wtorek, 20 stycznia 2015

4. I wtedy to się stało.

   21. 09. 2012 r. PIĄTEK

   - Pocky! Obudź się!
- Ja nie śpię - wyszeptałam i otworzyłam oczy. Stały nad moim łóżkiem wszystkie trzy: Victoire, Fiffy i Dominique. Fiffy przestała potrząsać moim ramieniem. Uniosłam się na poduszkach.
- Która godzina?
- 1:22 - odpowiedziała prawie natychmiast Victoire. Jej wystraszoną, przejętą twarz oświetlało blade światło księżyca. - Jesteście pewne, że dobrze robimy? - wypaliła.
Dominique spojrzała na nią jak na wariatkę.
- Czy dobrze robimy?! Teraz się obudziłaś z jakimiś beznadziejnymi wątpliwościami...?
Fiffy szturchnęła ją lekko, żeby była ciszej. Spojrzałam na Victę, na ile pozwalał mi na to półmrok panujący w dormitorium. Byłam pewna, że te "beznadziejne wątpliwości" nękały ją przez całą noc aż do teraz.
- W takim razie chodźcie - zdecydowała wreszcie.
  Wstałam i razem wyszłyśmy do pokoju wspólnego Ravenclawu. W kominku żarzyły się jeszcze węgielki, słabo oświetlając marmurową twarz Roweny Ravenclaw. Stanęłyśmy pod posągiem.
- Ta niewidka Teddy'ego nie jest przypadkiem za mała na naszą czwórkę? - wyraziła swoje wątpliwości Dominique, a my spojrzałyśmy na pelerynę niewidkę trzymaną wciąż przez Viki. Ta spojrzała na Domie niepewnie.
- Możliwe... - powiedziała z ociąganiem. - Możliwe, że będzie nam widać czubki kapci...
Di automatycznie opuściła spojrzenie w dół na swoje futrzate bambosze-króliczki, które poruszały delikatnie wąsikami.
- I co teraz? - jęknęła. - Pani Norris jak nic nas zwietrzy, kiedy zobaczy paradujące po korytarzu króliczki... w towarzystwie trzech par innych kapciuchów.
- To tylko przypuszczenia... - Victoire widać próbowała ją uspokoić, ale jej siostra tylko spojrzała na nią ze złością.
- W takim razie zachowaj swoje przypuszczenia dla siebie! - syknęła. - Nie mam zamiaru martwić się już na samym wstępie.
- Może zamiast się kłócić, to byście sprawdziły... - Fiffy przejechała ręką po twarzy. - Chyba nie chcecie by przez wasze kłótnie Boorack sam tu przylazł aż z lochów... W końcu to my mamy mu złożyć wizytkę.
- Weź nie strasz - Dominique wzdrygnęła się.
   Skupiłyśmy się w grupkę czterech wystraszonych nocnych piżamowców i Victoire narzuciła na nas wszystkie pelerynę. Wstrzymałam oddech, gdy lekki materiał opadł mi na twarz. Spojrzałam w dół. Czubki kapci wystawały nam spod gładkiej tkaniny, a już szczególnie ciekawsko wychylały się spod niej bamboszki-króliczki.
- No i moje przypuszczenia się sprawdziły... - westchnęła Vika.
- Kto by się spodziewał, że takie grubasy z nas - odparła Fiffy. - Nie wspominając o tym, że mamy w składzie dwie wile...
Dominique prychnęła tylko.
- Może po prostu bardziej się pochylmy? - zaproponowała obrażonym tonem, zapewne dlatego iż jej bambosze okazały się być najłatwiejszym celem dla Pani Norris ze wszystkich naszych kapci.
- Oui... - zgodziła się natychmiast Victoire.
- Iść tak przez cały Zamek zgięte w pół jak na grzybobraniu...? - nie spodobało się Fiffy.
- No wiesz, dla twojej wygody możemy iść prosto, tylko króliczkom Dominique mogłoby się to nie spodobać - powiedziałam ironicznie. - A jak wyjdziesz spod peleryny to będzie ci w dodatku przewiewnie.
- Fiffy nigdzie nie wychodzi! - zaprotestowała Domie i najwyraźniej chciała mi przydepnąć kapcia, ale natrafiła na stopę Victoire.
- Auć!...
- Vika, nie pchaj się tak...
- Jak, jeśli nadepnęłaś mi na stopę?!
- Przepraszam...
- Ej no, zaraz się przewrócę!
- Posuńcie się...
   Ktoś uderzył mnie w żebro i wszystkie cztery przetoczyłyśmy się przez cały pokój wspólny, by finałowo wylądować na dywanie.
   Jakoś wyplątałyśmy się z niewidki. Jako pierwsza wstała Dominique w swoich króliczych bamboszach.
- No dobra ludzie, fajnie było, świetna zabawa, ale może teraz trochę organizacji, co?
- Ui - podjęła Victoire. - No to... Ja po środku, Domie koło mnie, to jej przypilnuję, Pocky jest najmniejsza, więc z boku się zmieści, a Fiffy koło Domie, żeby się nie zgubiła. Zadowolone?
Patrzyłyśmy na nią z nieciekawymi minami.
- Co to znaczy, że mnie przypilnujesz? - zapytała chmurnie Dominique.
- Co to znaczy, że się zgubię? - dodała Fiffy z urazą.
- Co to znaczy, że jestem najmniejsza? - dopowiedziałam takim tonem, jakby to nie była prawda.
   Vika westchnęła z rezygnacją.
- Przy takich obiekcjach, możecie tu przestać z pół nocy debatując, jak się ustawicie...
- Tak więc dość ploteczek drogie panie! - podjęła Domie śpiewnym głosem, jakbyśmy były właśnie podczas małej przerwy w pracy na pogaduszki o tygodniku "Czarownica", Celestynie Werbeck i Wiktorze Krumie. - Praca czeka!
   Narzuciłyśmy na siebie pelerynę niewidkę i wyszłyśmy z pokoju wspólnego na korytarz. Aby zejść z Wieży Ravenclawu do lochów, musiałyśmy przejść przez cały Zamek.
   Droga korytarzami okazała się trudniejsza, niż przypuszczałyśmy. Cały czas idąc zgięte wpół, nie dość, że musiałyśmy uważać na stopy towarzyszek, to jeszcze na to, by nikt nas nie usłyszał i by niewidka zakrywała nas szczelnie z każdej strony. Przez to wszystko posuwałyśmy się do przodu w bardzo powolnym tempie, co było niesamowicie męczące. Dlatego też Victoire wprowadziła nas do pierwszego sekretnego skrótu, jaki napotkałyśmy na swojej drodze.
   Zrzuciłyśmy z siebie niewidkę i odetchnęłyśmy głęboko.
- Droga przez ten Zamek - odezwała się Dominique - to męka.
   I Vika chyba bardzo wzięła to sobie do serca, ponieważ przez całą późniejszą drogę skorzystałyśmy chyba ze wszystkich możliwych tajemnych przejść, które się trafiły.
   W końcu jakoś sturlałyśmy się do lochów, na ile pozwalała nam na to peleryna i wąski korytarzyk z niesamowicie stromymi schodkami. Ciemny korytarz, oświetlony lekko zielonkawą poświatą, na samym końcu sprawiał wrażenie, jakby ktoś napuścił w nim Peruwiańskiego Proszku Natychmiastowej Ciemności. A to właśnie tam znajdował się cel naszej nocnej wędrówki...
- Uuuuuu... Ale tu strasznie - skomentowała Domie.
- Straszniej będzie, jak się Boorack obudzi... - zauważyłam szeptem.
- Nie strasz! - przeraziła się.
   Zaczęłyśmy powoli podążać wzdłuż niskiego korytarza. Plama ciemności przed nami była jak mgła; oddalała się ciągle w miarę jak posuwałyśmy się do przodu. W całym Zamku panowała kompletna cisza, ale tu, pod ziemią, nabierała ona dodatkowej niesamowitości - być może dlatego, iż wydawała się być dziwnie przytłumiona w tych wilgotnych bezokiennych piwnicach.
   Stanęłyśmy pod drzwiami gabinetu Booracka.
- Iiiiiiii... co teraz? - odezwała się Fiffy, jednakże sama również się nie poruszyła, stojąc wciąż w miejscu tak samo jak my. Żadna z nas nie mogła się odważyć zrobić tego pierwszego kroku. Zaszłyśmy tak daleko...! A jednak... Świadomość tego, co miałyśmy zrobić i to tuż pod nosem chrapiącego w najlepsze Booracka, była straszna... Nie pomijając tego, że w nocy drzwi jego gabinetu wyglądały jeszcze bardziej przerażająco niż w dzień. Właściwie przypominały trochę takie jak ze sceny jakiegoś horroru czy innego sennego koszmaru, w których zwykle drzwi uchylają się powoli z przeraźliwym skrzypieniem, przy akompaniamencie strasznej muzyki. Po prostu nie mogłyśmy się ruszyć, bojąc się otworzyć drzwi i lękając się równocześnie tego iż same się przed nami otworzą.
