Victoire Fleur Weasley
Zwycięstwo jest antonimem przegranej. Dlatego Victoire nienawidzi przegrywać.
A tak
się składało, że przegrywałam na całej linii.
Nawet
gdybym założyła na głowę zaginiony diadem Roweny Ravenclaw, który ponoć dodawał
jej mądrości – i wcale nie mówię tu o dziwacznym, uskrzydlonym stroiku Luny
Lovegood z rzodkiewek i trąbek – moi przyjaciele i tak by mnie nie posłuchali.
Wprawdzie większość z nich jest w Ravenclaw, a i Ted Lupin nie ustępuje nikomu
w inteligencji, ale nie… w końcu po co słuchać głosu rozsądku!
A
głosem rozsądku byłam ja, rzecz jasna.
Nie
pomagało pokazywanie im kalendarzy i wałkowanie z nimi miesięcy w roku.
Argument, że zaczął się już październik, a kompletnie nic się nie wydarzyło
jakoś nieszczególnie do niech docierał. Ani to, że trawa na błoniach zdążyła
pożółknąć i zblaknąć, woda w jeziorze zmętniała, Wierzba Bijąca przybrała złote
listki, a Zakazany Las zaczynał już łysieć. Wokół szkoły robiło się coraz
bardziej chłodno i wietrznie, a w samej szkole cieplej, kiedy zaczęto rozpalać
we wszystkich kominkach. Raz poświeciło słońce, raz popadał deszcz. I nic,
przysięgam, że nic się nie działo!
Zakaz
wchodzenia do lochów, który obowiązywał w dalszym ciągu, był dziwny?
Oczywiście, moim skromnym zdaniem istniało jednak blisko parę milionów
potencjalnych przyczyn tego niecodziennego zjawiska. W lochach mogło zdarzyć
się dosłownie wszystko, zwłaszcza patrząc na to w kontekście świata magii:
mogło coś się zapaść, rozlać, jezioro zaczęło przeciekać do podziemi zamku,
odkryto jakąś nową Komnatę Tajemnic albo sekretne przejście sprzed tysiąca lat,
zamknięto tam trójgłowego psa, co już się przecież zdarzało w tej szkole,
postanowiono zamagazynować tam coś w rodzaju Kamienia Filozoficznego, coś
remontowano albo przebudowywano, Boorack zażyczył sobie powiększyć swoje
oślizgłe włości, albo jego tajemne laboratorium rzeczywiście wybuchło,
zatruwając mieszczącymi się tam paskudztwami całe lochy, może w ciemnych,
podziemnych korytarzach zalęgły się wielkie, transmutowane szczury, na które
wszędzie trzeba było zastawić magiczne pułapki i zabójcze trutki, może całe
piwnice pokrył grzyb i zgnilizna z powodu ciągłej wilgoci, może nie wytrzymała
tysiącletnia kanalizacja, albo wewnątrz starych cel obudziły się nagle jakieś
dawno zapomniane, potępione dusze uczniów wiszących tam kiedyś na łańcuchach
pod sufitami, bądź inne ciemne, tajemnicze moce, na przykład wyjątkowo
rozsierdzona rodzinka boginów, dementorzy, bazyliszek? Wiele z tych
powodów mogły wcale nie mieć związku z Boorackiem, więc niekoniecznie on musiał
za tym stać, zwłaszcza, że przecież McGonagall, jakkolwiek w zeszłym roku
zgodziła się na te całe głupie śledztwo, mimo wszystko nie uchylała się tak
biernie do jego zachcianek. Równie dobrze mogłabym jednak zamiast tymi
argumentami, rzucić w głowę Pocky serią kulek zmiętego pergaminu, a i tak jej
reakcja byłaby taka sama: lekko urażona, to fakt, ale niezmiennie uparta i
lekceważąca.
A
najgorsze było to, że w tej sytuacji to ja uchodziłam za ignorantkę. W tej kwestii
nie mógł zajść chyba większy błąd.
Oczywiście, że nie ignorowałam wszystkiego, co się wokół mnie działo. Zgodziłam
się z Pauline co do tego, że ta cała ankieta była zdecydowanie dziwna i nawet
wyraziłam podejrzenie, iż niekoniecznie musiało stać za nią ministerstwo, wbrew
temu, że przyznając rację Pocky, mogłam dać jej nadzieję na to, że w cokolwiek
się zaangażuję. Co do piosenki Tiary Przydziału na początku roku, o tym całym
wrogu za murami i w ogóle – dla kogoś, kto dorastał w otoczeniu Weasley’ów i
Potterów, nie było to jeszcze aż tak alarmujące – miałam bowiem świadomość
tego, że gdyby rzeczywiście groziła nam jakaś większa wojna, stary kapelusz, w
swej naturze gadatliwy i skłonny do patosu, o wiele bardziej rozwinąłby się z
tym tematem podczas swojego corocznego, śpiewanego orędzia. O jednoczeniu się
domów powtarza jednak niemal zawsze, więc gdzie tu powody do niepokoju? Nie
wspominając już o tym, że wątpię, by uściśnięcie dłoni z Gigi Bulstrode miało
zagwarantować mi ocalenie w razie grożącej nam zagłady świata.
Co do
Luny, nie istniał chyba żaden dziwaczniejszy pomysł od zatrudnienia jej w
Hogwarcie. Tak, mogło stać za tym ministerstwo, tak, mógł stać za tym Zakon...
Ale równie dobrze mógł nikt za tym nie stać. Choć trudno było mi uwierzyć w to,
by McGonagall zatrudniła Lunę Lovegood z własnej, nie wywołanej żadnymi
wątpliwej jakości prochami woli, mimo wszystko musiałam przyznać, że wraz z
wiekiem, chociaż nie kosztem surowości, dyrektorka przejawiała coraz większe
skłonności do sentymentalizmu… A Luna, to w końcu Luna. Wysłała rodzinkę na
wycieczkę w celu poszukiwania chrapaków krętorogich, a sama zaczęła realizować
świetlane marzenie edukowania młodego pokolenia w zakresie nargli,
gnębiwtrysków i innych tym podobnych bzdur. I chyba po raz pierwszy w życiu
zaczęłam doceniać to, że opieki nad magicznymi stworzeniami naucza nas Hagrid.
Nie to,
że nie lubię Luny. W pewnym sensie nawet ją podziwiam, głównie za odwagę, z
jaką broni swoich, choćby najbardziej niewiarygodnych i fantastycznych poglądów.
A ja, chociaż nie wierzę w żadne wróżbiarstwa, wizje, bajki i wymyślone
stworzenia, nie trzymając się niczego, co nie miałoby stabilnej podstawy w
faktach, nie posiadałam takich umiejętności jak ona. I starając się twardo
stąpać po ziemi, miałam wrażenie, że wciąż się chwieję, że podłoże, po którym
kroczę, wcale nie jest aż tak stabilne jak sądzę, że gdzieś pode mną coś się
załamuje i ugina się, że w każdej chwili mogę spaść. Luna wyglądała zwiewnie,
delikatnie i krucho, ale była silna, o wiele silniejsza, niż na to wyglądała.
Ja również wyglądam krucho. I jestem krucha.
A
potwierdzało to pewne zjawisko, do którego od pewnego czasu nie chciałam
przyznać się przed samą sobą.
Gdy
tylko Pocky, Teddy, ktokolwiek napomykał o podejrzanym charakterze nowych
zakazów w szkolnym regulaminie, dziwnie zadowolonym nastroju Booracka, bądź
czymkolwiek, co miało być niejako zastanawiające – ja zamykałam oczy i uszy,
zaciskałam usta i udawałam, że wszystko to odbija się ode mnie jak za sprawą
Zaklęcia Tarczy – ale w duchu aż cała się trzęsłam, tykałam jak mugolska bomba
zegarowa. W nocy, kiedy zostawałam sama wśród czterech kolumienek swojego
łóżka, odgrodzona od świata granatowymi zasłonami i wolna od ciągłych
informacji, którymi bombardowano mnie bez ustanku, musiałam sobie powtarzać, że
przecież nie chcę kłopotów, wmawiać sobie, że pragnę ich tylko uniknąć, nie
dopuścić do jakichkolwiek niepożądanych przygód.
Ale
prawda była taka, że pożądałam przygód bardziej niż czegokolwiek. I mogłam
kłamać, milczeć, udawać, że tego nie wiem – ale tak właśnie czułam i zdawałam
sobie z tego sprawę doskonale. Moja cicha natura broniła się zażarcie przed
niespokojnym duchem. A przede wszystkim zżerała mnie ciekawość. Ciekawość
nieznanego, która rozbudzała we mnie nowe pokłady energii, o których dotychczas
nie miałam pojęcia.
To już
samo w sobie było niebezpieczne. A skoro nie umiałam przed tym uchronić samej
siebie – jak miałabym ustrzec przed tym innych…?
A
wydawałoby się, że moje postanowienia z początku tego roku szkolnego, dotyczące
w głównej mierze zostania zwykłym, szarym człowieczkiem, zajmującym się tylko
ocenami, zdobywaniem punktów dla domu i kibicowaniem swojej reprezentacji
quidditcha, były takie twarde, takie niezachwiane! Nie przewidziałam tylko
jednego, drobnego szczegółu – bycie szarą i nudną jest cholernie trudne, a już
zwłaszcza dla kogoś, kto podświadomie chce się wyróżniać. Tak samo zresztą, jak
dla dosyć nieśmiałej osoby, która wyróżnia się w tłumie chcąc nie chcąc.
— Och,
spójrzcie na mnie, poddani! To ja, moje srebrne włosy i mój świetny tyłek…
— Orellia, ona tu
idzie.
Jedna
puchonka trąciła drugą w ramię.
Druga,
czarnowłosa, obejrzała się, po czym obie jak gdyby nigdy nic uśmiechnęły się do
mnie szeroko i pomachały rękami. Odpowiedziałam im lekkim uśmiechem i to nawet
całkiem udanym jak na skryte chęci, by udławiły się swoim śniadaniem.
Na
swoje nieszczęście miałam doskonały słuch, choć większość ze szkolnych plotkar
zdawała się żyć w błogiej nieświadomości co do tego faktu. Takie uwagi słyszałam
kątem ucha prawie zawsze, gdy przekraczałam próg Wielkiej Sali i jeżeli można
przyzwyczajenie do nich nazwać odpornością, to owszem – w jakimś stopniu byłam
na nie odporna. Dowodzi temu fakt, że uśmiechnęłam się do Orellii i Esme,
zamiast posłać w ich stronę wazę z owsianką. Choć rzecz jasna, ich głupie
gadanie nie spłynęło po mnie tak, jak po nich spłynęłaby owsiana maź.
Sklepienie Wielkiej Sali było stalowo szare, klasycznie jesienne. Przy stole
Ravenclawu usiadłam bez większego rozglądania się wokół siebie, bo jakoś
niespecjalnie miałam ochotę natrafić przypadkiem wzrokiem na tuzin kolejnych
dziewuch obgadujących sposób w jaki wchodzę do Wielkiej Sali, spoglądam na
sklepienie, odgarniam włosy, siadam, jem i oddycham. Pomijając kwestię chłopców,
którzy wprawdzie nie obrabiali mi tyłka za moimi plecami, ale za to się na
niego bezczelnie gapili. Odgarnęłam włosy, starając się to robić jak najmniej
pretensjonalnie, odetchnęłam lekko, po czym chwyciłam za widelec. Zdawało mi
się, że dzisiejszego ranka rozmowy w Wielkiej Sali rozbrzmiewają wokół mojej
głowy jak nieznośne bzyczenie bąkojadów i wcale a wcale mi się to nie podobało.
