje się być w innym miejscu schodów… Latać na
miotle potrafię, ale gdyby miała się na mnie gapić cała szkoła?... Jestem
pewien, że zamiast wyminąć tłuczka, po prostu zleciałbym z miotły.
Chociaż
dzisiaj to akurat nie ja wykazałem się niezdarnością. Na całe szczęście udało
mi się zatrzymać wózek Victoire, zanim zdążyło pod niego wpaść kolejne zwierzę.
Taaak, przynajmniej tyle mogłem dla niej zrobić… Za to, co ona zrobiła dla
mnie, i za to, że olałem jej listy…
Nie, te
wakacje zdecydowanie nie były najlepszym czasem w moim życiu.
Pomijając to, że prawie w ogóle nie wychodziłem z pokoju, do którego okno
zaryglowałem tak szczelnie, że ledwo co przepuszczało światło, całe dwa
miesiące przeleżałem na łóżku, nie zważając na coraz większy syf na podłodze i
zastanawiałem się, co właściwie się stało.
Pierwsze, co pamiętam po wyjściu z Zakazanego Lasu, to Victoire, która
siedziała na skraju mojego łóżka. Wyglądała okropnie, a w ręku trzymała mokrą
ściereczkę, którą zapewne ocierała mi twarz. Ostatni raz rozmawiałem z nią
szczerze wtedy na schodach. A dzisiejsza rozmowa… Nie, nie była raczej zbyt
szczera.
Ale w
końcu przez cały rok nie byliśmy ze sobą zbyt szczerzy. Ona ukrywała przede mną
swoje kłopoty, a ja ukrywałem przed nią to, że o nich wiem.
Wbiłem
wzrok w szybę, za którą migały zielone pola i jakieś mugolskie, białe domki. Na
horyzoncie rysowała się ciemna linia lasu.
Przez
całe lato śniło mi się to samo. To, co słyszałem, gdy w lesie zaatakował nas
dementor – jakieś krzyki i huki, które toczyły się echem jakby pod wysokim
sklepieniem, zwielokrotniając się coraz głośniej i głośniej. Widziałem błysk
zielonego światła, a kiedy znikał, znów byłem tam, w Zakazanym Lesie. U moich
stóp leżał okrutnie poraniony wilkołak, a ja stałem nad nim z uniesioną
różdżką.
Czy
naprawdę musiałem to wtedy zrobić…?
—
Lupin… e, Lupin!
Jackson
szturchała mnie w ramię chyba już od jakiegoś czasu, bo kiedy ocknąłem się z
rozmyślań i spojrzałem na nią ze zdziwieniem, wyglądała na wyraźnie
rozdrażnioną.
— Co…? – zapytałem z
lekka nieprzytomnie, odrywając głowę od szyby i marszcząc brwi.
— Zrób coś z tymi
cholernymi włosami…! – syknęła w moją stronę, równocześnie zerkając na Paddingtona,
który wspinał się właśnie na wyżyny oratorstwa. – Bo zaraz ten debil to zauważy
i nie wyjdziemy stąd przez kolejne dwie godziny!
Bezmyślnie poderwałem rękę do swoich włosów, zupełnie jakbym przez dotyk mógł
rozpoznać, jaki mają teraz kolor.
— A jakie są? –
szepnąłem w jej stronę, zastanawiając się, jakie były dziś rano. Zdaje mi się,
że chyba ciemne. Jak wyszedłem na słońce, zrobiły się brązowe.
Jackson
wywróciła oczyma.
— Są niebieskie,
kretynie.
Szybko
potrząsnąłem głową, zmieniając włosy z powrotem na poprzedni kolor.
No tak.
Zawsze ten sam problem. W zeszłym roku zostałem określony przez Accio Plotę
jako „znany ze swoich oszałamiających outfitów”. Prawda jest taka, że moje włosy
same zmieniają ciągle kolor. I sam nigdy nie wiem, co będę miał na głowie,
kiedy obudzę się rano.
Jestem
metamorfomagiem po mojej mamie, ale Andromeda zawsze utrzymywała, że Nimfadora
całkowicie świadomie doprowadzała do zmian w swoim wyglądzie. Tylko kiedy była
małą dziewczynką, nie kontrolowała swoich przemian, ale podobnież to całkiem
normalne dla metamorfomaga w wieku dziecięcym. Tak więc albo nadal jestem
bachorem, albo coś jest ze mną nie tak, skoro do dzisiaj nie potrafię utrzymać
jednego koloru włosów dłużej, niż przez tydzień. I gdybym nie był
metamorfomagiem, byłbym zapewne mistrzem kamiennej twarzy, ale oczywiście nie,
bo za każdym razem włosy muszą zmieniać mi się na czerwono!
Moja
mama miała podobnież najwyższą ocenę z maskowania się podczas egzaminów na
aurora. Nie zdziwiłbym się, gdybym z takimi samymi umiejętnościami jak ona,
zarobił podczas takich testów na najniższy stopień. Zwłaszcza, że teraz
noszę na sobie ślad, po którym można mnie rozpoznać. Ślad, którego kłujący
ból budził mnie za każdym razem, gdy stałem we śnie nad wilkołakiem, celując w
niego różdżką, albo gdy słyszałem, jak moja mama umiera.
Pamiętam, jaki byłem zaszokowany wtedy w lesie, kiedy po raz pierwszy
usłyszałem głosy moich rodziców. Gdybym wiedział, że będę słuchał ich
przedśmiertnych krzyków co noc…
A teraz
po tym wszystkim, muszę wrócić do szkolnego życia, korytarzy pełnych
beztroskich ludzi, żartów podczas posiłków w Wielkiej Sali, nauczycieli
mających nas za osobniki kompletnie nieobeznanie z życiem – i do spojrzenia
Victoire, jakim uraczyła mnie na peronie 9 i ¾ – czyli takim, jakbym był
poważnie chory.
Głos
prefekta naczelnego wdarł się do mojej świadomości w samą porę, abym usłyszał
to, co tak naprawdę było w tej chwili najważniejsze: czyli nasze aktualne
zadania.
— Co
jakiś czas należy patrolować cały pociąg i sprawdzać, czy wszystko jest w
porządku... – urwał, po czym zmierzył nas podejrzliwym spojrzeniem, jakby się
spodziewał, że ktoś się temu sprzeciwi, wszyscy jednak siedzieli cicho.
Paddington poprawił zielono-srebrny krawat i przybrał ważną minę na swojej
papierowej twarzy. – Radzę raczej unikać odejmowania punktów, z racji tego, że
rok szkolny nie rozpoczął się jeszcze oficjalnie…
Kaitlyn
ponownie ziewnęła szeroko, a ja mimowolnie odczułem chęć, aby uczynić to samo.
Oczywiście, zamierzałem dostosować się do zaleceń. Ale gdyby Spell Wood zdążył
mi podpaść już w pociągu, to czy rok szkolny rozpoczyna się wraz z ucztą, czy
wraz z wyruszeniem Ekspresu Hogwart, nie będzie to stanowić dla mnie zbyt
wielkiej różnicy…
Cholera. Czy w Podręczniku Przykładnego Prefekta, który nadesłał
mi Percy Weasley, nie było przypadkiem czegoś o nadużywaniu swojej funkcji...?
A zresztą, nie ważne. Najważniejsze było to, że prefekt naczelny
skończył już mówić i w końcu można było wyjść.
Powoli szkolna prefekcia elita zaczęła wytaczać się z przedziału,
wyglądając na równie wycieńczoną psychicznie jak po lekcji historii magii.
Kaitlyn jako pierwsza zniknęła w korytarzu, idąc tak szybko i zdecydowanie,
jakby rzeczywiście miała zamiar wlepić komuś krwawy szlaban. Już miałem podążyć
jej śladami, kiedy drogę ni stąd ni zowąd, zastąpił mi Boorack Junior, blokując
swoją okrągłą postacią całą przestrzeń wąskiego korytarzyka.
— Ty...
– powiedział z wyraźnym wysiłkiem, chyba spowodowanym tym, iż równocześnie z
wypowiedzeniem tego jakże skomplikowanego słowa, wskazał we mnie paluchem, co
było szczytem jego gestykulacji, w której celu musiał uruchomić drugą półkulę
mózgową. – Ty... idziesz do Pauline Glam?...
Uniosłem brwi, na szczęście w samą porę powstrzymując się od parsknięcia
śmiechem. Nie żeby jakoś specjalnie zależało mi na uczuciach Booracka
Juniora... ale mimo wszystko moja pozycja wymagała ode mnie jakiegoś stopnia
uprzejmości, rzecz jasna w celach autorytatywnych. Co z tego, że Boorack Junior
też był prefektem. Ja sam na to zarobiłem, a temu debilowi załatwił to ojciec.
— Tak,
coś przekazać? – zapytałem, delikatnie sugerując, że nie mam ochoty, by Boorack
Junior przywlókł się za mną do przedziału Pocky.
