— Czy mnie
wzrok nie myli, czy ten pies ma trzy głowy?! – wrzasnęłam, podskakując
gwałtownie na postrzępionym siedzeniu.
— Pocky, patrz do
przodu...
— Do przodu?! On
jest z tyłu!
— Na Merlina
Pauline, SIEDZISZ PRZED KIEROWNICĄ!
Odwróciłam się w samą porę, aby zobaczyć jak tuż przed nami w morzu
pokrzyw wyrasta wielkie drzewo.
Szarpnęłam za kierownicę i Ford Anglia zakręcił raptownie, jakby na karuzeli,
po czym zatoczył się, zachybotał na boki, a drzwiczki po stronie Teda otwarły
się ze zgrzytem i drasnęły o pień, o mało co nie wypadając z zawiasów. Dalej
jednak samochód wystrzelił sam, mknąc wśród chaszczy niczym Błyskawica...
jeżeli mowa o prędkości, a nie o precyzji jazdy, rzecz jasna. Wokół nas
wszystko się trzęsło i naprawdę trudno było mi się nie dziwić, że przy takiej
szybkości nasz pojazd nie gubi po drodze poszczególnych części, widocznie
jednak musiał być obłożony naprawdę niezłymi czarami, jeżeli do tej pory
utrzymał się w jednym, nawet jeśli mocno podniszczonym kawałku... Teddy zatrzasnął
obluzowane drzwi, przy okazji pozbywając się ostatnich kruszyn szkła
pozostałych w miejscu okna, dobrze o tyle, że brakowało jedynie szyby, a nie
całych drzwi...
Mieliśmy jednak poważniejszy kłopot, większy nawet od rozpadającego się
wraku, w którym mnkęliśmy przez las – ponieważ tuż za nami pędził
najprawdziwszy trójgłowy pies.
Jadowite pokrzywy bynajmniej nie robiły na nim większego wrażenia. Ich liście
fruwały wokół jego łap, kiedy podążał za nami długimi susami. Ogromna bestia
miała ogromne pazury, ogromne zęby, a najogromniejsze wypełnione nimi pyski –
trzy wielkie paszcze kłapiące raz po raz, warczące i szczekające wściekle,
marszczące trzy mokre nosy, nad którymi świeciły się trzy pary ślepi, wszystkie
wyrażające jednakową rządzę mordu. Nic dziwnego, że dementor zwiał, mimo iż
żadne z nas nie wezwało patronusa! Może nawet nie chodziło o samochód? Dementorzy
słabiej wyczuwają zwierzęta, ale jak tu nie wyczuć aż trzech wielkich łbów?
Zorientował się, że i tak nie zdąży nam wyssać dusz, zanim wielki zwierz
kręcący się nieopodal, nie dopadnie naszych ciał... A i tak już przecież nieźle
się pożywił.
Oddać
parę dobrych wspomnień to jedno, ale dać sobie odgryźć rękę wielkiej uzębionej
paszczy to drugie. Coś obawiam się, że w tym przypadku nawet czekolada już by
nie pomogła...
Podskoczyliśmy parę razy aż pod sufit, kiedy auto przetoczyło się po jakichś
nierównościach. Sprężyny w starych fotelach wydały z siebie kakofonię
przeraźliwych skrzypnięć i jęków.
Ted zapomniał już chyba nawet o dementorze.
—
Pocky, prowadź! – krzyknął, samemu przełażąc na tylne siedzenie. Wdępnął przy
okazji w niebieskie płomienie, które wcześniej powypadały nam z rąk na podłogę,
a jego szata wciąż ociekała piwem kremowym, które chlusnęło na nas z butelki
Vicky, w chwili gdy samochód ruszył, ale widocznie Ted nie dbał już o nic,
kiedy wyciągnął zza pazury różdżkę i przypadł do potłuczonej tylnej szyby auta.
– Victoire, różdżka...
Victa
wyjęła różdżkę i wycelowała ją w wylot w tylnej szybie samochodu.
Zamiast
chwytać za kierownicę, wytrzeszczyłam na nich oczy jak na świrów.
— JA mam prowadzić?!
Niby jak?! – Przez przypadek trąciłam kierownicę łokciem, czym spowodowałam
nagłe przebudzenie klaksonu, który wydał z siebie głośny, nieprzyjemny dźwięk.
– To auto doskonale samo się prowa...
W tym
jednak momencie przed nami wyrosło kolejne wielkie drzewo, a ja ledwo co
zdołałam złapać za kierownicę, aby je wyminąć.
—
DOPRAWDY?! – wrzasnęła Victoire, a z jej różdżki wytrysnął snop iskier, kiedy
Ford Anglia znów zachybotał niebezpiecznie. – Może i prowadzi się samo, ale nie
uważa na drzewa! Pewnie myśli, że sobie z nimi poradzi, skoro przeżyło
spotkanie z Wierzbą Bijącą... ale za to MY raczej sobie nie poradzimy!
— Myślisz, że lepiej
rozpoznaję przeszkody od niego? – odkrzyknęłam, siłując się z pedałem gazu. —
Równie dobrze mogłabyś posadzić za kierownicą pijaną Brendę zamiast mnie!
Chociaż
chyba nawet Brenda byłaby lepszym kierowcą. Brenda, która spała sobie teraz
smacznie w dormitorium Ravenclatwu, milion lat świetlnych stąd...
— Nie gadaj tyle
tylko JEDŹ! – wrzasnął Ted.
— No jasne... –
mruknęłam ze złością, zwracając nos w stronę kierownicy. Teraz mogłam ocenić
odległość dzielącą nas od psa jedynie na podstawie głośności jego szczekania...
Cóż, to że słyszałam go, a nie widziałam, jakoś nie szczególnie pomagało mi
skupić się na zadaniu.
Spojrzałam na tarczę samochodu, wypełnioną tymi wszystkimi licznikami,
przyciskami i gałkami. I co tu robić? Pedał gazu był praktycznie bezużyteczny,
skoro Ford Anglia sam już go uruchomił. Żadnego zaklęcia na większe
przyspieszenie tak dużego obiektu nie znałam, a nawet jeśli, to co to miałoby
za sens, gdybyśmy chcąc uniknąć śmierci w trzech pyskach i tak zginęli w
wypadku samochodowym? Jedyne co mogłam na razie robić, to omijać drzewa, mimo
to zaczęłam nagle żałować, że nigdy nie przyglądałam się lepiej w jaki sposób
tata prowadzi auto... Ale przecież od czego jest magia? A gdyby tak...
—
VICTOIRE? – przekrzyczałam warkot trzech głów psa i Forda Anglii. – Nie wspominałaś
czegoś o jakimś czujniku niewidzialności?!
Victa
odwróciła się na siedzeniu na ile pozwalały jej na to ciągłe próby trafienia w
psa jakimś zaklęciem.
— Nawet jeśli, to
nic z tego! On i tak nie działa!
— A czy nie mówiłaś
też czegoś o lataniu?
— Nawet jeśli, to
też już raczej nie zadzia...
Nie
dokończyła, bo przerwał jej Ted, który akurat ten moment wybrał sobie na
wystrzelenie z różdżki chybionej o cal Drętwoty.
Czerwony promień minął o włos środkową głowę bestii i zniknął gdzieś w
wysokich pokrzywach. Ted zaklął ze złością.
— JEDŹ PO PROSTU
MIĘDZY DRZEWA, MOŻE GO ZGUBIMY!
Czując
narastające wątpliwości w kwestii powodzenia tego planu, uniosłam się lekko na
siedzeniu, aby dojrzeć cokolwiek przed sobą, lecz w tym samym momencie samochód
podskoczył i rąbnęłam głową prosto we wgniecony sufit.
—
Naprawdę chcecie mi powiedzieć, że nie istnieje żaden rodzaj czarów, który by
nas ocalił?! – wrzasnęłam ze złością, opędzając się przy tym od Kłębopiórki,
która wirowała wokół mojej głowy jak oszalała, co niekoniecznie korzystnie
wpływało na moje zszargane nerwy.
— Tak! – odkrzyknął
Teddy, starając się ponownie wycelować różdżkę. – Więc może postaraj się myśleć
jak mugol i po prostu wjedź między drzewa...
— MAMY CZUJNIK
NIEWIDZIALNOŚCI I MOŻLIWOŚĆ LATANIA, A MAM MYŚLEĆ JAK MUGOL?!
Tym
razem samochód sam w porę zakręcił, choć właściwie nie wiadomo przed czym, za
to zrobił to tak ostro, że Victoire aż zleciała z siedzenia.
— SREBRNY GUZIK! –
wrzasnęła tylko.
Obróciłam się jak fryga i w tym samym momencie Kłębopiórka wleciała mi
prosto na twarz.
— Chcesz zginąć, ty
głupia sowo?! – wyrzuciłam z siebie w stronę ptaszka, który wciąż sprawiał
wrażenie, jakby zwariował ze strachu. – Bo jeżeli nie to się uspokój!
— Wciskasz czy
nie?! – dobiegł mnie głos Victy nadal z podłogi.