— Co…?
– Dominique uniosła głowę, jakimś cudem odrywając się na chwilę od pochłaniania
góry jajecznicy na bekonie, po czym spojrzała na mnie pytająco, wciąż z pełnymi
ustami, aż w końcu podążyła wzrokiem w stronę stołu puchonów, a dokładniej tej
jego najbardziej rozchichotanej strefy. – Znowu Orellia…?
Niechętnie kiwnęłam głową.
— Dałabym jej w
pysk, gdybym nie miała teraz ważniejszych spraw na głowie – odparła moja
siostra, ze stoickim spokojem odwracając się z powrotem do swojego talerza.
— Takich, jak
pożarcie równowartości trolla? – spytałam, z lekkim niepokojem obserwując
zawrotne tempo, z jakim Dominique wsuwała w siebie tony pożywienia.
Di
spojrzała na mnie z wyrzutem, ledwo co przełykając grzankę niemalże w całości.
— Jedzenie to
energia, a ja potrzebuję dziś mnóstwo energii! – ofuknęła mnie. – Dzisiaj nabór
do drużyny. Dzisiaj, rozumiesz, DZISIAJ.
Tylko
wzruszyłam ramionami, rozglądając się za jakimś skromnym kawałkiem tosta.
Oczywiście, całym sercem życzyłam Domie szczęścia, ale sam quidditch jakoś
nieszczególnie wzbudzał we mnie jakieś większe emocje poza przestrachem, że
kiedyś któremuś z tłuczków zdarzy się przypadkiem zboczyć w stronę widowni.
— A co do Orellii –
dodała Di zdawkowo, między łykiem soku z dyni, a ugryzieniem grzanki – to nie
ma się czym martwić, ona po prostu ci zazdrości. Zresztą, jak każda głupia
laska w tej szkole.
— Nie chcę nic mówić,
Domie – wtrąciła się Fiffie znad swoich płatków z mlekiem – ale to raczej marna
forma pocieszenia…
— No co zrobię, taka
prawda – Di wzruszyła ramionami. – A prawda zazwyczaj jest niestety bolesna.
Jakby
na potwierdzenie jej słów, wzdłuż stołu przeszła Nannah Stone, znana na cały
Hogwart ze swojej namiętnej i szalonej miłości do Spella Wooda, przy czym,
rzecz jasna, nie omieszkała po drodze rzucić mi pogardliwego spojrzenia, tak
samo zresztą patrząc na moje minimalistyczne śniadanie – podejrzewałam, że zaraz
pewnie cała szkoła będzie się oburzać, że urządzam sobie jakąś bezsensowną
dietę. A ja po prostu nie potrzebowałam dużo jeść. A już zwłaszcza rano.
Szczerze mówiąc, nigdy nie potrafiłam zrozumieć ludzi, którzy jedli obfite
śniadania. Dominique to jeszcze, w końcu była rannym ptaszkiem i to w dosłownym
znaczeniu tego słowa – kiedy cały zamek pogrążony był jeszcze w głębokim śnie,
ona już śmigała na miotle na stadionie quidditcha, miała więc prawo odczuwać
lekki głód… wilczycy… która nie upolowała nic od tygodnia… i pożerała swoje
młode…
Teraz
rzuciła mordercze spojrzenie na Pauline, która poprosiła ją tylko o podanie
dżemu. Zupełnie, jakby musiała przy tym przerwać wpychanie w siebie jedzenia na
niewiadomo jak długo.
— Orellia Craig jest
głupia – stwierdził Simon Larieson, siedzący na wprost mnie, z miną pełną
zastanowienia, mieszając łyżeczką od dżemu w swoim soku z dyni. – Głupia, ale
ładna.
— Ale głupia –
skwitowała twardo Pauline, równocześnie czerwieniejąc lekko. – Zresztą, kogo to
obchodzi?
Simon
momentalnie przestał kręcić łyżeczką.
— Dobra, zjedliście
już? – wypaliła Dominique, a w jej oczach zabłysły znajome ogniki szaleństwa. –
Świetnie! A więc możemy iść!
Pocky
wymamrotała tylko coś pod nosem, najwyraźniej naburmuszona z powodu tego, że
jeszcze wcale nie zdążyła zjeść, ale ja i Fiffie wstałyśmy natychmiast, może z
tej przyczyny, że my najlepiej znałyśmy fioła Domie na punkcie quidditcha i
wiedziałyśmy co nam grozi za choć pięć sekund zwłoki. Pożegnałyśmy się więc z
Simonem, który nie widział obowiązku w tym, by oglądać nabory do domowej
drużyny, po czym opuściłyśmy Wielką Salę, kierując się w stronę wyjścia z
Zamku. Dominique oczywiście kroczyła na przedzie, maszerując tak żwawo, jakby
wcale nie wstała dzisiaj wcześniej nawet od skrzatów domowych, aby od świtu
ćwiczyć latanie na miotle i odbijanie tłuczka w wyimaginowany cel, zapewne
wyobrażony w jej skrzywionym umyśle jako czerwona twarz Booracka. I zamiast
padać na twarz ze zmęczenia, ona całkiem raźno zbiegła z marmurowych schodów i
jako pierwsza pokonała trawiaste zbocze.
Przez
szkolne błonia przetaczał się delikatny dźwięk fletu, który urwał się nagle,
gdy Hagrid dojrzał nas na szczycie kamiennej ścieżki prowadzącej do jego
chatki. Wtedy przestał grać i pomachał do nas ogromną ręką. Zbiegłyśmy na łeb i
na szyję po kamieniach, próbując nadążyć za Domie, która rzecz jasna
błyskawicznie znalazła się na dole.
— Cześć
Hagridzie! – zawołała radośnie z wypiekami na twarzy. – Zgadnij co…! Mam dziś
testy do drużyny quidditcha! Będę zdawać na pałkarza, bo pałkarze odbijają
tłuczki i legalnie rozwalają wrogów…!
— No, no, spokój,
zaraz! – Hagrid uniósł ręce jakby uspokajał rozpędzonego hipogryfa, na co
Dominique złapała głęboko tchu, po czym zamknęła w końcu jadaczkę. Wyglądał na
wyraźnie rozbawionego jej ożywieniem, bo kiedy się odezwał, broda mu się
zatrzęsła. – Nabór? No, to widzę, że mamy w Hogwarcie nowego Charliego
Weasley’a! Ten to był dopiro gracz, niech skonam… I nie gadam tak tylko
dlatego, że lubię go ze względu na smoki…! Cholibka, Charlie to legenda! A i
Ron i bliźniaki byli niezgorsi – mrugnął do mnie i do Domie znacząco.
Dominique tylko machnęła ręką.
— Tak, tak – rzekła
z lekka znużonym tonem. – Każdy zna piosenkę „Weasley jest naszym królem”, już
ciocia Ginny o to zadbała…
— Ale to nie ona ją
umyśliła – zachichotał Hagrid.
— Co? – zdziwiła się
Di. – To niby kto?
Hagrid
uśmiechnął się złośliwie pod gęstwiną brody.
— A był tu kiedyś w
Hogwarcie taki gałgan… Do stu galopujących gargulców, omal nie straciłem przez
niego roboty i to na samym starcie!... No – klasnął w wielkie dłonie – ale o
tym opowim wam na herbatce. Tylko przyleźcie do mojej chałupy po tych całych
naborach!
— Zgoda! – zawołała
Dominique, którą wyraźnie zaintrygowała ta historia. – Będziemy!
Po czym
udałyśmy się na stadion quidditcha.
Kolorowe płachty zdobiące trybuny poszczególnych domów były jeszcze zdjęte,
przez co zabudowa boiska stała naga, przypominając wielki, żelazny szkielet.
Jak można było się tego spodziewać, na miejscu znalazłyśmy się jako pierwsze –
nie było jeszcze nawet Sherry Power, prefekciny Ravenclawu i postrachu całej
szkoły, która była również kapitanką drużyny, co zsumowane, dawało jej podwójny
zakres władzy i poszerzone pole do rozstawiania ludzi po kątach, a to niestety
uwielbiała najbardziej, czego z kolei nie można było powiedzieć o innych, Bogu
ducha winnych ludziach. Dominique oczywiście już chyba od piątej rano była
przebrana w sportowy strój i nawet podczas śniadania nie wypuszczała miotły z
rąk. Teraz więc zaczęła maszerować po pustym boisku w tę i z powrotem, ciskając
się gorzej niż Boorack na eliksirach:
— Co to
ma być, do cholery, za organizacja…! Ravenclaw, na sto hipogryfów! No i gdzie
są ci wszyscy debile, których i tak rozgniotę na krwawą miazgę…?
— Ktoś idzie! – zawołała
nagle Fiffie, tym samym nie dopuszczając do snucia przez Dominique coraz
bardziej makabrycznych wizji.
Ale
tym, kto nadchodził, wcale nie był ani żaden członek, ani nawet kandydat do
drużyny. Była to Brenda, jak zwykle zdyszana i zaaferowana, z rozwalającym się
notatnikiem w jednym ręku, z jadowicie różowym piórem w drugim, a dla
dopełnienia jej dziennikarskiego wizerunku, na szyi dyndał jej wielki,
starodawny aparat na skórzanym pasku.
— Victoire!!
– zapiszczała na samym wstępie, po czym jak zwykle rzuciła się na mnie,
boleśnie wbijając mi w brzuch swój sprzęt. – A więc tutaj jesteś, wszędzie cię
szukałam, no ale wyszłam ze śniadania trochę wcześniej, więc pewnie jakoś się
wyminęłyśmy, chociaż w sumie skoro ja wchodziłam do wieży, a ty schodziłaś, to
powinnyśmy się spotkać, no ale w końcu to Hogwart, ogromniasty zamek, tysiąc
korytarzy, tysiąc schodów, może to nic dziwnego, że się nie znalazłyśmy, no ale
w każdym razie do czego zmierzam… Ach, no właśnie…! Teraz przyszłam, żeby
spisać relację z naboru do naszego składu, dla Accio Ploty rzecz
oczywista, a tu patrzę, a tu ty i… – nabrała tchu, po czym nastąpiła erupcja
wulkanu – Na gatki Merlina i stanik Morgany, nie miałam pojęcia, że TY się
zgłaszasz, że w ogóle grasz w quidditcha w życiu bym nie pomyślała, nie
powiedziałaś o tym własnej przyjaciółce, ale może to miała być taka
niespodzianka, co, no po prostu sensacja, najbardziej seksiasta laska w całej
szkole, na miotle, wszyscy oszaleją, oszaleją…!!!
— Że co?... –
wydukałam, nie zważając na to, że Brenda, wypadłszy ze swojego słowotoku
złapała się za gardło, sprawiając takie wrażenie, jakby zaraz miała się udusić.