— Eeee... –
powiedział tylko Boorack Junior. – Eeeyyyy…
Uznałem, że na tym mogę zakończyć tę konwersację. Wyminąłem Booracka Juniora,
zanim ten zdążył poukładać sobie w głowie kolejne zdanie, w duchu kręcąc głową
nad tegoroczną kadrą prefektów. Jackson, która miała wszelkie zasady w głębokim
poważaniu, Boorack Junior o mózgu wielkości fasolki o smaku gluta, jeszcze ta
krukońsko–kujońska psychopatka Sherry Power, a nimi wszystkimi miał zarządzać
Paddington... Zapowiada się wesoły rok, nie ma co!
Idąc
pociągiem, skrupulatnie zaglądałem do wszystkich przedziałów, jednak wcale nie
dlatego, że szczególnie gorliwie wypełniałem swoje obowiązki. Gdyby tak było,
musiałbym wejść do przedziału Paczki Puchonów i odebrać Cristerowi Welchowi
wielkie pudło łajnobomb, a szczerze mówiąc, niezbyt mi się to uśmiechało, skoro
mogło mi wybuchnąć prosto w twarz. Może w tym roku rzeczywiście to oni planowali
wysadzenie gabinetu Booracka w powietrze, któż mógł to wiedzieć...? Minąłem ich
drzwi, po czym zajrzałem do kolejnego przedziału – i jak najszybciej ruszyłem
dalej korytarzem, było już jednak za późno – rozsuwane drzwi otworzyły się i
Gigi Bulstrode wychyliła zza nich swoją złotą głowę.
—
Ted!...
Zatrzymałem się w pół kroku, przymknąłem powieki, odliczyłem w myślach do
trzech, po czym otworzyłem oczy i odwróciłem się powoli w jej kierunku.
Ale mój
trud był daremny. Kiedy Gigi do mnie podeszła, dziwnym trafem doznałem
wrażenia, iż trzęsąca się podłoga pędzącego pociągu usuwa mi się właśnie spod
nóg.
Gigi
Bulstrode była bardzo ładna. I niestety, łatwo można było zapomnieć, że jest to
jej jedyna pozytywna cecha.
— Co to ma być za
mina? – zaszczebiotała teraz, czego szczerze nienawidziłem, a o czym ona
doskonale wiedziała. – Uciekasz przede mną...?
— Ginger, wyłącz
proszę tryb rozmiękłej kluchy – rzuciłem tylko, marszcząc brwi.
Dlaczego ona zawsze musiała to robić...? Niech przed resztą szkoły udaje
słodziuchną dzidzię, ale przy mnie musi przyzwyczaić się do tego, że w życiu
się na to nie nabiorę. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że Bulstrode tak
naprawdę jest twarda jak kamień i w niczym nie przypomina pluszowego pufka
pigmejskiego, za którego chce być uważana. A przede wszystkim, była na to o
wiele za inteligentna.
Wiele
osób dziwiło się, dlaczego w ogóle się z nią zadaję, bo nawet gdy mrugała
rzęskami, każdy na kilometr potrafił wyczuć jej niebezpieczną naturę i uciekał
przed nią gdzie skrzeloziele rośnie. Szczerze mówiąc, sam często zadawałem
sobie pytanie, jak to się stało, że nagle stałem się jedyną osobą w szkole,
która wie o niej tak dużo. Na przykład tylko ja wiem o tym, że Gigi od lat jest
na wychowaniu swojej ciotki Milicenty, którą widziałem tylko raz, i która
przypomina z wyglądu rasową wiedźmę z mugolskich książek dla dzieci, albo o
tym, że Gigi to nie jest jej prawdziwe imię, o czym była święcie przekonana
cała reszta szkoły. Naprawdę nazywała się Genevive, ale ciotka przemianowała ją
złośliwie na Ginger, co ja skrupulatnie wykorzystywałem. Chyba nawet ślizgonki
z jej dormitorium nie miały zielonego pojęcia, że złote loki Bulstrode to tak
naprawdę tylko parę machnięć różdżką przed lustrem co rano... W rzeczywistości
była ruda, płomienno ruda, jak diabeł.
Co,
szczerze mówiąc, o wiele bardziej do niej pasowało niż ten niewinny blond.
Teraz
uniosła brwi, po czym jak gdyby nigdy nic chwyciła mnie za krawat. Chyba
chciała mi urwać głowę, bo chyba raczej nie przyciągnąć do siebie!...
— Pod koniec tamtego
roku nie byłeś takim grzecznym chłopcem... – wyszemrała głosem ociekającym
lepką, klejącą się słodyczą, spoglądając mi przy tym bezczelnie prosto w oczy.
Znieruchomiałem, kamienując ją wzrokiem.
Czy ja
się przypadkiem nie przesłyszałem, czy ona naprawdę to powiedziała?!
Po pierwsze, odsuń się ode mnie Ginger na
gacie Merlina, a po drugie przestań gadać o tym co mogło się stać, ale się nie
stało!
To ona po
uczcie pożegnalnej zaczęła mnie molestować żebym przyznał się skąd mam tę
świeżą ranę, którą nie wiem jakim cudem wyniuchała tym swoim ślizgońskim nosem!
A omal jej nie pocałowałem tylko po to – podkreślam TYLKO ale i wyłącznie po to
– żeby w końcu się zamknęła!
Coś mi
się widzi, że w tym roku drogo zapłacę za tamtą chwilę słabości. Chwyciłem ją
mocno za rękę, po czym odczepiłem jej palce od mojego krawata, jeden po drugim.
—
Wracaj do przedziału, Bulstrode – powiedziałem chłodno, ale ona tylko zaśmiała
się w głos. Nie był to jednak perlisty śmiech, zarezerwowany dla reszty szkoły,
tylko ten prawdziwy, ostry i szorstki, jak ocierające się o siebie kamyki.
— Bo co, wlepisz mi
szlaban? – parsknęła. – Odejmiesz mi pięć punktów?
— Mogę ci odjąć
kończyny, jeżeli jeszcze raz tkniesz mój krawat.
Gigi
obrzuciła mnie pogardliwym spojrzeniem, po czym odwróciła się na pięcie,
zamiatając swoimi złotymi lokami w powietrzu i zniknęła w przedziale zajętym
przez jej ślizgoński harem. Mimowolnie wzruszyłem ramionami, po czym ruszyłem
dalej korytarzem. Ta scena nie była zbyt przyjemna, ale znając to jak ja i
Bulstrode się zazwyczaj żarliśmy, mogło być gorzej...
Tak. Mogło być o wiele gorzej.
Victoire i Pauline znalazłem w ostatnim
wagonie pociągu – czyli dokładnie tam, gdzie je zostawiłem. Vicky siedziała nad
jakąś książką, chyba podręcznikiem od zaklęć i uroków dla czwartej klasy i
mimo, że rok szkolny nawet jeszcze się nie rozpoczął, była już w połowie
lektury grubego tomiszcza. Pocky siedziała gapiąc się gdzieś w przestrzeń i
bezmyślnie nakręcając kosmyk włosów na palec, zupełnie jakby na coś czekała.
Kiedy otworzyłem drzwi przedziału, obie omal
nie podskoczyły pod sufit.
— Ted! – Pauline spojrzała na mnie z
wyrzutem. – Myślałyśmy, że to Brenda…!
— A gdzie ona jest?
— Roznosi Accio
Ploty, a co innego mogłaby robić? Chyba tylko iść do kibla, żeby tam czatować
na Quirke’a.
Opadłem na miejsce obok Pauline, dopiero
teraz naprawdę czując jak dawka wiedzy zaserwowana nam przez prefekta
naczelnego wycieńczyła mój stan umysłowy. Victoire dopiero po chwili zatrzasnęła
książkę, po czym spojrzała na mnie i powiedziała:
— O…! To ty.
Jej
głos był dziwnie zdawkowy, graniczący niemal z obojętnością. Znałem to jednak
na wylot. Coś było nie tak, jednak moją obserwację tego faktu rozproszyło nagle
silne kopnięcie wymierzone przez kogoś w drzwi przedziału, które rozsunęły się
z hukiem i do środka wparował Larieson, nie wiedzieć czemu cały podrapany,
obsypany piórkami i wściekły niczym trójgłowy pies, który omal nas nie pożarł
parę tygodni temu.
Na mnie i na Victę ledwo co spojrzał. Od
razu stanął przed Pocky i podstawił jej pięść przed nos.
— Zabierz to ode
mnie i zamknij w jakimś obłożonym zaklęciami słoju! – krzyknął, a ja
zorientowałem się, że dłoń zaciska na malutkiej sówce Pocky, Kłębopiórce. –
Chciałaś mnie zadrapać na śmierć, to sama mogłaś się pofatygować, w ciebie
przynajmniej da się wycelować różdżką!