Ford
Anglia jechał teraz tak dziko, że nie mogła nawet wrócić na siedzenie żeby nie
zatoczyć się i ponownie nie upaść ciężko na pełną podskakujących płomyków
podłogę. Ted natomiast rzucał się z jednego końca fotela na drugi, wciąż
strzelając w krwiożercze trzy głowy chybionymi zaklęciami.
Ostatni raz odgoniłam ręką spanikowaną Kłębopiórkę i obrzuciłam
spojrzeniem rząd guzików na tarczy przede mną. Wśród nich był jeden mały i
srebrny – według mnie dokładnie taki jaki powinien być guzik do znikania – nie
rzucający się w oczy, jakby trochę przezroczysty i sam przez to wtapiający się
w otoczenie, pośród innych kolorowych przycisków i gałek. Już miałam go
wcisnąć, kiedy nagle zawahałam się. Skąd właściwie miałam mieć pewność czy rzeczywiście
był to domniemany dopalacz niewidzialności, czy mogłam liczyć na własną
powierzchowną ocenę w tej kwestii? Gdybym jeszcze pomyliła go ze zwykłym
uruchamiaczem klimatyzacji, czy czegoś równie zwyczajnego – ale przecież to był
czarodziejski samochód! A co jeżeli wcisnę guzik, a moje siedzenie wyleci w
powietrze, albo poodpadają koła, albo z rury wydechowej buchnie pióropusz
ognia? No cóż, to ostatnie może przynajmniej osmaliłoby bestii jej trzy nosy...
—
PAULINE! – wrzasnęła Victoire.
W tym samym
momencie zacisnęłam oczy i mocno wcisnęłam guzik.
Mała
eksplozja wstrząsnęła całym samochodem. Otworzyłam oczy. Nic się nie
wydarzyło! Tylko Ted przerwał na chwilę rzucanie zaklęć.
—
Przecież mówiłem, że tak będzie! Musisz myśleć jak mugol!
— Sam myśl jak
mugol! – warknęłam. – Masz może pod ręką jakieś trzy kagańce?!
Victoire otarła strużkę krwi ze swojego czoła. Wyglądała, jakby miała ochotę
zemdleć.
— Dogania nas... –
wyjąkała słabo.
Spojrzałam za siebie i aż ciarki przeszły mi po plecach. Nie widziałam już psa.
Widziałam tylko trzy wielkie kłapiące zębami paszcze, które wypełniały teraz
całą przestrzeń za tylną szybą, zasłaniając wielkie morze pokrzyw...
I nagle wysokie jadowite łodygi groźnych roślin przestały chłostać kłującymi
liśćmi boki samochodu. Oderwałam wzrok od paszcz, całkowicie oszołomiona.
Wielka pokrzywowa łąka skończyła się i wjechaliśmy między drzewa... Szybko
złapałam za kierownicę, szarpnęłam nią jeden raz, drugi i trzeci... Nie, teraz
pies już na pewno nas dogoni... Wciąż wymijałam drzewa, spod strzaskanej maski
auta buchały kłęby pary, wielkie krople deszczu waliły we wgniecony dach auta i
wpadały do jego wnętrza przez potłuczone okna...
Aż w
końcu zorientowałam się, że szczekanie trzech łbów nagle jakby znacznie się
oddaliło. Nie mogłam się odwrócić aby się przekonać, na ile udało nam się
zwiększyć dystans między nami a niechybną śmiercią, zrozumiałam jednak, że
takie zagęszczenie drzew działa na naszą korzyść, ponieważ ogromnemu psu z
trzema głowami o wiele trudniej było teraz poruszać się po lesie niż małemu,
nawet jeśli strzaskanemu autku, przetaczającemu się przez potężne korzenie i
ślizgającemu się w grząskim błocie. Wycieraczki, które do tej pory pracowały
jak opętane, zwolniły nieco, gdy przez korony drzew deszcz przestał padać
tak gęsto. Wciąż zajęta ostrym wymijaniem drzew, zerknęłam w podtłuczone
lusterko na Victoire i Teda.
—
Widzicie je... to znaczy go? – Wciąż miałam pewne trudności z zaakceptowaniem
przynależności trzech głów do liczby pojedynczej.
Victa,
która w końcu wgramoliła się jakoś na siedzenie, pokręciła głową. Ted opadł na
miejsce obok niej, opuszczając różdżkę.
— Teraz
– wydyszał. – Wciśnij dopalacz niewidzialności!
— Ale on nie
działa...
— Więc ty zadziałaj!
Nie wierząc, by miało to jakikolwiek sens, wcisnęłam srebrny guzik. Gdy
ponownie nic się nie wydarzyło, zrobiłam to po raz drugi, trzeci, czwarty...
dwunasty... Nagle ściany samochodu zamrugały mi przed oczami, po czym znikły na
moment, potem znów się pojawiły...
— Coś
się dzieje! – Teddy wyglądał na wyraźnie uszczęśliwionego.
— Tylko ciekawe co –
mruknęłam, z niepokojem obserwując zjawisko zachodzące wokół mnie. Samochód raz
po raz znikał, to się pojawiał, silnik charczał coraz bardziej, spod maski
poczęły buchać kłęby pary...
—
Polana przed nami! – krzyknęła Victoire, wskazując ręką do przodu.
Zmrużyłam oczy, starając się skupić rozproszony przez znikające auto wzrok na
czymkolwiek, co znajdowało się za coraz większą chmurą dymu... Do warkotu
silnika dołączyło nagle jakieś inne ohydne warczenie... trójgłowa bestia
przedzierała się ku nam przez chaszcze...
—
TERAZ! – wrzasnęła Victoire. – LEEEEĆ!!
— ALE JAK?!
Niestety, było już za późno.
Rozpędzony Ford Anglia błyskawicznie przejechał przez całą długość polanki, po
czym z łoskotem rąbnął prosto w drzewo.
Siła
uderzenia niemal nie sprawiła, że wyleciałam z auta przez tylną szybę. Przed
oczami zawirował mi najpiękniejszy korowód gwiazdek jaki kiedykolwiek
widziałam, a w tyle czaszki zapulsował mi tępy ból, potęgując wrażenie, jakby
mój mózg zalała fala krwi. Marząc, aby jutro razem z Tedem i Victą zjeść
śniadanie w Wielkiej Sali składające się z jajka na miękko i złocistych tostów,
z trudem udało mi się uchylić powieki, aby zobaczyć w jakim stanie są ich
martwe ciała... ale nie zobaczyłam żadnych ciał. Nie zobaczyłam też samochodu i
przez krótką chwilę zastanawiałam się, gdzie też Ford Anglia mógł zawędrować,
skoro nadal czuję, że leżę rozwalona na jego niewygodnym, postrzępionym
siedzeniu... i wtedy spojrzałam na swoje kolana. Ich też nie było! A przecież
doskonale czułam ból wszystkich obtarć i siniaków.
Jakie to wszystko było dziwne.
Dziwne
było też to, że tak jak nie widziałam samochodu, tak też mój wzrok doskonale
rejestrował wielkie trójgłowe monstrum, które w chwilę później pojawiło się na
polanie... a raczej w mojej głowie, bo przecież nie istnieją takie psy!
Pokręciłam głową z ociężałym niedowierzaniem, aż z tuzin dzwoneczków
zadźwięczało mi wewnątrz czaszki. To na pewno jakiś niedorzeczny sen... Zaraz
pewnie obudzą mnie wrzaski Brendy, jeśli nie Julii, która na pewno będzie
znerwicowana z powodu wyników egzaminów...
Nagle otrząsnęłam się zupełnie.
Dlaczego ten pies skacze do góry wyraźnie wściekły? I dlaczego nagle
znalazłam się na wysokości drzewa? Czemu cały świat wokół mnie trzęsie się tak
niemiłosiernie? Czyżbym już umarła?...
I prawie dostałam zawału, kiedy z tyłu rozległy się głosy Teda i
Victoire:
— LECIMY!
Cóż,
wciąż ich nie widziałam, ale po ich entuzjazmie łatwo było się zorientować, że
znieśli stłuczkę z drzewem o wiele lepiej niż ja.
I
rzeczywiście, mieli rację. Lecieliśmy... a raczej chybotliwie wznosiliśmy się w
górę, coraz wyżej i wyżej... czym Ted i Victoire byli wyraźnie zachwyceni,
czego również nie można było powiedzieć o mnie. Wciąż czułam się dziwnie
oślepiona, a przez to ogłupiała, w czym raczej nie pomagało mi miarowe
wzlatywanie w powietrze – nic dziwnego, że jedynym odczuciem jakiego byłam
teraz pewna, było przerażenie i nasilające się mdłości.
A co
jeżeli niewidzialne drzwi są otwarte, a ja wypadnę przez nie prosto na gałęzie
drzew, albo co gorsza, na polankę z rzucającym się na niej trójgłowym psem?
Ostrożnie wymacałam drzwi obok siebie, po czym syknęłam z bólu – skaleczyłam
palec o ostrą krawędź potłuczonej szyby okna. To jednak utwierdziło mnie już
ostatecznie w przekonaniu, że nic mi nie grozi, a gdy chłodny nocny wiatr
uderzył mnie w twarz, wywiał ze mnie cały strach.