– Że… Że niby ja miałabym… Co?
— No przecież cię
nie potępiam, to naturalne, że chcesz jeszcze podbić swoją popularność…! –
wychrypiała Brenda, szarpiąc za swój szalik, aby go rozluźnić. Jej trójkątna
twarz była zaczerwieniona, trudno jednak było stwierdzić, czy bardziej z
wysiłku, czy z emocji. – Ale ty to musisz latać z gracją, a jakbyś jeszcze
spiknęła się z jakimś hot kolesiem z wrogiej drużyny… – Brenda utkwiła
rozmarzony wzrok w przeciwległych bramkach, zdając się mówić teraz bardziej do
siebie, niż do mnie. – …to dopiero byłby gorący temat… A jakby połączyć to z
zaczepistą zdjęciową sesją… Taka wspaniała byłaby z ciebie modelka, Vicky, a
jakby ci się dobrało jakieś apetyczne ciacho… Wiem! Takiego Spella
Wooda!
— Brenda, nie
zamierzam grać w quidditcha.
Ale
Brenda zignorowała mnie na całej linii. Zupełnie jakby nie widziała, że to
Domie ubrana jest w szaty drużyny Ravenclawu i że to ona paraduje po stadionie
z miotłą, ciskając wszędzie przekleństwa. Bo w końcu tego, że latam z gracją
pokraki, nie mogła wiedzieć. Dowiedziałaby się tego zapewne, gdyby w ogóle dała
mi dojść do słowa.
— Lecę na trybuny! –
zawołała na odchodnym, wymachując swoim jadowicie różowym piórem. – Będę
trzymać za ciebie kciuki, Vicky!!
Machnęłam tylko ręką z rezygnacją, już nawet nie marnując sił na próby
wyprowadzenia jej z błędu.
Ja na
miotle. Ja, romansująca z kolesiem z wrogiej drużyny. Brzmi pięknie,
rzeczywiście. Pięknie nieprawdopodobnie.
Może
jednak Brendy nie spotka całkowity zawód, pomyślałam, przyglądając się
Dominique, która ze zniecierpliwienia i złości, zaczęła kopać w wypielęgnowaną
trawę porastającą cały stadion. W końcu moja siostra jest równie piękna, a
przede wszystkim, w przeciwieństwie do mnie, naprawdę potrafi latać. Choć
próżno było oczekiwać, by kiedykolwiek miał jej się przytrafić romantyczny
upadek z miotły, prosto w ramiona umięśnionego, oszałamiająco przystojnego
gracza quidditcha… Więc może jednak Brenda nie powinna ostrzyć swojego różowego
pióra.
I
wreszcie – a może raczej wręcz przeciwnie – na horyzoncie pojawiła się Sherry
Power. W jednej ręce dzierżyła swoją wysłużoną miotłę, drugą targała ze sobą
skrzynię z piłkami do gry, a na twarzy jak zwykle nosiła wyraz wysoce brutalny
i despotyczny zarazem. Czarne włosy miała zaczesane do góry i ściągnięte w
koński ogon tak mocno, że skóra na jej czole była naciągnięta bardziej niż
twarz mojej prababci na starość. W ogóle zawsze uważałam, choć oczywiście
starałam się nie oceniać niczyjej urody z góry, że rysy twarzy Sherry Power są
tak ostre, że gdyby tylko dodać jej spiczasto zakończone uszy i drobne,
naostrzone zęby, można by ją z całym powodzeniem uznać za wielkiego drapieżnego
chochlika, albo wręcz trytona.
—
WEASLEY!!! – wydarła się, zwalając skrzynię na ziemię.
Dominique natychmiast podskoczyła jak rażona zaklęciem prostującym na baczność.
— JESTEM, MELDUJĘ
SIĘ! – wykrzyczała równie głośno, na co Sherry obrzuciła ją zirytowanym
spojrzeniem:
— No to na co
czekasz?! Aż piłki same tu do ciebie przylecą?!
Ja,
Pocky i Fiffie natychmiast uskoczyłyśmy w bok, jak przed promieniem wrogiej
klątwy, kiedy prefekcina przeszła koło nas i stanęła przed Domie, podpierając
się pod boki i świdrując ją takim wzrokiem, że każdy pierwszoroczniak na
miejscu by się posikał.
Ale
Domie przybrała tylko zaskoczoną minę.
— Przecież jeszcze
nawet nikogo nie ma!
Do
kapitanki jednak wyraźnie nie przemówił ten argument.
— I co z tego?!
Załóżmy, czysto hipotetycznie, że tłuczki wyeliminują całą twoją drużynę po
kolei i co?! Wtedy też staniesz po środku boiska i zaczniesz jęczeć, że nikogo
nie ma?! Skoro już tu jesteś, to nie marnuj czasu, wskakuj na miotłę i łap tego
znicza…
— Że co? – Dominique
poczerwieniała i w tym momencie zaczęłam się zastanawiać, która z dziewczyn
powinna zacząć uciekać. – Jakiego znicza?! Chcę być pałkarzem…
Sherry
prychnęła, lustrując moją siostrę od stóp do głów, jakby samym wzrokiem była w
stanie zmierzyć jej wymiary.
— Ty pałkarzem?
Z budową ciała idealną dla szukającego, a anty proporcjonalną do sylwetki
pałkarza?... – Machnęła energicznie różdżką, otwierając skrzynię z hukiem.
Przykute łańcuchami tłuczki zatrzęsły się niebezpiecznie, a Domie spojrzała na
nie tęsknie, jakby uważała, że to do niej chcą się wyrwać ze skrzyni. – Nie
bądź śmieszna, Weasley. Wsiadaj na miotłę, chyba że chcesz, abym wsadziła ci ją
w…
Ale
nigdy nie dowiedziałyśmy się, gdzie Sherry Power zamierzała wsadzić miotłę Di,
ponieważ na boisku zjawiła się nagle całkiem spora konkurencja dla mojej
siostry, mogąca okazać się o wiele większym wrzodem na… sami wiecie.
Oczywiście prym wiedli krukoni, którzy już w zeszłym roku należeli do drużyny,
a teraz po prostu ponownie musieli udowodnić swoją wartość, aby się w niej
utrzymać. Profesjonalnie przebrani w sportowe stroje, z jeszcze bardziej
profesjonalnymi nabytkami z prestiżowych miotlarskich sklepów, widocznie
starali się mieć równie profesjonalne miny. Co dziwne, wśród nich nawet Ivo
Rogers, który zazwyczaj wyglądał tak, jakby było mu zupełnie obojętne, którym
końcem pałki, w jaką piłkę i w jakiego zawodnika trafia, zdawał się być
bardziej rozgarnięty niż zgraja pierwszoroczniaków, którzy mieli na sobie byle
jak dobrane ciemnoniebieskie bezrękawniki z byle jakimi numerami, przy czym
większość z nich nie miała nawet mioteł. Ze starszych klas nie było nikogo
nowego, może dlatego, że ludzie po paru latach szkoły zbyt dobrze znali Sherry
Power, aby dobrowolnie porzucić wygodny fotel w pokoju wspólnym i swoje
tysiącstronicowe lektury, na rzecz siedzenia na kiju od szczotki i poddania się
krwawym rządom krukońskiej sadystki.
Tak,
drużyna Ravenclawu zdecydowanie miała najbardziej hardcorowe treningi ze
wszystkich domów, co potwierdziło się w chwili, w której kapitanka naszej
reprezentacji zobaczyła przed sobą bezładną masę niezdyscyplinowanych maluchów
i aż o mało co oczy nie wyszły jej przy tym z orbit.
— Co?!
Co?! Co to ma być, co to ma być?! – zaczęła wrzeszczeć, na co zgraja
pierwszaków natychmiast ucichła i znieruchomiała, podczas gdy starzy członkowie
drużyny mieli wyraźnie znudzone miny, a nawet głupawo uśmiechnięte, jak było w
przypadku Iva. Poczułam, jak ktoś szturcha mnie łokciem w bok, po czym Pauline
szarpnęła głową w stronę trybun, na znak, że zdecydowanie nadszedł czas aby się
stąd zmywać i trudno było mi się z nią nie zgodzić. Na szczęście Sherry zbyt
się rozdarła na nowych rekrutów, aby zwracać uwagę na trzy dziewczyny usiłujące
przemknąć niepostrzeżenie za plecami stojącej przed nią grupy. – Gdzie miotły,
gdzie pełne umundurowanie?! Nie puszczę was w powietrze bez ochraniaczy, to
niezgodne z przepisami o bezpieczeństwie! Zdajesz na ścigającego?! To dlaczego
masz na sobie numer siedem?! Do każdej funkcji przypisane są odpowiednie numery,
proszę się natychmiast pozamieniać, stanąć na odpowiednich pozycjach! I ma być
absolutna CISZA! A teraz dziesięć okrążeń wokół boiska i to zanim zdążę
powiedzieć „cholera jasna”…!
— Ale proszę
kapitanki! – zapiszczał jakiś odważniejszy pierwszoroczniak. – Uczniom
pierwszych klas nie wolno posiadać własnych…
— WEASLEY! – ryknęła
Sherry Power. – Przynieś natychmiast jakieś szkolne miotły ze składu!!!
Ale
Dominique już dawno zajęta była zaliczaniem dziesięciu okrążeń wokół boiska,
śmigając na miotle wokół pętli po przeciwległej stronie. Sherry poczerwieniała,
po czym rozejrzała się w poszukiwaniu kolejnej ofiary.
— E,
ty!
Ja,
Fiffie i Pocky, którym udało się już okrążyć na palcach całą zgraję,
znieruchomiałyśmy jak rażone gromem. Sherry zadarła nosa władczo i kiwnęła na
mnie palcem.
— Weasley! Nie
słyszysz, co się do ciebie mówi?!
Chyba
coś ją pokręciło.
Po
pierwsze: na Victoire Weasley nie kiwa się palcem.
Po drugie: Victoire
się nie rozkazuje.
Po trzecie: chyba
nie jest aż tak głupia, aby pomylić mnie z Dominique.
Po setne: jeżeli
rzeczywiście nie jest, to powinna wiedzieć, że nie zdaję do jej cholernej
drużyny.
Zamiast
jednak wypluć jej w twarz wszystkie te zarzuty razem z jadem, uśmiechnęłam się
lekko.
I
niewątpliwie sztucznie.
— Tak, słucham?
— Szoruj po miotły.
— Ja…? –
upewniłam się, marszcząc brwi i udając lekkie zdziwienie, co widocznie jeszcze
bardziej rozwścieczyło Sherry:
— Tak, ty!
Nawet jeżeli nie podlegasz mi jako kapitanowi, to nie zapominaj, że masz do
czynienia z prefektem, więc lepiej leć po te miotły, jeżeli nie chcesz oberwać
szlabanem który zedrze ci skórę do żywego mięsa z tych twoich nieskazitelnych
łapek! A WY DZIESIĘĆ OKRĄŻEŃ WOKÓŁ BOISKA, BIEGIEM!
To w
zupełności wystarczyło, aby połowa pierwszoroczniaków odwróciła się i opuściła
boisko.
I w tym
momencie wróciła Domie, cała w rumieńcach i z rozwianymi włosami, wyraźnie
kipiąca dumą i samozadowoleniem.