— Uważasz za
nienormalne, że wysyła się sowy do osób, które chce się wezwać? – zapytała
Pauline poirytowanym tonem, jakby zupełnie nie obruszył jej ten wybuch. –
Myślisz, że chciało nam się szukać cię po całym pociągu?
Larieson nic nie odpowiedział, tylko cisnął
pierzastą kulką na kolana Pauline, co jednak nie miało zbytnio sensu, bo prawie
natychmiast sówka wzbiła się w powietrze i zaczęła krążyć pod sufitem, ćwierkając
z entuzjazmem. Walnął się na miejsce koło Vicky, otrzepując się z piórek i
patrząc na Pocky spode łba.
— A więc z jakiegoż to powodu zakłócacie
komfort mojej podróży…?
Victoire odłożyła książkę na bok, po czym
splotła ze sobą ręce, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, drzwi ponownie
rozsunęły się z trzaskiem.
Do przedziału wkroczyła dostojnie Dominique,
w ramionach dzierżąc swojego kota. Za nią pojawiła się Fiffie, która zasunęła z
powrotem drzwi, równocześnie chowając szybko przed wzrokiem ogółu jakiś
jadowicie kolorowy rulon. Dopiero po chwili domyśliłem się, iż musiała być to Accio
Plota zawinięta w trąbkę i już chciałem po raz pierwszy użyć swojej
prefekciej władzy i ją skonfiskować, kiedy w sekundę się zreflektowałem. Po
pierwsze: Fiffie może i miała tylko niecałe dwanaście lat, ale była twardą
zawodniczką i nie dałaby sobie odebrać niczego, na co wydała pieniądze, a po
drugie: chyba wolałem, by znienawidzony szkolny szmatławiec nie ukazał się już
nigdy więcej moim oczom. Fiffie i Di zajęły miejsca i wtedy Mrukot uwolnił się
z ramion tej ostatniej i wskoczył wprost na mnie, wbijając mi w kolana ostre
pazury.
Ja to chyba mam jakiegoś pecha do zwierząt.
— Macie jakieś
żarcie? – zapytała bez ogródek Dominique, jakby był to zupełnie normalny zwrot
na powitanie.
— Tak, ale nie zatykajcie
sobie nim twarzy, bo to ograniczy waszą zdatność do rozmowy – odparła Victa, jak zwykle ze
stoickim spokojem.
— A ja nie chcę nic
mówić, ale wózek z żarciem nie zajechał do przedziału prefektów… – wtrąciłem
ostrożnie, próbując równocześnie zrzucić z siebie cholernego kota Dominique.
Victoire wywróciła oczami. – Próbuję tylko zwrócić uwagę na to, że niektórzy tu
konają z głodu.
Vi pogrzebała w słodyczach porozrzucanych po
siedzeniu i rzuciła we mnie czekoladową żabą, co skończyło się raczej żałośnie,
zważywszy na to, że przez kota-terrorystę nie mogłem jej nawet złapać.
— Nie możecie jakoś
ogarnąć tych swoich zwierząt? – Larieson zmarszczył brwi, co wystarczyło, aby
zmotywować mnie do ostatecznego wywalenia kocura z mojej przestrzeni osobistej.
Mrukot prychnął gniewnie, po czym otarł się
o nogi Dominique.
— No dobra – podjęła
Fiffie, bezceremonialnie biorąc sobie dyniowego pasztecika spośród licznych przysmaków
(które zapewne Brenda kupiła na swoją pociągową imprezę, bo przecież ani Pocky,
ani Vicky nie wydałyby tylu pieniędzy na samo jedzenie). – Zebrała się tu cała
leśna gromadka… O co chodzi, chyba nie zdążyliśmy jeszcze niczego wysadzić…?
— Ale wciąż możemy…
– odparła Domie, a w jej oku niepokojąco zaświecił znajomy, szatański błysk. – Wiemy
jak dostać się do tajnego laboratorium Booracka. Jaskinia jak jakiegoś
Gargamela… Fajnie byłoby tam zrobić małe BUM.
— Wybuchające
eliksiry… – powiedział Larieson w zadumie, a oczy zamgliły mu się, jakby już
widziały piękno tego dzieła zniszczenia. – To nie brzmi tak źle.
— Ale… – zaczęła
Victoire, lecz Dominique nieopatrznie jej przerwała:
— Słuchajcie, w
zeszłym roku udało nam się nieco pokrzyżować niecne plany Booracka… – Rozsiadła
się po turecku na siedzeniu, już całkiem poddając się swojemu ożywieniu. –
Uniemożliwiliśmy mu zdobycie krwi jednorożca…
— Skąd wiesz, może
zdobył ją w inny sposób – rzekła Vi ponurym tonem.
— Ale jedno jest
pewne, pozbawiliśmy go jego krwiożerczej bestyjki…!
Czekoladowa żaba omal nie stanęła mi w
gardle.
Cholera, cholera, cholera.
— Bestyjki…?! – powtórzyła
Pocky z niedowierzaniem, a jej oczy zrobiły się okrągłe.
Bestyjka. To znaczy wilkołak. Ten, który
zafundował mi tych kilka szram, za co ja go załatwiłem do reszty.
Przecież mogłem się spodziewać, że gdy
wszyscy się zbierzemy, ten temat wypłynie prędzej czy później. Ale mimo
wszystko nie byłem, a może nie chciałem być na to przygotowany.
Chyba nikt nie zauważył, że cała krew omal
nie odpłynęła mi z twarzy. Dominique wciąż paplała beztrosko z roziskrzonymi
oczyma.
— No, Złowrogiego
Zwierzaka! Przecież go rozwaliliście, nie…?
— A nie
pomyślałyście, że warto byłoby się dowiedzieć, co on tam właściwie robi? –
zapytałem chyba odrobinę za głośno, bo wszyscy aż się wzdrygnęli. – W sensie… w
tej pracowni? Zanim ją wybuchniecie?
Tak, całkiem nieźle, brawo. Niewinna,
subtelna zmiana tematu. Jesteś największym geniuszem zła, jakiego znam, Lupin,
nie ma co. Drąż sprawę laboratorium, nie dopuść do mowy o Zakazanym Lesie.
— Na pewno ma to
jakiś związek z mugolakami – stwierdziła Pauline. – Nie zdziwiłabym się, gdyby
Boorack był zamieszany w ten cały spisek z porwaniami…
I w tym momencie palnąłem się kartą z
czekoladowej żaby prosto w czoło. Wszyscy spojrzeli na mnie, zaskoczeni.
— Znaleziono
pierwszą porwaną! – wykrzyknąłem. – Słyszałem, jak Harry gadał o tym z moją
babcią!
Victoire, Di, Fiffie, Pocky, a nawet
Larieson, wytrzeszczyli na mnie oczy jeszcze bardziej.
— Harry… Harry
Potter?! – wydyszał Larieson, zupełnie jakby to było w tej chwili najważniejsze.
— Kiedy to
słyszałeś?! – wyrzuciła z siebie Vi, aż odbijając się od oparcia siedzenia i
nachylając się w moją stronę.
— Wczoraj wieczorem,
Harry wpadł do nas po pracy! – Cisnąłem zgniecionym opakowaniem po żabie w stos
słodyczy. – Powiedział, że jakiś patrol znalazł Winnifredę Broomstick…
— To ta, o której
pisali w marcu! – zawołała Victa, unosząc brwi z niedowierzania. – I co z nią?
Gdzie była? Wiadomo, kto za tym stoi?
Zastanowiłem się, przypominając sobie
szczegóły z wczorajszego wieczoru. Andromeda i Harry rozmawiali o tym między
sobą, myśląc, że już dawno zaryglowałem się w swoim pokoju i nie wiedząc, że
cały czas stoję na schodach.
— Chyba umieścili ją
w Świętym Mungu…
— Nic dziwnego –
skomentowała Fiffie.
— …a znaleźli ją
chyba w czajniku…
Ich zdziwienie nie byłoby chyba większe,
gdybym nagle oznajmił, że postanawiam rzucić szkołę na rzecz studiów nad
psychologią gumochłonów. Fiffie i Pocky parsknęły śmiechem, Domie miała taką
minę, jakby oberwała tłuczkiem w głowę i jeszcze nie do końca rozumiała co się
stało, oczy Vicky były okrągłe jak talerze i tylko Larieson miał sceptyczny
wyraz twarzy.
— Lupin… –
powiedział bardzo powoli, jakby zwracał się do oszołomionego trolla. – Jesteś
pewien, że twoja babcia po prostu nie proponowała mu herbatki…?
— Wszyscy już byli po
herbatce – uniosłem do góry brwi. – Nie ma mowy o pomyłce.
— Ale kto to zrobił?
– zapytała Dominique głośnym szeptem, jakby bała się, że jak powie to na głos,
to eksploduje ze zniecierpliwienia.
— Nie wiadomo –
wzruszyłem ramionami. – Ale myślę, że może to mieć związek z dawnymi
śmierciożercami. No wiecie, w końcu Zakon aktywował się z jakiegoś powodu.