    - No dobrze, weźmy się w garść - Dominique odetchnęła głęboko i wylazła spod peleryny. Wąsiki króliczków na jej bamboszach zadrgały zachęcająco, co dodało nam nieco więcej otuchy. - Same się wprosiłyśmy na wizytkę u Booracka... Więc po prostu wejdźmy tam, wypijmy swoją herbatkę i zwiewajmy - mówiąc to, bardziej jakby samej sobie dodając odwagi niżeli nam, położyła dłoń na klamce i ostrożnie nacisnęła, po czym puściła ją i odeszła o krok w tył, głośno wypuszczając powietrze - Zamknięte!
   Nie wiem, co poczułyśmy bardziej w tym momencie - rozpacz, czy wielkie poczucie ulgi. Nie znaczyło to jednak, że mogłyśmy zrezygnować.
- W świecie czarodziejów nie ma żadnych zamkniętych drzwi - powiedziałam. - Przynajmniej nie dla tych, którzy uważają na zaklęciach - I proszę, ja także gadałam do siebie na głos, żeby obudzić w sobie odwagę! Podeszłam do drzwi gabinetu mistrza eliksirów - Alohomora!
   Usłyszałyśmy najpierw ciche kliknięcia gdzieś w dziurce od klucza, a potem delikatny szczęk zamka. Ostrożnie, tak jak uprzednio Dominique, nacisnęłam klamkę, która ustąpiła, uchylając nam ciężkie drzwi do mrocznego gabinetu.
   Przyznam się Wam, moi czytelnicy istniejący jedynie w mej imaginacji, że w poprzednich latach w Hogwarcie zdarzało mi się czasami trafiać do tego gabinetu. Jednakże bynajmniej nie z powodu swego złego zachowania, ponieważ na eliksirach uchodziłam za jedną z lepszych uczennic i dobrze radziłam sobie z tym przedmiotem. Bywało tak raczej częściej po prostu z kaprysu Booracka, który, prowadząc nieustającą wojnę z niejaką Paczką Puchonów z 5 klasy, wzywał mnie zazwyczaj, abym przemówiła do rozumu swojej starszej siostrze Nickie, będącej beztalenciem eliksirowym i naturalnie równocześnie członkiem tego zacnego klubu. Właściwie to tylko przez nią miałam jakiekolwiek powiązania z Paczką, której profesor Boorack tak nie cierpiał. Ale wybaczał mi to, ze względu na moje świetne oceny z eliksirów... W tej chwili wyobrażałam sobie, jakby się wściekł, gdyby się dowiedział, że byłam tu w środku nocy.
   Przyświecając sobie różdżkami, zaczęłyśmy penetrować zawartość booraczanej spiżarni. Fiffy i Domie stały za mną i Viką, próbując odczytać coś z listy potrzebnych ingrediencji, którą wzięłyśmy ze sobą. Victoire podała im swoją zapaloną różdżkę.
   - Garść zasuszanych przez 7 miesięcy listków mięty...
Otworzyłam powoli najniższą szufladę i poświeciłam różdżką na podpisy, widniejące na tekturowych pudełeczkach.
- Jest - oznajmiłam szeptem.
- Bezoar w proszku?
Victoire zaczęła badać woreczki z proszkami w górnej szufladzie, coś poodsuwała, zajrzała głębiej.
- Jest!
- Jeden owoc mlecznej śnieżyczki?
Odgarnęłam pozwiązywane pęczki jakichś łodyżek i korzonków i zlustrowałam wzrokiem pudełeczka z kolorowymi etykietkami.
- Tu nie ma...
- Tu też... - Victa schyliła się do najniższego poziomu i otworzyła szafkę, którą natychmiast zamknęła. - Bueh... Tu są jakieś zdechłe szczury w marynacie.
- Serio? Myślałam, że są wszędzie - Dominique ogarnęła wzrokiem wszystkie słoje Booracka stojące dookoła na półkach, w których pływały leniwie co różniejsze obrzydlistwa.
- Może ta śnieżyczka jest wyżej...? - podsunęła teorię Viki, zerkając na drabinę sięgającą wyższych półek.
- Naprawdę chcesz się tutaj wspinać? - przestraszyła się Fiffy. - A co jak drabina się przewróci? Wtedy będzie już po nas... A poza tym, nie ma o czym mówić, bo tam wyżej są tylko słoje.
- Pocky, zajrzałaś wszędzie dokładnie? - zapytała Domie.
   Pootwierałam resztę szuflad.
- Tak, zajrzałam - poinformowałam ją. - Nie ma jej nigdzie. A tak się składa, że to kluczowy składnik...
   Fiffy uklękła obok mnie.
- Musi być! - jęknęła. - Na pewno źle zajrzałaś...
- No musi... - przytaknęłam. - Bez tego jednorożec nie będzie chciał nawet tknąć lekarstwa. A zajrzałam dobrze...
   Victoire spojrzała na mnie błagalnie, jakby to ode mnie zależało, czy naszemu jednorożcowi zasmakuje eliksir, czy nie. Bezradnym gestem próbowałam jej uświadomić, że nie mam na to najmniejszego wpływu.
- Przecież śnieżyczki rosną w lesie - przekonywała nas, a zarazem siebie. - Na pewno znajdzie się jakiś owoc...
- Tak, można spróbować... - odrzekłam z rezygnacją. - Tylko że śnieżyczki owocują w zimie.
   Dominique przejechała ręką po twarzy.
- No chyba sama nazwa wskazuje... - mruknęła Fiffy.
   Vika przykucnęła obok.
- Bez sensu jest ważyć dla rannego jednorożca eliksir, którego nie będzie chciał nawet powąchać. - powiedziała takim tonem, jakby właśnie nas informowała o rychłym pogrzebie swojego krewnego. I w pewnym sensie tą intonacją zasugerowała, co spotka naszego jednorożca.
- Śmierć - zakończyłam na głos swój tok myślenia. Naszego jednorożca czeka śmierć.
- Co? - usłyszałam szept Dominique.
- A, nic, nic - zbyłam jej pytanie. - To co zrobimy?
   Victoire skuliła ramiona, jakby w ten sposób chciała obronić się przed atakującą ją straszliwą myślą.
- W zasadzie dlaczego bez śnieżyczki jednorożec nie będzie chciał syropiku? - zapytała Dominique.
- Bo młode jednorożce żywią się mlekiem matki, a gdy już ukończą dwa lata, to w zimę piją słodkie mleczko mlecznych śnieżyczek, a w pozostałe pory roku piją czystą wodę, bo strumienie nie są wtedy zamarznięte. A przecież jednorożce są bardzo nieufne, to nie będą pić czegoś, czego nie znają. Ponieważ woda nie pachnie, to trzeba dodać do eliksiru mleczko śnieżyczki, a wtedy on wyczuje je węchem i wypije. Tak więc jeśli nie mamy owocu śnieżyczki, to nie mamy mleczka śnieżyczki, a jak nie mamy mleczka śnieżyczki, to jednorożec nie wypije eliksiru, a jak nie wypije, to umrze - tym smutnym wnioskiem zakończyłam swój wywód.
   Zaległa grobowa cisza.
- W takiej sytuacji, widzę tylko jedno wyjście - odezwała się Fiffy. Spojrzałyśmy na nią - Musicie dowiedzieć się, kiedy będzie najbliższy wypad do Hogsmeade i tam kupić snieżyczkę w aptece. Tylko lepiej, żeby szybko był ten wypad...
- Fiffy, jesteś geniuszem na poziomie Albusa Dumbledore'a - Dominique patrzyła na nią z podziwem. - Tylko ile taki owoc kosztuje?
   Zapadło głębokie milczenie.
- Zrzucimy się - zasugerowała po chwili Victoire.
- Chyba gabinet Booracka w środku nocy nie jest najlepszym miejscem do omawiania tej kwestii - dodałam. - Bierzmy szybko co tam zostało i wiejmy.
   Fiffy zajrzała do górnej szuflady. Dominique podniosła listę ingrediencji i przyświeciła sobie różdżką Victy. Zaczęłam ostrożnie przesuwać fiolki i buteleczki wewnątrz szafki, a Victoire sprawdzała etykietki na woreczkach i pudełeczkach.
- Włoski kocimiętki?
  Położyłam na podłodze fiolkę z włoskami.
- Nektar rzodkiewek słodkowodnych?
  Fiffy postawiła buteleczkę perłowego blado-różowego płynu koło fiolki z włoskami.
- Parścina?
  Victoire wyjęła ze spiżarni małe tekturowe pudełeczko.
- Sproszkowany pazur smoka? - tego nie znalazłyśmy. Ale na szczęście, ten składnik również powinien znaleźć się w aptece w Hogsmeade...
  Pochowałyśmy wszystko w milczeniu do torby, czemu akompaniowało przerażające chrapolenie Booracka gdzieś zza ściany. Miało to przynajmniej taki plus, ze byłyśmy pewne, iż przy tak twardym śnie, za Ministerstwo Magii się nie obudzi.
  - Nox - zgasiłam różdżkę, gdy już miałyśmy wychodzić.
  I wtedy to się stało.