Naprawdę
lecieliśmy! I do tego byliśmy niewidzialni! Spojrzałam w dół, poprzez
swoje przezroczyste kolana. Trójgłowy pies zniknął, jak i ponura polanka, na
której się rozbiliśmy – a nad nami roztaczało się ciemnogranatowe niebo
upstrzone tysiącem gwiazd. Za moimi plecami rozległy się okrzyki uciechy Teda i
Victy:
— UDAŁO SIĘ!!
— ŻYJEMY!
Ford
Anglia wyrównał lot i trzęsienie się świata wokół mnie ustało zupełnie.
Płynęliśmy pod gwiazdami i szarymi chmurami, zza których wyjrzał księżyc, niby
cienki odłamek lustra odbijającego blask słońca, nadając mu dziwnej i smutnej
powagi, rozlewającej się księżycową tajemniczością na ciemne korony drzew
Zakazanego Lasu, które powstrzymywały poświatę od dalszej wędrówki w głąb
puszczy. Cudowny wiatr wygładził nam twarze i po chwili śmialiśmy się wszyscy
troje, Victoire, Teddy i ja, wciąż niedowierzając, by to wszystko mogło dziać
się naprawdę – a gwiazdy wtórowały nam, niby błyszczący się na niebie chór
dzwoneczków, wypełniających nie tylko nocny firmament, ale i nasze głowy. A pod
nami roztaczał się las, aż po horyzont, gdy nagle...
—
Hogwart! – zawołała Victoire.
Zza
drzew wyłonił się wielki ciemny kształt. Wysokie wieże i strzeliste wieżyczki
Zamku Hogwart rozpruwały podniebne poduszki z chmur, jakby liczyły na deszcz z
gwiazd. W żadnym z okien nie paliło się światło... poza... tak, coś majaczyło w
Wieży Ravenclawu! Zanim jednak zdążyłam podzielić się tym spostrzeżeniem z
Tedem i Vi, coś zaczęło się psuć.
Zapas niewidzialności w dopalaczu nieużywanym od lat, zaczął dobiegać
końca. Obmierzłe wnętrze auta poczęło mrygać mi przed oczami, po czym Ford
Anglia znów stał się widzialny, w całej swej zdewastowanej okazałości.
Spojrzałam w potłuczone lusterko – wyglądałam okropnie. Potem skierowałam wzrok
na Teda i Victę.
Oboje
wyglądali jak po przedwczesnym zgaśnięciu kolorowego fajerwerku.
— No
to... – odchrząknęłam lekko. – Jaki obieramy kurs?
Victa
milczała. Ted się zawahał.
— Jak sądzicie, ile
wynosi prawdopodobieństwo, że to ten pies był Złowrogim Zwierzakiem? – zapytał
niepewnie.
Vicky
skrzywiła się lekko.
— Gdyby to był on,
Cristal zostałaby pożarta w trzech częściach...
— Ale jeżeli to nie
ta bestia, to co? – zniecierpliwił się Ted. – Słyszałem, że Hagrid już dawno
temu oddał tego swojego Puszka do Grecji, więc skąd ten psiur w ogóle się tu
wziął? Puszek stęsknił się za Hagridem i przywędrował tutaj aż z Mykonos? A
może raczej to Boorack sprowadził tutaj tego powtora, żeby za jego pomocą
zdobyć trochę krwi jednorożca? – zakończył takim tonem, jakby utrafił w sedno.
Victa
zrobiła sceptyczną minę.
— Po pierwsze:
wątpię, by trójgłowy pies mógł dopaść jednorożca w tak zarośniętej części
lasu...
— ...dlatego zdążył
go tylko drapnąć, zanim jednorożec zwiał! – przerwał jej uparcie Ted.
— ...a po drugie –
ciągnęła Victoire, jakby w ogóle go nie usłyszała – podczas Drugiej Wojny wokół
szkoły strażowali dementorzy i Bóg wie co jeszcze trzymano w lochach, gdzie
torturowano uczniów! Przecież wtedy połowa takich bestii zaliczała się do armii
śmierciożerców...
— Fajne zwierzątka
zostawili nam w tym lesie ci śmierciożercy... – mruknęłam.
Ted nie
skomentował tego, nie wiadomo czym już urażony – czy wspomnieniem o Drugiej
Wojnie Czarodziejów, czy o dementorach.
— Więc
co robimy? – podjęłam.
W tym
momencie postarałam się nie patrzeć na Zamek z przesadną tęsknotą.
— Moim zdaniem
powinniśmy wracać – powiedział poważnie Ted.
Spróbowałam nie spojrzeć na niego z przesadną wdzięcznością.
— To jasne, że już
nie znajdziemy tego jednorożca – dodał Teddy, patrząc w dół na ciemne
wierzchołki drzew. – A po tym wszystkim co nas spotkało, bez sensu w dalszym
ciągu narażać życie…
Nawet Victoire nie próbowała już oponować.
Westchnęła tylko i zrobiła żałosną minę małej dziewczynki, którą zasmucił fakt,
że już nigdy nie zobaczy swojego jednorożca na tęczy i w słońcu.
I mimo tego, że w przeciągu kilku godzin o
mało co nie zostałam postrzelona przez stado centaurów, moja dusza omal nie
została ze mnie wyssana, a ja cała pożarta przez setkę wygłodniałych
akromantul, trolla górskiego oraz trójgłową bestię – poczułam nagłe ukłucie
żalu. Gdzie mogła być Cristal? Czy nie było żadnej nadziei na jej odnalezienie,
ponieważ była już martwa?...
Teddy również miał niewyraźną minę. Chyba
próbował zrobić jakiś dziwaczny gest pocieszenia w stronę Victoire, ale
zaniechał tych żałosnych prób w chwili, gdy samochód podskoczył lekko, jakby
specjalnie oszczędzając mu trudu. Odwrócił się w moją stronę z kwaśną miną.
— Może ja teraz poprowadzę.
Tym razem nie powstrzymywałam się już przed
wyrażeniem swej wdzięczności. Zamieniliśmy się miejscami, podczas gdy samochód
wznosił się lekko i opadał, jakby nie podobała mu się ta wymiana wnętrzności. Usiadłam
na miejsce koło Victy, z którą wymieniłam ponure spojrzenia – po czym każda z
nas odwróciła wzrok w stronę swojego okna. Jeżeli mam mówić szczerze, czułam
się zupełnie tak jak wyglądałam, czyli okropnie. Jakbym miała dziecko, które
zostawiałam właśnie w środku lasu na pastwę losu… Ale przecież co więcej
mogliśmy zrobić?
Ted zajął miejsce kierowcy, odetchnął
głęboko, po czym zaczął zginać i rozprostowywać palce u rąk, jakby był pianistą
przygotowującym się do koncertu.
— No to… kurs na Hogwart! – mruknął jakby do
siebie, po czym położył dłonie na kierownicy – i w tym momencie stało się dla
nas wszystkich jasne, że tej nocy już nigdzie nie zalecimy.
A dlaczego?
Odpowiedź jest bardzo prosta.
Otóż zaczęliśmy spadać.
Upstrzone gwiazdami niebo zawirowało nagle
za oknami, kiedy Ford Anglia przechylił się ostro do przodu, a we wnętrzu
samochodu na nowo rozpętało się piekło. Ja i Victoire, wyrwane brutalnie z
ponurej zadumy, wcisnęłyśmy się w fotele, Kłębopiórka ponownie dostała ataku szału,
butelki po piwie i błękitne płomyki poleciały prosto w tylną szybę, a najwięcej
zamieszania (nawet więcej od Kłębopiórki!) robił Ted, waląc różdżką w
kierownicę i wyjąc:
— STOP!...STOP! STOOOP!!!
Ale po chwili i on został zagłuszony wysokim
i rozdzierającym dźwiękiem, który wydobył się z naszych gardeł. W końcu (po raz
drugi tej nocy) walnęliśmy prosto w korony drzew, Ford Anglia zwalił się na
jakiś konar, spadał z jednej gałęzi na drugą… Tysiące nietoperzy i innych
latających stworzeń poderwało się w powietrze wokoło… Gałęzie łamały się pod
nami jedna po drugiej, otoczyły nas kłęby pary, pryskały na nas z okien resztki
szkła… Uszy wypełniły mi szum i trzaski, aż w końcu wydostaliśmy się z korony
drzewa, ale do ziemi wciąż jeszcze mieliśmy parę metrów…
— ARRESTO… MOMENTUM…!
Zamknęłam oczy, przygotowana na kolejny
wielki wstrząs.
Ale eksplozja nie nastąpiła. Poczułam za to,
jak wszystko wokół mnie nagle spowalnia: fruwające we wnętrzu odłamki butelek,
Kłębopiórka, gałązki i liście – a samo powietrze jakby stężało, podczas gdy ja
stałam się dziwnie lekka, jakbym gdzieś zgubiła cały swój ciężar.
Otworzyłam oczy akurat w chwili, w której
lądowaliśmy prosto w krzaki jeżyn – ale za to tak bezboleśnie, jakby jakaś
dobrotliwa wielka ręka postawiła tam troskliwie nasz samochodzik.