Gdyby chodziło o zwykłych porywaczy, nie wyszłoby to poza Biuro Aurorów.
Dominique wypuściła głośno powietrze z płuc,
po czym opadła bezwładnie na swoje oparcie, pozwalając, by Mrukot wskoczył na
jej kolana przy użyciu pazurów.
— No to tym bardziej
musimy działać! – powiedziała, patrząc po nas wszystkich, tak jak uprzednio
prefekt naczelny, czyli jakby spodziewała się wyzwania.
Ale w przeciwieństwie do Paddingtona,
Dominique to wyzwanie otrzymała.
— Niekoniecznie –
oznajmiła dobitnie Victoire, na co Di aż wytrzeszczyła oczy.
— Że co?! –
wykrztusiła, pochylając się w jej stronę tak gwałtownie, że aż strąciła Mrukota
ze swoich kolan. – Mugolaki znikają, nikt nie wie, kto za tym stoi, aurorzy i
Zakon są w kropce, być może my jako jedyni mamy jakiś trop, a ty mi mówisz, że nie
musimy działać?! – Ponownie odchyliła się do tyłu, jakby rozbolała ją od
tego wszystkiego głowa. – Ty chyba zwariowałaś!
— Twoim zdaniem to,
że znaleźliśmy parę świstków w jego rzeczach, jest jakimś wielkim materiałem
dowodowym? – poirytowała się Victoire. – Nie mówię, że Boorack nie ma nic na sumieniu,
ale nie jest psychopatą, tylko po prostu…
— …psychopatą?
– wpadł jej w słowo Larieson.
— Nie, jest po
prostu wrednym nauczycielem, który ma swoje dziwactwa!
— Czyli sądzisz, że
ta cała obłożona zaklęciami jaskinia nie stanowi żadnego materiału dowodowego?
– do ataku dołączyła się Fiffie. – Dziwne hobby ma ten Boorack, nie ma co!
Zaczarowuje wejście, w środku zmienia wszystko na syf, żeby nikt się nie
połapał, co on tam robi, ma wielką, zaczarowaną księgę z ukrytymi przepisami,
zbiera wycinki z gazet o porwaniach i krew jednorożca, a, i byłabym zapomniała
o tym wielkim, obrzydliwym kotle, w którym spalają się nawet pióra feniksa, o
trupich główkach, karaluchach i…
— Dobra! – krzyknęła
Victa. Fiffie zamilkła, patrząc na nią buntowniczo. – Przecież wiem, że to wszystko
jest podejrzane. Ale niby co mamy z tym zrobić?
Fiffie i Pocky spojrzały po sobie.
— Iść do
McGonagall?... – podsunęła Pocky, ale bez przesadnego przekonania.
— Tak, a wtedy ona
wezwie do siebie Booracka, spyta go co to wszystko znaczy, on się wszystkiego
wyprze i będzie koniec sprawy – ucięła Victoire. – Zresztą, przecież dlatego
Boorack chciał nas wywalić ze szkoły, bo już wcześniej myślał, że Malva-Loreine
wszystko nam powiedziała.
— Ale nie
powiedziała – Fiffie zmarszczyła brwi.
— To nie ważne,
grunt że Boorack myślał, że my wiemy… I nadal tak myśli… Zresztą, tak czy siak
my już rzeczywiście to wiemy… Więc generalnie rzecz biorąc, Boorack wie, że my
wiemy – zakończyła dość kulawo Victa.
Zaległa cisza, podczas której słychać było
tylko stukot pociągu. Kłębopiórka, która dotychczas fruwała w kółko pod
sufitem, wylądowała na głowie Pauline i zahukała w sposób wyrażający pełnię
szczęścia, jakby nieświadoma ciężkości atmosfery.
— Wiesz co, Victoire – odezwała się nagle Dominique,
dziwnie jak na nią spokojnym głosem. – Prawda jest taka, że ty zawsze wszystko
wiesz najlepiej.
Powoli zwróciła się w stronę Vi. Ta
spojrzała na nią z zaskoczeniem.
— Po prostu nie chcę
znowu pakować się w kłopoty!
— Ale tu chodzi o
mugolaki! – zawołała Pauline, również patrząc na Victę z wyraźnym
niedowierzaniem. – A wiecie co to znaczy? Tu chodzi o mnie, o Fiffie, Nickie… Nie
możemy ignorować czegoś, co może nam zagrażać! To dopiero byłoby głupie z
naszej strony!
— Jeżeli mogę się
wtrącić… – Larieson podniósł palec do góry. – Weasley, nie zgrywaj przesadnej
ostrożności, bo w zeszłym roku jakoś nieszczególnie się nią wykazywałaś.
— Zawsze się
wymądrzasz i masz mnóstwo do powiedzenia, ale boisz się cokolwiek zrobić –
dodała Dominique, patrząc na Vi twardo. – Uważasz, że jesteś wielce rozsądna,
ale jesteś po prostu nudna.
Wszyscy równocześnie spojrzeli na mnie, jakby
oczekując, że ja również coś dodam. Jedyną osobą, która na mnie nie patrzyła,
była sama Victoire. Gapiła się gdzieś w dół, zaciskając ręce na swoich ogrodniczkach,
ale wyprostowana i z kamienną twarzą. Mimo to
widziałem przecież doskonale, że te wszystkie ataki wymierzone w jej stronę
dotknęły ją do żywego. W duchu nie mogłem się nie zgadzać z resztą. Ale kiedy
tak wszyscy zarzucali jej hipokryzję i tchórzostwo, w mojej głowie zaczynało
powoli świtać, co tak naprawdę mogło być powodem poddania się Victoire.
Nie wierzyłem bowiem w to, by Victa była
tchórzem. W zeszłym roku udowodniła zresztą, że jest o wiele odważniejsza niż
sama sądzi – i może właśnie to ją teraz tak spłoszyło…
W zeszłym roku, to ona wpadła na szalony
pomysł pójścia do Zakazanego Lasu w nocy, wbrew temu, że mogliśmy zginąć tam
tysiąc razy, a szanse na odnalezienie tego jednorożca były niemalże na minusie.
To ona po tych wszystkich przygodach z pająkami, dementorami i trójgłowymi
psami nie chciała jeszcze wracać do szkoły i upierała się przy dalszym szukaniu
Cristal. To ona naraziła nas wszystkich i to właśnie dlatego teraz tak bardzo
nie chciała do tego dopuścić.
Ale jej ścisły umysł, który nigdy nie
dowierzał we wróżby, przeznaczenie i przypadek, nie chciał przyjąć do siebie
jednego: jeżeli kłopoty będą tego chciały, same nas znajdą, czy Victoire tego
chce czy nie. Nikt nie ma na to najmniejszego wpływu.
— Oni mają rację – stwierdziłem poważnie,
daremnie próbując złapać z nią kontakt wzrokowy. – Nie możemy po prostu zatkać
sobie uszy, zamknąć oczy i udawać, że nic nie wiemy.
— No widzisz? –
rzuciła natychmiast Domie w stronę Vi, jakby moje słowo przypieczętowało całą
jej argumentację.
Victoire tylko ponownie skrzyżowała ręce i
bez słowa wbiła wzrok w okno.
– Nawet sobie nie
wyobrażaj, że jak coś się wydarzy, to będę siedzieć bezczynnie. – Dominique wstała, zgarnęła Mrukota na ręce, po
czym opuściła przedział, a Fiffie za nią.
Victa wciąż się nie odzywała.
Larieson westchnął przeciągle, po czym
również podźwignął się na nogi.
— No to… do
zobaczenia na uczcie – rzucił, z typową dla siebie beznamiętnością. Po chwili i
za nim zasunęły się drzwi i w przedziale zostałem tylko ja, Pauline i Victoire.
Vi cały czas siedziała ze skrzyżowanymi
rękoma, przygryzając mocno wargi i gapiąc się w okno. Przez głowę przemknęła mi
myśl, że już całkiem obraziła się na mnie za to, że nie stanąłem po jej
stronie, ale przecież wiedziała, że mam rację, nawet jeżeli nie chciała tego
przyznać.
Ekspres Hogwart pędził po szynach, a w
przedziale milczenie przeciągało się boleśnie z sekund na minuty. Pauline
również siedziała cicho, spoglądając ponuro na swoje kolana i kompletnie nie
zwracając uwagi na zachowanie swojej sówki, która znów zaczęła latać między
półkami na bagaże. Zbliżał się jednak czas mojego patrolu, więc w końcu i ja
musiałem wstać. Nim wyszedłem, zwróciłem się w stronę Victoire:
— Wiem, o co ci chodzi. Ale to ci się i tak
nie uda.
Zmierzyła mnie wzrokiem zimnej ryby, po czym
ponownie wgapiła się w okno. Rozsunąłem drzwi i w ostatniej chwili odwróciłem
się do Pocky:
— A, i byłbym
zapomniał! Boorack Junior cię szukał.
