poniedziałek, 14 września 2020

2.19 Cisza pod Wrzeszczącą Chatą p.III

Victoire Fleur Weasley

  Ledwie za progiem Trzech Mioteł zniknął rąbek szaty ostatniego nauczyciela, hałas w pubie osiągnął punkt krytyczny. Drzwi prawdopodobnie utknęły w jakimś czasowym kontinuum, gdyż otwierały się i zamykały bez chwili wytchnienia — najczęściej tylko po to, aby nowo przybyli zajrzeli do środka i natychmiast wycofali się z powrotem na atakowaną mżawką ulicę, zmuszeni do nagłej zmiany planów, niezbyt z tego względu zachwyceni. Nie było już ani jednego wolnego skrawka blatu. Tak tłoczno i głośno nie bywało chyba nawet w Wielkiej Sali podczas sowiej poczty, ani nawet na trybunach podczas finałowego meczu quidditcha — a skoro już o quidditchu mowa, najgłośniej było dwa stoliki dalej, gdzie chłopcy z drużyny Hufflepuffu, ci sami, którzy wcześniej ustąpili nam miejsca, teraz siłowali się ze sobą na ręce, drąc się, rechocząc, rozlewając wszędzie kremowe piwo, a przede wszystkim, wciąż zezując w moją stronę. Ale ja kompletnie nie zwracałam na to uwagi. Zwinięte Ucho Dalekiego Zasięgu leżało bezpiecznie w mojej kieszeni, a ja i Teddy już chyba od piętnastu minut dyskutowaliśmy zawzięcie na temat tego, co przez nie dopiero co usłyszeliśmy. 

— Wiedziałam! — Rąbnęłam swoim kufelkiem o stół tak triumfalnie, że aż resztka kremowego piwa zachwiała się niebezpiecznie w jego wnętrzu. Nie zwróciłam jednak uwagi na to, że o mało co nie chlusnęła Tedowi prosto w twarz. — Od tygodni czytam Proroka Codziennego i ani razu nie natrafiłam na nic godnego uwagi w tym szmatławcu! A teraz już wiemy dlaczego... Ministerstwo totalnie tuszuje sprawę!

— No tak, tylko jak można zatuszować zniknięcie kilkudziesięciu ludzi? — zapytał Ted, na którego twarzy już od rozmowy nauczycieli odmalowywało się lekkie niedowierzanie.  Przecież nie mogą wymazać pamięci wszystkim.

Ale chyba nawet wypowiedziawszy te słowa na głos, nie mógł być ich całkowicie pewien. W tym momencie chyba oboje pomyśleliśmy o tym samym: jaki właściwie był udział Zakonu Feniksa w działaniach Ministerstwa? W końcu Harry i Hermiona byli chyba najbardziej wpływowymi osobistościami w świecie magii, nie mówiąc już o tym, że ministrem był dobrze nam znany i lubiany Kingsley Shackebolt... I to oni mieli być odpowiedzialni za modyfikowanie ludziom pamięci?

Przynajmniej jedna rzecz, którą podsłuchaliśmy, nie była totalnie beznadziejna. Wreszcie udało im się znaleźć nowego nauczyciela za McGonagall... Tfu, chyba raczej Ministerstwo w końcu wyznaczyło nauczyciela. Dla Teda ta wiadomość była o wiele bardziej doniosła niż dla mnie. Jedyne z czego ja się cieszyłam. to co najwyżej z tego, że nie będę już musiała martwić się, czy Luna przez przypadek transmutuje moją ławkę w kozę jamnapari, albo czy profesor Longbottom znów będzie musiał sam siebie wysłać do Skrzydła Szpitalnego, eskortowany przez dwadzieścioro uczniów (po jednym na każdą cząstkę jego ciała). Teddy jednakże miał nieco wyższe wymagania względem ewentualnych kompetencji nauczyciela transmutacji. W końcu mnie zależało jedynie na uniknięciu losu człowieka transmutowanego w bakłażana, podczas gdy Teda czekały Sumy, a chyba nic nie rozsierdzało go bardziej od tego, że prawie cały miesiąc nauki miał w plecy.

— Daj spokój, raz się nawet zdarzyło, że dali nam na zastępstwo Firenza! — oburzał się, wznosząc ręce w geście wezwania o pomstę do nieba, i choć z pewnością zastępstwo z centaurem na lekcji, gdzie koniecznością było użycie różdżki musiało być dość frustrujące, nawet to nie mogło przysłonić moich doświadczeń.

— My mieliśmy zamieniać perliczkę nadmorską w świnkę morską — rzekłam ponuro. — Moja perliczka załatwiła się na ławkę i Trelawney przez całą resztę lekcji odczytywała moją przyszłość z jej odchodów...

— I jak wyglądała twoja przyszłość w kupie perliczki? — zachichotał Teddy, na co zrobiłam jeszcze bardziej posępną minę.

— To chyba jasne, że gównianie. Ponoć mam mieć czterech mężów, z których przynajmniej jeden się zabije.

Przestał się szczerzyć, po czym odchrząknął znacząco.