Spojrzałam na Victoire, która wyglądała na
tak samo zdziwioną i oszołomioną jak ja – i dopiero po chwili zarejestrowałam
poranioną i brudną twarz Teda, zadyszaną, ale i szczerzącą się szeroko w naszą
stronę.
— Zaklęcie Poduszkujące! – wyrzucił z
siebie, na widok naszych min. – Nigdy jeszcze go nie używałem, nie miałem
pojęcia, czy się uda… ale udało się!
Victoire wytrzeszczyła na niego oczy tak,
jakby na jego miejscu zobaczyła co najmniej Merlina.
— Arresto Momentum? I użyłeś go
pierwszy raz?... – w jej głosie pobrzmiewał prawdziwy podziw.
— Jak ty to
powiedziałaś…? „Uroda nie zawsze idzie w parze z głupotą”? – Teddy wyszczerzył
zęby jeszcze szerzej. – To takie dziwne, że jestem równie mądry jak i urodziwy?
Vicky tylko parsknęła śmiechem o lekko
ironicznym zabarwieniu, może dlatego, że Ted wyglądał tak, jakby odbył brutalny
mecz quidditcha w każdych możliwych warunkach pogodowych, trwający co najmniej
przez pół roku.
— Świetnie, tylko co teraz? – zapytałam,
próbując przywołać trochę trzeźwości. – Oczywiście, gratuluję ci twoich
znakomitych umiejętności, Tedzie Lupinie, ale jedno muszę powiedzieć jasno i
wyraźnie: JAK MOŻNA BYĆ TAK BEZNADZIEJNYM KIEROWCĄ?!
Teddy tylko uniósł brwi.
— Jakbyś nie
zauważyła, ocaliłem nas właśnie od niechybnej śmierci…
— MIAŁEŚ NAS ZAWIEŹĆ
DO HOGWARTU, IDIOTO!
— No właśnie –
odezwała się Victoire. – Ale jesteśmy nadal w lesie, więc Pocky, nie drzyj
się tak. – Ostatnią część zdania wypowiedziała szeptem.
Zamilkłam, zorientowawszy się, że Victoire
ma rację. W końcu już chyba dosyć potworów wywabiliśmy tej nocy z ich nor i
kryjówek…
Kryjówek…!
— Czy my… – zaczęłam
powoli. – Czy my przypadkiem nie jesteśmy znowu przy Kryjówce?
Wysiedliśmy z samochodu. Wokół nas rosły
gęste krzewy jeżyn… i to dziwnie znajomych jeżyn. Wydostaliśmy się z krzaków i
od razu natrafiliśmy na ślady kopyt w ziemi. W pierwszym ułamku sekundy już
chciałam zawołać, że to ślady Cristal, ale zaraz poprawiłam się – to odciski
kopyt centaurów, które tu były! A więc trafiliśmy do punktu wyjścia…
— Nie jest tak źle – powiedziała Victoire, wyraźnie
siląc się na dziarski ton. – Przynajmniej wiemy jak stąd trafić do Zamku. Może
i zajmie to dłużej, ale mogło być gorzej…
Zamilkła, a ja i Ted obróciliśmy się w
miejscu, na ile pozwalały nam na to czepialskie gałązki krzaczorów.
W ciemności świeciły na nas żółte oczy.
No i brawo, Pauline! – pomyślałam w
duchu. Trzeba było nie drzeć się na Teda, ale widocznie i bez tego byłam
mistrzynią wywabiania leśnych bestii z ich leśnych domostw. Żółtooki zwierz
ukrywał się w krzakach jak i pod osłoną ciemności, słychać było, jak jego łapy
dziwnie miękko i delikatnie stąpają po podłożu… no jasne. Tak bezszelestnie
potrafią się poruszać tylko mięsożerne drapieżniki, głupia dziewucho, która nie
zasługuje na miano domu Ravenclaw! A już wszystko było tak pięknie… Wystarczyło
tylko przejść kawałek drogi…
W tym momencie chmura odsłoniła księżyc,
którego światło jakimś cudem przedarło się przez gałęzie drzew i padło na
tajemnicze stworzenie.
Chyba równocześnie zaparło nam dech w
piersiach, a strach opuścił nas całkowicie.
Było to chyba najpiękniejsze zwierzę, jakie
w życiu widziałam. Wspaniały wilk o cudownej sierści, w blasku księżyca
błyszczącej srebrem, o oczach świecących złotem i dziwną rozumnością, której
nie dostrzegłam nigdy w spojrzeniu żadnego innego zwierzęcia. Poruszał się
wśród krzaków jeżyn tak płynnie i zgrabnie, jakby ostre kolce same go omijały.
W końcu wyszedł na dróżkę tuż przed nami – po czym spojrzał wprost na nas.
Przez chwilę jakby mierzył nas wzrokiem,
niby oceniając stan naszej używalności, który notabene mógł być nieco wątpliwy
zważywszy na nasz obecny stan psychofizyczny – po czym nagle podszedł do nas
bliżej i wyraźnie pokręcił głową. Potem przeszedł kawałek dróżką i ponownie
pokręcił łbem, zupełnie tak jakby nas przed czymś… ostrzegał…?
Victoire postąpiła parę kroków do przodu,
wpatrując się w wilka zmrużonymi oczyma. Jej włosy, choć potargane i noszące na
sobie znamiona leśnej włóczęgi, zabłysły podobnym blaskiem do srebrzystej
sierści zwierzęcia, gdy wkroczyła w plamę księżycowego światła.
— Czy ten wilk… – zaczęła powoli, po czym
odwróciła się w naszą stronę – … próbuje nam coś przekazać…?
— To nie jest zwykły wilk! – powiedział Ted,
podchodząc do niej. – To jest… – zawahał się przez moment. – To chyba jest
tutejszy wilkołak.
Victa natychmiast cofnęła się z
przerażoną miną, ale Teddy szybko powstrzymał ją przed czmychnięciem w krzaki
jeżyn. Srebrny zwierz wciąż obserwował ich bystrymi oczyma.
— Nie jest groźny! –
uspokoił Victę Teddy. – Potomki wilkołaków są po prostu pięknymi wilkami… a
poza tym słyszałem, że mają niemal ludzką inteligencję.
I choć Victoire Weasley i Ted Lupin zgodnie
nienawidzili wilkołaków, teraz podeszli do srebrnego wilka, jakby mieli do
czynienia z zupełnie zwyczajnym, miłym psem, zanim jednak zdążyli całkiem się
zbliżyć, wilkołak uniósł łeb i zawył – oj, jak zawył! – prosto w stronę
księżyca.
Ja, która właśnie miałam pójść w ślady Teda
i Vicky, zatrzymałam się w pół kroku.
— Czy on przypadkiem nie wzywa tu innych
wilkołaków? – wyszeptałam ze strachem. – Tylko tych, no wiecie… ludziożernych?
— Ale w Zakazanym
Lesie nie ma takich wilkołaków – powiedział Teddy takim tonem, jakby to było
jasne jak słońce. – Takie plotki roznoszą akurat sami nauczyciele, żeby
uczniowie trzymali się z dala od lasu.
— A ty skąd to niby
wiesz? – obruszyłam się.
— Od babci
oczywiście – odparł gładko Teddy Lupin. – Myślisz, że posłałaby mnie do szkoły,
w której są wilkołaki?...
— Wobec tego skąd
się tu wziął ten bjuti intelidżent wilczek? – zadałam celne pytanie.
— O to już pytaj
profesora Albusa Dumbledore’a, bo to on pozwolił, aby mogły tu żyć krzyżówki
wilkołaków – odparował Ted.
Zanim jednak zdążyłam uświadomić mu, jakie
to wkurzające, że ma gotowe odpowiedzi na wszystko, Victoire uniosła palec do
ust.
— On chyba próbuje
nam powiedzieć, żebyśmy nie szli dalej tą dróżką! – wyszeptała,
zdziwiona.
Srebrny wilk natychmiast pokiwał gorliwie
głową, jakby na potwierdzenie jej słów. Ja i Teddy spojrzeliśmy po sobie, sama
nie wiem czym bardziej zdziwieni – tym, że ten niegroźny wilkołak rzeczywiście
zachowywał się niemal jak człowiek i najwyraźniej rozumiał o czym mówimy, czy
może tym, że zagradzał nam drogę powrotną do Zamku.
— To niby gdzie jego
zdaniem mielibyśmy iść? – zapytałam ze zdumieniem.
Srebrny wilk natychmiast podbiegł kawałek
dróżką, wskazując łbem w głąb lasu.
— W głąb lasu?! –
zawołał Ted, na chwilę zapominając o zachowywaniu ciszy nocnej w puszczy. — Ale
czemu?
Wilkołak rozejrzał się niespokojnie, po
czym nagle odwrócił gwałtownie łeb, nastawił na sztorc uszy – i uciekł w krzaki
jeżyn, zostawiając nas zupełnie samych.
No świetnie. Gratulujemy, bjuti intelidżent
wilczku.
Victoire i Ted wymienili spojrzenia, chyba
nie bardzo wiedząc, co robić.