— Już zrobiłam
dziesięć kółek…!
Sherry
tylko przejechała dłonią po twarzy.
— Dziesięć kółek? Na
PIESZO? – wyjęczał tymczasem Jake Pattinson, kolega z klasy Domie i Fiffie,
którego dopiero teraz zauważyłam. Jako jeden z nielicznych młodszych uczniów
miał kompletny przyodziewek i wypasioną miotłę. – A czy ci co mają miotły mogą…
— NIE!
Pauline
i Fiffie odciągnęły mnie na bok, z dala od rozpoczynającej się właśnie rzezi.
— Idziesz po te
miotły? – zapytała cicho Pocky, mimo że krwiożercza kapitanka była już w
bezpiecznej odległości paru metrów od nas. – To jest Sherry Power, Vi. Wiesz,
że nie odmawia się Sherry Power.
— To wie chyba każdy
krukon – dodała Fiffie z miną oddającą całą, przerażającą powagę sytuacji. –
Jak zresztą każdy w tej szkole! Kiedy prefekt Ravenclawu cię do czegoś wyznacza
– zawiesiła dramatycznie głos – nie ma już ratunku.
— Calme-toi…
– zawołałam, zanim zdążyłam się ugryźć w swój głupi, francuski język. Aż
wywróciłam oczami, zła na samą siebie. – To znaczy, uspokójcie się. To tylko
głupie miotły. Przyniosę je, zrzucę ich stos na jej przemądrzały łeb i przyjdę
do was na trybuny.
— WEASLEY, ILE JESZCZE
LAT MAM CZEKAĆ NA TE MIOTŁY?!
Westchnęłam, już po raz drugi w ciągu tego dnia machnęłam z rezygnacją ręką, po
czym udałam się w stronę żeber okalających stadion, a wszyscy rekruci
momentalnie obrócili głowy w moją stronę, jakby wyfrunęło z nich całkowicie
dziesięć okrążeń, które mieli zrobić, przez co cały trawnik przeszłam tak
sztywno, jakbym nogi miała z drewna.
Pewnie,
może nie powinnam pozwalać, by ludzie się mną wysługiwali. Ale to w końcu była
Sherry Power, bez sensu było marnować na nią energię, skoro można było zrobić,
co kazała i mieć święty spokój. Tak przy okazji, kompletnie nie wiedziałam, w
jaki sposób Dominique i Sherry miałyby ze sobą współpracować. Jeżeli jedna
narazi się drugiej, a może to się nadarzyć przy byle okazji – armagedon gotowy
i może się okazać, że schodząc się na mecz, pewnego dnia nie zastaniemy boiska,
bo po prostu całe zostanie zmiecione z powierzchni ziemi.
Jak
zwykła mawiać babcia Apolonia, dwa słońca nie mogą świecić na jednym
firmamencie. Odnosiła zazwyczaj tę sentencję do Maman i cioci Gabrielle, a
także do mnie i Dominique – najbardziej zgodnych sióstr świata, więc nigdy nie
uważałam tych słów za zbyt trafne. Jeżeli jednak można było je zastosować w
odniesieniu do innej sytuacji, to była to właśnie ona.
Może
jednak Brenda będzie miała o czym pisać.
„Wojna
dwójki drapieżnych orłów wśród zgrai mokrych wróbli” – to nawet lepsze niż
głupoty o srebrzystych włosach powiewających w locie i przystojniaku
przepuszczającym gole na ich widok.
Parsknęłam śmiechem, po czym z rozmachem otworzyłam drzwi składziku na miotły.
Po czym
znieruchomiałam na progu i wytrzeszczyłam oczy.
— WOOD?!
— Weasley…? –
Natychmiast wyszczerzył zęby w firmowym uśmiechu. – W samą porę.
Był
nagi. Od pasa w górę, ale jednak. Wbrew temu, że miałam nie mówić po francusku,
w mojej głowie rozległy się po kolei wszystkie przekleństwa, które znałam w tym
jakże romantycznym języku.
Jedynymi rzeczami związanymi ze sportem, jakie oczekiwałam tu znaleźć, były
miotły, ale widocznie los postanowił być okrutny i dać mi znacznie więcej,
niżbym mogła oczekiwać! Jedno było pewne: wszystkie laski w szkole zabiłyby
mnie, aby być na moim miejscu i znaleźć się tête-à-tête w schowku na
miotły ze Spellem Woodem i jego nieziemską klatą.
A
przyznam, że po prostu mnie zatkało. W tym momencie moją głowę zaprzątał tylko
jeden problem: Co jest bardziej uwłaczające mojej czci, patrzenie na jego
przystojną twarz okraszoną zuchwałym uśmieszkiem, czy na jego idealne
mięśnie…?! Jesteś czerwona Vi. To on powinien być czerwony…!!
Spell
Wood zdawał się być kompletnie nieskrępowany zaistniałą sytuacją, opierając się
leniwie o stos mioteł i prezentując się w całej okazałości, z lekkim uśmiechem
obserwując zgorszenie na mojej twarzy.
— Co ty… tu robisz?
– wydukałam, czując z narastającym niezadowoleniem coś gorącego i z całą
pewnością niechcianego, co wpełzało mi powoli na policzki. Odrzuciłam lekko
głowę do tyłu, zamiatając srebrzystymi włosami. O tak, ten gest zawsze mi
pomagał, niezawodnie przywoływał mnie do porządku. To ty jesteś onieśmielająca.
To on ma być zawstydzony! – Uznałeś, że szatnia jest dla plebsu, który nie jest
godzien obcowania z twoim boskim ciałem? – uniosłam ironicznie brwi. – A może
po prostu jesteś idiotą i popieprzył ci się plan stadionu?
Niestety. Spell wyszczerzył się jeszcze bardziej, jakby chciał mnie oślepić
blaskiem swoich śnieżnobiałych zębów.
— Przebieram się tu,
bo sama rozumiesz… cenię sobie swoją prywatność, a te napalone
pierwszoklasistki… – W tym miejscu westchnął teatralnie, równocześnie z miną
tak niedbałą, jakby to, o czym mówił było całkowicie naturalną rzeczą, z którą
boryka się przecież każdy normalny człowiek. Cóż, może gdybym grała w
quidditcha, też musiałabym się ukrywać, aby ludzie mnie nie podglądali podczas
przebierania się w strój. Myślałam jednak o tym z przerażeniem i gdyby tak
było, na pewno nie mówiłabym o tym tak beztrosko, opierając się o miotły w
samym staniku, dajmy na to. – Chyba nie jesteś jedną z nich? – zapytał z
niewinnym uśmieszkiem.
Tylko
prychnęłam ostentacyjnie, wciąż mimo wszystko starając się nie poświęcać mu
zbytnio swojego spojrzenia.
— A to o boskim
ciele… Tak z czystej ciekawości… – zagadnął swobodnie Spell, odgarniając swoje
idealne włosy. – To miała być jakaś nieudana kpina, czy wymknęło ci się to
mimowolnie…? Bo sądząc z twojej miny, chyba to drugie.
Zacisnęłam
zęby, w tym momencie myśląc tylko o jednym: Czemu w tym składziku jest tak
gorąco?!
— Nie chcę cię
martwić Wood, ale chyba zgubiłeś gdzieś swój biustonosz, a założę się, że kosztował
cię drożej niż miotła.
— Więc pożycz mi
swój...
Jak ja
go nienawidzę.
Pozwoliłam sobie objechać go spojrzeniem kompletnie nie oddającym moich
prawdziwych wrażeń, czyli tak, jakbym patrzyła na obślizgłego karalucha, a nie
na najgorętszą klatę w szkole – po czym opuściłam składzik, zapominając nawet o
wzięciu mioteł dla Sherry.
Cholerny, cholerny Spell Wood.
Oparłam
się o nagie rusztowanie, zwolna się opanowując. Wcale nie miałam wypieków na
twarzy, bo zobaczyłam nagiego chłopca! O nie, tak nisko jeszcze nie upadłam.
Już widziałam nagich chłopców. A konkretniej jednego. I raczej w niezbyt
przyjemnych okolicznościach.
Koszula
ledwo odklejała się od jego ciała, otwierając na nowo wszystkie zadrapania. Był
strasznie, wręcz trupio blady. A mnie ręce trzęsły się tak bardzo, że z
najwyższym trudem odpinałam guziki jego koszuli.
Od
wewnętrznej strony jego łokcia, na zewnątrz przedramienia niemal do nadgarstka,
biegły grube, głębokie szramy krwawiące obficie, połączone ze sobą stróżkami
ciemnoczerwonej posoki, kontrastującej z jego przerażającą bladością.
Nie
mogłam przymknąć oczu, ani odwrócić wzroku. Wszystko zależało od ruchu moich
dłoni, od pewności, jaką włożę w wykonywaną czynność, wszystko zależało… ode
mnie.
Co to
za straszna odpowiedzialność. Nie obchodziło jej to, czy jestem na nią gotowa.
Ona po prostu przyszła, narzuciła mi się z biegiem wypadków. Musiałam się z nią
pogodzić.
Jego
klatka piersiowa unosiła się w nierównym oddechu.
—
Victoire…?
Podskoczyłam, a w mojej głowie rozległo się szczególnie szpetne przekleństwo,
zwłaszcza, że tym razem wcale nie było po francusku.
To był
Ted Lupin. Ted Lupin, przez którego zaczerwieniłam się po uszy chyba po raz
pierwszy w życiu.
—
Przestraszyłeś mnie! – zawołałam, równocześnie z wyrzutem jak i autentycznym
przestrachem, po czym zamilkłam i spojrzałam w bok, w tym momencie nie będąc w
stanie bardziej rozwinąć swoich umiejętności konwersacyjnych. Być może dlatego,
że moja uwaga była częściowo rozproszona wbijaniem sobie paznokci we wnętrze
dłoni, a częściowo tym, by Teddy nie zdołał nic wyczytać z mojej miny.
Pomyślałby kto, że jestem mistrzynią kamiennej twarzy, że stanowię zamkniętą na
cztery spusty twierdzę, niezdobytą górę lodu. Chyba jeszcze nigdy nie
wychodziło mi to tak beznadziejnie.
— Gdybym był
skrajnym optymistą, pomyślałbym, że rumienisz się na mój widok – stwierdził z
namysłem Teddy. – Ale nim nie jestem, więc co się… – urwał, po czym zajrzał
przez uchylone drzwi do składziku, po czym natychmiast cofnął się z obrzydzoną
miną – Aha.
Tylko
parsknęłam wymuszonym śmieszkiem.
— Co ty tu robisz? –
zapytałam, próbując przeszkodzić Teddy’emu w wydedukowaniu, co właściwie
spowodowało moje wytrącenie z równowagi – debilizm Spella, czy jego wspaniała
prezencja. Nagle otworzyłam szerzej oczy, zapominając nawet o maltretowaniu
dłoni w celu zniwelowania rumieńca. – Co on tam robi?!