— No tak... Tak czy siak, nikt nie zastąpi McGonagall — westchnął z wyraźną nostalgią, a mi bardzo trudno było się z tym nie zgodzić. Z tego, co mówili Flitwick, Luna i Hagrid, raczej nieprędko mieliśmy ją zobaczyć. Właściwie już od Świąt nie pojawiała się nawet na posiłkach w Wielkiej Sali, a to, że ktoś miał zająć jej miejsce, w połączeniu z dość niepokojącym stwierdzeniem Luny na temat znikomej skuteczności medykamentów "Bonifacego", wróżyło nawet jeszcze gorzej, niżby sama Trelawney mogła to przewidzieć (nawet gdyby wróżyła z kupy perliczki). McGonagall chyba niezbyt się poprawiało... cokolwiek jej było!

No właśnie. Na co właściwie McGonagall była chora? Już na początku tego roku bardzo rzucało się w oczy, jak szybko dyrektorka zaczęła się starzeć. W jej ciasno upiętym koku nie było ani jednego włosa, który nie byłby biały jak u jednorożca, nie mówiąc już o tym, że jak ostatnio ją widzieliśmy, poruszała się przy pomocy laski! Podobno w pewnym momencie życia każdego człowieka dopada starość... ale czy tylko starość? Czy może coś jeszcze? Może...

— Myślisz, że Bonifacy... to znaczy, myślisz że Boorack ją podtruwa?

Nie wiem jak Teddy to zrobił, że tak idealnie wkomponował swą wypowiedź w ciąg moich myśli, i może właśnie dlatego niezbyt zaszokował mnie swoją hipotezą — od początku to pytanie nasuwało się samo.

— No wiesz... te jego "leki" — zaznaczył w powietrzu wymowne cudzysłowy. — Mógłby to robić, żeby w szkole był jeszcze większy syf... Słyszałaś, co mówili Flitwick z Longbottomem? Przecież oni nie mają zielonego pojęcia co robić!

— No tak, ale... — zaczęłam niepewnie, spoglądając trochę na lewo od Teddy'ego, niestety mój wzrok padł na jednego z puchońskich chłopali, który właśnie nadmuchał sobie różdżką wielki biceps, żeby zwyciężyć swojego kolegę w pojedynku. Czym prędzej potrząsnęłam głową, mrużąc nieco powieki pod tym niezbyt zjawiskowym widokiem. — Po co miałby to robić... Ten cały chaos to i tak wina Ministerstwa!

— Jasne... tylko że McGonagall pewnie nie pozwoliłaby Ministerstwu aż tak mieszać się w sprawy Hogwartu — rzekł Teddy z głębokim przekonaniem. — W każdym razie, gdybym ja chciał mieć wolne pole do działania w szkole i musiał w tym celu kogoś się pozbyć, to zacząłbym właśnie od niej... Załóż się, że gdyby była na chodzie, ci cali Zmiennokształtni już dawno przybraliby kształt, no nie wiem... chyba papki rozsmarowanej po podłodze...

— No właśnie... ci cali Zmiennokształtni. Co to za jedni?

Teddy wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Wygląda na to, że jacyś nowi śmierciożercy.

— A kto nimi dowodzi, nowy Voldemort? — Na całe szczęście wokół było zbyt głośno, aby ktoś miał podskoczyć na dźwięk tego nazwiska.  Chyba nie sugerujesz, że jakimś cudem po raz setny się odrodził?

Oboje parsknęliśmy w swoje piwa kremowe na tę niedorzeczność — i czym prędzej zamilkliśmy, momentalnie zapadając w głębokie zastanowienie nad tym nurtującym zagadnieniem. A może raczej tylko ja się nad tym zastanawiałam, gdyż Teddy wolał raczej świdrować mnie na wylot takim wzrokiem, że raczej nie pozostawiał mi zbyt szerokiego pola do interpretacji, co takiego chciał mi nim przekazać.

— Co... chyba nie myślisz, że Boorack?!

Uniósł brwi w niewinnym wyrazie.

— A nie myślisz, że byłoby to trochę zbyt oczywiste...? — zapytałam, mimo wszystko starając się nie brzmieć jak uczennica pouczająca prefekta. — No wiesz... Boorack podtruwa McGonagall, Boorack ma tajne laboratorium, może jeszcze to Boorack sam napada na ludzi w dwudziestu różnych miejscach w kraju...

— W takim razie przypomnij mi, w razie gdybym zapomniał, w jakim właściwie celu posłaliśmy Pocky na pastwę Booracka Juniora?!

Przez chwilę gapiłam się na niego, jakbym czekała aż w moim mózgu zaskoczy odpowiednia zastawka.

O Mon Dieu — powiedziałam nagle, robiąc przerażoną minę. — Pocky... zupełnie zapomniałam o galeonie!

Czym prędzej sięgnęłam do kieszeni sukienki i wyszarpnęłam z niej fałszywego galeona, ledwo co wygrzebując go spod zwiniętych Uszu Dalekiego Zasięgu, randomowych cukierków z Bombonierek Lesera, jakichś muszelek, o których jak zwykle zapomniałam, magicznej pomadki do ust i kilku starych knutów. Gdyby Pocky chciała się z nami porozumieć, galeon powinien powiększyć się w mojej kieszeni. Ale choć obejrzeliśmy fałszywkę chyba ze wszystkich stron, wciąż wyglądała jak całkiem zwyczajna moneta.