- Nox - wyszeptała Dominique, chcąc zgasić różdżkę Viki. I nagle w jednej chwili wydarzyło się kilka rzeczy równocześnie: nagły błysk przeraźliwego światła rozświetlił na sekundę najciemniejsze kąty gabinetu, rozległ się ogromny huk, a my wrzasnęłyśmy, kiedy coś trzasnęło; to pierwszy słój roztrzaskał się o podłogę, a za nim zwaliły się po kolei wszystkie inne obrzydlistwa Booracka, tryskając kawałkami szkła i eliksirami na ściany, mieszając się ze sobą w obrzydliwą posokę i eksplodując o plugawą zimną posadzkę lochu we wszystkie strony...
  Natychmiast rzuciłyśmy się do ucieczki. Wypadłyśmy za drzwi i popędziwszy dalej korytarzem bez tchu, dotarłyśmy do wąskich schodków, gdzie zdążyłyśmy usłyszeć jeszcze oddalony od nas i oddzielony drzwiami gabinetu wrzask Booracka. Pobiegłyśmy aż na pierwsze piętro, gdzie zamknęłyśmy się w pierwszym lepszym pomieszczeniu do jakiego wtargnęłyśmy. Była to łazienka Jęczącej Marty.
  Gdy tylko zatrzasnęłyśmy drzwi za sobą, od razu usiadłyśmy na podłodze pod nimi, uspokajając oddech. Victoire gapiła się na Dominique wielkimi oczami.
- Nie mów że... że... Nie przerabiałaś jeszcze Nox?! - wykrztusiła.
Dominique potrafiła zdobyć się w tej chwili jedynie na taką minę, jakby bolał ją brzuch. Fiffy podpierała się o nieczynną umywalkę, trzymając się za bok w miejscu kolki.
   I nagle usłyszałyśmy typowe dla Jęczącej Marty wycie:
- Uuueeeeeeeeee... Wpadają tu w środku nocy tylko po to, żeby mi na złość przypomnieć, że nie mogę spać bo jestem maaaartwaaaaaaaaa....!!!
   Duch nieszczęśliwej dziewczynki przesiąknął przez lustro umywalki, jednak w dalszym pochlipywaniom przeszkodził jej dobiegający zza drzwi tupot i wrzaski Booracka:
- NAPAD! NAPAD! NAPAD W MOIM GABINECIE...!!!
   Spojrzałyśmy po sobie ze skrajnym przerażeniem.
- Teraz to już na pewno nas wyleją... - jęknęła Dominique.
Aż zrobiło mi się nie dobrze.
- Napad...? - zainteresowała się Marta, nagle zapominając o swoim zwykłym jęczeniu, bo teraz znalazła sobie lepszy sposób na zawodzenie:
- NAPAD! NAPAD! NAPAD W GABINECIE PROFESORA BOORACKA!!! NAPAD...! - wrzeszczała.
   Domie zerwała się z miejsca.
- Zamknij się paszczuro! - ledwie wypowiedziała te słowa, a już wystarczyło, by Marta ryknęła szlochem i zniknęła w muszli klozetowej.
   Ale było już za późno. Teraz, jakby nie wystarczyło wrzasków Booracka i Jęczącej Marty, doleciał do nas jeszcze głos poltergeista Irytka, a po chwili również woźnego Filcha, czemu towarzyszyło alarmowe miauczenie Pani Norris. Przez szparę w drzwiach zobaczyłyśmy, że na korytarzu zapalono pochodnie, aż z przerażeniem usłyszałyśmy tupot setek par stóp. A więc jednak te krzyki obudziły całą szkołę... Pięknie. Teraz już tylko czekałyśmy, aż głosy i kroki ludzi będą się zbliżać coraz bardziej i bardziej, drzwi łazienki otworzą się gwałtownie i... i co? Tego nie wiedziała chyba żadna z nas.
   I gdy kroki były tuż za drzwiami, a ja już myślałam, że nie ma dla nas ratunku... Wszystko ustało. A raczej: wszystkie kroki ustały. Teraz słyszałyśmy tylko podniecone głosy tłumu uczniów. A więc to akurat tu zebrała się cała szkoła, by mówić z dyrektorką nocny napad na jednego z profesorów...
   I rzeczywiście, po chwili usłyszałyśmy głos pani profesor McGonagall.
- Cisza, spokój! - już po jej wołaniu poznałyśmy, że jest wściekła.
   Zapadła grobowa cisza. Zarówno w korytarzu, gdzie stały setki uczniów ze wszystkimi nauczycielami, jak i w łazience Jęczącej Marty, gdzie cztery przerażone dziewczyny nasłuchiwały w milczeniu. Po chwili rozległ się głos roztrzęsionego Booracka.
- Napad... Napad w moim gabinecie... Wszystkie słoje roztrzaskane, spiżarnia otwarta, dosłownie jak po napaści trolla... T-to był... JAWNY ZAMACH NA MOJE ŻYCIE! SKANDALICZNY WANDALIZM! ODRAŻAJĄCE ZŁODZIEJSTWO! -  wrzasnął. -  ZŁODZIEJE! SĄ! TU! GDZIEŚ! W ZAMKU!
   To przypuszczenie wywołało ogólne poruszenie wśród uczniów, jak rozpoznałyśmy po podekscytowanym szmerze głosów. Ukryłyśmy torbę ze składnikami i naszymi różdżkami w jednej z kabin, zebrałyśmy w sobie wszystkie resztki odwagi jakie w nas pozostały, złapałyśmy się za ręce i wziąwszy głęboki oddech, wyszłyśmy z łazienki.
  Chyba nikt nie zauważył naszego wejścia. Wielki tłum uczniów napierał na drzwi łazienki Jęczącej Marty, wychylając głowy i stając na palcach, by lepiej widzieć McGonagall i Booracka. Wszyscy byli tak poruszeni, że ledwo co usłyszano dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi. Trzymając się wciąż za ręce, zaczęłyśmy przepychać się do przodu w tym pokrzepiającym sznureczku. W końcu stanęłyśmy na tyle blisko, by móc zobaczyć rozgrywającą się przed uczniami scenę.
  Profesor Boorack stał pośrodku korytarza jak gwiazda wieczoru w świetle reflektorów, w swojej szlafmycy i różowej koszuli nocnej. Był w stanie, w którego polu rażenia nie chciałby się znaleźć żaden uczeń tej szkoły, a mianowicie był jeszcze bardziej czerwony na twarzy niż zwykle, co oznaczało u niego nie lada skok ciśnienia. Żyła na jego skroni pulsowała okropnie. Drugą bohaterką przedstawienia była pani dyrektor Minerwa McGonagall w swoim okropnym szlafroku w szkocką kratę. Wyglądała tak, jakby z jej nozdrzy miała buchnąć zaraz para.
   - Sprawcy tego... uhm... napadu... nie zostali zidentyfikowani. Ale jeśli jest to któryś z uczniów... - jej nozdrza pobielały - osobiście dopilnuję, aby wydalono go ze szkoły.
   Dłoń Fiffy drgnęła w mojej dłoni.
- Ale... To jeszcze nie wszystko... - oznajmił Boorack nadal roztrzęsionym głosem, lecz niezbyt wprawnie maskującym już nutę, jakby zostawił coś dla wszystkich na deser tego programu. - Oto co znalazłem!! - i uniósł do góry naszą pelerynę niewidkę.
   No tak, zostawiłyśmy ją w gabinecie!
Profesor McGonagall wytrzeszczyła oczy. Szybkim krokiem podeszła do Booracka, niemal że wyrwała mu niewidkę, uniosła ją jeszcze wyżej i desperacko zawołała:
- Czyja to peleryna?!
   Wszyscy zamarli. Nastała taka niesamowita cisza, że aż mnie uszy zaczęły boleć.
   I wtedy z tłumu wystąpił do przodu niejaki Spell Wood, czwartoklasista z Gryffindoru. Nie poświęcając zbyt wiele czasu na zastanowienie, zawołał:
- To przecież Teda Lupina z 4 klasy!
   Pani profesor McGonagall wytrzeszczyła oczy jeszcze bardziej, Boorack zmrużył świńskie oczka, wpatrując się w zgraję uczniów... I wtedy ktoś roztrącił tłum. Był to Teddy! Podszedł do McGonagall dosłownie z taką miną, jakby ktoś zrobił mu kiepski żart, który wcale nie był śmieszny. Chyba po prostu nie mógł uwierzyć, że ta niewidka, w niewiadomy dla niego sposób zamieszana w tę aferę, należy do niego, nie mógł jednak zaprzeczyć postawionemu mu przez Spella Wooda zarzutowi.
- Lupin?! - McGonagall też wyglądała tak, jakby uważała to za nieudany kawał. - Czy to na pewno twoje...?
Włosy Teda poczerwieniały. W tym momencie modliłam się, żeby skłamał, żeby zaprzeczył, ale nie oczywiście... Szlachetność Gryffindoru nie zna granic.
- Tak, pani profesor... Ale nie wiem skąd znalazła się w gabinecie profesora Booracka.
- Jeszcze śmie kłamać! - zaperzył się Boorack, teraz już całkiem bordowy na twarzy. - Mimo, że już jest zdemaskowany! BEZCZELNOŚĆ!
   McGonagall tylko ściągnęła wargi aż pobielały.
- Lupin, za mną! - rzuciła. - Do mojego gabinetu. Reszta: rozejść się za prefektami do swoich domów!