— Wood? – Teddy
wzruszył tylko ramionami. – Zapewne zażywa samotności przed treningiem… Ale tak
to już jest, jak ma się problemy z hormonami, trzeba się wyżywać w sporcie…
— Treningiem? Niby
jakim treningiem! – krzyknęłam, po czym gwałtownie ściszyłam głos,
przypominając sobie o Woodzie wciąż obecnym za drzwiami składu miotlarskiego. –
My zajęliśmy stadion na dziś…! Sherry Power wpadnie w szał, jak gryfoni wlezą
jej na boisko w środku naborów.
Cóż, trudno było powiedzieć, by Ted wyglądał
na szczególnie zmartwionego tą wiadomością.
— To już problem
Wooda, nie mój – obruszył się, choć przyznam szczerze, że raczej słabo maskował
złośliwą satysfakcję. – Ja przyszedłem tu tylko dlatego, że jako prefekt mam
obowiązek nadzorować przebieg naborów do drużyny… Czy kapitan przestrzega zasad
BHP… Wiesz, takie tam…
— Przecież prefekt
wcale nie ma takiego obowiązku – zauważyłam kąśliwie.
— Przecież wiem
– syknął Teddy. – Ale miałbym przepuścić okazję wlepienia Woodowi szlabanu za
znęcanie się nad rekrutami…?
— Mógłbyś wlepić
taki szlaban Sherry Power, w tym przypadku to by się bardziej przydało.
Tedowi nieco zrzedła mina.
— Ona jest prefektem
– przypomniał mi. – Prefekt nie może wlepiać szlabanów, ani odejmować punktów
innym prefektom.
— Wspaniała
wymówka…! – uniosłam brwi.
— To nie jest żadna…
Ale w tym momencie urwał, po czym chwycił
mnie mocno za ramię i poprowadził szybko z powrotem na stadion.
Zaraz przekonałam się, dlaczego.
Ze szkolnych błoni nadbiegała cała grupa
gryfońskich pierwszoroczniaków – leciała prosto na nas. I niestety, nie
zdążyliśmy zajść daleko, właściwie nawet nie udało nam się zwrócić w stronę
wejścia na trybuny, kiedy cała grupa bachorów otoczyła nas ze wszystkich stron.
— Panie prefekt,
panie prefekt! – darły się, trudno jednak było wątpić w to, że tytuł ten nie
miał szczególnie na celu oddawania szacunku dla jego funkcji.
— A ja chcę zdawać
na poszukiwacza…!
— A prefekci też
latają na miotłach?!
— A zmienisz włosy,
prosimy!
— To twoja
dziewczyna?!
— NIE! – wydarliśmy
się równocześnie.
Dzieciak, który zadał to jakże niemądre
pytanie, tylko uśmiechnął się złośliwie. Był mały, miał czarne włosy, skośne
oczy, zadarty nosek i okrągłą twarz całą pokrytą piegami. Pomyślałam, że pewnie
dokładnie tak wygląda uosobienie jedenastoletniego Zła. I to nie byle jakiego, takiego
przez duże Z.
— Zjeżdżać mi stąd, ale już! – zezłościł się
Ted.
Pierwszaki jak na komendę, rozbiegły się na
wszystkie strony. Uosobienie zła nie omieszkało
pokazać nam wcześniej za pomocą wywalonego jęzora, co o nas myśli.
— Jak ja nienawidzę
tego gówniarza – powiedział Ted z tak stoickim spokojem, jakby komentował
pogodę. Nie zdążyłam mu jednak odpowiedzieć, bo właśnie wtedy nastąpił ten
nieunikniony moment, od którego mogło być już tylko gorzej – a mianowicie na
boisko wkroczyła dumna reprezantacja Gryffindoru.
Na czele Spell Wood, na szczęście już
odziany, choć tak samo dobrze się prezentujący jak bez przyodziewku, w ręku
dzierżył swoją miotłę światowej klasy. Za nim jego dwóch koleżków, rzecz jasna
najlepszych ścigających w całej szkole, bo przecież Spell nie zadawałby się z
byle hołotą, a tym bardziej nie przyjmowałby jej do swojej złotej drużyny.
Trzecim ścigającym była niejaka Cecillia Lover, która z całego składu gryfonów
była najbardziej nierozgarnięta, ale za to znacznie nadrabiała wyglądem, choć
moim skromnym zdaniem miała nieco za długi nos. Pałkarzami byli Steven McRider
i niejaki Warwick Pickering, jeden z tych kolesi, którzy na mój widok próbowali
rzucić na siebie Zaklęcie Kameleona za pomocą samej siły woli, a funkcję ich
szukającego pełnił Nathan Turkey, znany przez wszystkich jako Indor.
Od całej drużyny gryfonów jak zwykle aż bił
po oczach blask chwały i zwycięstwa. Nic dziwnego, że Sherry Power
nieszczególnie spodobał się ich widok, a już zwłaszcza na zaklepanym przez nią
boisku.
— A wy czego tutaj?! – warknęła w sposób,
jakiego z całą pewnością nie przewidywała ani sportowa, ani prefekcia, ani w
ogóle żadna etykieta.
— Lepiej nie próbuj
z nami walczyć, Power – rzucił tylko Spell, jakby od niechcenia strzepując
zwitek pergaminu, który wyjął nie wiadomo skąd. – Mamy tutaj specjalne pisemko,
które gwarantuje nam wyłączność co do tego stadionu na dzień dzisiejszy –
wyrecytował, wciąż tym samym, leniwym tonem. – A poza tym mamy tu ze sobą
prefekta i nie zawahamy się go użyć.
Obok mnie, Ted Lupin tylko zacisnął pięści,
choć mogłabym przysiąc, że nie drgnął ani jeden mięsień jego twarzy. No cóż,
rzeczywiście niezbyt to było fortunne, przyjść tu specjalnie, aby pogrążyć
Spella, a zamiast tego stać się nagle jego bronią.
Sherry natomiast ściągnęła brwi tak mocno,
że utworzyły jedną czarną linię nad jej oczami.
— Ja też jestem
prefektem! I macie się stąd natychmiast wynieść, razem ze swoim pisemkiem,
jeżeli nie chcecie oberwać szlabanem!
— Pójdziemy stąd na
polecenie naszego prefekta – odparł gładko Spell, po czym zawołał
takim tonem, jakby Ted był jego skrzatem domowym: – Lupin…?
— Tak, słucham –
wycedził Teddy niechętnie.
Wood podszedł do niego, a za nim cała jego
drużyna.
— No dawaj, użyj tej
swojej magicznej odznaki i wykop ją stąd – przynaglił go konspiracyjnie. – Tu
chodzi w końcu o dobro całego domu.
Cecillia Lover jak na komendę zaczęła
gorliwie kiwać głową. Poczułam przemożną ochotę, aby zaklęciem odczepić jej z
twarzy nos.
— Przykro mi, ale
Power ma dokładnie takie same uprawnienia jak ja – odparł Teddy z chłodnym
smutkiem. – Także obawiam się, że raczej nic nie mogę zrobić w sytuacji, w
której wpieprzasz się komuś na boisko, Wood. Może cię rozczaruję, ale nie
wszystko ci się należy od życia.
Spell odwrócił się do mnie z wściekłą miną.
— Przekonaj go
jakoś! – warknął. – Nie wiem, zdejmij bluzkę czy cokolwiek, nie interesuje mnie
to! Lupin, masz nam załatwić ten cholerny stadion!
— Sam się załatw! –
Teddy również nieco podniósł głos. – Niby na jakiej podstawie mam ci
udostępniać boisko? Bo zamrugałeś rzęskami do profesor Hooch, żeby napisała ci
to durne pisemko? Nawet nie zamierzasz robić naborów, i tak zostawisz
wszystkich na dawnych funkcjach, a przy okazji wyżyjesz się trochę na
pierwszoroczniakach, żeby wzbudzić respekt w niewiadomo kim! Pogódź się z tym,
że jesteś przegrywem i tyle!
Spell zatkał się, zaczerwienił i przez krótką
chwilą myślałam, że zaraz wyciągnie różdżkę, ale on tylko odwrócił się na
pięcie i pomaszerował prosto w stronę Sherry Power (a cała jego drużyna
oczywiście za nim) – i już po chwili po całym stadionie rozległy się ich
naprzemienne wrzaski. Ted ponownie chwycił mnie za rękaw, po czym razem
poszliśmy na trybuny.
Kłócili się przez kolejne pół godziny,
podczas czego na stadionie zapanowało prawdziwe piekło. Dwie drużyny – jedna
profesjonalna, niezwyciężona, bohaterska – druga składająca się głównie z nierozgarniętych
maluchów i nerdów, których szczytem usportowienia było porzucenie książki i
powstanie z fotela – stały naprzeciwko siebie, wrzeszcząc na siebie jak
opętani. Brenda oczywiście błyskawicznie znalazła się na dole, latając wokół
obu grup jak oszalała, pstrykając ciągle fleszem aparatu, z którego buchały
kłęby fioletowej pary i spisując co pikantniejsze riposty przelatujące ponad
wojenną barykadą. Za to na trybuny przybyli do nas Dominique i Jake Pattinson,
najwyraźniej jako jedyni nie zainteresowani wojną.
— Mam już tego dosyć, chyba nigdy nie zdam
do tej głupiej drużyny! – piekliła się Dominique, łażąc w tę i z powrotem po
pustej ławie. – WYPAD Z TEGO STADIONU DO KROĆSET! – wrzasnęła nagle, odwracając
się w stronę majaczących w dole krukonów i gryfonów, wygrażając im pięścią. –
No to się po prostu w głowie nie mieści, co się tutaj dzieje! Power i Wood to najgorsze,
co mogło mi się dzisiaj przytrafić! Człowiek chce w cywilizowanych warunkach
dostać się do składu, w cywilizowany sposób nabijać ludzi tłuczkami i rozwalać
ich twarze na miazgę… Ted! – fuknęła nagle po czym gwałtownie usiadła na
ławce, tyłem do stadionu a przodem do Teddy’ego. – To ty tu jesteś cholernym
stróżem prawa, tak czy nie!
— Już powiedziałem!
– odparł Teddy usprawiedliwiającym tonem. – Mam to gdzieś, umywam od tego
ręce…!
— No weź, nie bądź
taki! – wyjęczała Dominique, spoglądając na niego błagalnie najbardziej
ujmującymi, niebieskimi oczyma, jakie potrafiła zrobić. – Tam zaraz dojdzie do
rękoczynu…
— Ona ma rację –
dodał Jake Pattinson, chociaż nikt go nie pytał o zdanie. – Power i Wood zaraz
wysadzą się nawzajem z boiska Bombardą.
I jakby na potwierdzenie tych słów, do ławy,
na której siedziała Domie, dopadła Brenda. Włosy sterczały jej na wszystkie
strony, najwyraźniej pod wpływem fioletowego dymu, bo były lekko lilowe, jej
notes był już tylko luźnymi kartkami, a nawet jej jadowicie różowe pióro się
wystrzępiło.
— Ludzie…! – wykrztusiła, a oczy
wychodziły jej z orbit jak zwykle, kiedy była w apogeum plotkarskiej ekstazy. –
Ludzie, wy tu sie… siedzicie, a tam… Prawdziwa masakra! Jatka! Bitwa o
Hogwart…!!
— Chyba Bitwa o
Stadion – mruknął Jake.