— To dziwne... — Położyłam galeona na blacie przed sobą, po czym razem z Teddym wbiliśmy w niego wzrok, jakbyśmy w ten sposób chcieli zmusić go do zeznań, lecz galeon najwidoczniej wcale nie miał ochoty dzielić się z nami informacjami na temat bieżącego stanu Pocky. — A co jeśli Pocky nie żyje? — odezwałam się nagle grobowym głosem. — Może Boorack Junior zakopuje ją właśnie pod Wrzeszczącą Chatą...

— Albo przeciwnie, randka okazała się być zbyt udana, jeśli wiesz co mam na myśli — podsunął Teddy jeszcze mniej realne przypuszczenie, wystosowując w tym celu jak najbardziej znaczący uśmieszek. — Albo Larieson nie wytrzymał i postanowił zasabotować misję...

— Wiesz co... Z tego wszystkiego, już chyba to jest najbardziej prawdopodobne!

Dotknęłam lekko monety opuszką palca, ale ta perswazja również nie zrobiła na niej wrażenia.

— Myślisz, że powinniśmy tam pójść? — zapytałam Teda, ale on tylko skrzywił się sceptycznie.

— Moim zdaniem, jeśli Pauline nie daje znaku życia, to tylko dlatego, że wszystko idzie świetnie.

— A moim zdaniem, jeśli ktoś nie daje znaku życia, to dlatego, że nie żyje!

— A moim zdaniem — przekrzyczał mnie stanowczo Teddy — Pocky się nie odzywa, bo Boorack Junior już od dwóch godzin wyłuszcza jej cały spisek Booracka...

— Tak, a swój wykład uzupełnia szczegółowymi wykresami — zakpiłam. — Chyba raczej przez te dwie godziny obdzierał Pocky ze skóry, a teraz ćwiartuje jej ciało...

Urwałam, na krótki moment poddając się tej makabrycznej wizji, której wrażenie okazało się być na tyle silne, że aż poderwało mnie z krzesła.

— Idę tam.

— Co? — Ted Lupin czym prędzej chwycił mnie za nadgarstek i posadził z powrotem za stołem. — Zwariowałaś? Możesz zniszczyć cały plan!

— Plan, który od początku był do bani! — zawołałam. — Pocky miała rację, Boorack Jr jest za głupi nawet na to, żeby przeprowadzić na nim podstęp! Jeszcze się okaże, że ich randka dała mniej niż nasza!

— Nasza...? — powtórzył Teddy takim tonem, jakby się przesłyszał.

—...to znaczy spotkanie, nasze spotkanie! Kumpelski wypad do Hogsmeade!

Po minie Teda poznałam, że popełniłam fatalną gafę — wyglądał tak, jakbym właśnie dostarczyła mu materiału do dręczenia mnie na całą resztę mojego życia.

Kumpelski wypad do Hogsmeade — wyartykułował w taki sposób jakim odczytuje się tytuł jakiejś epickiej sagi, wyraźnie napawając się tym, jak kretyńsko to brzmiało. — Dzięki, Victoire... właśnie wymyśliłaś tytuł do mojej autobiografii. A tak szczerze, to myślałem, że świętujemy twoje urodziny...

— Ja... Och, już nieważne, zapomnij o tym...!

— O czym? — zapytał niewinnie. — Tak szybko zmieniasz zdanie, że już nie nadążam.

Posłałam mu spojrzenie cięższe niż płyta grobowa, pod którą chętnie bym go w tej chwili pochowała.

— O tych urodzinach... Właśnie uświadomiłam sobie, że jeśli nienawidzę czegoś bardziej od Walentynek, to chyba tylko urodzin!

Obserwował mnie przez chwilę z wolna niknącym uśmiechem, jak gasnący fajerwerk.

— Och — powiedział w końcu.

— Co?

— Mogłaś powiedzieć wcześniej — odpowiedział sucho. — Może wtedy nie zamawiałbym kapeli gnomów, żeby zagrała ci "Sto lat". Nie mówiąc już o torcie i tej urodzinowej czapeczce...

— Jakiej czapeczce?! 

Machnął niedbale ręką, trochę jak Brenda kiedy wspomniało jej się, że głównym celem naszego pobytu w szkole jest nauka, a nie wynajmowanie Jęczącej Marty do podglądania chłopców podczas intymnych czynności w toalecie.

— Tej, którą wyczarowałem ci na głowie pół godziny temu...

Natychmiast klepnęłam się w miejsce rzekomej czapeczki, ale zamiast na nią natrafić, walnęłam się tylko bardzo mocno w łeb, tym samym zdając sobie sprawę z tego, że właśnie padłam ofiarą najgłupszego dowcipu w całym swoim życiu.

— No nie! — zawołałam ze złością. — To znaczy... masz szczęście, że to z kapelą gnomów i tortem to był żart!

— Eee... no niezupełnie...

— Zamówiłeś kapelę gnomów?!

— Nie — zaprzeczył spokojnie Teddy. — Gdybym chciał, żebyś ogłuchła, to sam bym ci zaśpiewał.

— Zamówiłeś tort?

— Tak, i to z trzydziestoma piętrami, w sam raz żebyś mogła się z niego rzucić. Nie, nie mają tu tortów — wyjaśnił od razu, bo znów otworzyłam usta. — Ale zamówiłem ci deser.