   Wszyscy natychmiast podnieśli głośne rozmowy i zaczęli rozchodzić się wśród żywego gwaru. Teddy ruszył za dyrektorką, ale jeszcze odwrócił się i... jego wzrok padł prosto na nas! Tym razem to dłoń Victoire drgnęła w mojej dłoni... Tej jego miny nie zapomnę do końca życia! Ostatecznie Ted zrozumiał, że to my powinnyśmy spakować kufry do domu...
- Nie słyszeliście?! - wrzasnął wściekły Boorack. - Rozejść się!
  Ścisnęłam dłoń Victoire i przełknęłam łzy smutku.
  
 



 

sobota, 3 stycznia 2015

3. Jednorożce, cukier i plan tajemnej kradzieży

20. 09. 2012 r. CZWARTEK

    Otóż Kochany Pamiętniczku... Nie będę pisać w tobie "Kochany Pamiętniczku". Zapomnij w ogóle o takiej możliwości, notesie skradziony Brendzie, która zapewne wyrzuciła cię pod łóżko, ponieważ nie byłeś różowy i włochaty jak pufek pigmejski. Jak się już zapewne zorientowałeś, będę pisać w tobie o rzeczach całkowicie nie pasujących do pamiętniczka typowej trzynastolatki. Tak, tak... Będziesz musiał słuchać o pniakach mordercach, centaurach na haju, jednorożcach po spotkaniu z rozpędzonym tirem, outfitach Teda Lupina i tym podobnych. Lepiej się przygotuj, żebym potem nie musiała cię poić eliksirem ocucającym.
    Mógłbyś sobie pomyśleć - Dlaczego nie wykiwałyśmy Klarensja i nigdy więcej nie wróciłyśmy do Zakazanego Lasu? Oczywiście ja, Victoire, Dominique i Fiffy chciałyśmy to zrobić. Okazało się jednak, że występują przy tym pewne komplikacje... Mianowicie...
   - Pocky, co się z tobą dzieje?
Siedziałam właśnie z białowłosym Teddy'm Lupinem w bibliotece.
- Sprawiasz, że pada konfetti. I to różowe. Może chcesz mi coś powiedzieć...? - wyglądał na rozbawionego.
Szybko opuściłam różdżkę, z którą zastygłam w zamyśleniu, po czym parsknęłam śmiechem, żeby ukryć roztargnienie, a także to, że próbuję strząsnąć konfetti ze swojej książki tak, by Teddy tego nie zauważył.
- No co ty. Ćwiczę zaklęcia i tyle.
- Taaa... Ostatnio często ćwiczycie jakieś zaklęcia. Na przykład: Dominique dzisiaj rano o mało co nie ugodziła mnie w twarz kawałkiem tostu. Przez zaklęcie lewitacji, prawdopodobnie nieumyślne. A Victoire o mało mnie nie zabiła.
- Co? - wykazałam swoje wstrząśnięcie tym, że ktoś o usposobieniu Victoire mógłby być zdolny do morderstwa... i to na Tedzie Lupinie! - Jak to...
- A tak to. Postanowiła lewitować nóż w tym samym momencie. Miałem szczęście, że ugodził w tę grzankę a nie w moją twarz... Chociaż biorąc pod uwagę to, że nieszczęsna grzanka też o mało nie wylądowała na mojej twarzy, to było blisko. Wyobrażasz sobie, gdybym nie ocalał, nie pomagałbym ci teraz w twoim  żałośnie prostym wypracowaniu na OPCM.
- Skoro tak żałośnie prostym... To twoja śmierć nie byłaby taką wielką stratą - odcięłam się, podciągając swój zwój pergaminu, aby odczytać pierwsze zdanie. - W każdym razie... Co właśnie mówiłeś?
- Eeeeem... O grzance? Nożu? Mojej śmierci?
- Nie nie, wcześniej. Przed tym konfetti.
- Dyktowałem ci co masz napisać - powiedział Ted z niezadowoloną miną. - Nie mów mi, że cały czas dyktowałem ci tego tasiemca na kilka linijek, a ty nic nie przepisałaś...
   Wyszczerzyłam do niego zęby.
- A co jeśli...?
   Westchnął.
- Przysięgam, że po raz ostatni pomagam ci w pracy domowej. Przez ciebie zmarnowałem pięć minut mojego życia, dyktując ci kawałek jednego zdania.
- I jestem ci naturalnie bardzo wdzięczna za to poświęcenie - zapewniłam. - A teraz powtórz jeszcze raz.
    Kiedy już napisałam wypracowanie z drobną pomocą naukową Teddy'ego, wyszliśmy z biblioteki, opędzając się przy okazji od Julii McDuck w nieodłącznym towarzystwie Paris Lowendby, które jak zwykle pełniły całodobową wartę na terenie bibliotecznym. Przed biblioteką czekała już na nas Victoire, wyglądająca chyba tak samo jak ja się czułam - lekko zaniepokojona i jakby nadal roztargniona. Myślałam sobie - "Co jest z tą moją dzisiejszą koncentracją"? I Vika musiała wyraźnie odczuwać to samo, bo powiedziała:
- Jakoś dziwnie się dzisiaj czuję. Na niczym nie mogę się skupić.
- Wiesz co, po twoich dzisiejszych wybrykach z lewitującym nożem, wcale nie byłbym taki zdziwiony tą informacją - zauważył Teddy.
- Zabawne... - burknęła Vika.
- Tylko się teraz nie obrażaj, bo to ja o mało co nie zginąłem...
- Och, nie obrażam się... - westchnęła Viki - tylko jakoś no nie wiem... Głowa mnie boli?
- Zaraz, ty sama nie wiesz jak się czujesz? - zapytał Ted z niedowierzaniem.
- Przestań się jej czepiać... - powiedziałam, bez większego skupienia na tym, co mówię.
- Nie cze... Zaraz - spojrzał to na mnie, to na Vikę - o co wam właściwie chodzi?
- O nic nam nie chodzi - odpowiedziałam.
- O coś musi chodzić - odparła Victa.
   Teddy patrzył teraz na nas z miną człowieka, który przez przypadek przeteleportował się do ośrodka psychiatrycznego.
- W takim razie, jak dowiecie się o co chodzi to dajcie znać... - skwitował, wciąż patrząc na nas tak, jakbyśmy były jakieś niepoczytalne. - Do zobaczenia później...
    Spiesznie oddalił się korytarzem.
- Powiedziałam coś nie tak? - zmartwiła się Victoire, patrząc za znikającą w tłumie uczniaków białą czupryną. Po chwili przejechała ręką po twarzy. - Ach, poszłabym spać. Co teraz mamy...? Historię Magii? Wspaniale.
      Ale kiedy na kolacji Fiffy wylała sok z dyni bo zasnęła na stole, miałyśmy już tego dosyć. Ja i Victoire zaczęłyśmy poważnie zastanawiać się, co mogło tak fatalnie wpłynąć na nasze zdrowie.
- Może te grzybki w Zakazanym Lesie? - mówiła do mnie Victa przyciszonym głosem, tak by nie usłyszała nas Brenda siedząca nieopodal. - Nie pamiętasz, czy po drodze spotkałyśmy jakiegoś podejrzanego skunksa?
- Nie, nie przypominam sobie... Ale...
- Skunksy to obrzydliwe stworzenia - przerwała mi nieopatrznie Victoire, sennie mieszając łyżeczką do dżemu w swoim soku. - Może jakiś zaczaił się na nas w krzakach...
-... pamiętasz, że Klarensjo rozpalił ognisko do tej naszej przysięgi...?
   Victoire na moment zamknęła, a potem otworzyła oczy.
- Rzeczywiście. Co jest z tą moją głową dzisiaj...?! Ale ognisko było fajne. Bardzo ładnie pachniało.
- Bardzo ładnie pachniało... - powtórzyłam, próbując się skupić.
- Bardzo. Bardzo ładnie pachnące ognisko mu wyszło.
- Pachnące ognisko...
- Tak - Viki posmarowała dżemem kawałek tostu. - Pachniało herbatą owocową z cynamonem. Chyba był tam jakiś cukier, z którego zrobił się karmel.
- Przestań gadać na chwilę - powiedziałam rozdrażniona jej wymysłami na temat swoich doznań zapachowych. - Próbuję się skoncentrować.
- O tak, koncentracja jest bardzo ważna! - odezwał się nad nami uczony głos rudej Julii McDuck. - Mogę prosić o słoik dżemu wiśniowego?
- Proszę - sięgnęłam po słoik, oddychając przy tym z ulgą, że nie będę musiała wysłuchiwać jakiegoś jej kujońskiego kazania. - Smacznego życzę.
- Dziękuję. - odrzekła Julia z godnością, odbierając ode mnie słoik. - Przy okazji...
   No nie, zaczyna się.
-... chciałabym zwrócić wam uwagę... że jeżeli zamierzacie kontynuować swoje zachowanie z dnia dzisiejszego na przyszłych lekcjach w tej szkole... to zbyt daleko nie zajdziecie. Chcę tylko powiedzieć, że wasza dekoncentracja negatywnie wpływa na pracę innych. Poza tym, Ravenclaw nie może się reprezentować na zajęciach w taki sposób, skoro nasz dom chlubi się wiedzą i...