Po czym, pozostawiając ją z miną pełną osłupienia,
opuściłem przedział.
Za oknem migały teraz krajobrazy dziksze i o
wiele mniej zagospodarowane niż na początku podróży, co mogło oznaczać tylko
jedno – jesteśmy już bardzo blisko celu. Musiałem teraz z aury knowań i
spiskowania wskoczyć w rolę stróża prawa, przy czym towarzyszyła mi myśl, czy
przez cały ten rok będę musiał dzielić swoją codzienność na te dwie rzeczy.
Nie, jeżeli Victoire rzeczywiście zamierzała do niczego się nie mieszać. Poprawiłem
krawat, który po spotkaniu z Bulstrode wydawał mi się dziwnie luźny, zupełnie
niepotrzebnie otrzepałem szatę i ruszyłem na podbój zaaferowanych pierwszaków,
które po raz pierwszy miały się przebrać w szkolne szaty i robiły przy tym masę
zamieszania. Zupełnie jakby było z czego. No ale w końcu napięcie w ich
przedziałach rosło z każdą chwilą zbliżania się do Hogwartu – a byliśmy już
naprawdę blisko.
I w końcu Ekspres Hogwart zatrzymał się z
piskiem na stacji Hogsmeade. Fala uczniów w czarnych szatach wylała się na
ciemny peron, ginąc w mroku i kłębach pary jak we mgle i tylko Hagrid wyraźnie
górował nad tłumem, roznosząc wokół chybocące światło, niby latarnia morska.
— TEDDY LUPIN! –
ryknął, torując sobie drogę w moją stronę jak lodowy łamacz. – No, no, prefekt,
niech skonam! Gratulacje chłopie! – I zanim zdążyłem się choćby na to
przygotować, rąbnął mnie w ramię swoją wielką dłonią, o mało co nie zwalając
mnie przy tym z nóg.
— Dzięki, Hagridzie
– wyszczerzyłem do niego zęby, równocześnie zaciskając je z bólu. Czarne jak
żuki oczy Hagrida jakby zwilgotniały, a broda mu się zatrzęsła i chyba już
wiedziałem, co zaraz powie:
— Twój tata to byłby
dumny, nie ma co! Z niego też był taki porządny gość jak ty. Ale tobie to
będzie letko, ty nie będziesz miał chyba żadnych Huncwotów na głowie, co? –
puścił do mnie oko, uśmiechając się szeroko. – No, jedziemy teraz na tym samym
wózku, cholibka! Musimy się zajmować tymi młodziakami… – Uniósł latarnię do
góry i zawołał donośnym głosem: – PIIIRSZOROCZNI! PIRSZOROCZNI DO MNIE!
To był
dopiero prawdziwy zew Hogwartu.
Pożegnałem się z Hagridem i rad, że przejął
on pałeczkę w kwestii dalszej opieki nad maluchami, zacząłem przeciskać się w
stronę powozów, konstatując przy tym, iż jest to dziwnie łatwiejsze dzięki
odznace prefekta przypiętej do szaty. Przy jednym z pojazdów dostrzegłem
Warwicka Pickeringa – mojego jedynego kolegę z dormitorium, który nie trzymał
ze Spellem Woodem. Korzystając z mocy odznaki, całkiem szybko dostałem się w
jego stronę.
— No nie! Ty to teraz jesteś władza! – zawołał
na mój widok, a oczy aż zaświeciły mu się jak żaróweczki. – Twoja odznaka, mój
intelekt i już nikt w całym zamku nam nie podskoczy!
— Wood ma miotłę,
zapomniałeś? – uniosłem brwi. – Może na niej skakać bardzo wysoko.
Warwick tylko prychnął, machając lekceważąco
ręką.
— Na miotle się nie
skacze, tylko lata. Ze swoją władzą możesz wykopać go teraz na tej jego
miotełce poza nasz system planetarny.
Tylko parsknąłem śmiechem, po czym wsiadłem
wraz z nim do powozu.
Warwick był to niski, okrągły chłopak, z
okrągłą, piegowatą twarzą i z jasnymi włosami, które przypominały sprężyny. W
trzeciej klasie lubiłem żartować, że idealnie nadawałby się do walentynkowego
wystroju kawiarni pani Puddifoot, gdyby tylko przyprawić mu skrzydełka i
wręczyć łuk do ręki – i oczywiście szybko się nauczyłem, by w jego obecności
zbyt często nie nadużywać tego stwierdzenia, choć rzecz jasna, moje zdanie na
ten temat niewiele się zmieniło od tamtego czasu. Poza tym Warwick niekiedy
miewał nawet przebłyski inteligentnego humoru, choć miał też pewną zasadniczą
wadę – należał do tysiąca tych kolesi, którzy jedno spojrzenie Victoire w ich
stronę, choćby wyrażające skrajną pogardę, od razu odnotowywali w swoim
dzienniczku jako osiągnięcie kolejnego poziomu w ich relacji. Dlatego też gdy
tylko spotykałem Vicky gdzieś w szkole, Warwick od razu milknął jak zaklęty,
albo po prostu znikał, a potem żalił mi się, że to oczywiście moja wina, że
jego związek z Victoire nie rozkwita tak jak należy.
— Ty po prostu niszczysz całą atmosferę! –
skarżył się. – Gdyby nie ty, ja i Vickes mielibyśmy już gromadkę pięknych,
pulchnych dzieci.
No właśnie. I to nazywanie jej „Vickes”.
Skąd on wpadł na taki durnowaty pomysł?!
Ale w jego głowie zazwyczaj roją się same
głupie pomysły.
Na przykład takie jak ten, że skoro
przyjaźnię się z Vi, to sam już dawno mógłbym zdobyć jej serce. No chyba go coś
do cholery boli.
Przynajmniej mogę pochwalić się tym, że
jestem jedynym chłopakiem w całej szkole, który kiedykolwiek pocałował Victoire
Weasley. I kit, że oboje mieliśmy po siedem lat, przy czym otaczał nas cały
tłumek bachorów Weasley’ów i Potterów, skandujący piskliwie „BUZI, BUZI”! To
się nie liczyło!
Ale ponieważ wizja szczęśliwego pożycia
z Victoire nie była obsesją Warwicka, która równała się z jego jakże
oryginalnym kręćkiem na punkcie quidditcha, nie było z nim jeszcze tak źle jak
z niejakim Peterem Caldwellem.
Tak więc przez całą drogę do zamku, Warwick
narzekał na to, że Wood został nowym kapitanem drużyny i na pewno będzie dążył
do tego by wyeliminować go z reprezentacji Gryffindoru, bo będzie chciał
stworzyć skład marzeń, do którego nie będą zaliczać się okrągli pałkarze, i że
on, Warwick Pickering, upokorzony i poniżony na oczach całej szkoły, z
zaprzepaszczonymi szansami na małżeństwo z „Vickes”, dołoży wtedy wszelkich
starań, by pozbawić Wooda jego ukochanej miotły, a najlepiej z jego ukochanym
tyłkiem. I tak też dotarliśmy w końcu do Hogwartu.
Wielka Sala jak zwykle wyglądała wspaniale.
Tysiące świec unosiło się ponad stołami,
rozświetlając sklepienie, które ukazywało nocne niebo nad szkołą. Na długich,
błyszczących czterech stołach lśniły czystością złote puchary, talerze i
półmiski, na widok których zgodnie zaburczało nam w brzuchach. Ja i Warwick
zajęliśmy miejsca przy stole Gryffindoru, mając dobry widok zarówno na stół
nauczycielski, jak i na inne stoły, przy których zasiadali uczniowie. Ludzie z
Paczki Puchonów zaczęli machać do mnie jak szaleni, równocześnie wskazując
palcami na swoje piersi i robiąc obrzydzone miny, ale ja tylko złośliwie
wystawiłem swoją odznakę na działanie światła, aby jeszcze bardziej zakłuć nią
ich oczy. Za nimi dostrzegłem jeszcze czyjeś jasne włosy, ale zanim zdążyłem
przyjrzeć się im dokładniej, huknęły wrota i do Wielkiej Sali wkroczył profesor
Flitwick, w jednej ręce niosąc Tiarę Przydziału, a drugą dzierżąc różdżkę,
którą lewitował przed sobą kulawy stołek. Za nim do środka wlał się strumień
pierwszoroczniaków.
Wyglądali jak jakieś ogrodowe gnomy. Mógłbym
przysiąc, że kiedy Domie i Fiffie rok temu przybyły do Hogwartu, nie były aż
tak małe. Wszystkie te dzieci rozglądały się wokoło, wyraźnie zachwycone i
przerażone równocześnie. Flitwick jednym ruchem różdżki ustawił stołek na
środku przed stołem nauczycielskim, drugim smagnięciem lewitował na niego Tiarę
– po czym cała sala zamarła, oczekując aż stary kapelusz się poruszy.