— Deser — powtórzyłam słabym głosem, ale dopiero po dwóch sekundach naprawdę dotarło do mnie, że to nie był żart. — Ale jaki deser?!

Ted Lupin tylko wywrócił oczami, po czym machnął leniwie różdżką, przywołując zaklęciem nasze zamówienie.

I już po chwili z okolic baru nadleciało ku nam coś, co nie było ani tortem ani ciastem, ale już z daleka mogłam oszacować, że z całą pewnością jest dla mnie za duże. Na naszym stoliku wylądował okrągły i pomarańczowy dyniowy placek, roztaczając wszędzie wokół cudownie korzenny zapach. Całą siłą woli postarałam się to zignorować, gapiąc się na Teda z jak najbardziej morderczymi intencjami.

— Co to jest?!

— Placek dyniowy — objaśnił mnie zdawkowo Teddy, całkiem słusznie zakładając, że nie należy polegać na mojej kulinarnej wiedzy. — Wybacz, nie mieli tu Tarte TatĘ...

Miał na myśli francuską tartę Tatin, a wiedziałam to tylko dlatego, że babcia Apolonia robiła nam ją co wakacje, kiedy odwiedzała nas w Muszelce. A zresztą, co to była za różnica? Tak czy siak, oznaczało to nici z ocalenia Pauline! Niby jak miałam teraz odejść, kiedy ciasto pachniało prawie tak słodko, jak Ted Lupin się do mnie uśmiechał?! I kto tutaj sabotował całą misję?!

— I ty sobie wyobrażasz, że to zjem?

— I nawet więcej, wyobrażam sobie, że będzie ci smakować — orzekł Teddy z miną znawcy. — A tak na serio, to myślałaś, że po co tutaj jestem. Nie chcę umniejszać twojej inteligencji, ale to chyba oczywiste, że jestem tu żeby cię porządnie nakarmić. Obserwuję cię ostatnio co śniadanie i za każdym razem bierzesz suchego tosta, którego potem i tak nie zjadasz... Moim zdaniem to karygodne.

— A w czym ci to przeszkadza? — zapytałam, nieco jednak rozbawiona jego poważnym podejściem do tematu. Przed chwilą jeszcze rozmawiał ze mną o niepewnym losie całej ludzkości, a teraz wypominał mi, że powinnam się lepiej odżywiać... — Chyba nie muszę kochać jedzenia.

Spojrzał na mnie tak, jak patrzy się na osobę, która napiła się wywaru z blekotu.

— Ale zdajesz sobie sprawę z tego, że to co właśnie powiedziałaś jest bardziej niewybaczalne od Niewybaczalnych Zaklęć? — zapytał z wyraźnym niedowierzaniem. — Za takie rzeczy trafia się do Azkabanu! A zresztą... i tak już jesteś za szczupła!

— Co?

— Spójrz na te nadgarstki! — wybuchnął, chwytając mnie za rękę i unosząc mi ją tuż przed twarzą. — A jakie masz kostki! I w ogóle nogi... — Nagle pokręcił szybko głową, potrząsając nieposłusznymi kosmykami włosów. — Zaraz. Co ja... — Puścił mój nadgarstek i nie patrząc na mnie, przysunął nieco placek dyniowy w swoją stronę. — Tak, eee... no właśnie. Wyglądasz jak... jakiś inferius.

I nie zważając na moją oburzoną minę, wyciągnął różdżkę i zatoczył koło ponad tartą — z końca różdżki zaczęły kolejno skapywać wielkie krople wosku, z których każda w mgnieniu oka przybrała kształt urodzinowej świeczki. Jeszcze jeden okrężny ruch i wszystkie świece zapłonęły jasnymi języczkami ognia.  Nagle zdało mi się, że reszta baru całkiem zniknęła za jego plecami i jedyne co pozostało, to niewielka przestrzeń między nami, zamknięta w tym małym jaśniejącym kręgu. Ciepły blask zatańczył na twarzy Teda, zapalając w jego orzechowych oczach nowe bliki światła, przez co zapomniałam nawet nakrzyczeć na niego za to, że robi wokół mnie tyle szumu — bo niby czyją uwagę na nas zwracał? Przecież poza nami nie widziałam tu nikogo.

A potem na jego twarzy pojawiło się coś jeszcze cieplejszego od blasku świec. Spojrzał na mnie, uśmiechając się szeroko.

— Wszystkiego najlepszego Vi! Sto lat, sto lat i tak dalej.

— Wiesz co... chyba jednak trzeba było zamówić tę kapelę gnomów...

Parsknął śmiechem, przysuwając placek w moją stronę.

— Chyba powinnaś pomyśleć jakieś życzenie — zauważył. — Proponuję coś, co uszczęśliwiłoby wszystkich... na przykład żeby miotła Wooda weszła mu w...

— Już! — przerwałam mu porywczo, na co spojrzał na mnie z zaskoczeniem. — Już pomyślałam życzenie.

— Jakie?

— Nie umniejszam twojej inteligencji, ale to chyba jasne. Żebyś w tej chwili się zamknął!

Na jego twarzy odmalował się wyraźny wyrzut.

— Nie chcę cię zmartwić — oznajmił tonem wróżącym coś zgoła odwrotnego — ale życzenia wypowiedziane na głos się nie spełniają.

Życzenie... Tylko czego mogłam sobie jeszcze życzyć w tej chwili?