— Może na drodze do
Zamku czyha na nas jakieś niebezpieczeństwo? – zasugerowałam ostrożnie.
— A może kazał nam
iść w głąb lasu, bo tam jest Cristal? – podsunęła Victa z nadzieją.
Ted skrzyżował ręce, marszcząc czoło.
— Musiał coś
usłyszeć, czego my nie usłyszeliśmy… Tylko co?
W oddali nikły odgłosy szelestu czynionego
wśród zarośli przez uciekającego długimi susami wilka. Nie wiedzieć czemu,
przypomniał mi się Mrukot, który na początku tego roku szkolnego wyślizgnął się
Dominique z rąk i również czmychnął w głębię liściastej i kolczastej dziczy. To
było tak dawno temu…
— Wiecie co –
odezwałam się. – Idźmy w stronę Zamku, ale załóżmy pelerynę niewidkę.
Tak też zrobiliśmy.
Wspominałam już, jak trudno jest się
poruszać w pelerynie w kolczastych krzaczorach? Ostre gałązki zahaczały ciągle
o niewidzialny materiał i po chwili dół peleryny zamienił się w marne, podarte
strzępy, lecz mimo to szliśmy wciąż na przód i nawet Ted nie uważał za stosowne
w tym momencie, aby narzekać z powodu zniszczenia jego mienia, choć mnie i
Vicky również było żal niewidki – w końcu to w niej obrabowałyśmy Booracka i chociaż
potem okazała się być dowodem obwiniającym Teda, czułyśmy jednak do niej pewien
sentyment.
W głowie cały czas przewijałam zachowanie
pięknego wilka, wciąż interpretując je na różne sposoby. Może rzeczywiście nie
powinniśmy iść w stronę Zamku? A może w głębi lasu naprawdę była Cristal? Ale
czy to znaczy, że na naszej drodze znajdował się Złowrogi Zwierzak? W końcu to
tutaj Klarensjo mnie kiedyś ostrzegał przed „złym stworzeniem, które
zamieszkało w puszczy”… no właśnie, w TYM zakątku puszczy. A sznur, którym
Cristal była przywiązana do drzewa, mógł się zerwać tylko w okolicznościach
zagrożenia… Czy to oznaczało, że właśnie znajdowaliśmy się w najbardziej niebezpiecznym
miejscu w lesie tej nocy?
Ostatecznie w pewnej chwili byliśmy zmuszeni
się zatrzymać, bo frędzle dyndające teraz z pozostałego skrawka peleryny nie
tylko nie dawały nam już osłony, ale do tego jeszcze stały się wprost nie do
wytrzymania, gdyż czepiały się wciąż o cierniste krzaki. Teddy więc, nie bez
ciężkiego serca, pozbył się postrzępionej części materiału, czyniąc z niej tym
samym raczej serwetkę-niewidkę, niż pelerynę – pozostawała jednak nadzieja, że
zarośla skutecznie zakryją nasze nogi…
Zanim jednak narzuciliśmy na głowy serwetkę-niewidkę,
coś zamajaczyło w blasku naszych różdżek pod krzakiem.
Victoire zbliżyła się do tego ostrożnie i
wtedy ciszę lasu rozdarł najgłośniejszy jak dotąd dobiegający z jej gardła
krzyk.
Pod krzakiem leżało jakieś zmasakrowane
zwierzę. Wciąż charczało lekko, leżąc w kałuży własnej krwi.
Pierwszym skojarzeniem, jakie nasunęło mi
się na ten widok, był pewien malutki nietoperek, którego ktoś kiedyś zabił w
głębinach Starych Lochów. Drugą myślą było nagłe uświadomienie sobie, że bjuti
wilczek miał rację – na naszej drodze coś było i z pewnością nie należało do
pokroju królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków. Trzecia rzecz o jakiej
pomyślałam, był to Złowrogi Zwierzak.
Teddy i ja równocześnie zakryliśmy Victoire
usta.
— Co to jest?!
– wyrzuciła z siebie zduszonym głosem.
— Raczej co to
zrobiło… – poprawiłam ją ledwie dosłyszalnym szeptem.
Zwierzątko wciąż oddychało ciężko,
spoglądając na nas błagalnie. Victoire wyciągnęła ku niemu różdżkę ze zdecydowaną
miną, ale Ted chwycił ją szybko za przegub.
W tym samym momencie rozległo się niewiele
od nas odległe wycie.
— Nie ma na to
czasu! – syknął Teddy, a Victoire wyrwała rękę z jego uścisku, ale mimo to nie
odwróciła się już w stronę rannego zwierzątka, tylko rozejrzała się dookoła,
szeroko otwartymi oczyma.
— A może to po
prostu ten wilk? – podsunęła, ale raczej bez większego przekonania.
— Nie – powiedział
Ted, kręcąc głową. Plamki księżyca padły na jego twarz, dziwnie wyostrzając mu
rysy, czyniąc je przez to jakby trochę mniej ludzkimi – i przez ułamek sekundy
gdy na niego patrzyłam, poczułam lekkie ukłucie niepokoju. To, co rozszarpało
tego zwierza, a teraz zawyło nieopodal nas, nie mogło być tym przyjaznym i
mądrym wilkiem, którego niedawno spotkaliśmy. To musiało być właśnie to, przed
czym nas wilk ostrzegał, a teraz, kiedy Victoire krzyknęła tak głośno, na pewno
było już na naszym tropie… na pewno wyczuwało węchem krew z wszystkich naszych
zadrapań i skaleczeń… na pewno widziało szlak, którym przedzieraliśmy się wśród
krzaków, ślady naszych stóp… Jedno było pewne – musiało to być coś o wiele
potężniejsze od pająków, o wiele groźniejsze nawet od trójgłowego psa. To było
coś, co zraniło jednorożca. To było coś, z czym nie mieliśmy wiele więcej szans
od tego zbroczonego krwią zwierzątka, leżącego u naszych stóp.
Narzuciliśmy na siebie szmatę pozostałą z
peleryny-niewidki i czym prędzej zaczęliśmy się wycofywać. Co jakiś czas
słyszeliśmy głośne wycie, głośniejsze z każdą chwilą… ale przecież uciekaliśmy
w głąb lasu, tak jak nam nakazał wilk! Było już chyba jednak za późno. Gdybyśmy
posłuchali go od razu i poszli we wskazanym przez niego kierunku… Przecież
mogliśmy wrócić do Zamku po prostu okrężną drogą! A teraz wyraźnie zaczęliśmy
słyszeć, jak coś przedziera się ku nam przez chaszcze, przyspieszyliśmy kroku,
wypadliśmy na wolny skrawek dróżki wśród jeżyn, byliśmy już przy pozostawionym
przez nas wśród krzaków Fordzie Anglii… Trzask gałęzi za nami nasilał się i
nagle usłyszałam warczenie, ohydne warczenie, sto razy gorsze od trzech głów
monstrualnego psa.
Odwróciłam się i w tym samym momencie
wydarzyło się kilka rzeczy równocześnie: potknęłam się o jakiś kamień i runęłam
jak długa na ścieżkę, Victoire i Ted natychmiast polecieli na ziemię razem ze
mną, a z krzaków wyskoczyło z okropnym warkotem coś – coś włochatego,
jakby przygarbionego, stojące na tylnych łapach, o długich kończynach, długim
pysku, wypełnionym ostrymi jak brzytwa zębami…
W tej sekundzie moje myśli błyskawicznie
powędrowały z Zakazanego Lasu do Wieży Ravenclawu, gdzie w moim kufrze jeszcze
walało się stare wypracowanie na Obronę Przed Czarną Magią.
To był wilkołak.
Złowrogi Zwierzak to był wilkołak!
Tylko wilkołak jest na tyle potężny, by móc
zranić jednorożca!
Ale przecież nie ma dzisiaj pełni!
Ale przecież Ted mówił, że w tym lesie nie
ma TAKICH wilkołaków!
Ale przecież wilkołaki ponoć nie atakują
zwierząt!
Ale przecież wilkołaki nie zabijają
ludzi!
Ale za to ich gryzą – powiedział
wstrętny cichy głosik w mojej głowie, lecz zanim zdążył dodać coś jeszcze, za
gardło złapała mnie lodowata łapa strachu.
Leżeliśmy pod peleryną na ziemi, ale
doskonale było widać nasze łydki. Ja, Ted i Vi wstrzymaliśmy oddech, myśląc
chyba wszyscy o tym samym: dlaczego wilkołak jeszcze nie atakuje…?
Odwróciłam lekko głowę, szurając policzkiem
o czarną ziemię i kącikiem oka dostrzegłam, jak potwór gapi się szeroko
rozwartymi oczyma na nasze nogi wystające spod niewidki. Jego nos marszczył się,
wyraźnie węsząc, nasze uszy wypełniał jego chrapliwy oddech… Ile zajmie mu
dodanie dwóch do dwóch…?
Aż nagle chrapiący odgłos zamienił się w
straszny ryk.