I omal wszyscy nie podskoczyli, kiedy nagle
Tiara nabrała głęboko powietrza (a przynajmniej tak to wyglądało, bo przecież
kapelusze nie oddychają), po czym ryknęła ochryple na całą Wielką Salę:
Przed wielu laty i dłużej
Dawniej niż w głowie się mieści
Byłam ja tylko kapeluszem
Nakryciem bez myśli i treści
Lecz było czworo czarodziejów
Co chciało magię wciąż krzewić
Wiedzę swą przekazywać
I swymi talentami się dzielić
Wzięli więc mnie, nową tiarę,
Bo wszak dawno temu to było
I każde z nich swój talent
W mą gestię powierzyło
Jam więc jest Tiara Losu
Przede mną nic się nie skryje
Ja widzę pod strzechą włosów
Co jest w umysłu głębinie
Ja więc was poprowadzę
Ja wskażę wam wasz dom
I gdy mnie na głowę włożysz
Powiem ci, czy to on:
Gryffindor śmiały i dzielny
gdzie kwitnie męstwa cnota,
Hufflepuff dobra i słodka
gdzie do prawości ochota,
Ravenclaw piękna i mądra
docenia nad wyraz bystrość
oraz Slytherin przebiegły
gdzie się szanuje krwi czystość
Wiele tych domów łączy
Wiele je także dzieli
Tak jak bywało w przeszłości
Też wśród ich założycieli
Lecz razem Hogwart stanowią
Więc jedność najlepszą bronią
Bo gdy za murami cień wroga
Niech siłę wspólną da zgoda
Na głowy więc mnie wkładajcie
Lecz o tym nie zapominajcie.
Tiara skończyła śpiewać.
Cała Wielka Sala rozbrzmiała oklaskami i
gromkimi okrzykami, a stary kapelusz skłonił się po kolei wszystkim czterem
stołom i ponownie znieruchomiał. Warwick szturchnął mnie w ramię.
— Cień wroga za murami…? O czym pieprzy ta
czapka?
Pomyślałem o porwaniach, o dziwnych
doniesieniach z Biura Aurorów i cichych naradach Zakonu Feniksa, które w
zeszłym roku docierały do mnie w strzępkach, po czym wzruszyłem ramionami i
pokręciłem głową.
— Kiedy wyczytam czyjeś nazwisko i imię,
proszę o podejście do stołka i założenie Tiary Przydziału – obwieścił profesor
Flitwick głosem tak przenikliwym, że paru pierwszoroczniaków aż podskoczyło. – Turpin,
Sally!
Po kolei pierwszaki podchodziły na drżących
nogach do stołka, zakładały Tiarę, która opadała im aż na oczy, po czym
pobladłe, poczerwieniałe lub pozieleniałe na twarzy, czekały na werdykt i z
ulgą kierowały się do wyznaczonych im stołów. W tym roku przyglądałem się temu
procesowi o wiele dokładniej, bacznie śledząc wzrokiem młodych nowicjuszy
Gryffindoru. Każde z nich jawiło mi się w tym momencie jako mały lew do
okiełznania – wprawdzie młode i niedoświadczone, ale jednak trudne do
poskromienia. No ale w końcu sam jestem gryfonem. Jakoś dam sobie z tym
wszystkim radę.
Kiedy ja
byłem przydzielany do domu, Tiara Przydziału przetrzymała mnie na stołku chyba
przez pół roku szkolnego, zanim zdecydowała się, gdzie mnie umiejscowić. Z
początku napomknęła coś o Ravenclawie, lecz szybko zaniechała tego pomysłu,
przez całe kilka minut rozważając wszystkie aspekty mojego charakteru
przemawiające za Hufflepuffem i kiedy już prawie na sto procent myślałem, że
zostanę puchonem, ona wywrzeszczała na całą salę: „GRYFFINDOR”!
Dlatego
też często się zastanawiam, czy rzeczywiście zasługuję na miano gryfona. Teraz
dodatkowo zostałem prefektem, więc pewnie będę się nad tym zastanawiał dwa razy
częściej.
W
końcu Ceremonia Przydziału dobiegła końca i ze złotego tronu powstała profesor
McGonagall.
— Witam was wszystkich w nowym roku
szkolnym! – Jej głos był bardziej zachrypnięty niż zazwyczaj, a ona sama
również wyglądała jakoś inaczej. Jednak co było nie tak, zorientowałem się dopiero
wtedy, kiedy McGonagall już usiadła, a złote półmiski napełniły się potrawami.
Jej włosy były całkowicie i niezaprzeczalnie
białe. A przecież przed wakacjami były tylko przyprószone siwizną.
Jak można tak szybko osiwieć, nie będąc
metamorfomagiem? W całej Wielkiej Sali jaśniej od jej włosów świeciły tylko
perłowo białe duchy, płynące wśród świec ponad stołami.
Wzruszyłem ramionami do samego siebie, po
czym zabrałem się za złociste nóżki w miodzie, ponieważ czekoladowa żaba
należała już do przeszłości dalszej niż czasy założycieli Hogwartu, o których śpiewała
Tiara Przydziału. I w chwili, gdy sięgnąłem po dzban z sokiem dyniowym, w jego miejscu
pojawiła się głowa Prawie Bezgłowego Nicka.
— Ted Lupin, nowy prefekt Gryffindoru! –
zagrzmiała głowa, przez co o mało co nie wypuściłem dzbana z rąk. Duch wypłynął
ze stołu, ukazując się wszystkim w całej okazałości. – Moje najszczersze gratulacje!
Doprawdy, ta nominacja nie mogła trafić w ręce bardziej zacnego gryfona, jakem
żywy!
— Lupin może i jest
zacny, ale za to ty na pewno nie jesteś żywy – stwierdził Warwick, nakładając
sobie pokaźną porcję pieczeni, na co Prawie Bezgłowy Nick zrobił oburzoną minę.
— Za to ty
młodzianie, poplamiłeś sobie szatę jedzeniem. Wstydź się!
— Po prostu
zazdrości mi jedzenia – stwierdził Warwick obrażonym tonem, kiedy Nick obrócił
się tak raptownie, że głowa mu zachybotała i odleciał w stronę pierwszoroczniaków.
Następnie pojawiły się desery. Całe stoły
wypełniły się blokami lodów we wszystkich smakach, przyprószonych kolorowymi
posypkami i wiórkami czekoladowymi, gorące szarlotki z jabłkami posypanymi
cynamonem, ciastka z owocami polane syropem, czekoladowe eklerki, tysiące
rodzajów pączków, biszkopty z kremem, całe stosy truskawek i nie wiedzieć
czemu, budyń waniliowy. Starałem się jednak ograniczyć w szaleństwie jedzenia, ponieważ
wolałem, żeby szata nie pękła mi na samym początku roku szkolnego.
Aż w końcu uczta dobiegła końca, talerze i
półmiski zalśniły czystością, i ponownie powstała profesor McGonagall.
— Witam wszystkich nowych uczniów w
Hogwarcie, a starszych witam ponownie. Cieszę się, że wszyscy jesteście wypoczęci
i gotowi do dalszej ciężkiej i wymagającej pracy w nadchodzącym roku szkolnym.
No cóż, sami uczniowie wyglądali na raczej
mniej ucieszonych z tego powodu. McGonagall ciągnęła dalej:
— Jak zwykle przypominam o całkowitym
zakazie wstępu obejmującym Zakazany Las. – Automatycznie odnalazłem wzrokiem
Victoire i Pauline przy stole Ravenclawu, które właśnie spoglądały po sobie z
uniesieniem brwi. – Pragnę również nadmienić, że pan Filch, nasz woźny,
wyraźnie prosił mnie, abym uściśliła zakaz używania wszelakich Magicznych Dowcipów
Weasley’ów. – Tym razem to Victoire odszukała mnie wzrokiem, a ja wyszczerzyłem
do niej zęby. – Nabór do drużyn quidditcha rozpoczyna się pod koniec września, zainteresowanych
proszę do zgłaszania się do opiekunów domów, bądź kapitanów drużyn. – Przy
naszym stole Spell Wood obejrzał się wokół siebie, aby przekonać się ile
dziewczyn na niego patrzy, po czym uśmiechnął się olśniewająco. Odczułem przemożną
ochotę ku temu, aby wyciągnąć różdżkę i posłać pusty półmisek prosto w jego
pyszałkowatą twarz. – Chcę również nadmienić, że w najbliższych dniach będzie
przeprowadzona w szkole ankieta wśród uczniów pochodzenia mugolskiego, zlecona
nam przez Ministerstwo. Wszelkie szczegóły zawisną w gablotach z informacjami w
waszych domach. – Spojrzałem na Pauline, która gapiła się na dyrektorkę z
ogłupiałą miną. – Mam jeszcze jeden, ważny komunikat – oznajmiła profesor
McGonagall doniosłym głosem. – Muszę was poinformować, że w tym roku wszystkich
obowiązuje ścisły zakaz wchodzenia do lochów, zwłaszcza tych nieużywanych. Na
lekcje eliksirów będzie was odprowadzać nauczyciel. Tylko korytarz prowadzący do pokoju wspólnego Slytherinu będzie dostępny.