Żeby Spell Wood też się we mnie zakochał i przestał być prostackim chamem? Żeby Teddy zaakceptował nasz związek i udzielił nam swojego błogosławieństwa?

Zdecydowanie nie! Może lepiej coś dla ogólnego dobra ludzkości, na przykład żeby mugolaki przestały znikać, Brenda nie doprowadzała wszystkich do szału, Pocky i Simon zakończyli wreszcie swoje wojenki, albo żeby co wrażliwsi z moich wielbicieli przestali się we mnie beznadziejnie kochać...

Żeby Cecillii Lover wyrósł wielki pypeć na nosie... i żeby obwisł jej tyłek!

Uśmiechnęłam się do samej siebie, po czym wzięłam głęboki oddech i zdmuchnęłam piętnaście świeczek.

Szczerze przyznam, że jakoś nigdy nie wierzyłam, by urodzinowe życzenia miały większą moc spełniania się, niż wróżby profesor Trelawney. Ale w końcu co szkodziło spróbować?...


*

Cały ten dzień mocno odbiegł od moich oczekiwań.

Przede wszystkim spodziewałam się, że Pauline wezwie nas za pomocą fałszywego galeona już po co najmniej piętnastu minutach bezpośredniej styczności z Boorackem Jr. Wyobrażałam sobie, że poprosimy Madame Rosmertę o pożyczenie nam mioteł i czym prędzej polecimy do kawiarni pani Puddifoot, której drzwi wyważymy, a w środku zastaniemy jak najbardziej dramatyczną scenę z udziałem omdlałej Pocky i Booracka Jr, powoli zbliżającego się do niej z różdżką i zakrzywionym nożem. Oczyma imaginacji widziałam, jak Teddy rzuca na Booracka Jr Zaklęcie Oszałamiające, podczas gdy ja spieszę czym prędzej reanimować Pauline, wypowiadającą swoje ostatnie słowa... O tej porze powinniśmy być już dawno w Skrzydle Szpitalnym i karmić ją eliksirem z łyżeczki, nie mówiąc już o tym, że zdążylibyśmy zostać zabici przez Simona chyba z dwieście razy za to, że do tego wszystkiego dopuściliśmy.

No dobra. Może jednak moje wyobrażenia nie były aż tak barwne. Mimo wszystko żywiłam jednak jakąś nadzieję, że coś z tego wszystkiego wyniknie, a przynajmniej tyle, że Pocky wyjdzie z tego żywa. Tak czy siak sądziłam, że niezależnie od wyniku tej misji, bez interwencji się nie obędzie — nawet jeśli nie wymagałaby ona dosiadania mioteł i miotnięcia kilku zaklęć. W końcu Pocky mogła użyć galeona tylko po to, żeby po spełnieniu misji, móc bez problemu pozbyć się Booracka Jr. Wpadłabym do Przystani Szczęśliwych Par, krzycząc, że Teda napadł jakiś wampir Pod Świńskim Łbem, albo że wdał się w kłótnię z jakimiś goblinami i że potrzebujemy jej pomocy — właściwie mogłabym wcisnąć jakikolwiek kit, a Boorack Jr i tak by się nie połapał. 

A tymczasem zaczynał się już wieczór, a ja i Ted zamiast robić to wszystko, siedzieliśmy wciąż w Trzech Miotłach nad pustymi kufelkami po kremowym piwie i kawałkami niedojedzonego dyniowego placka — a co najdziwniejsze, czułam się naprawdę dobrze. Coś zupełnie anormalnego, zważywszy na to, że już od kilku godzin byłam w miejscu publicznym!

I nie wiedzieć w jaki sposób, powoli budziła się we mnie całkiem nowa świadomość. Zupełnie jakbym wraz ze zdmuchnięciem świeczek automatycznie naprawdę stała się starsza i mądrzejsza. Z każdą chwilą coraz silniej zaczynałam zdawać sobie sprawę z tego, jak bardzo infantylnie się dotychczas zachowywałam, drżąc na samą myśl o tym, co inni sobie pomyślą, całkiem jakby rzeczywiście mogło mieć to jakiś wpływ na moją przyjaźń z Tedem Lupinem... Tylko czy cokolwiek mogło ją zniszczyć? Z całą pewnością nic tak błahego jak ludzie! Co mnie obchodziła Orellia, a nawet Spell, kiedy Teddy siedział naprzeciwko i niestrudzenie usiłował wmusić we mnie drugi kawałek placka, podczas gdy sam zjadł już chyba ze cztery?

Nie... nic nie mogło mi tego zastąpić!

— A więc masz dla mnie jakiś prezent, tak? — zagadnęłam niewinnie, celując w niego widelcem. — No to miejmy to za sobą... Dawaj już tę książkę...! 

— Tym razem... tym razem to nie książka. 

— Nie? To co ja teraz będę czytać?!

Prawie natychmiast pożałowałam tego głupiego okrzyku, gdyż w jego rezultacie Teddy wyraźnie się zmieszał, co chyba całkiem odebrało mu inwencję względem ewentualnego komentarza. Na jego twarzy pojawił się cień niepewności, gdy sięgnął po coś do kieszeni — widocznie było to coś małego.

— Podaj rękę.