Wilkołak skoczył wprost na nas, ja, Vicky i
Ted błyskawicznie przeturlaliśmy się po ziemi, niewidka odkryła nas, kiedy wszyscy
zerwaliśmy się na równe nogi…
Potwór cofnął się jakby zaskoczony i przez
chwilę i on i my znieruchomieliśmy całkowicie, gapiąc się na siebie. Dopiero
teraz, stojąc z nim twarzą w twarz, mogłam zobaczyć w całej okazałości grozę
wilkołaka: jego zgarbiony grzbiet, poza niby potulna, ale jakby szykująca się
do skoku, wzrok spode łba dziwnie błagalny… Błagam, żeby Victoire nie dała się
na to nabrać…
Z jej gardła wydobył się dziwny, zachrypły,
wysoki dźwięk, jakby struny głosowe odmówiły jej posłuszeństwa, jej twarz była
blada jak księżyc, jakby odpłynęła z niej cała krew. W oczach Teda natomiast
było coś dziwnego, strach, ale również coś twardego jak kamień, zimnego jak
stal i palącego jak ogień, w którym była wytopiona. Wtedy w moim sparaliżowanym
przerażeniem mózgu, po raz pierwszy uformowała się prawdziwa i tak rzeczywista,
że aż namacalna świadomość tego, że to właśnie taki potwór poranił ojca
Victoire, że to właśnie takich stworzeń
nienawidził Ted. A wtedy ja też zaczęłam go nienawidzić, nie znosić go
ze wszystkich sił, co mimo wszystko nie umniejszało mojego strachu przed nim,
tak jak było w przypadku Teda i Victoire, którzy zbliżyli się do wilkołaka,
unosząc różdżki…
O szaleńcy, nie!
Wilkołak przez chwilę stał wciąż oddychając
chrapliwie, po czym nagle dostrzegł różdżki wycelowane prosto w jego nos. Jego
pysk zmarszczył się i skrzywił, rozległo się głuche warczenie…
I Victoire i Ted zginęliby zapewne
bohaterską śmiercią, gdyby nie uratowało ich moje tchórzostwo.
— ZWARIOWALIŚCIE?! – wrzasnęłam, po czym
szarpnęłam mocno za kołnierze ich szat, ciągnąc je do tyłu w chwili, gdy
wilkołak obnażył zęby i rzucił się w naszą stronę.
Dwa czerwone promienie wytrysnęły z różdżek
Teda i Vi, chybiając. Pchnęłam ich w stronę samochodu, a sama schyliłam się po
połyskującą szmatę porzuconą na ziemi, po czym cisnęłam nią prosto w wilkołaka,
rzucając się równocześnie do ucieczki…
Dopadliśmy do samochodu.
— JEDŹ! – wydarłam się, bo tym razem to
Victoire znalazła się na miejscu kierowcy.
Ujechaliśmy zaledwie kawałek, zanim z ziemi
wystrzeliły ku nam zielone kolczaste pędy, czepiające się mocno samochodu,
plączące się i zacieśniające wokół niego ciernistą siatkę. Co do licha,
diabelskie sidła?! Zaraz jednak przypomniałam sobie, jak kiedyś Fiffie zaatakowały
podobne macki, kiedy chciała usiąść na jakimś pieńku… Wyjrzałam szybko przez
okno i spojrzałam w dół. Wokół nas były same takie pieńki.
Nie ma to jak mieć takiego pecha, żeby
podczas ataku wilkołaka, wjechać prosto w pole wnykopieniek!
A jeżeli już o wilkołaku mowa, to wyplątał
już się z peleryny, ale podążając za nami, sam również został zaatakowany przez
złowrogie pniaki. Po chwili do warkotu silnika samochodu dołączyło wściekłe
szczeknięcia wydawane przez wilkołaka – a to dało nam trochę czasu do namysłu.
— I co teraz?! – wrzasnęła Victoire, siłując
się z pedałem gazu, który na niewiele się zdawał w walce z wnykopieńkami. – Nie
polecimy!!
— Trzeba się pozbyć
tego wilkołaka! – wydyszał Ted, bo ledwie co bronił się przed zielonymi pędami,
które dostały się do środka auta rozbitym oknem i teraz smagały go po twarzy i
ramionach.
— Może nie trzeba będzie
tego robić…? – wysunęłam z nadzieją, obserwując zmagania potwora z kolczastymi
łodygami wystrzeliwującymi wciąż w jego stronę, ale niestety – wilkołak w tym
starciu radził sobie o wiele lepiej od nas.
I nagle ziemia zadrżała.
— Co znowu…?! –
jęknęła Victoire, ale Teddy uciszył ją gestem, po czym zwrócił się w stronę
okna, nastawił ucha, przez chwilę tak nasłuchiwał, po czym odwrócił się ku nam
i oznajmił nagle:
— Poczekajcie
chwilę! – I nie tłumacząc nic więcej, otworzył drzwi samochodu.
— CO?! –
wydarłyśmy się ja i Victa.
Ale Ted nie zwrócił na nas uwagi, tylko
jakimś cudem wyminął chaszcze i zniknął. Victoire ze złości i ze strachu aż
przyłożyła pięścią w klakson, który zawył głucho i rozpaczliwie.
— Głupia! –
warknęłam. – Chcesz żeby wilkołak sobie o nas przypomniał?!
— Przypomni sobie
dzięki debilnemu Tedowi Lupinowi, który właśnie dał mu się pożreć! – krzyknęła,
kopiąc bezsilnie w pedał gazu. – Poczekajcie chwilę! Na co, na nasz
pogrzeb?! Jak można być tak beznadziejnie głupim?!
Lecz ja już przestałam jej słuchać. Wilkołak
uwolnił się z zielonych pędów wściekłych pieńków i zaczął zbliżać się do Forda
Anglii… kolczaste macki otaczające nasz samochód zmłóciły powietrze, potwór
cofnął się… zaczął okrążać samochód, szukając luki pomiędzy wnykopieńkami…
— On tu idzie…!
– zapiszczałam.
Vika zamilkła, po czym obróciła się jak
fryga na siedzeniu, dostrzegając w końcu wilkołaka, kręcącego się wciąż wokół
auta i próbującego walczyć z ciernistymi łodygami byleby tylko się do nas
dostać. Wyciągnęła różdżkę i niemal walnęła nią o kierownicę.
— JEDŹ TY CHOLERNY
WRAKU!
Ford Anglia podskoczył gwałtownie ale nie
ruszył się nawet o cal, tylko oplotło go jeszcze więcej macek.
Chyba jeszcze nigdy nie widziałam Victoire
Weasley tak zdenerwowanej.
Z jej różdżki aż wytrysnął snop czerwonych iskier,
więc złapałam ją za łokieć i opuściłam jej rękę w dół.
— Schowaj lepiej
różdżkę, bo to się może źle skończyć…
— A bez różdżki
skończy się lepiej?
Przejechałam oczyma po wgniecionym suficie.
— A ze złamaną
różdżką?! – zniecierpliwiłam się.
— Cóż, nie byłabym
na pewno pierwszym Weasley’em, któremu złamała się różdżka za tą kierownicą –
wydyszała Victoire.
Pędy
wnykopieniek oplotły już prawie całe oparcie mojego siedzenia, a przecież było
one powiększone czarami. Już tylko fotel kierowcy pozostał przez nie
nietknięty… Usiadłam więc koło Victoire, a siedzenie natychmiast rozciągnęło
się do odpowiednich rozmiarów. Kurczę, fajne byłoby to auto, gdyby nie było
wrakiem… i gdyby nie było otoczone przez wilkołaka i mordercze macki.
— No i gdzie ten Ted?! – Victa wciąż była
rozzłoszczona ale teraz też widocznie zaniepokojona.
— Nie wiem, może się
zgubił – odwróciłam głowę do tyłu, aby przekonać się, że wilkołak wciąż jeszcze
nie dał nam spokoju. W uszach rozbrzmiewały mi straszne odgłosy jego ciągłej
walki ze wściekłymi roślinami.
— Albo już wyje do
księżyca… – powiedziała Victoire z nietęgą miną. Tak swoją drogą, to nie
zdziwiłabym się zbytnio, gdyby jej i Teda nienawiść do wilkołaków wzrosła
stokrotnie po tej nocy, o ile przeżyjemy oczywiście… a i ja zdążyłam już je
nieźle znienawidzić, z racji tego, że jeden z nich właśnie próbował zatopić w
nas swoje kły.
Jedno nie uchodziło wątpliwości: ja i Victa
byłyśmy w pułapce. Ted Lupin z niewiadomych przyczyn postanowił zabawić się w
bohatera i tym samym pozostawić nas na pastwę losu, uwięzione w samochodzie
atakowanym przez kolczaste pędy i otoczone przez krwiożerczą bestię. Co mu
strzeliło do tego pustego łba?! Co jego zdaniem ja i Vi miałyśmy zrobić?
Z twarzy Victoire znikły wszelkie ślady po
wypiekach złości. Teraz była blada jak papier, jej ręce trzęsły się na
kierownicy, usta rozchyliły się, a oczy prawie wyszły z orbit, kiedy jej
wściekłość całkowicie pochłonęła panika…
A może to wszystko to tylko zły sen? Tak…
Ja, Ted i Victoire zasnęliśmy pewnie w jakichś krzakach, dziupli albo norze i
po tych wszystkich przeżyciach z pająkami i trójgłowymi psami, śniły nam się
teraz jakieś koszmary… Rano pewnie obudzimy się w jakiejś jaskini i smutni z
powodu nie znalezienia Cristal, wrócimy do Zamku…
Do domu.