Prawie natychmiast w Wielkiej Sali podniósł
się szmer, a ja i Warwick wymieniliśmy zdziwione spojrzenia. Zakaz wchodzenia
do lochów? Niby dlaczego? Wychyliłem się lekko z miejsca i spojrzałem w
kąt stołu nauczycielskiego – Boorack siedział za blatem niczym pasza,
spoglądając na uczniów władczym wzrokiem świńskich oczek. No świetnie. Victoire
miała rację! Boorack wiedział, że my wiemy, a teraz skutecznie udaremniał nam
prowadzenie dalszego śledztwa. Teraz samo wejście do Starych Lochów naprawdę
mogło skutkować wydaleniem nas ze szkoły.
McGonagall uniosła rękę, aby uciszyć salę.
Trudno było nie zauważyć, że jej dłoń delikatnie drży na tle chybotliwego blasku
świec.
— Pragnę również oznajmić, że w tym roku
mamy zaszczyt powitać nowego członka grona pedagogicznego, panią… –
odchrząknęła lekko, po czym zmarszczyła brwi – …panią profesor Lunę
Lovegood-Scamander – wyrzuciła z siebie na jednym wydechu, po czym zmierzyła wszystkich
groźnym spojrzeniem, jakby się spodziewała, że ktoś się temu sprzeciwi.
Ale tym razem nikt nie odezwał się nawet
słowem.
Cała szkoła zamarła i wytrzeszczyła oczy – i
chyba tylko ja omal nie roześmiałem się w głos.
Czy Minerwa naprawdę zrobiła z Pomyluny profesorkę…?
Z Luny Lovegood?!
To już się nie dziwię, czemu Kaitlyn Jackson
i Boorack Junior tak łatwo dostali się do kadry prefektów! Widocznie to jakiś
rok beznadziejnych wyborów dla McGonagall. Kto normalny pozwoliłby Lunie
Lovegood uczyć w szkole?! I niech zgadnę jakiego przedmiotu…
— Profesor
Lovegood-Scamander będzie dzielić obowiązki nauczyciela opieki nad magicznymi
stworzeniami razem z Rubeusem Hagridem – oświadczyła sucho McGonagall. – Ale
chyba nie zdążyła jeszcze dotrzeć do szkoły…
W tym jednak momencie, drzwi Wielkiej Sali
otworzyły się z rozmachem i pojawiła się w nich najdziwniejsza postać, jaką
widział Hogwart.
Szczerze mówiąc, Luna wyglądała jak żeński Albus
Dumbledore, z tym drobiazgiem, że była jeszcze dziwaczniejsza.
W uszach dyndały jej nieodłączne,
pomarańczowe rzodkiewki, jej szyję zdobił odwieczny naszyjnik z kapsli po piwie
kremowym, na sobie miała długą, ciemnogranatową szatę, którą najwyraźniej sama
wyszyła w srebrne gwiazdy i księżyce, ale najdziwniejszy był stroik, osadzony
na jej jasnych, spływających aż do pasa, mysich włosach.
Nie była to bowiem zwyczajna tiara, taka
jaką nosiła McGonagall, albo moja babcia. Była to słynna rekonstrukcja diademu Roweny
Ravenclaw, stworzona przez starego Ksenia Lovegooda. Przy uszach sterczały jej
dwie małe, złote trąbki, na opasce wokół czubka głowy skrzyły się maleńkie,
niebieskie skrzydełka, a przez czoło przebiegał jej pasek, po środku którego
również umieszczona była pomarańczowa rzodkiewka. Czy Luna zamierzała nosić to
cudactwo na głowie podczas każdej przeprowadzanej lekcji…? Nowa pani profesor
zaczęła iść w stronę McGonagall, uśmiechając się delikatnie i oglądając się na uczniów
lekko rozkojarzonym wzrokiem wielkich oczu, zupełnie jakby dziwiło ją to, że
jest ich aż tak dużo.
Za to uczniowie gapili się na nią z
otwartymi otworami gębowymi.
A tymczasem ona jak gdyby nigdy nic przeszła
przez całą długość sali i usiadła obok Hagrida, który podsunął jej widocznie specjalnie
dla niej zostawioną miskę budyniu…
Ten budyń.
Od początku mogłem się domyślić!
McGonagall odchrząknęła znacząco wśród
głuchej ciszy.
— Eee… powitajmy
nową panią profesor oklaskami.
Rozległy się niemrawe oklaski. Wszyscy byli
w zbyt wielkim szoku, żeby mieć siłę na nadwyrężanie rąk. Luna jednak
kompletnie nie zwracała uwagi na to raczej chłodne powitanie, gapiąc się na
lewitujące świece i zajadając się budyniem.
Po chwili znowu wybuchł gwar, kiedy
McGonagall oznajmiła koniec rozpoczęcia roku szkolnego. Wszyscy powstawali z
miejsc i tłumnie zaczęli kierować się w stronę wyjścia, rozprawiając między
sobą o nowych zarządzeniach, a przede wszystkim – o nowej nauczycielce. Zanim
jednak zdążyłem choćby powstać z miejsca, znikąd pojawiła się przy mnie
Kaitlyn, zupełnie jakby się aportowała. Pozbyła się już swojego dresu, ale
szkolna szata i tak wisiała na niej luźno – mogłem się tylko domyślać, iż
Kaitlyn specjalnie dla swojej wygody zamawiała u Madame Malkin dwa razy za
szeroki rozmiar.
— Wiesz co, Lupin – powiedziała teraz,
wprawdzie nie paląc już papierosa, ale za to żując gumę, którą mlaskała raz po
raz. – Tak się składa, że jestem cholernie zmęczona i chyba sobie pójdę, także
dzięki, że zgodziłeś się sam odprowadzić gówniarzy do wieży. – Wyjęła gumę z
ust, po czym przykleiła ją do mojej odznaki. – Siema.
Ale ja wyciągnąłem różdżkę.
— Waddiwasi!
Guma wystrzeliła w powietrze i trafiła
Kaitlyn prosto w czoło, zanim ta zdążyła się uchylić. Wycelowałem różdżkę w
swoją odznakę, mruknąłem „Tergeo” i już miałem odejść, kiedy Jackson
wydobyła różdżkę ze swojego koka – ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć,
pojawiła się przy nas profesor Lovegood-Scamander.
Przez chwilę gapiła się na nas w milczeniu,
aż w końcu spojrzała na mnie.
— Ty jesteś Ted
Lupin – bardziej stwierdziła, niż zapytała. Jej głos był równie rozkojarzony
jak jej spojrzenie.
— Eee… no tak… –
powiedziałem ostrożnie, zastanawiając się, czego Luna może ode mnie chcieć.
Wciąż gapiła się na mnie wzrokiem tak
nieruchomym, jakby jej oczy były tylko kulkami ze szkła.
— Byłeś trochę
mniejszy, jak cię ostatni raz widziałam.
— Taaak… to możliwe…
— Twój ojciec też
był prefektem – zagadnęła nagle. – Wiedziałeś o tym?
Tylko kiwnąłem głową, czując się coraz
bardziej dziwnie. Wielka Sala pustoszała z każdą sekundą, wokół kręciły się
pierwszoroczniaki, nie wiedzące, co ze sobą zrobić, Jackson wciąż celowała we
mnie różdżką z gumą przyklejoną do czoła, równocześnie lampiąc się na nową
nauczycielkę jak rażona piorunem. Luna natomiast przyglądała mi się wciąż z
wyraźnym zainteresowaniem.
— Twój ojciec uczył
kiedyś tu w szkole. Uważam, że był bardzo dobrym nauczycielem.
— Eee… dzięki…? –
wyjąkałem, mając kompletną pustkę w głowie, co mógłbym powiedzieć w tej
sytuacji.
— Szkoda, że umarł –
stwierdziła Luna, wciąż mówiąc tym samym rozmarzonym tonem. – Ogólnie rzecz
biorąc, gdyby nie wojna, miałbyś naprawdę fajnych rodziców.
Po czym odeszła, pozostawiając mnie w
gorszym stanie psychicznym, niż byłem przez całe to lato.
No tak. Mój ojciec był prefektem. Mój ojciec
był świetnym nauczycielem i wspaniałym człowiekiem. Takie rzeczy słyszałem
przez całe życie.
Ale żeby ktoś tak otwarcie uświadomił mi, co
naprawdę straciłem?
I to w przeciągu pięciominutowej,
beztroskiej pogawędki…?!
O mamie znałem mnóstwo opowieści. Wprawdzie
Andromeda nie rozmawiała o niej ze mną zbyt często, domyślam się dlaczego. Jednak
wszyscy inni, którzy ją znali, bardzo chętnie opowiadali o tym, jaka była.