Poczułam, jak uśmiech powoli spełza mi z ust. Przez moment spoglądałam na jego wyciągniętą ku mnie dłoń, aż w końcu podałam mu swoją — a wtedy on przykrył ją palcami drugiej ręki i w tym samym momencie poczułam w niej coś gładkiego i chłodnego, o ostrych krawędziach.

Rzuciłam mu ostatnie pytające spojrzenie, po czym powoli cofnęłam rękę. Spoczywała na niej płaska, zamknięta muszla, ciemna i lśniąca barwnymi odblaskami jak obsydian.

Oczywiście, jako człowiek, który większość życia spędził nad morzem, natychmiast rozpoznałam z czym mam do czynienia — i na moment aż wstrzymałam oddech. Nie zdążyłam jednak nic powiedzieć. Muszla sama rozchyliła się na mojej dłoni ukazując swoje wnętrze, którego zawartością okazała się być kremowo-różowa perła w kształcie łezki — maleńka, niewiele większa od główki szpilki, błyszcząca kropelka. Przez moment po prostu pochłaniałam ją wzrokiem — gdy nagle coś zaczęło się zmieniać... Najpierw perełka jakby zaokrągliła się w moich oczach. A potem — z miejsca poderwała się z dna muszli i zaczęła unosić się w powietrzu, coraz wyżej i wyżej, w miarę czego rosła coraz większa i coraz bardziej bledła, przy równoczesnym rozświetleniu się tysiącem tęczowych refleksów — aż wreszcie osiągnęła całkowitą przezroczystość i zdałam sobie sprawę z tego, że lewituje mi przed twarzą mydlana bańka, której skrzące się kolory tworzyły złudzenie płynnej zorzy polarnej... Wielka i przejrzysta, jak kryształowa kula z najcieńszego i najkruchszego szkła, aż prosiła się, by jej dotknąć... Dość oszołomiona spojrzałam na Teddy'ego, który kiwnął nieznacznie głową, jakby na znak zachęty. Powoli uniosłam palec wskazujący...

   Plim!...

Kolorowa bańka prysła. Coś spadło z niej i zakręciło się na blacie stołu jak moneta.

Pierścionek.

Przez chwilę gapiłam się na to zjawisko, całkiem osłupiała.

Ted Lupin naprawdę podarował mi pierścionek! Złoty i cienki, z perłowym oczkiem.

— O Mon Dieu — wyjąkałam, bezwiednie poddając się staremu przyzwyczajeniu, na co Tedowi mimowolnie drgnął kącik ust.

I nagle jakoś strasznie się zawstydziłam z tego powodu.

Ostrożnie ujęłam pierścionek w palce, za wszelką cenę starając się wykonać minę wyrażającą nic więcej ponad uprzejme, zdystansowane zainteresowanie. 

— Co to? — zapytałam, nie wiem czemu wybierając w tym celu niemalże lekceważące brzmienie głosu. — Pierścionek zaręczynowy?

Teddy lekko zmarszczył brwi.

— Nie łudź się... znalazłem go w płatkach śniadaniowych — zażartował, błyskawicznie podejmując mój ton — lecz choć głos go nie zdradzał, wyczułam w jego pozie nagłe, choć ledwo zauważalne napięcie — i momentalnie poczułam się zażenowana samą sobą.

Błagam cię Victoire... ten prezent nie zasłużył na tak niewdzięczną reakcję z twojej strony!

Po tej pozornie błahej wymianie zdań, zapadło między nami dość niezręczne milczenie, podczas którego każde z nas patrzyło w inną stronę — Teddy kręcił bezmyślnie palemką w swojej pustej szklance, podczas gdy ja bezgłośnie podziwiałam pierścionek, opalizujący w półmroku niewymuszonym urokiem. Wreszcie odważyłam się założyć go na palec. Natychmiast wyciągnęłam przed siebie rękę, by zobaczyć, jak malutka perłowa łezka prezentuje się na mojej dłoni — co zmusiło Teda, by ponownie na mnie spojrzał.

— Jest... jest idealny — powiedziałam wreszcie całkiem szczerze.

— Jak ty! — Ted Lupin niedbale wzruszył ramionami, co wypadło dość nonszalancko — przez co oboje uśmiechnęliśmy się do siebie z lekką konfuzją.

Opuściłam dłoń z pierścionkiem, wciąż spijając z niego blask oczyma.

— To były naprawdę świetne czary! — zawołałam z przejęciem. — I ty sam to zrobiłeś?

— Taaa... — Poczochrał się po włosach z zakłopotaniem. — To znaczy, perła i muszla są prawdziwe! — zastrzegł szybko. — Ale cała reszta... — Nagle zrobił dość zażenowaną minę. — Dlatego ten pierścionek raczej nie ma aż tak wielkiej wartości, przynajmniej nie takiej, jakby zrobiły go gobliny...

— Dla mnie ma — przerwałam mu stanowczo z pełną powagą. 

I nie wiedziałam co więcej mu powiedzieć. Pewnie znalazłoby się jeszcze wiele słów, którymi mogłabym wyrazić wszystkie swoje uczucia — zachwyt czarami i podziw dla jego umiejętności, wdzięczność za wysiłek włożony w ten prezent, i coś jeszcze głębszego od wdzięczności... może to było wzruszenie tym, że wykazał się taką delikatnością wyczucia w stworzeniu tego pierścionka — bo przecież doskonale wiedział, że kocham muszle i morze, i nie znam niczego lepszego od niezmierzonej przestrzeni jaką dawało, a przede wszystkim, z niczym nie wiążę lepszych wspomnień...