— O Hogwart, o
Stadion, co za różnica! Stadion należy do Hogwartu, to to samo! – Brenda
wyciągnęła rękę z piórem, wskazując nim w dół na boisko. – Sami zobaczcie! To
lepsze niż fajerwerki, bardziej mrożące krew w żyłach niż mecz quidditcha… Tam
się dzieją prawdziwe emocje… To są pojedynki czarodziejów…!!
— Że co?! –
zawołaliśmy ja i Teddy równocześnie.
Wszyscy zerwali się na równe nogi i
spojrzeli w stronę boiska.
A na boisku panował prawdziwy szał.
Ludzie już nie tylko wrzeszczeli. Ludzie
rzucali w siebie zaklęciami i tymi zaklęciami obrywali. I może nie byłoby tak
źle, gdyby ciskali w siebie tylko Zaklęciem Petryfikującym i Rozbrajającym, ale
działania niektórych uroków znacznie już wychodziły poza normy BHP. Jeden
krukon rzucał się po całym boisku, ciągnąc za sobą bujne, zielone pędy
wyrastające mu z uszu, Cecillia Lover trzymała się za nos, który przypominał
teraz bardziej pomidora niż cokolwiek innego, pierwszoroczniaki biegały
wszędzie wokół, wprawdzie nie rzucając zaklęć, bo żadnych nie znały, ale za to
padając często ich ofiarą, ścigający gryfonów nie wiedzieć czemu walczyli
pomiędzy sobą, a w centrum tego wszystkiego prym wiedli Spell Wood i Sherry
Power, ciskający w siebie klątwami tak wykwintnymi, że bardziej przypominali
fajerwerki wypluwające z siebie wszędzie kolorowe iskry, aniżeli ludzi. Teraz
na przykład Wood zaczarował kitkę Power w ten sposób, że wywijała wciąż młynka,
zmuszając prefekcinę do ciągłego kręcenia się w kółko. Chyba tylko cudem Sherry
wyzwoliła się spod działania zaklęcia i już po chwili za sprawą jej różdżki
szata Wooda stanęła w szkarłatnych płomieniach.
Cóż, teraz przynajmniej bez żadnych dwuznaczności
mogłam powiedzieć, że Spell jest gorący.
— O, cholera – skomentowała to wszystko
Pocky i naprawdę trudno było znaleźć bardziej trafne określenie na to, co się
tutaj działo.
— I ty jeszcze
będziesz się upierał?! – Fiffie wytrzeszczyła oczy na miejsce, w którym jeszcze
przed chwilą był Teddy.
No właśnie. Sęk w tym, że już go tam nie
było.
Ja, Domie, Pocky, Fiffie i Jake zbiegliśmy
jak najszybciej w dół po ławkach. Ale Ted był daleko przed nami i w bardzo
krótkim czasie znalazł się na samym środku boiska, gdzie jak gdyby nigdy nic
wycelował różdżką w ziemię i ryknął:
— BOMBARDA MAXIMA!
Wielki wybuch wstrząsnął połacią
stadionu. Ziemia zadrżała, a my zachwialiśmy się – osoby, które były najbliżej
wybuchu, w tym Spell i Sherry, poprzewracali się. W powietrzu przeleciały
grudki ziemi i poderwane zaklęciem fragmenty wypielęgnowanego trawnika, po czym
na stadionie zapanowała cisza jak makiem zasiał – wszyscy wpatrywali się w
Teddy’ego okrągłymi oczami.
I oczywiście kto jako jedyny w tej sytuacji
jeszcze się nie ogarnął…?
— LUPIN!! – wyrzucił
z siebie Spell, również wytrzeszczając na niego gały. – POPIEPRZYŁO CIĘ?!
CHCIAŁEŚ NAS ZABIĆ?!
Doprawdy, jakbyś sam przed chwilą nie chciał
się pozabijać z Sherry Power.
— GRYFONI, NA LEWO,
KRUKONI, NA PRAWO I KONIEC DYSKUSJI! – przekrzyczał go dźwięcznie Ted,
przykładając sobie różdżkę do gardła.
— Ale my pierwsi tu
byliśmy…! – zapiszczała Sherry rozhisteryzowanym głosem. – Nie masz prawa tu
rządzić, nie jesteś kapitanem żadnej z drużyn…
— ALE JESTEM
PREFEKTEM! – wydarł się Ted, przy czym bynajmniej nie musiał już sobie pomagać
różdżką. – I nic mnie nie obchodzi, że ty też nim jesteś! Mam prawo złożyć na
ciebie raport jako na kapitankę drużyny i pozbawić cię tej funkcji!
On… on naprawdę powiedział to do…
Do…
— …Sherry Power?
– wyszeptała Pauline z niedowierzaniem. Wyglądała na zachwyconą.
I w ten oto prosty sposób pokój na nowo
zapanował we wszechświecie.
Do końca dnia trwał nabór do drużyny
krukonów i trening gryfonów, oba przeprowadzane na odrębnych połowach boiska. Po
środku wielkiej, czarnej dziury w trawniku, którą sam zresztą wyczarował, stał
Teddy, pilnując, aby oba domy ponownie nie rzuciły się sobie do gardeł. Ja,
Fiffie i Pocky wróciłyśmy na bezpieczne trybuny, skazane na towarzystwo Brendy,
która już na miejscu zabrała się za pisanie żywej relacji z miejsca zdarzenia.
— Jaki nagłówek byłby lepszy… – mamrotała ze
zmarszczonym czołem, gryząc zawzięcie różowe pióro nad swoimi bezładnymi
notatkami. – „Stadionowy Armagedon”?... A może bardziej konkretnie, z jakimiś
sławnymi nazwiskami… „Starcie tytanów – Power vs Wood”…! Taaak, to jest mocne,
całkiem a całkiem, powiedziałabym nieskromnie, zaczepiste…! –
Nagryzmoliła to na pergaminie. – Dobra, inne opcje… „Orły kontra lwy”?? Nie, nie,
zbyt politycznie, domy mają się niby jednoczyć… „Quidditch od kulis”… Albo „od
kuchni”…! W końcu Spell o mało co się nie usmażył…
— Bitwa o
Stadion! – zawołałyśmy ja, Pocky i Fiffie równocześnie.
Brenda possała koniuszek pióra w największym
skupieniu.
— No dobra! –
wykrzyknęła wreszcie, wyjmując pióro z ust. – Niech będzie „Bitwa o Stadion”! A
to z Power i Woodem dam jako podtytuł! – dodała, wyraźnie zachwycona własnym
pomysłem.
Ja, Pauline i Fiffie spojrzałyśmy tylko po
sobie, czym bardzo szybko odwróciłyśmy wzrok.
Z naborów wróciliśmy dopiero wieczorem.
A wyszliśmy całkiem zwycięsko z tej bitwy.
Kiedy w końcu nadeszła próba pałkarzy, Dominique rąbnęła pałką w tłuczka tak
mocno, że omal nie wybiła go do bramek na połowie gryfonów, przez co z miejsca
została przyjęta do drużyny, czym podniecała się oczywiście przez całą drogę do
chatki Hagrida.
— Pokonałam Setha Sorensa, haha! – śpiewała,
idąc przez błonia niemal w podskokach, na barkach niosąc triumfalnie swoją
zwycięską miotłę. – I omal nie trafiłam w Pickeringa, a był na samym końcu
boiska! Power szczęka opadła jak to zobaczyła, powiedziała, że w życiu nie
spodziewałaby się po takim chuchrze jak ja, takiej siły uderzenia… – W tym
miejscu pozwoliła sobie na złośliwy, acz uroczy śmieszek pełen satysfakcji. –
Jeszcze się zdziwi, ilu gryfonów jej nabiję podczas meczu! Nie pożałuje, może
nawet uda mi się rąbnąć w piękną buźkę Spella i skrzywić ją na wieki wieków,
albo poprawić Cecillii Lover nos…!
Zwolniłam nieco kroku, odłączając się od
Teda, Domie i Fiffie, aby iść razem z Pauline, która została nieco w tyle.
Słońce ponad zamkiem zachodziło już z wolna.
Przez błonia w stronę szkoły szli rozgadani gryfoni i krukoni, jakby kompletnie
nie zmęczeni ani walką, ani wyciskającym z nich ostatnie poty treningiem.
Spokój powoli ogarniał przestrzeń wokół narażonego dziś na wybuch stadionu,
którego zabudowa rysowała się ciemnymi wieżyczkami na tle poróżowiałego nieba.
Z chatki Hagrida sączyła się w ten różowy bezkres cienka wstążka szarego dymu,
a z okien złote, ciepłe światło padało na pożółkłą trawę. Drzewa w Zakazanym
Lesie pięły się w górę, ciemne, tajemnicze i nieruchome. Pomiędzy nimi
rozciągała się zimna, niebieskawa mgła i mrok.
Zakazany Las. Miejsce, o którym myśli
nawiedzały mnie bardzo często od powrotu do szkoły. Trudno było mi je właściwie
zaszufladkować. Czy wiązały się ze strachem, z traumą spowodowaną tym, co się
tam ostatnio wydarzyło…? Czy może raczej z tęsknotą za pogodnymi popołudniami,
w które wymykałyśmy się tam pod peleryną niewidką, które spędzałyśmy w naszej
chłodnej, zielonej Kryjówce…?
Co się stało z Cristal?
Lekki wiatr powiał od strony lasu,
podrywając do góry kolorowe listki i nasze rozpuszczone włosy.
— Wiesz co – zagadnęła nagle Pauline,
pozornie zdawkowym tonem, choć przecież wiedziałam, że jej myśli dalekie są
teraz od spraw codziennych. – Ostatnio… ostatnio mam dziwne sny. Śni mi się
ciągle, że… – zawahała się lekko, wciąż spoglądając w stronę drzew, zupełnie
tak, jakby ten powiew przejął ją nagle zimnym dreszczem – …że jestem znowu w
lesie. I że Cristal mnie gdzieś prowadzi… Zawsze w to samo miejsce…
— Do Kryjówki?
Pauline odgarnęła lekko włosy, wyraźnie
zakłopotana. Oczywiście, obie nie byłyśmy zbyt otwarte, ani wylewne.
Przyjaźniłyśmy się, ale obie nie byłyśmy przyzwyczajone do zwierzeń.
A i ja czułam się w tym momencie
zakłopotana. Wcale nie dlatego, że Pocky czyniła mi właśnie wyznania – po
prostu zdziwiłam się nagle tym, że mnie Cristal nie śniła się ani razu. Tak
właściwie, od dawna nic mi się nie śniło.
Dlaczego tak było…?
— Idziecie, czy
nie?! – usłyszałyśmy naglący głos Fiffie. Oderwałyśmy wzrok od linii drzew, po
czym podążyłyśmy czym prędzej za nimi.