- Czepiasz się Viki?!?! - no świetnie, oczywiście Brenda musiała wtrącić swoje trzy knuty. No to zaczyna się mały wybuch Wezuwiusza... Julia przecież nie cierpi, kiedy ktoś przerywa jej wykład, a zwłaszcza, kiedy tym kimś jest Brenda.
- Czy mogłabyś z łaski swojej, nie przerywać mi kiedy mówię? - wycedziła przez zęby, momentalnie czerwieniejąc z oburzenia.
- A właśnie, że będę przerywać, jeśli będziesz obrażać moją przyjaciółkę!! - Brenda szarpnęła Vikę za rękaw i przyciągnęła do siebie, czemu blondynka bezwładnie się poddała.
   Mimo dosyć napiętych okoliczności, ziewnęłam lekko zakrywając usta dłonią.
- No cóż... - wstałam, pociągając za sobą Victę, której rękaw wciąż maltretowany był przez Brendę. - My kończymy już kolację. Ach... jeszcze jedno... Czy mogłybyście wieczorem zachować względny spokój w dormitorium? My musimy iść wcześniej spać...
- Właśnie - zgodziła się ze mną Vika, oglądając się na pociemniałe sklepienie Wielkiej Sali.
- Widzę - skonstatowała krótko Julia.
- Cieszę się - rzuciła Victoire.
I zanim Julia zdołała ubrać w jakieś inteligentne sformułowania swoje oburzenie taką nieuprzejmością, szybko opuściłyśmy Wielką Salę i stanęłyśmy w sali wejściowej... Spojrzałam na Vikę:
- Wiesz co... Myślałam, że to ognisko do przysięgi to jakiś centaurzy rytuał. Ale wygląda na to, że Klarensjo celowo je zrobił... Rozpalił jakieś ziółka i proszę, naćpał nas nimi.
- Wcale mi się to nie podoba - Victoire ziewnęła. - Zioła z Zakazanego Lasu... I to jeszcze niewprawnie ugrillowane przez jakiegoś centaura... To może źle podziałać na naszą wątrobę.
- Ja bym się bardziej martwiła drogami oddechowymi - zauważyłam, skubiąc kosmyk swoich włosów w roztargnieniu. - Pytanie tylko jak długie jest ich działanie.
- Wiesz co... - Victoire zamilkła na chwilę, zastanawiając się - Możliwe, że dopóki na serio nie weźmiemy się za tego jednorożca.
   Nagle patrzyła na mnie całkiem rozbudzona i jasna.
- Tak sądzisz? - spytałam z powątpiewaniem. - Naprawdę... poważnie myślisz o łażeniu do Zakazanego Lasu nie wiadomo przez ile czasu? - Nagle i ja poczułam się jakoś lepiej. - Ej, bez kitu. Jak to powiedziałam... Poczułam się jakoś lepiej.
- Bez kitu to okna wypadają - zauważyła Victoire.
Wywróciłam oczami.
- Ty też wytrzeźwiałaś!
- Rzeczywiście - Vika obejrzała się za siebie na uchylone drzwi Wielkiej Sali, zza których wydobywało się tysiące głosów uczniaków. Potem spojrzała na mnie. - Toooo... dziwne. Akurat wtedy, gdy zaczęłyśmy mówić o pomocy temu jednorożcowi.
- Dziwne? - odparłam. - Mnie się to wydaje raczej oczywiste. Klarensjo chciał nas widocznie w ten sposób zmusić do dopełnienia przysięgi... Rozumiesz... Jeśli tylko zaniechamy pomocy jednorożcowi,  będziemy obijać się o ściany w Zamku naćpane gorzej niż na wróżbiarstwie.
- Nie chodzę na wróżbiarstwo...
- Ale ja tak, więc wiem co mówię. A jeśli mu pomożemy... Jeju no, ile może zająć uleczenie takiego jednorożca... Przecież one mają wielką magiczną moc, powinno pójść gładko.
- No właśnie Pocky... - westchnęła Victoire. - Mają wielką magiczną moc, dlatego bardzo trudno je zranić. W każdym razie to, co to zrobiło, musiało również mieć wielką moc. - zastanowiła się przez moment. - Poza tym, to pewne, że ten jednorożec będzie już kulawy, nawet jeśli opatrzymy mu tę ranę w nodze w kilka dni.
- A więc opatrzmy mu ją tak, żeby nie kulał - wzruszyłam ramionami. - Na pewno jest na to jakiś sposób. A jak szybko to załatwimy, będziemy miały Klarensja z głowy, nie będziemy naćpane i już nigdy nie będziemy musiały wracać do Zakazanego Lasu.
Victoire milczała przez moment.
- Dobrze - zgodziła się.
    Tak więc następnego dnia spotkałyśmy się z nauczycielem opieki nad magicznymi stworzeniami i szkolnym gajowym w jednym, na błoniach. Zamierzałyśmy wypytać go dokładnie, jako że najlepiej znał Zakazany Las i żyjące w nim stworzenia. Właściwie same już trochę wiedziałyśmy, a w zasadzie Victoire wiedziała, ponieważ dysponowała dosyć dobrą znajomością tych magicznych stworzeń... Ale co szkodziło zapytać? Chociażby co jedzą takie jednorożce? Zwłaszcza, że Hagrid jest specjalistą w tej dziedzinie, mimo iż interesują go bardziej zwierzęta w kategorii "strasznych, przerażających i obrzydliwych stworów, które z pewnością zagrażają życiu wszystkich innych bezbronnych ssaków, w tym ludzi". W każdym razie postanowiłyśmy skorzystać z jego "długiego jęzora" i uzupełnić swoją wiedzę we względzie jednorożców.
    -Hagridzie? – zapytała Victoire. – A co wiesz o jednorożcach?
   Był świt. Słońce unoszące się nad horyzontem zalewało niebo jasną, złotą poświatą. Z Zakazanego Lasu dochodziły do nas śpiewy rannych ptaków i testrali, jak twierdził Hagrid. Teraz stał po kolana w jeziorze i za pomocą dużych, płaskich kamieni puszczał kaczki na wodzie.
- No więc? – nalegała Victa. – Hagridzie, nie udawaj, że się nie znasz.
   Olbrzym schylił się i wyłowił z dna kolejny kamień.
- Cholibka – stęknął, po czym wyprostował się. – A cu chcesz wiedzieć?
   Oczy Victoire zabłysły, kiedy kolejna „kaczka” odbiła się pięciokrotnie od tafli wody.
- Wszystko – powiedziała krótko.
- No cóż – zaczął, drapiąc się po brodzie – No więc… Jednorożce bardzo trudno złapać, ale tyle to chyba wicie…
- No no? – ponagliłam – I co dalej?
   Cóż, może Hagridowi nie spieszyło się z objaśnieniami, ale woda, która jemu sięgała do kolan nam sięgała powyżej pasa i nie zamierzałam stać w niej dłużej, niż to było konieczne.
- No więc jednorożce są cholernie białe…
- Wiemy…
- To po co żeście się pytały, skoro wszystko wicie? – powiedział Hagrid rozdrażnionym tonem, schylając się po kolejny kamień. – Jak chcecie mogę opowiedzieć o czymś ciekawszym, na ten przykład…
   Jego twarz rozjaśniła nadzieja.
- Nie Hagridzie – rzekła Victoire delikatnie, ale stanowczo. – My chcemy, byś opowiedział nam o jednorożcach.
- Taaaa? – rzucił z rezygnacją, po czym odbił kamień tak mocno, że aż obryzgał mnie wielkimi kroplami wody. – Ale one wcale nie są takie interesujące...
- Hagridzie...
- Dobra, dobra. Więc trzeba podchodzić do nich ostrożnie, bo bydlaki są strasznie nieufne, inaczej z młodymi. I młodziaki łatwiej jest wypatrzyć. I nie wnerwiają się tak na chłopców, chociaż…
- Wolą dotyk kobiety – wpadła mu w słowo Vi.
   Spojrzał na nią z zadowoleniem, jakby była dynią, która wyjątkowo wyrosła bez pomocy jego różowego parasola.
-Mogłabyś mi podać jakiś kamień? – poprosił. – Ja już wszystkie wkoło wyzbierałem…
   Victoire roześmiała się, a jej głos potoczył się echem po tafli jeziora.
- Hagridzie, gdybym miała się schylić, musiałabym zanurkować!
   Chyba dopiero teraz Hagrid zorientował się, że stoimy po ramiona w wodzie. Spojrzał na nas z niepokojem.
- Nie powinnyście stać tak w zimnej wodzie! Bo jeszcze…
-Ależ Hagridzie, tu jest bardzo przyjemnie – przerwała mu Vika pogodnie, swobodnie machając rękoma i tworząc lekkie fale. – Woda jest chłodna, wiatr jest lekki a słońce ciepłe. Nie ma lepszej pogody.
- I zresztą, od czego mamy różdżki? – uspokoiłam go, tym samym rozwiązując kwestię przemoczonych ubrań.
- W takim razie o czym to ja… - zaczął Hagrid.
- O jednorożcach – przypomniała mu szybko Viki.