Przecież za parę dni miał być koniec roku
szkolnego! Mieliśmy wrócić do domu, do rodzin… A co zrobią Fiffie, Domie i
Simon, jeśli my tu zginiemy? W końcu to oni kryli naszą nieobecność w Zamku.
Na wszelki wypadek.
Tak powiedział Simon.
Wyciągnęłam rękę i prawie natychmiast
usiadła na niej Kłębopiórka.
— Wiesz co masz robić – mruknęłam do niej.
Sówka tylko rozwinęła skrzydełka, po czym
wyleciała z samochodu, z gracją wymijając smagające powietrze pędy. I wtedy
ziemia ponownie zadrżała.
I znowu.
Coraz głośniej.
Łup.
Łup.
ŁUP.
Nawet wilkołak znieruchomiał, nasłuchując.
Nawet wnykopieńki zwolniły nieco i jakby skurczyły się w sobie pod wpływem
dźwięku, zdającemu się wydobywać jakby z głębi ziemi.
A ja nagle zdałam sobie sprawę, że przecież
już słyszałam podobny dźwięk tej nocy.
Troglodytarum Sylvaticum!
Wilkołak również to zobaczył i zmarszczył
nos. Victoire wpatrywała się w trolla z opuszczoną szczęką.
— TED!! – wrzasnęła
tak głośno, że aż podskoczyłam obok niej.
— Niby gdzie?!
— Tam! – Po czym
wskazała na trolla.
W tym momencie pomyślałam, że chyba
zwariowała.
— Że niby ten troll
to ma być Ted?! – krzyknęłam.
Teraz to Vicky spojrzała na mnie jak na
wariatkę.
— Nie troll!
Na jego grzbiecie…!
I rzeczywiście. Na grzbiecie trolla leśnego
siedział nie kto inny jak Ted Lupin, we własnej osobie! Jedną ręką trzymał się
kępy trawy, a raczej włosów na głowie trolla, drugą wymachiwał różdżką,
wyczarowując kolorowe iskry i obłoczki, troll natomiast podążał za nimi z
głupawym uśmiechem, nieświadomy tego, że prowadzi go to wprost do wilkołaka…
Rozległ się straszliwy ryk, który potoczył
się echem po lesie, kiedy wilkołak skoczył na trolla i wbił w niego ostre jak
noże pazury. Troll miał grubą skórę, ale nawet ona nie mogła oprzeć się szponom
wilkołaka – a skoro mógł on zranić trolla, to co dopiero jednorożca…?
Rozwścieczony olbrzym uniósł swoją maczugę…
Ale wilkołak tak naprawdę nie był
szczególnie zainteresowany walką z trollem leśnym. A przynajmniej nie aż tak,
jak człowieczkiem siedzącym na jego ramionach. Próbował wdrapywać się i skakać
w stronę Teda, a troll, nie zdając sobie sprawy z jego prawdziwego celu,
próbował uderzyć go maczugą, wokół nich latały liście i drzazgi gałęzi drzew łamanych
przez trolla, tumany ziemi wznosiły się wokół nich… Wilkołak drapał i drapał,
próbując zwalić trolla na ziemię, aby sprowadzić na dół człowieczka i móc go
ugryźć…
Przez chwilę ja i Victoire uwięzione we
wnętrzu auta, gapiłyśmy się na tę walkę, podczas której Ted chyba z
pięćdziesiąt razy próbował trafić w wilkołaka jakimś zaklęciem i tyle samo razy
uniknął zlecenia z pleców trolla wprost w stęsknione ramiona wilkołaka…
Nagle obudziłyśmy się.
— Szybko! – Victoire otworzyła drzwi
samochodu, a ja, w lot zrozumiawszy o co jej chodzi, wysiadłam za nią.
Gdy tylko to zrobiłyśmy, pnącza, do tej pory
jakby odrętwiałe, uaktywniły się z nową zaciętością. Ja i Victoire
wyciągnęłyśmy różdżki.
— Petryficus
Totalus!
— Reducto!
I tak oto udało nam się usunąć niemal
wszystkie pędy więżące Forda Anglię, podczas gdy tuż obok nas wciąż trwała
zażarta walka między leśnymi potworami. Otarłam czoło postrzępionym rękawem
szaty, po czym spojrzałam w tamtą stronę, akurat wtedy, kiedy wilkołak podjął
ostatnią rozpaczliwą próbę dostania się do Teda, troll zamachnął się, Ted
uniósł różdżkę, buchnęło, błysnęło, rozległo się głuche tąpnięcie i piskliwy,
trochę żałosny odgłos wilkołaka, który wylądował z hałasem na pniu pobliskiego
drzewa, przetoczył się po ziemi, troll na dokładkę go kopnął, potwór ponownie
zaskomlał i już całkiem znieruchomiał na ziemi, jedynie oddychając ciężko.
Nastała głęboka cisza, podczas której
słychać było jedynie chrapliwy oddech wilkołaka i bolesne pochrząkiwania
trolla. A potem, krwawiąc chyba z dwudziestu ran, troll odwrócił się i odszedł,
ciągnąc za sobą potrzaskaną maczugę i wzdychając ciężko, jak gdyby męczyło go
już te ciężkie życie.
Ted zsunął się z jego pleców w ostatniej
chwili, zanim troll wkroczył w kolczaste krzaki. Przez chwilę staliśmy tak,
cali obdarci i pokrwawieni, Ted po jednej stronie wilkołaka, my po drugiej.
Wilkołak wciąż leżał skulony na ziemi. Nagle poruszył się, a wtedy my
cofnęliśmy się gwałtownie.
Próbował czołgać się w naszą stronę, ale
widocznie kończyny miał nieźle połamane. Podniósł więc tylko swój ohydny łeb, a
jego długi pysk rozwarł się, ukazując straszne zęby. Powietrze ponownie
wypełniło okropne warczenie, po czym wilkołak kłapnął na nas kłami, jednak nic
już nie mógł nam zrobić.
Victoire trzęsła się od stóp do głów, lecz
mimo to patrzyła twardym wzrokiem na wilkołaka bez cienia jakiejkolwiek litości.
Ted, cały brudny i poraniony, nawet nie uraczył jednym spojrzeniem potwora
wijącego się u naszych stóp. Wciąż dysząc ciężko, patrzył prosto na Victoire.
Ona oderwała wzrok od wilkołaka i również na
niego spojrzała.
Przez chwilę nic nie mówiliśmy, choć byłam
pewna, że Victoire i Ted doskonale porozumiewają się bez słów. Oczy Victoire płonęły
w ciemności, niby źrenice drapieżnej harpii. Ted Lupin patrzył w nie z kamienną
twarzą, bez najmniejszego strachu.
Wilkołak zadarł łeb w agonii, po czym
również napotkał na ostry wzrok Victoire Weasley.
To wydarzyło się w ułamku sekundy, szybciej
niż trwa jedno uderzenie serca. Ciało wilkołaka wyprężyło się w ostatnim akcie desperacji do skoku,
Victoire rozszerzyła oczy i w tym momencie nie wiadomo jak, Ted wpadł na nią,
zwalając ją z nóg…
Victoire przejechała po ściółce leśnej,
zatrzymując się dopiero pod gęstymi krzakami. Wilkołak upadł ciężko na ziemię,
skamląc i wyjąc z bólu. Oszołomiona, pomogłam Vice wstać, po czym spojrzałam na
Teda, ale nie zobaczyłam jego twarzy. Pochylał głowę nad raną na swoim
przedramieniu, z której leciała krew.
Rozległ się świszczący odgłos szybkiego wciągania
powietrza w płuca. Victoire rzuciła się w stronę Teda, jednak on odtrącił ją
zdrową ręką z taką siłą, że omal znów się nie wywróciła.
— Do samochodu. Już!
Wypełnione łzami oczy Victoire wciąż
lśniły jak źrenice drapieżnego ptaka.
— Nie!
Ted Lupin miał twarz
wykrzywioną bólem.
— Pauline Glam,
zabierz ją stąd! – niemalże jęknął. Victoire zamiotła powietrze włosami,
obracając się w moją stronę i sypiąc na mnie z oczu błyskawice.
— Ani się waż! –
krzyknęła.
— Pauline…! –
wyrzucił z siebie Ted już całkiem stłumionym głosem.
Doprawdy. Ci to wiedzą, jak postawić człowieka
w niezręcznej sytuacji…!
Wciąż stałam jak sparaliżowana, jakbym
dopiero co sama oberwała w głowę maczugą trolla. Teddy wciąż oddychał ciężko,
ale nie płakał. Twarz stężała mu, jakby ledwo co powstrzymywał się od krzyku,
po czym z trudem wyprostował się, chwycił zdrową ręką Victę za ramię i sam
poprowadził ją w stronę samochodu.
Już nie próbowała się mu sprzeciwiać. Cała
drżąc, z oczyma pełnymi łez, posłusznie dała wsadzić się do Forda Anglii.