W chatce Hagrida ogień płonął wesoło na
kominku. Lśnił cynowy dzban z wrzątkiem na herbatę, kubki jak zwykle były
wielkości kubełków, nad naszymi głowami jak zwykle wisiały całe konstelacje
rondli i dziwnych leśnych skarbów, a na stole jak zwykle stał do naszej
dyspozycji talerzyk ze specjałem Hagrida, czyli ciasteczkami twardymi jak
kamień. Pauline zasiadła na jego ogromnym fotelu, z dyndającymi z niego nogami
wyglądając na jeszcze mniejszą, niż była w rzeczywistości, a my zasiedliśmy
wokół okrągłego stołu. Oczywiście Domie i Fiffie usta się nie zamykały –
najpierw jedna przez drugą opowiedziały Hagridowi cały przebieg Bitwy o
Stadion, potem akcję przeprowadzoną przez Teddy’ego, a jeszcze potem zwycięstwo
Dominique i uzyskanie przez nią funkcji pałkarza. Hagrid wyglądał na bardzo
zajętego tymi opowieściami.
— Ja tam na miotły troszkę przyciężki, ale
nie żebym się nie znał na quidditchu! Rozumie się, przygrzmociłaś tym tłuczkiem
jak należy! – zagrzmiał, a Di aż zarumieniła się z ukontentowania. – O tak,
twój wujek George to chyba pęknie z dumy, ot co! Weasley’owie mają w rodzinie
kolejnego pałkarza! A ty Vicky co, nadal trzymasz się ziemi? – Mrugnął do mnie,
na co ja również uśmiechnęłam się, choć nie bez lekkiego przerażenia samą wizją
oderwania stóp od podłoża. – A ty to pewnie wolisz trzymać się książek, co
Teddy? – zwrócił się do Teda, dolewając mu hojnie herbaty do jego kubka.
— Hagridzie, czy to
dzisiejsza gazeta? – zapytała Pocky, biorąc Proroka Codziennego
pozostawionego na ogromnym oparciu fotela.
— A tak – rzucił
nieuważnie Hagrid. – Możesz se poczytać jak masz ochotę.
Pocky rozwinęła gazetę, całkiem się za nią
ukrywając. Hagrid spoważniał nagle, westchnął, pokręcił głową.
— Źle się dzieje,
słuchajcie – powiedział ponuro, po czym sięgnął po skamieniałe ciasteczko i
chrupnął nim donośnie. – W ministerstwie jakieś szmery, nie szmery… Coś się
kroi, mówię wam.
— Tak? – Dominique
podniosła raptownie głowę, jak hipogryf na widok wyjątkowo spasionej fretki.
Pauline tylko uniosła nieco wyżej Proroka,
wciąż milcząc, choć byłam prawie pewna, że wcale nie zajmuje się czytaniem.
Fiffie, która od dłuższego czasu maczała ciastko w herbacie, aby je
rozmiękczyć, znieruchomiała, wpatrując się w Hagrida. Ja tylko odchrząknęłam
lekko, po czym nie patrząc na nikogo, zajęłam się swoimi wyrobami z muszelek.
Tylko jedna osoba poza mną, również nie patrzyła na Hagrida. Miałam nieodparte
wrażenie, że Teddy obserwuje mnie znad swojej herbaty.
Tymczasem Hagrid napił się ze swojego
ogromnego kubka.
— Ja tam się w
niczyje sprawy nie wtrącam, skąd! Ale coś mi się widzi, że coś większego się
święci. A w Biurze Aurorów, to już chyba dawno tyle roboty nie mieli. Mnoży się
to czarnoksięskie plugastwo i mnoży, chociaż już niby wygraliśmy i wszystko
powinno być w porząsiu… – Znowu pokręcił brodatą głową. – Na sto galopujących
gargulców, za stary już na to jestem, ot co…
— Ale chyba nie
będzie nowej wojny? – zapytała Fiffie, z wrażenia aż upuszczając ciastko do
herbaty.
— Nowej wojny? –
powtórzył Hagrid. – Gdzie tam! Teraz, kiedy Kingsley Shacklebolt jest
ministrem? A Minerwa McGonagall dyrektorem Hogwartu? Nie ośmielą się choćby
kichnąć, aurorzy od razu złapią ich za nosy, żeby im je wytrzeć…
— Ale szmery są –
stwierdziła Fiffie. – Sam tak przecież powiedziałeś…
Troszkę za głośno wysiorbałam mały łyczek ze
swojej ogromnej filiżanki. Teddy wciąż mi się przyglądał.
— Szmery są –
przyznał Hagrid. – Trudno ukryć, cholibka. Choć Prorok oczywiście tai co
nieco. Były te całe porwania, tych bidaków ani widu, ani słychu, ślad po nich
zaginął, kamień w wodę… To musi być jakaś grubsza sprawa… Kropka w kropkę jak
szmalcownicy za Drugiej Wojny…
Dominique i Fiffie wpatrywały się w Hagrida
jak w obraz. Odłożyłam swoją łyżeczkę na spodek, starając się to robić
najgłośniej jak się da.
Teddy wstał od stołu.
— Eee… przepraszamy
Hagridzie, ale… Victoire, możesz pozwolić na słówko? – zapytał mnie,
kładąc znaczny nacisk na ostatnie słowa.
— Co? – zdziwiłam
się. – Teraz?
Tylko kiwnął głową, choć trudno było mieć
wątpliwości co do tego, że było to kiwnięcie raczej nie znoszące sprzeciwu.
Pozbierałam swoje muszelki, po czym ja i Teddy wyszliśmy z chatki.
Niebo było już krwistoczerwone, światło
zachodu padało na spłowiałą łąkę pąsowym cieniem. Stanęliśmy przy
pomarańczowych dyniach rosnących przed chatką. Były zastanawiająco duże,
podejrzewałam, że Hagrid nieco wspomógł je swoim różowym parasolem, aby wyrosły
jeszcze przed Nocą Duchów.
Oparłam się o jedną z nich.
— Tedzie Lupinie,
naprawdę mógłbyś nie wywoływać mnie z chatki tylko dlatego, że nie chcesz
słuchać o Drugiej Wojnie.
— A ty Victoire
Weasley, przede wszystkim mogłabyś przestać się tak zachowywać.
Wyprostowałam się, robiąc zdziwioną minę.
Teddy patrzył na mnie bardzo poważnie – szczerze mówiąc, robił to przez cały
czas odkąd weszliśmy do chatki. A konkretniej, odkąd Hagrid rozpoczął temat
„szmerów”. Temat, o którym Teddy wiedział doskonale, jak bardzo mnie drażni.
W pociągu powiedział mi, że wie, o co mi
chodzi. Ale wcale nie wiedział.
— Możesz mi
wyjaśnić, dlaczego to robisz? – zapytał teraz całkiem spokojnie. – Przecież
sama dobrze wiesz, że to nie ma sensu. To, że nieco głośniej odstawisz
łyżeczkę, nie sprawi, że przestaniemy się interesować tym, co się dzieje.
Milczałam. Ted westchnął lekko, wyraźnie już
poirytowany.
— Przecież cię znam!
Ty nie jesteś taka. Nie wmówisz mi, że to wszystko cię nie rusza.
— Może tylko ci się
wydaje, że mnie znasz – odparłam chłodno, krzyżując ręce na piersiach. – Uważaj
tylko, żebyś się nie rozczarował.
Oczywiście, że mnie znał. Znał mnie lepiej,
niż ktokolwiek inny. W tym jednak momencie chciałam go jedynie rozproszyć,
wytrącić z równowagi, aby zmusić go do zejścia z niewygodnego dla mnie tematu.
Dużo wysiłku wkładałam we wmawianie sobie, że nie chcę żadnych przygód.
A on chciał to zniszczyć. Moja twierdza była
zagrożona, odsłonięta na widok wroga.
Tylko czy Teddy jest moim wrogiem…?
Tak. Moim wrogiem jest każdy, kto próbuje
mnie spenetrować, odczytać. Jemu zazwyczaj udawało się to bez mojej pomocy. Ale
nie tym razem.
— Znam cię lepiej
niż siebie samego! – wytrzeszczył na mnie oczy z niedowierzaniem, jakbym
zarzuciła mu, że nie zasługuje na Wybitnego z OPCM.
— To ciekawe, bo ja
sama nie znam siebie zbyt dobrze.
— I dlatego postępujesz
wbrew sobie? – zapytał, po czym zmarszczył brwi. – Czy ty się po prostu boisz?
— Nie boję się! –
zawołałam, zanim zdążyłam się powstrzymać, czując narastającą złość i strach.
Nie wtrącaj się Tedzie Lupinie tam, gdzie cię nie proszą… Nie wtrącaj się…!
— Tak, boisz się! –
odparował Teddy. – Miało już nie być żadnych kłamstw. Dlaczego kłamiesz,
Victoire?
— Nie kłamię, po
prostu staram się być rozsądna!
— A więc to rozsądek
ci mówi, żebyś ignorowała wszystko wokół siebie? Rzeczywiście, to bardzo
rozsądne! A może boisz się, że stracisz przyjaciół…? Cóż, jak na razie świetnie
ci to wychodzi…
— Może wyleciało ci
to z głowy, ale już omal nie straciłam jednego!
— To może powiedz to
głośno, jaki masz problem? Nie możesz ciągle oczekiwać od ludzi, że będą czytać
ci w myślach, albo zgadywać, o co ci tak naprawdę chodzi! Przestań robić z
siebie chodzącą tajemnicę! Choć raz powiedz coś wprost, szczerze, po prostu
wyrzuć to z siebie!
— Chcesz wiedzieć?!
Proszę bardzo! O to! O to mi chodzi! – krzyknęłam, chwytając go gwałtownie za nadgarstek
i podciągając ku górze jego rękaw.
Cisza.
Cisza większa, niż na stadionie po rzuceniu Bombarda
Maxima.
Białe, zgrubiałe blizny biegnące od
wewnętrznej strony łokcia na zewnątrz przedramienia, niemalże do nadgarstka. Zazwyczaj
dobrze ukryte, teraz padło na nie krwawe światło chylącemu się ku linii
horyzontu słońca, uwydatniając ich straszność, potworność.
Ted gapił się na mnie, jakby raził w niego
piorun. Usta miał lekko otwarte, jakby chciał coś powiedzieć, ale widocznie
nagle wszystkie słowa wyparowały mu z głowy. To dobrze, bo powiedział już
wystarczająco dużo.
Wręcz za dużo.
— Nadal nie
rozumiesz?! – zapytałam drżącym głosem, ale w tej chwili nie dbałam już o to.
Wciąż ściskałam go za nadgarstek kurczowo. – Po prostu nie chcę znowu doprowadzić
do tego…! Nie stałoby się to, gdyby nie ja… To moja, cholerna wina!
Wciąż widocznie nie mógł wyrzec słowa. Może
nie chciał, a może nie mógł zaprzeczyć.
Pewnie to drugie. Tak, na pewno. Wiedział,
że mam rację.
Obrócił lekko trzymaną przeze mnie rękę i
także ujął mój nadgarstek.
I tak staliśmy przez chwilę, nic nie mówiąc,
oboje zbyt poruszeni, żeby zdobyć się na jakiekolwiek słowa. To nigdy nie
powinno się wydarzyć, a wydarzyło się tylko przeze mnie, przez mój niemądry
upór. Teraz oboje ponosimy tego konsekwencje, oboje musimy się z tym borykać… A
mimo to, do tej pory nie przyznawaliśmy się do tego ani przed sobą samymi, ani
przed sobą nawzajem. Może to był błąd? Miało już nie być kłamstw. Ale co jeżeli
piękna Victoire Weasley, doskonała uczennica, dobra siostra i córka, jest
jednym wielkim kłamstwem?