- Ach tak, no więc mają złote kopyta, a ich włosy ponoć są drogie, ale ja tam sam nie wiem. W końcu włosy to tylko włosy. Zwykłe srebrne kudły i tyle – powiedział z pobłażaniem. – Chociaż, muszę przyznać, diabelnie praktyczne, no i mają pełno magii w sobie. Dlatego wykorzystuje się je na rozmaite sposoby…
- Ja mam włos z grzywy jednorożca w różdżce – odezwała się Victoire.
- A Orellia ma torbę utkaną z włosów jednorożca – dodałam.
- Tak, włosy jednorożca są cholernie mocne…
- Mon Dieu, ile ta Orellia musiała wydać na tę torbę…- mruknęła Vi.
- Chyba musiała na to sprzedać całą willę z trzema basenami... – rzekłam.
- A tak poza tym… - Hagrid zdawał się całkowicie nas nie słuchać – Wiecie że jednorożce zmieniają kolor?
- Jak są młode, to są złote. – powiedziałam.
- A jak mają dwa lata, to robią się srebrne – dodała Victa.
- Cholibka, wy wszystko wicie! – nie wytrzymał Hagrid. – A wiecie kiedy wyrasta im róg?
   Pokręciłyśmy głowami.
- Jak maja cztery lata, aha! – zawołał triumfalnie. – A…
- …robią się białe gdy mają siedem lat, czyli są już dorosłe – przerwała mu Viki, tym samym niszcząc cały jego triumf.
   Hagrid spochmurniał.
- Tak – przyznał. – Ale poza tym to jednorożce wcale nie są takie ciekawe…
- A co one jedzą? – spytała znienacka Vi.
   Zamarłyśmy, oczekując odpowiedzi.
- Cukier. One lubią jeść cukier.
- Cukier? – zdziwiłam się. – To w Lesie rośnie jakiś cukier?
Hagrid spojrzał na mnie z rozbawieniem.
- Oczywiście że…
- Nie, nie, przecież tylko żartowałam. Ale przecież muszą same zdobywać sobie jakieś pożywienie. A jak nie cukier, to czym one się żywią?
- A skąd mnie to wiedzieć? – obruszył się Hagrid, jakby to nie on był gajowym w tej szkole i znał każdy zakątek Lasu. Może dlatego się tak rozdrażnił, bo nie wiedział tak samo jak my. – A teraz zmykać mi stąd bo zaraz śniadanie się zaczyna! A w zasadzie, to co was tak interesują jednorożce??
    Łypnął na nas podejrzliwie.
- Bo… bo… - zająknęła się Victoire, po czym zaczerwieniła się i zamilkła.
   Tak, przecież było oczywiste, że nie możemy wyjawić Hagridowi co nas tak interesuje w jednorożcach! Tak samo jak nie mogłyśmy powiedzieć, że niedawno szwendałyśmy się po Zakazanym Lesie, w którym o mało nie zginęłyśmy z powodu pniaka-terrorysty i musiałyśmy negocjować z centaurem-wyzyskiwaczem... I że to wszystko przez pewnego zidiociałego kota. O nie nie, lepiej, żeby o tym nie wiedział.
"Hagridzie, to jest top-top secret" powiedziałaby zapewne Dominique Weasley i miałaby rację. Dlatego też powiedziałam:
- Hagridzie, to jest top-top secret.
- O, ui - potwierdziła natychmiast Victoire.
Wciąż nie spuszczał z nas wzroku.
- Wielka tajemnica, oho! Na galopujące gargulce. Wytrząsnąłbym to wam z głowy, gdyby to była jaka głupota...!
- Wiemy, wiemy - zapewniła Vika gorliwie. - To my już pójdziemy na śniadanie...
   Odwróciłyśmy się w stronę brzegu i już miałyśmy odejść, a raczej odpłynąć, gdy Hagrid wrzasnął:
- HA!
   Aż podskoczyłyśmy w wodzie.
- A nie spytałyście mnie o szczególną właściwość jednorożców! - zawołał triumfalnie.
- Tak, tak... Krew jednorożców daje nieśmiertelność, ale kto ją wypije będzie wiódł nędzne życie przeklętego... Nie musisz mówić - odparła Victa.
   Hagridowi zrzedła mina.
- No, zjeżdżajcie już! - ponaglił, wyraźnie rozzłoszczony. - Jeszcze tego mi tu brakowało na brodę Merlina, żebyście mi się tu zasmarkały na śmierć, cholibka!
   Po czym cisnął ostatni kamień do wody, jeszcze bardziej nas ochlapując.
Logika Hagrida.
   Powoli wygramoliłyśmy się na brzeg, po czym przysiadłyśmy na kamieniu, by założyć kolanówki i buty. Całe nasze spódnice i koszule były mokre. Biedne, najpierw przygoda w Zakazanym Lesie, ziemia, liście, runo leśne, a teraz jeszcze woda z jeziora... Sięgnęłam do mojej szaty pozostawionej na brzegu, ale nie było w niej różdżki.
- Victoire... - zapytałam powoli.
- Tak? - rzuciła i tak ledwo mnie słuchając, po właśnie siłowała się ze swoim butem, który jakoś nie chciał pasować do jej stopy tak jak zwykle.
- Czy ty wzięłaś różdżkę?
- A po co, skoro ty wzięłaś?
- A po to, że właśnie ja nie wzięłam.
- Pocky, to twój but!- wykrzyknęła Viki poirytowanym tonem. No świetnie, nawet nie raczyła zwrócić uwagi na naszą kryzysową sytuację... Przestała mocować się z moim butem i podrzuciła mi go pod nogi - Zabieraj te swoje kierpce i oddaj mi moje buty.
- Ależ proszę. Bierz te swoje pantofle. Tylko że będziemy wracać do szkoły mokre. Cieszysz się, prawda?
   Victoire spojrzała na mnie.
- Dlaczego mokre?
- Bo nie wzięłam różdżki - powtórzyłam po raz setny.
- Oj Pocky - Vi westchnęła. - Jak mogłaś nie przewidzieć, że będziemy stały w jeziorze po ramiona. I to jeszcze chodzisz na wróżbiarstwo...!
- Trudno - ucięłam. - W takich wypadkach należy polegać na przyjaciołach. A ty niestety jesteś tak samo nieodpowiedzialna jak ja.
   I tak oto, całe ociekając wodą i przeklinając swoją głupotę, przeszłyśmy przez ogromne szkolne błonia i weszłyśmy do Zamku.
   Gdy tylko stanęłyśmy w sali wejściowej, od razu zobaczyłyśmy Caroline i Dominique, zbiegające ku nam ze schodów.
   - I jak? - spytała Victoire.
    Dominique wzięła głęboki oddech.
- No więc: Jednorożce wolą dotyk kobiety i gdy się rodzą są złote, gdy mają dwa lata to są...
- Srebrne - wpadła jej w słowo Viki. Była zrozpaczona. - Dokładnie to samo powiedział nam Hagrid!
   Zapadło milczenie, które przerwała Fiffy:
- Może nie powinnam pytać... Ale dlaczego wy jesteście całe mokre?
- Cena informacji Hagrida - wyjaśniłam, zanim Victoire zdążyła otworzyć usta.
- To w końcu dowiedziałyście się co one jedzą, czy nie - zapytała Domie.
- Hagrid powiedział tylko o cukrze - wzruszyłam ramionami. - A wy...?
- W mojej książce były napisane tylko ich magiczne właściwości - westchnęła. - Bardzo sensownie, nie... Wypisali od groma dennych informacji, ale podstawowej wiedzy to już nie wcisnęli... Debilni autorzy.
- No... - powiedziała Fiffy ponuro. 
- Chodźmy lepiej na śniadanie - zaproponowała Victa. - A potem pani Pince otwiera bibliotekę, może coś znajdziecie...
- A wy? - zapytała Fiffy. - Nie mów, że rozłożycie sobie leżaczki na błoniach, w czasie gdy my będziemy odwalać czarną robotę.
- Tak się składa... - Victoire zawiesiła głos - że po śniadaniu mamy od razu dwie godziny eliksirów.
   Zabrzmiało to raczej złowieszczo. Fiffy i Domie spojrzały po sobie gwiżdżąc cicho.
- A więc nie mamy się o co martwić - powiedziała Dominique. - Po tych lekcjach na pewno nie wrócicie żywe... - zaczęły się śmiać jak jakieś czarownice.
- Na waszym miejscu bym się tak nie cieszyła - odparłam z przekąsem. - Same miałybyście wtedy Klarensja na swojej głowie...
- Ale przynajmniej nie kocioł Booracka!
   I miały rację. W tej szkole, nawet śmierć w Zakazanym Lesie byłaby lepsza dla każdego z uczniów, od dostania uwagi na lekcjach eliksirów od profesora Booracka. Ale cóż ja będę się teraz rozpisywać o Booracku, wierz mi czarnoksięski notesie,  że to nic przyjemnego...
- W każdym razie ja idę do Lasu na obiedzie - oznajmiła Vika przyciszonym głosem.
- To ja pójdę z tobą - zdecydowała Fiffy.
- A ja popytam u pani Pomfrey - postanowiłam. - Dominique, idziesz...?
- Ui - zgodziła się Dominique.