Wsiadłam do samochodu razem z nią, wciąż nie mogąc wykrztusić ani jednego
słowa, które mogłoby ją choć trochę uspokoić czy pocieszyć. Wilkołak wciąż
skomlał cicho, kuląc się w kałuży własnej krwi, zupełnie tak samo jak to
zwierzątko, które padło jego ofiarą.
I nagle zrozumiałam, co Ted zamierzał
zrobić. Sama prosiłam go kiedyś o pomoc do wypracowania w tej kwestii.
Ted Lupin doskonale wiedział, w jaki sposób
zabija się wilkołaki.
Przez chwilę widziałam jeszcze, jak stoi nad
potworem z kamienną twarzą. Jednak za tą maską czaiło się coś więcej; coś, co
dostrzegłam po raz pierwszy, kiedy światło księżyca padło na jego twarz,
czyniąc jej rysy jakby mniej ludzkimi, jakby Ted Lupin sam był wilkołakiem,
takim samym, jakiego właśnie zamierzał dobić…
Potem
odwróciłam wzrok.
Rozległ się głuchy odgłos i skomlenie nagle
ustało.
Zaraz potem zapanowała całkowita cisza.
________________________________________
O Merlinie.
Sama nie wierzę, że w końcu wstawiłam ten rozdział!
Zakładając, że nie opuściliście tego bloga, albo że po prostu nie oglądacie X-Mena (tsaaa, leci teraz na Polsacie), mam nadzieję, że mimo wszystko ktokolwiek przeczyta ten rozdział po... trzech miesiącach...?
Jedno mogę Wam obiecać: kolejnego (i zarazem ostatniego) rozdziału możecie się spodziewać na 100% wcześniej, niż w grudniu ^^"
Rozdział ten (z wyrazami skruchy) dedykuję wszystkim swoim czytelnikom, a w szczególności Dominice, która niedawno się tu pojawiła ~
Co by tu jeszcze... Komentujcie!
Niby mi się nie należy za zwłokę, aczkolwiek... nie umniejszajcie przez to pracy, jaką włożyłam w ten rozdział!
Nox/*
~ Tita
Czy mnie wzrok nie myli, CZY POCKY DODAŁA ROZDZIAŁ?!
OdpowiedzUsuńRezerwuje miejsce
Nie, nie żyjesz, Nie, Ted nie
Usuńnie
nie
nie
.
fe
Ejejej! Osoba, która zabiła Lunę Lovegood nie ma prawa mieć do mnie pretensji!
UsuńChociaż przyznam, że jestem okrutna...
Choć pozwolę sobie również zauważyć, że Ted oddał mu raczej przysługę...
...lecz jakie będą tego konsekwencje?
Tego nie wie nikt!
~ Tita
,,nie dziedzicząc likantropii po ojcu, został i tak ugryziony przez wilkołaka! ''
UsuńBędzie nawiązanie z Remusem, on po nim odziedziczył, on będzie żył, on nie będzie wilkołakiem, ob będzie mógł to kontrolować
i
ni
nie
nieee
nieeeee
.
fe
- Nez
PS. TO MA SIE SKOŃCZYĆ HAPPY ENDEM, I NIE WYSKAKUJ MI TU Z LUNĄ, bo to opowiadanie kompletnie mi nie wyszło ;-;
Czy Teddy został ugryziony przez tego wilkołaka, czy tylko mi się wydaje? Rany, ale emocjonujący rozdział (w sam raz na przeczytanie po przedwczesnej pobudce). Wydawało mi się, że ten rozdział sporo wyjaśni, a teraz mam jeszcze więcej pytań. No bo przecież nie było pełni, więc dlaczego ten wilkołak tak sobie po prostu był niebezpieczny i przemieniony? No chyba, że ten wilkołak nie był wcześniej człowiekiem. Coś jak srebrny wilczek (przy okazji - przez chwilę zastanawiałam się, jak doszło do jego spłodzenia/powstania, ale potem przypomniałam sobie o istnieniu Hagrida, więc zrezygnowałam). Ale jeśli był przemienionym człowiekiem, a Teddy rzeczywiście go zabił, to... ała. Boję się, co z tego wyniknie. W ogóle ten wilczy wątek tak ładnie łączy, wiążę się z Teddym, Victoire i ich ojcami i sprawia, że to wszystko jest jeszcze bardziej emocjonujące niż byłoby gdyby zamiast wilkołaka pojawiło się coś innego.
OdpowiedzUsuńFord Anglia tyle już przeżył i jeszcze się jakoś trzyma. + Ładne nawiązanie do złamanej różdżki Rona. ♥
Teraz pozostaje mi tylko czekać na kolejny rozdział. I mam nadzieję, że nie ostatni-ostatni, bo przecież Pocky i spółka mają jeszcze tyle lat życia przed sobą. Znaczy się - mam nadzieję, że mają.
Ach, i jeszcze jazda Teddy'ego na trollu mnie urzekła! To prawie jak z tymi osiołkami, które biegną za marchewką i nie wiedzą, że są wykorzystywane!
Powiem tylko tyle, że to byłby już zbyt wielki pech, gdyby Ted, nie dziedzicząc likantropii po ojcu, został i tak ugryziony przez wilkołaka!
UsuńCo do srebrnego wilczka, powstaje on wtedy, kiedy dwoje ludzi przemienionych w wilkołaki się ze sobą spiknie... Więc w sumie ten wilk nie był produktem związku międzygatunkowego, tak jak Hagrid, choć oczywiście to również jest dość dziwne '_'
A co jest nie tak z Wilkołakiem-Złowrogim Zwierzakiem? Na te odpowiedzi trzeba będzie trochę jeszcze zaczekać.
Jak to ładnie ujęłaś: "wilczy wątek" wydał mi się idealny do wykorzystania w wątku Teda i Vicky :) Mimo tego, że dla nich to raczej przykre w związku z ich ojcami... chociaż Teddy o tym jeszcze nie wie, przypominam!
Ford Anglia zawsze w służbie Weasley'ów ❤
Kolejny rozdział zakończy tę klasę, lecz jak słusznie zauważyłaś, Tedoire i Pockemon mają jeszcze trochę życia przed sobą!
Obiecuję, że postaram się wstawić kolejny rozdział jak najszybciej :)
~ Okrutna Ale I Zadowolona Z Siebie Tita
Wow... Tylko tyle jestem w stanie powiedzieć po tym rozdziale. Nie wiem w jaki sposób ty to robisz, że twoje teksty wyrażają tyle emocji. Wow, po prostu wow.
OdpowiedzUsuńA i jedno małe pytanko: w którym rozdziale było o tym jak się zabija wilkołaka, bo z moją pamięcią trochę kiepsko?
Cieszę się, że udało mi się uzyskać zamierzony efekt ^^ Dziękuję!
UsuńW którym rozdziale? Wiesz co... sama nie wiem :/ Opisywałam lekcję o wilkołakach, ale z tego co pamiętam, raczej jeszcze wtedy nie wspominałam o sposobie ich uśmiercania, bo to był jedynie temat wypracowania.
Także no... Możesz poszperać, jeśli Ci się nudzi xd
A swoją drogą, może na moim blogu powinna być opcja wyszukiwania...? Chyba rzeczywiście warto o tym pomyśleć po tylu rozdziałach...
Pozdrawiam ~ Tita
Ach, ja to jestem głupia. Buntuję się, że rozdziału nie ma, a potem nie daję znaku, że coś przeczytałam przez miesiąc.
OdpowiedzUsuńBo dopiero dzięki "przeklętemu dziecku" przypomniało mi się, że ja w ogóle czytam fanfiction...
Rozdział jest wspaniały. Nawiązanie do "komnaty tajemnic" bardzo mi się podobało, bo to jedna z moich ulubionych części książki.
Bardzo podobają mi się twoje opisy. I poczucie humoru.
Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak się zabija wilkołaka, więc nie wiem, co się stało z Tedem.
Ugryzł go ten wilkołak? Podzielił los ojca?
No, w każdym razie, nawiązanie do różdzki Rona było najlepsze.
Przepraszam, że nie odzywałam się przez miesiąc i dziękuje za dedykację :-)
~ Dominica
Ford Anglia zawsze w służbie Weasley'ów... Do usług!
UsuńZa późną reakcję nie obwiniam - w końcu sama z tym rozdziałem mocno się spóźniłam...
Kolejny rozdział będzie ostatni i przynajmniej tę jedną kwestię rozjaśni, lecz z wyjaśnieniem wszystkich innych spraw - obawiam się, że to już materiał na kolejną klasę! A na to trzeba będzie jeszcze trochę poczekać, jeżeli macie jeszcze do mnie cierpliwość...
Przeklęte Dziecko już jest, a tu znów trzeba czekać na Fantastyczne Zwierzęta! I takie właśnie jest to życie :')
A Komnata Tajemnic wyjdzie niedługo w wydaniu z ilustracjami Jima Kay'a!❤
Pozdrawiam radośnie, mimo dość tragicznego zakończenia tego rozdziału - po prostu ucieszył mnie Twój komentarz:) ~ Tita