Ja naprawdę nie znam siebie. Czego mogę się
po sobie spodziewać? Czego?
Odchrząknął lekko, przerywając ciszę.
— Victoire, to
bardzo…
Ale nie dokończył. Drzwi od chaty otworzyły
się i zza nich wyłoniła się brodata twarz Hagrida.
— Co wy tak długo robicie na tym dworzu…?
Błyskawicznie rozłączyliśmy ręce, Teddy
schował blizny za plecami.
— Eee… już idziemy…
— No, lepij chodźcie…!
– powiedział Hagrid dosyć dziwnym tonem, po czym zniknął z powrotem za framugą.
Ja i Ted zerknęliśmy na siebie, po czym
weszliśmy do chaty.
A w chacie bynajmniej nie panowała sielska
atmosfera. Hagrid miał zatroskaną minę, Fiffie była po prostu w szoku, a
Dominique wpatrywała się z lekkim przestrachem w Pauline, która z kolei
wyglądała na totalnie rozstrojoną emocjonalnie.
— O, wreszcie! – krzyknęła na mój widok, z
udawaną beztroską, za którą wyraźnie tliła się wściekłość. – Jesteś Victoire. Chcesz
coś zobaczyć? – Spojrzałam na nią zaskoczona, a ona cisnęła na stół Prorokiem
Codziennym. – Proszę bardzo, poczytaj sobie! O, dokładnie tutaj.
Wskazała na jakąś malutką wzmiankę pod artykułem,
napisaną małym druczkiem.
Ale jej treść zdecydowanie nie
korespondowała z umiejscowieniem i wielkością czcionki. Jasno wynikało z niej,
że Winnifreda Broomstick – pierwsza porwana – nie żyje.
TADADADAM.
Ciąg dalszy nastąpi!
Rozdział pojawia się trochę później niż miał być, ale same rozumiecie -
w międzyczasie zdążyłam obejrzeć dwa seriale, zacząć trzeci, przeczytać dwie książki i pół trzeciej, a to naprawdę potrafi człowieka rozproszyć.
Rozdział mocno fanfickowy, wiecie, klaty i te sprawy (hehe), ale powiem Wam, że całkiem dobrze się przy nim bawiłam, mam nadzieję, że Wy też.
I mam nadzieję, że mimo wszystko ostatnia scena uczyniła go nieco bardziej wartościowym.
No cóż, czekam na opinie, jak zwykle!
Nox/*
~ Tita
Co tu się zadziało.....????!!!!
OdpowiedzUsuńCzyżbym wywołała u kogoś mały szok mózgowy?! ~Tita
Usuń(Dobra, komentarz pewnie wyjdzie bardzo bełkotliwy, ale sporo rzeczy chcę napisać jednocześnie.)
OdpowiedzUsuńUwielbiam to, że Twoi bohaterowie czasami są tak bardzo nieidealni, drażniący, zachowują się w sposób, który mi się nie podoba. Ale chyba każdego, którego jest trochę więcej, lubię na swój sposób. Od Brendy, przez paczkę Puchonów, po takiego Spella Wooda i Sherry Power., czy Orellię. Nie wiem czemu, ale naprawdę lubię czytać o nich wszystkich, podoba mi się ta różnorodność, że każdy jest inny, że chyba każdy czasami mnie drażni (jak np. wtedy, kiedy Teddy spalił gazetki Brendy, albo teraz, kiedy męczy się z tymi pierwszakami i widać, że ma ich dość i chyba najchętniej zamknąłby ich w klatce, ale nie dlatego, że kocha na nich patrzeć). Victoire, którą zawsze lubiłam (ale ja tutaj wszystkich lubię, no, Booracka Juniora również, Boorack normalny też jest ciekawy!), teraz lubię jeszcze bardziej, kiedy wyszła na jaw ta jej wilowatość. To jaka jest zagubiona. Oni wszyscy są tak bardzo nieidealnie – czasami zwyczajnie brzydko – ludzcy.
Ten rozdział mnie urzekł, właśnie przez to, że – jak napisałaś – wyszedł miejscami mocno fanfcikowy (to chyba dobrze, że jesteś tego świadoma) i było więcej brzydkiego języka niż w takiej pierwszej części. I to, jak na koniec stał się spokojniejszy, znowu te nawiązania do przeszłości, przez które mam łzy w oczach (poważnie, ale mnie to cieszy, nie przeszkadza mi moja), rozmowa Vi i Teddy'ego, niepokój we mnie, który wywołał Hagrid i to jego, że coś się kroi, bo to już było w przeszłości. No.
Jeszcze pozwolę sobie odpisać na odpowiedź na komentarz w poprzednim i jeszcze bardziej poprzednim rozdziale:Wiesz, w pierwszej chwili mój wewnętrzny buntownik chciał przestać na jakiś czas komentować, ale potem pomyślałam, że – hej, nic dziwnego, że się możesz czuć sfrustrowana tym brakiem, zwłaszcza, że kiedyś były, a teraz zostały tylko wyświetlenia. No i zmotywowałam się do wzięcia w garść i nie znikania z tej części internetów, kiedy zaczynam przeżywać jakiś pseudokryzys osobowościowy, bo ja naprawdę lubię umilać ludziom dzień moimi nieidealnymi komentarzami.
nie przeszkadza mi moja płaczliwość)*
UsuńA w tym nie komentowaniu chodziło też o przestanie czytania, bo kiedy nie komentuję, to niemal nigdy nie czytam tylko odkładam na później.
O, jak mnie to cieszy, że moi bohaterowie nie są idealni! Głównie do tego dążę, nie chcę, żeby postaci były sztuczne i nudne. Także to co napisałaś, to dla mnie naprawdę spory komplement.
UsuńBrzydkiego języka...?! Ojej. Ja tam nie przepadam zbytnio za wulgaryzmami, na tym blogu też je cenzurowałam, jeżeli już musiałam je wstawić (Malva-Loreine, haha). Aczkolwiek nawet ja nie mogę się nie zgodzić z tym, że niekiedy mocniejsze słowo to najlepsza puenta dla sytuacji... choć przykro to przyznać. W każdym razie, cenzura na blogu obowiązuje, to zastrzegam.
Vi i Teddy mi się ładnie rozwinęli przez tę narrację, więc na pewno będzie więcej takich momentów z nimi.
Życzę jak najmniej pseudokryzysów osobowościowych. Ten komentarz naprawdę bardzo umilił mi dzień!
Pozdrawiam i do następnego nieidealnego czegoś - mojego rozdziału i Twojego komentarza xD ~ Tita
Ojoj, trzecia...
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam rozdział już wczoraj, aczkolwiek skomentować mogłam dopiero dzisiaj :c
Ta chwila w Wielkiej Sali, komentarz Simona i odpowiedź Pocky, to było takie pockemonowate że aż się rozpłynęłam, autentycznie! Podoba mi się też Tedoire, ta ich rozmowa pod chatką Hagrida, tak krzyczałam w myślach: TED, POWIEDZ JEJ COŚ, TED, NIE MILCZ, TED, ZRÓB COŚ!
Ale nasz Prefekciunio najwyraźniej nie ma jakichkolwiek umiejętności w oklumencji (pewnie źle napisałam, ale trudno XD), skoro nie zrobił zupełnie nic...
Bitwa o Stadion, ach, cud, miód, malina! Sherry vs Spell, krukoni przeciwko gryfonom, amatorzy przeciw profesjonalistom, jatka stulecia, po prostu Hogwart! Do tego Twój styl pisania dodał tej "walce" tego czegoś, propsuje! *-*
Już nic nie mówię o naszym prefekcie, który faktycznie odzyskał swój honor, bynajmniej w moich oczach! Ted, rodzice byliby z ciebie dumni!
Już nic nie mówię o Dominique i Sherry w jednej drużynie, ale myślę, że słowa Victoire co do dwóch słońc jak najbardziej trafiają w tą sytuację... i półnagi Spell! Dzięki dzisiejszemu rozdziałowi zaczęłam jeszcze bardziej doceniać te serduszka wypadające z różnych miejsc, które zrobił Simon...to było zrobione na Spellu, nie? Sorki, dopiero się obudziłam, więc przepraszam za ewentualną pomyłkę!
Cóż, Victa musi w końcu ulec reszcie, czekam na to równie mocno jak na kolejny numer Accio Ploty, gdzie Brendaa (mam nadzieje ze szczegółami) opisze Bitwę o Stadion...hehe...
No cóż, co by więcej mówić? Warto było czekać, mimo to mam nadzieję, że następny rozdział pojawi się przed końcem moich ferii!
Pozdrawiam i życzę weny,
Nez
Oj, spadek kondycji! Zazdroszczę ferii i wstawania o 13, serio!
UsuńHaha, wiedziałam, że ktoś wyłapie tego maluśkiego Pockemona, a kto inny mógłby to być, jeżeli nie autorka hymnu o nim? Ot, taki mały eksperymencik xD
Oklumencja to obrona przed legilimencją... Więc może Teddy zamknął po prostu przed Tobą dostęp do swojego umysłu...
A tej Bitwy o Satdion miało nie być, miała być tylko kłótnia... no ale cóż, wybuchu w gabinecie Booracka też z początku miało nie być... a wtedy nie byłoby całej tej historii!
Tak, serduszkowy eksperyment był przeprowadzony na Spellu. Przez Paczkę Puchonów i Simona, z inicjatywy Simona xD
Wiesz co, czasami artykuły z Accio Ploty będą się pojawiać w rozdziałach... Ale jeżeli ktoś chciałby zobaczyć całokształt gazetki... Hmmm, cały czas myślę nad pewnym projektem.
No cóż, ja mam szkołę w tym tygodniu, także niestety nie jestem w stanie zagwarantować, że zdążę z rozdziałem... Ale oczywiście się postaram.
Dziękuję za komentarz! ~ Tita
UWAGA: TEN KOMENTARZ JEST TOTALNIE BEZ ŁADU I SKŁADU.CZUJCIE SIĘ OSTRZEŻENI.
OdpowiedzUsuń.................................
Witam i przepraszam za spóźnienie. Cieszę się z nowej notki, to po prostu taki prezent na ferie. I...ten no... BITWA O STADION!!! Jeju biedna Domi. Ona chciała dostać się do drużyny w cywilizowany sposób ale najwyraźniej się nie da. Brenda, co ty masz w tej główce, że takie rzeczy wymyślasz? Przecież Victorie + miotła = katastrofa. A Sherry Power to chyba teraz mój bogin, naprawdę. Wrrr, Wood. Co on tam w ogóle robił?! Nic tylko tam jest i uważa się za niewiadomo kogo. I Teddy: Dobrze mu powiedziałeś!Uuu, Power + Wood = starcie tytanów. Ehh te pierwszaki... A co do rozmowy Victorie i Teda:Vicka powiedz mu prawdę, przecież wiem, że ty też się tym przejmujesz i nie bądź taką tajemnicą! A właśnie tajemnice. Może w lochach naprawdę otworzono drugą Komnatę Tajemnic. Tak, więc droga Pocky nic tylko życzyć weny. Pozdrawiam.
~ Skyler