Mówili, że okropna z niej była niezdara, że potrafiła wyłożyć się na prostej
drodze i prawie zawsze wszystko wylatywało jej z rąk. Że nienawidziła imienia
Nimfadora, które nadała jej Andromeda i dlatego wszystkim kazała mówić do
siebie „Tonks”. Że była beznadziejna w zaklęciach gospodarskich, w przeciwieństwie
do mojej babci, uwielbiała „Fatalne Jędze”, była najmłodszym aurorem w Ministerstwie,
a jej mentorem był sam Alastor „Szalonooki” Moody. Że była dowcipna, zabawna,
miła i odważna.
O moim ojcu miałem bez porównania mniej
informacji.
Był prefektem. Był świetnym nauczycielem i
wspaniałym człowiekiem. Wszyscy jak mantrę powtarzali w kółko tylko te trzy
frazesy – tylko dlaczego właściwie Remus Lupin był takim wspaniałym człowiekiem?
Nikt jakoś nie kwapił się zbytnio, żeby mi to powiedzieć.
Ze zdjęciami mamy miałem całe albumy. Zdjęć
taty miałem tylko kilka, i to wszystkie zrobione tego samego dnia.
Coś mi się widziało, że niezbyt polubię
panią profesor Lovegood-Scamander.
— Lupin…?
Kaitlyn już nie celowała we mnie różdżką.
Wpatrywała się we mnie zdezorientowana, wciąż z gumą na czole, którą
własnoręcznie tam przykleiłem.
— Odprowadźmy
pierwszaki i miejmy już to z głowy.
Tylko kiwnąłem głową w milczeniu, po czym schowałem
różdżkę do kieszeni szaty. I już miałem ruszyć w stronę wyjścia, kiedy nagle otrzymałem
mocnego szturchańca w bok.
— I zmień te włosy,
do cholery! Znowu są niebieskie!
Na koniec krótko:
Wytłumaczcie mi, jakim cudem doszło niemal 1000 nowych wyświetleń, a poprzedni rozdział skomentowała tylko jedna osoba.
Proszę Was tylko o to.
A dedykację tego rozdziału otrzymuje Nez - chyba z wiadomych przyczyn.
Nox/*
Rozgoryczona, zniechęcona i zdemotywowana brakiem komentarzy ~ Tita
— Pragnę również oznajmić, że w tym roku mamy zaszczyt powitać nowego członka grona pedagogicznego, panią… – odchrząknęła lekko, po czym zmarszczyła lekko brwi – …panią profesor Lunę Lovegood-Scamander – wyrzuciła z siebie na jednym wydechu, po czym zmierzyła wszystkich groźnym spojrzeniem, jakby się spodziewała, że ktoś się temu sprzeciwi.
OdpowiedzUsuńLUNA W AKCJI
Umarłam
LUDZIE KOMENTuJCIe
JA CHCe NAsTepny RoZDZIaŁ!
(niedziałający caps, polecam)
Tita, podbijesz mi kartę stałego czytelnika?
TEDDY MA SWOJĄ NARIACJĘ
umarłam po raz drugi, gdy Simon wbił do przedziału z sową Pocky :')
Ogólnie bardzo trafnie oddajesz charakter postaci z kanonu, szanuję i zazdroszczę!
'Zew Hogwartu" <- Trafne określenie!
- Nez
PS. DAWAJCIe Z KOMenTArZAMI! JA CHCe WIĘĘĘĘĘĘCEJ!
Nez
A MÓWIŁAM, ŻE NOWE POSTACI CI SIĘ SPODOBAJĄ? :D
UsuńKurczę, ja po prostu nie mogłam dedykować tego rozdziału nikomu innemu, nawet gdybyś nie skomentowała ostatniego rozdziału jako jedyna - wejście smoka-Luny należy Ci się bezapelacyjnie!
A co do tej słabej aktywności, przyjmuję tylko dwa wytłumaczenia: Albo wszyscy mają naprawdę długotrwałego kaca po Sylwestrze (a trzeba było nie pić tyle Ognistej!), albo po prostu wystawianie ocen wyczerpuje Wasze siły. W każdym razie ja cały czas cierpliwie czekam na odzew :)
Pozdrawiam luniaście i budyniaście. A swoją drogą, ten Harry to ma pomysły...
~ Tita
Przeczytane, nadrobione. Że jestem frajerem, nie skleję sensownego komentarza pewnie przez długi czas (problemy ze sobą, zawsze wtedy znikam z większej części intetnetów), ale wiedz, że doceniam to, co robisz. #niejedzcie
OdpowiedzUsuńNo w końcu ktoś się odezwał! Bo już zaczynałam wpadać w depresję i gubić sens życia. No ale cóż, to się przecież każdemu zdarza.
UsuńMoje pytanie brzmi: kac, szkoła? A zresztą, nieważne. Ważniejsze pytanie to: czego konkretnie mamy nie jeść? Bo jeżeli chodzi o całe świąteczne żarcie, to niestety za późno [*]
Dziękuję za docenienie. Przydałoby się parę słów na temat treści rozdziałów, to chyba niezbyt wiele, zważywszy na to, ile słów ja przekazuję Wam w jednym rozdziale. Ja tu się rozpisuję, a z drugiej strony nic!
Najwyraźniej muszę się jeszcze bardziej postarać, skoro zawartość rozdziału sama w sobie nie zachęca do opinii.
Przede wszystkim koniec z naprzemiennym terrorem i błaganiem o komentarze... Znużyło mnie to nieco po tych dwóch latach.
Dziękuję bardzo za komentarz i ogółem znak życia ~ Tita
Sorry że nie dodaje komentarzy , ale przez te wszystkie poprawy nie wyrabiam . xdddd Ogolnie rozdzial epicki , podoba mi sie narracja Teda i Victorie , i ciesze sie ze teraz bedziemy mogli zobaczyc jeszcze dormitorium gryffu , w sensie jak sie tam zyje i wgl .
OdpowiedzUsuńI zgadzam sie z Nez ze to wejscie Simona do przedziału bylo epickie , sie usmiechnelam az !
I chce zobaczyc ten formularz dla mugolakow i w ogole bedzie jeszcze narracja Pocky nie ? Bo bez niej to juz nie bedzie to samo !
Cała w poprawach Kaja
Ja właśnie dzisiaj miałam wystawienie ocen, w piątek trzynastego, hehe. Cieszę się, że mimo popraw skomentowałaś, zaczynam odzyskiwać utraconą wiarę w ludzkość xD
UsuńTaaak, w tej częsci będzie dużo takich wejść Simona!
Jak na razie macie więc malutki zarys Tedoire i muciupeńki zarys Pockemona. Więcej już nic nie zdradzę!
Pozdrawiam i życzę rychłego wytchnienia od szkoły, zarówno jak i sobie! ~ Tita
Hej!
OdpowiedzUsuńZaprzepaściłam tak długi komentarz. Skasował mi się. Sorki ale nie chce mi się go pisać ponownie. Ogólnie w całym komentarzu chodziło o moje uwielbienia dla tego rozdziału i opowiadania. Postaram sie pisać komentarze regularnie, choć nie wiem jak mi to wyjdzie. No! Ale postaram sie.
Pozdrawiam
Gwen
Na szczęście ten komentarz również w pełni zaspokaja moją próżność xD
UsuńDziękuję za miłe słowa!
Miałam nie wywierać presji na czytelnikach :') Ale i tak życzę Ci powodzenia w sklejaniu komentarzy - to dla mnie naprawdę duża motywacja, dzięki nim nie tylko czuję się, ale i piszę lepiej, a tak przynajmniej jest w moim mniemaniu.
Jeszcze raz dziękuję bardzo i pozdrawiam! ~ Tita
https://docs.google.com/document/d/1NPT7KCwwzM0XHFmnh3vtNmfu0aaIOj--hoZN8eT3SmE/edit
OdpowiedzUsuńTak tylko zarzucę (wejdź, to nie reklama...tylko...coś...dziwnego...
Boże, co ja robię)
O Jezu... To jest świetne xD. Teraz mam ferie więc no, postaram sie XD.
UsuńGwen
By nie zapomnieć skomentować, zapisałam sobie karteczkę, którą oczywiście zgubiłam... Ale znalazłam wolną chwilkę, więc komentuję :-D.
OdpowiedzUsuńTylko po tym czasie już nie pamiętam, co chciałam w komentarzu napisać. A więc ogólnie: rozdział jak zwykle świetny.
A teraz lecę czytać kolejny ;-).
30 yrs old Information Systems Manager Hedwig Viollet, hailing from Schomberg enjoys watching movies like "Low Down Dirty Shame, A" and Painting. Took a trip to Harar Jugol and drives a Ferrari 340 MM Competition Spyder. mozesz sprobowac tez z
OdpowiedzUsuń