- Ui - podsumowała Victoire. 
   Weszłyśmy do Wielkiej Sali i usiadłyśmy przy stole Ravenclawu, gdzie od razu pojawił się przy nas nie kto inny jak Ted Lupin, dzisiaj w wydaniu rybno-łososiowym... Co on jeszcze wymyśli, no doprawdy...
   Oczywiście jego pierwszym pytaniem na przywitanie było wypowiedziane już wcześniej przez Fiffy i zapewne mnóstwo innych ludzi, którzy nas mijali już w sali wejściowej - "Dlaczego jesteście całe mokre?".
    - Nieważne - żachnęła się tylko Victoire, z typowym dla siebie wdziękiem brutalnie wyciskając włosy ociekające wodą, po czym przyciągnęła go do siebie. - Teddy...
- Co?
- Pożycz nam swoją pelerynę niewidkę.
   To żądanie zaskoczyło go.
- Co?! Po co...?
- Och Teddy - stojąca za nim Dominique okręciła lekko spódniczką, z takim samym wdziękiem z jakim jej siostra wyżymała włosy, tyle że w jej przypadku zastosowanym ewidentnie świadomie - Kobiet nie pyta się o takie rzeczy. Jak masz towar, to go dawaj bez gadania - przyklasnęła dłońmi - i już!
- Ale za towar się płaci - wymsknęło mu się chyba mimochodem. Dominique zmrużyła oczy.
- Chcesz zapłaty...? Jak chcesz możesz zarobić wielkiego kopniaka.
- A co powiesz na zapłatę w naturze? - zaświergotała Victoire słodko.
    Fiffy odwróciła się do swoich tostów ze stłumionym chichotem, a Dominique prędko zatkała usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem na widok reakcji Teddy'ego. 
- Co?! - wykrzyknęliśmy ja i on.
- No co się tak dziwisz. Kupimy ci jakiegoś filodendrona.
- Czyrakobulwy mu kup... - Domie w końcu pozwoliła sobie na eksplozję perlistego śmiechu.
- Wasza szansa na pelerynę odpłynęła w dal bezpowrotnie - oznajmił Ted beznamiętnie.
Z twarzy Di zlazły wszelkie objawy wesołości, ustępując miejsca urażonej minie.
- No wiesz... Nie bądź taki...
- No przecież wiem, że stać was na mniej prymitywne sposoby perswazyjne... - Teddy wywrócił oczyma. - Czekam po prostu na ten zbawienny moment, kiedy zorientujecie się, że wasze zagrywki w tym stylu nie przekonają mnie do ubicia interesu.
- Biznesmen się znalazł.
- Posłuchajcie - odezwałam się - Wiem jak dojdziemy do porozumienia. - zwróciłam się do Teda - Ty dasz nam pelerynę, a my będziemy miały u ciebie dług wdzięczności.
- Interesujące - Teddy podrzucił sobie grzankę z naszego krukońskiego-kujońskiego i niegodnego świetych gryfonów stołu. - Kontynuujcie.
- Będziemy ci czytały co wieczór na dobranoc twoje kochaśne książeczki o obronie przed czarną magią. Co ty na to? - wyskoczyła Fiffy z propozycją.
- Kochane - rozczulił się Teddy po czym automatycznie włączył tryb kamiennej twarzy. - Wcale mi się to nie podoba. Dorzucicie wełniane skarpety, to może się zgodzę. A! No i Victoire musi dożywotnie udawać ropuchę za każdym razem, gdy odezwie się do niej jakiś debil.
- Masz na myśli: każdy inny chłopak w tym Zamku poza tobą? - Domie uniosła brwi, zanim Vika w ogóle zdążyła się odezwać - Spokojna głowa. Już ja jej przypilnuję.
- Ej... - obraziła się Viki i przygładziła spódniczkę z godnością. - Nie potrzebuję obstawy - po chwili kichnęła.
- Chusteczki? - Domie mechanicznie wyciągnęła do niej kawałek materiału z haftkami.
- Merci - Victoire odebrała chusteczkę z powagą. - No dobra, obstawa nie jest taka zła.
- Czyli... interes ubity? - zapytała Fiffy, patrząc to na Teddy'ego to na Victoire, znad swojego pucharu soku z dyni. 
- No dobra... - zgodził się Ted nie bez ociągania - Ale pamiętajcie, dług... Wieczorne czytanki możecie odpuścić, ale skarpet nie daruję.
- Jasne jasne, Teddy - syknęła Domie a jej oczy zamieniły się w jagodowe szparki.
- Przestań się krzywić - zwrócił jej uwagę Ted unosząc brwi lekko. -  Chyba mogę zachowywać jakieś prawa? Żebyście kiedyś nie były posądzone o dyskryminowanie...
- Jasne - powtórzyła.
- Tylko pamiętajcie. Ta niewidka... To co na nią działa, to tylko silne zaklęcie zwodzące, także można ją wykryć! - ostrzegł już na odchodnym.
- Tylko że my będziemy chodzić raczej w odludne miejsca. - powiedziała cicho Victoire, gdy Ted już sobie poszedł.
     Jeszcze nigdy dwie godziny eliksirów tak mi się nie dłużyły. Zazwyczaj raczej lubiłam te lekcje, o ile da się je lubić bez względu na przechadzającego się z wypiętym brzuchem między ławkami profesora Booracka, zaglądającego wszystkim po kolei do kociołków, co jakiś czas okazując przy tym swoją dezaprobatę, wykorzystując tym samym całe zasoby artyzmu swojej gry aktorskiej. Jego wypolerowane na wysoki połysk obuwie, stąpało ociężałym dostojnym krokiem dozorcy u szczytu świetności, po plugawej posadzce lochu. To, co trzeba wiedzieć o Booracku, to niebywałe dopasowanie nazwiska do jego wyglądu zewnętrznego - Boorack rzeczywiście zawsze jest czerwony na twarzy jak burak. Możliwe, że to z powodu ciągłego przebywania w oparach kociołków, ale większe prawdopodobieństwo jest takie, iż ma na to wpływ  jego choleryczne usposobienie. Jeśli Boorack czerwieniał jeszcze bardziej niż zwykle... Oznaczało to nie lada kłopoty dla tego, który sobie u niego nagrabił. A tak się składało, że jego największymi wrogami wśród uczniów, była niejaka Paczka Puchonów z V klasy, do której należała niestety moja starsza siostra.
   Na szczęście byłam na tyle dobra z eliksirów, iż Boorack postanowił chyba ignorować moje pokrewieństwo z tym beztalenciem eliksirowym Nickie i często dostawałam u niego Powyżej Oczekiwań. Co innego Simon i Lisa z naszej klasy, którzy również mając rodzeństwo w Paczce Piątoklasistów z Hufflepuffu, byli tak samo beznadziejni w eliksirowarstwie. I siedząc tak w ławce nad swoim kociołkiem, podczas gdy Boorack opieprzał właśnie Lisę za glutowatą konsystencję jej eliksiru, olśniła mnie myśl: Mam przed sobą podręcznik do eliksirów. A może są w nim wypisane również antidota? No tak... Zaczęłam wertować stronice swojej książki, ale wszystko wskazywało na to, że w III klasie raczej nie będziemy uczyć się o lekarstwach.
    Na przerwie obiadowej zebrałyśmy się znów w sali wejściowej.
- Teddy dał nam pelerynę - oznajmiła Victoire, pokazując nam skrawek połyskliwej tkaniny, wystający z jej torby. Szybko schowała go z powrotem. - Wrócimy przed końcem obiadu.
- Powodzenia... - powiedziałam.
- I przeżycia przede wszystkim... - Domie pokręciła głową.
   Fiffy i Victoire wyszły z Zamku, a ja i Dominique ruszyłyśmy schodami w górę, po czym skierowałyśmy swe kroki do skrzydła szpitalnego. Pani Pomfrey właśnie poiła zielonym wywarem jakiegoś chłopala i (niestety) kiedy ja i Di wpadłyśmy z impetem do szpitala, wylała na jego twarz cały eliksir.
- Weasley, Glam! - zawołała. - Co wy wyprawiacie?
- Potrzebujemy natychmiastowej pomocy - oznajmiła Dominique.
- A co, ktoś umarł, że mi przeszkadzacie w pracy? - ofuknęła ją pielęgniarka.
- Nie...
- W takim razie co się stało? Trening quidditcha, wpadka na eliksirach, złe zastosowanie zaklęcia...?
- Nie, nikt nie jest ranny...
- No to o co chodzi? - wzięła się pod boki i prześwidrowała nas wzrokiem. - Rzeczywiście, wyglądacie na okazy zdrowia.
- Czy zna się pani na weterynarii? - zapytała Domie.
- Ja? Na weterynarii? - zdziwiła się pani Pomfrey. - Panno Weasley, jak chyba widać, w tym szpitalu leczy się gatunki homo sapiens... - w tym momencie do naszych uszu dotarł bełkot jej oblanego wywarem pacjenta. Pani Pomfrey jednym machnięciem różdżki oczyściła mu twarz, a potem skierowała się do swojego gabinetu po kolejną dawkę płynu. Potruchtałyśmy za nią.
- Ale chyba zna pani chociaż jakieś podstawy... - nie dawałyśmy za wygraną.