— Pamiętasz jak raz ukradliśmy różdżkę Andromedzie?

Podniosłam nieco głowę, by w ciepłym półmroku dostrzec charakterystyczny dla niego uśmiech — krzywy, jakby mimowolny, ale kiedy już się pojawiał zdawał się opromieniać całą jego twarz, jakby ugodził w nią strumień słonecznego światła — i naraz wszystko się w niej uśmiechało, nie tylko usta, ale również zadarty nos, poważnie zazwyczaj zarysowane brwi, a najszczególniej oczy, które rozbłyskiwały zupełnie tymi samymi iskrami wesołości jak wtedy, gdy byliśmy jeszcze mali.

   — Raz? — Nagle znów poczułam się tak jak tamtego dnia, gdy skryliśmy się ze swoim łupem w wysokich trawach na nabrzeżu koło mojego domu — smarkaci i podekscytowani. — Chyba sześć razy!

— A za szóstym razem tak się wkurzyła, że zaczęła gonić nas z miotłą po plaży... raz nawet udało jej się mnie trzepnąć!

— Bo bez sensu zmieniłeś kurs, zamiast biec za mną — uniosłam brwi w protekcjonalny sposób. — Trzeba było się za siebie nie oglądać.

   Jakby cofnął się do tamtego dnia — siedział teraz z oczami wbitymi w blat stołu z uśmiechem winowajcy. 

— A pamiętasz, jak chciałeś ćwiczyć Zaklęcia Niewybaczalne na moim pluszowym niuchaczu? — zagadnęłam niewinnie, jakby to pytanie nie miało na celu ani grama złośliwości, czemu przeczył drobny fakt, że wypominałam mu ten incydent od lat, Ted był już więc mechanicznie przygotowany na tę okoliczność.

— A pamiętasz jak raz posikałaś się ze śmiechu?! — zripostował błyskawicznie.

— Bo mnie rozśmieszyłeś! — zawołałam z nagłą urazą. — Zamieniłeś się w małą kopię wuja Rona i udawałeś, że oblazły cię pająki...

— Rzeczywiście, kiedyś miałem o wiele większy dar komediowy — przyznał po krótkiej pauzie.

— A pamiętasz, jak się pocałowaliśmy? — zapytałam chytrze.

Z podbródkiem opartym na zwiniętej dłoni, z cichym triumfem obserwowałam jego reakcję — na dźwięk moich słów poderwał głowę, a rozbawienie na jego twarzy ustąpiło miejsca wyraźnemu zmieszaniu.

— Co?

— Och, na pewno pamiętasz! — powiedziałam żywo, podczas gdy on wciąż spoglądał na mnie zdziwionymi oczyma — nie wiem czemu, przecież doskonale znał tę historię. — To było na jednym z tych rodzinnych obiadków! Dorośli gadali przy stole, a my wszyscy byliśmy w ogrodzie i w pewnym momencie wszystkim dzieciom coś odwaliło i koniecznie chciały, żebyśmy dali sobie buzi! BUZI-BUZI! Pamiętasz?

— Ach... Tak, było coś takiego.

Patrzyłam na niego z wolna gasnącym ożywieniem. Spodziewałam się bardziej rozbawić go tym wspomnieniem, a zamiast tego on patrzył na mnie jakoś dziwnie, zaciskając przy tym usta, co zazwyczaj czynił, kiedy nie chciał się z czymś zdradzić.

I ja również przestałam się nagle uśmiechać.

Czy mogło chodzić o to, że tą błahą anegdotą poruszyłam znacznie głębszą kwestię, sporo wykraczającą poza niewinne, dziecinne zabawy?... Chyba dla nas obojga pocałunki były już czymś całkowicie odmiennym od tego, co kiedyś połączyło nas w dzieciństwie — szybki i głośny cmok! i natychmiastowe wytarcie ust, miny pełne dogłębnego obrzydzenia. Teraz spojrzałam jednak w tę nieco bliższą przeszłość, w której Teda Lupina już nie było — wtedy, podczas tego niedorzecznie onirycznego wieczoru w opustoszałej Wielkiej Sali, której wspomnienie było dziwnie rozedrgane i rozproszone... Blask płonącego kominka na twarzy Spella Wooda, nieznośna bliskość naszych ramion, jego wargi na moich. Pewnie podobne wrażenia wiązał Teddy z Gigi Bulstrode... Czy to właśnie o niej teraz myślał, kiedy uśmiech na jego twarzy wyraźnie przygasł, a wzrok stał się trochę nieobecny?

I nagle zrobiło mi się dziwnie przykro. Jak to się mogło wydarzyć, że oboje ulokowaliśmy swoje upodobania w tak nieodpowiednich osobach? Kiedy właściwie do tego dopuściliśmy? Co się z nami stało?