Pani Pomfrey westchnęła i powróciła do łóżka chłopala.
- A co wam choruje? - spytała nieuważnie, wlewając zielony eliksir w jego paszczękę - Pies? Kot? Szczur?
- Eeeeeyyy... - Dominique spojrzała na mnie. - Coś w rodzaju... konia...?
Lekarka podniosła głowę znad łóżka pacjenta.
- To jakieś wygłupy? - zdenerwowała się. - Proszę stąd natychmiast wyjść i nie przeszkadzać mi już w pracy! Mam pacjentów!
- Uhm. - Domie chrząknęła rozglądając się po skrzydle; chłopal pijący zielony wywar był jedynym klientem tego przybytku. - Czyli nie pomoże nam pani? - zapytała głośno.
- Nie - odpowiedziała stanowczo pani Pomfrey. - Ja leczę ludzi. A w szkole uczniowie nie trzymają koni.
Dominique kopnęła ze złością nogę łóżka chłopala, ale on chyba to poczuł bo zerzygał się wywarem na rękę pani Pomfrey. Zerwała się z krzesła, wściekła.
- Nie będziesz mi tu kopała żadnych łóżek, pannico! A teraz wynoch... To znaczy proszę wyjść, to jest szpital, a nie zwierzyniec!
- Chodź... - mruknęłam do Domie i wyszłyśmy.
   Zdążyłyśmy jeszcze zjeść obiad, w czasie gdy Fiffy i Victoire szlajały się po Zakazanym Lesie. Dominique piekliła się na panią Pomfrey.
- Co za jędza! - mówiła, o mało co nie rozlewając przy tym dyniowego soku. - Muszę dopisać sobie jedenaste przykazanie... "Nie będę kopała łóżek rzygających chłopców".
- Fiffy i Viki przyszły - szturchnęłam ją w ramię.
   Po chwili podeszły do miejsca gdzie siedziałam z Domie i rzuciły się na obiad, całe zziajane i z rozwianym włosem. Ja i Dominique wytrzeszczyłyśmy oczy na tempo, z jakim nasze siostry pochłaniały jedzenie.
- Radziłabym wam spróbować trochę stołu, w życiu nie jadłam lepszego drewna - rzekła Di z niedowierzaniem.
- Idziemy zaraz do biblioteki? - zapytała z pełnymi ustami Fiffy.
   I to był najlepszy pomysł, na jaki Fiffy mogła wpaść w tym momencie.
   Tak więc po obiedzie udałyśmy się do biblioteki, w której oczywiście zastałyśmy już Julię McDuck w towarzystwie Paris. Musiałyśmy szybko schować się w Dziale Niewidzialności, żeby do nas nie zagadały. Co jak co, ale na to akurat miałyśmy w tej chwili najmniej czasu.
   Fiffy i Domie od razu zaginęły wśród półek z książkami.
- Chodź - Victoire pociągnęła mnie za rękaw. - Poszukamy tam.
   Jednorożce, dwurożce i inne nosorożce... Bezrogi Jednorożec... Magia parzystokopytna... i jeszcze wiele takich książek  zwaliłyśmy po chwili na stół i zaczęłyśmy wertować ich stronice.
   Minuty mijały, biblioteczny zegar tykał, but przechadzającej się pani Pince skrzypiał, a my wciąż i wciąż siedziałyśmy nad księgami.
   - Jest! - aż podskoczyłam, kiedy Victoire wydała z siebie ten radosny okrzyk znad egzemplarza Bezrogiego Jednorożca.
- Co: "Jest!"?
- Żywią się słodkim mleczkiem mlecznej śnieżyczki!
   Opadłam na oparcie krzesła.
- Czytałam kiedyś o mlecznej śnieżyczce... - zaczęłam, ale już nie zdążyłam skończyć, bo oto nadbiegły Fiffy i Domie.
- Patrzcie na to! - wołały jedna przez drugą, zanim jednak zorientowałam się, na co mam właściwie patrzeć, zza półki wyłoniła się pani Pince, ze złowieszczym skrzypnięciem swojego buta.
- Krzyki! Wrzaski! - krzyknęła i wrzasnęła. No tak, zapomniałyśmy o szeptaniu! - Weasley, Glam! To znowu wy!
Nie tłumaczyła raczej, o którą Weasley i którą Glam jej chodzi, ale miny Dominique i Fiffy mówiły same za siebie.
   Kiedy pani Pince skończyła się wydzierać i sobie poszła, wreszcie zobaczyłam odkrycie Fiffy i Di, a mianowicie ogromną księgę po tytułem Magiczne eliksiry dla magicznych stworzeń - jak poradzić sobie z kocim katarem, żabim skrzekiem i nietoperzą depresją.
   Fiffy otworzyła na dziale jednorożców.
- Spójrz tu - wskazała palcem.
Zlustrowałam stronę wzrokiem. Był na niej przepis na lekarstwo przeciwko kuleniu się... Wyglądał na bardzo skomplikowany.
- Wygląda na bardzo skomplikowany - powiedziałam cicho.
- Ale musimy zrobić ten eliksir... - westchnęła Dominique.
- Taaaaaa... - rzekłam wolno, po czym uniosłam wzrok znad książki. Wszystkie dziewczęta gapiły się na mnie wyczekująco. - No co? - zdziwiłam się.
   Fiffy przejechała oczyma po suficie. Victoire uśmiechnęła się lekko, jakby z politowaniem.
- Pocky, przecież wszystkie wiemy, że jesteś najlepsza z eliksirów.
   Zatrzasnęłam księgę.
- W życiu nie zrobię czegoś takiego! - wykrztusiłam. - To dla mnie za trudne...
- No to trudno, w takim razie same to zrobimy! - wyparskała Dominique. - I wyjdzie nam z tego jakaś breja, którą ukatrupimy tego jednorożca, a potem będziemy miały przesrane u Klarensja...
- No dobra, dobra - szybko się zgodziłam, chociaż wciąż niechętnie. - Ale chyba nie myślicie, że mam wszystkie ingrediencje... Nektar rzodkiewek słodkowodnych, beozar w proszku, parścina, włoski kocimiętki, sproszkowany pazur smoka...
   W oku Dominique błysnęło diabelskim pomysłem.
- Boorack na pewno wszystko ma - powiedziała.
- Ale... On to wszystko trzyma pod kluczem... Rzuca na to swoje głupie czary mary... - wyjąkała Victa. - Poza tym, nie sposób dostać się do jego gabinetu podczas lekcji... On nawet do toalety nie wypuszcza.
- To zróbmy to, kiedy będzie miał lekcje z inną klasą - podsunęła Fiffy.
- Nie da rady. Przecież żeby dojść do jego gabinetu, trzeba przejść koło lochu, gdzie są lekcje, a on zwykle jest otwarty, żeby Boorack widział, co się dzieje na korytarzu.
- No to... Może wybuchnąć coś na lekcji i wymknąć się wtedy z klasy...
- Za mało czasu - pokręciła głową Victoire. - Jak dym by opadł, Boorack mógłby zauważyć, że nas nie ma.
   Dominique spojrzała na nią ze złością.
- Może byś pomogła, zamiast znajdować same trudności?!
- Mamy przecież niewidkę Teddy'ego - zauważyła Fiffy. - Więc możemy przejść pod klasą, kiedy Boorack będzie miał inne lekcje...
- Nie, to trzeba zrobić inaczej - powiedziała Vika w zamyśleniu. - Musimy być całkowicie pewne, że Boorack nie zaskoczy nas, kiedy będziemy mu gmerać w gabinecie.  Ale to też może być ryzykowne... Nawet bardzo ryzykowne...
- Co może być ryzykowne? - zaciekawiła się Dominique.
   Victoire spojrzała na nas.
- Iść tam w nocy.
   Wytrzeszczyłyśmy oczy.
- Co?! - wykrztusiła Fiffy. - Do lochów... w nocy?
- Weźmiemy pelerynę niewidkę, szybko załatwimy swoje booraczane interesy i zwiejemy - wyszeptała Dominique z przejęciem.
- A nie możemy zrobić tego podczas kolacji...? - zapytała moja młodsza siostra. - Przecież wiadomo, że Boorack lubi sobie podjeść. Nie zaskoczyłby nas.
- Tylko że wtedy w lochach kręci się pełno ślizgonów... - Victoire zmarszczyła czoło.
- Czyli... W nocy...? - Fiffy wyglądała na zrezygnowaną.
- Fiffy, nie jęcz - zniecierpliwiła się Domie. - Chyba że chcesz porosnąć runem leśnym z centaurzą strzałą w czole.
    I w ten sposób widzicie właśnie moi wyimaginowani czytelnicy, jak powstaje proces, podczas którego drugi kłopot rodzi się z pierwszego. Na początku wałęsamy się po Zakazanym Lesie, a drugiego już dnia planujemy nocną wizytkę w spiżarni najwredniejszego profesora świata... Ale bądźmy dobrej myśli! Jako pierwsze w historii Hogwartu zdobędziemy zaszczytny tytuł osób, które odważyły się na splądrowanie i zbezczeszczenie gabinetu profesora Booracka.







~ Tita Pocky