I w tej samej chwili uświadomiłam sobie rzecz straszną — traciłam go, przez cały czas, już nie wiem od jak dawna. Nie wiadomo jakim sposobem, nie wiadomo z jakiego powodu, ale byłam pewna, że tak właśnie było. Tracę go nawet teraz, mimo że jesteśmy tu razem, mimo że siedzi naprzeciwko. I choć był tak blisko, poczułam się tak, jakbym patrzyła na niego z jakiejś wielkiej odległości nie do pokonania... Spojrzałam w dół na swój pierścionek, który zaczęłam obracać w palcach jakby był talizmanem, który miał mi pomóc cofnąć się w przeszłość, w te lepsze czasy, kiedy nie oddzielała nas niewidzialna bariera niedopowiedzeń...

Przed oczami stanęło mi wspomnienie całkiem różne od innych, nieco bardziej nieuchwytne, by można je było opisać zwyczajnymi słowami. To były ostatnie wakacje przed pierwszym wyjazdem Teddy'ego do Hogwartu — wietrzny dzień nad morzem, w zimnych podmuchach powietrza wyraźnie wyczuwalne konające z wolna lato. Ja i Teddy wybiegliśmy razem na sam szczyt klifu, rozpościerając ręce, jakbyśmy chcieli odfrunąć — pamiętałam nasze ubrania szarpane wiatrem jak chorągiewki,  moją sukienkę, która wzdęła się jak żagiel, sweter Teddy'ego, łopoczący za nim jak peleryna czarodzieja.

Najbardziej pamiętałam jednak to uczucie pełne milczącego uniesienia, wręcz ekstatyczne. Silne poczucie jedności zarówno z miejscem, jak i drugą osobą.

Uśmiechnęłam się cicho do tych myśli, po czym podniosłam wzrok — i prawie natychmiast przestałam się uśmiechać.

Ted Lupin siedział przede mną — i patrzył na mnie takim wzrokiem, jakim nigdy nie powinien na mnie patrzeć.


*

Coś stanowczo było nie tak.

Kiedy wyszliśmy z Trzech Mioteł, niebo krwawiło — chmury toczyły się po nim, ciężkie i mieniące się jak rozniecone węgle. Skąpe okruchy śniegu wirowały w rzadkim powietrzu lekko i pojedynczo, jakby zrezygnowane i zmęczone, z ulgą roztapiając się na szarej drodze i naszych płaszczach. Nie skierowaliśmy się w stronę Zamku. Gdy tylko znaleźliśmy się na zewnątrz, Teddy pociągnął mnie lekko za rękaw — ledwo co widziałam wyraz jego twarzy w czerwonawym półmroku, lecz i tak wydał mi się jakiś dziwnie nieswój. 

— Czy mogłabyś... tylko jeszcze na chwilę...

Nie dokończył, a ja nie zapytałam go o nic, kiedy pozwoliłam mu zaprowadzić się w przeciwnym kierunku. Bo tak naprawdę bałam się odezwać — a zresztą, nawet nie musiałam. 

Przecież wiedziałam, dokąd idziemy.

Wciąż byłam jakoś dziwnie zawstydzona i zmieszana. 

Nie mogłam pozbyć się wrażenia, które nawiedziło mnie już wcześniej — że coś było nie tak jak zwykle, coś wymknęło się spoza dawno ustalonego porządku — jedyna trudność polegała na tym, że nie potrafiłam nazwać co! I choć bardzo chciałam o tym nie myśleć, nie mogłam pozbyć się tej niepewności, natrętnej i uwierającej jak kamień w bucie... Moje myśli krążyły jakoś luźno, jakby bały się zahaczyć o ten zasadniczy problem — bo gdybym tylko zatrzymała się na tym dłużej, gdybym postarała się naprawdę zrozumieć to, co właśnie zobaczyłam...

I tak pokonywaliśmy szare kałuże i plamy stopniałego śniegu, coraz bardziej oddalając się od stłumionych i niezwiązanych z naszym milczeniem śmiechów ostatnich par wracających z wioski. Szliśmy obok siebie, ale właściwie się nie dotykaliśmy, ani nie patrzyliśmy w swoją stronę. Miałam wrażenie, że towarzyszy nam coś niewidzialnego i gęstego, jak niechciany kożuch na mleku. Starałam skupić się na myśli, że być może właśnie pada ostatni śnieg, ale oczywiście to nie pomogło — sprawiło tylko tyle, że nagle zaczęłam rozpamiętywać jaki był pierwszy prawdziwy śnieg tej zimy — i przypomniałam sobie scenę, w której ja i Teddy walczyliśmy na śnieżki, by zaraz potem stoczyć się ze śniegowej skarpy... 

I znów czułam na sobie jego ciężar, gdy leżał na mnie i podparty na łokciach, patrzył z góry na moją twarz. Znów widziałam jego mokre od śniegu włosy i brwi, obłoczek pary z jego ust, a za nim wielkie blade niebo i sypiące się z niego białe puszyste płatki. I wydawało mi się... czy to rzeczywiście było możliwe...? Nawet jeśli naprawdę dostrzegłam coś wtedy w jego spojrzeniu, to była to dopiero zapowiedź, blady cień tego, co zobaczyłam dzisiaj...

A to, co ujrzałam napawało mnie lękiem i nieuzasadnionym wstrętem. Już na samo wspomnienie czułam, że ogarnia mnie jakieś chłodne drżenie, elektryzujące i przerażone... 

Czy była to gra świateł? Czy zobaczyłam to, co zobaczyłam? Czy naprawdę jego utkwione we mnie źrenice zapałały nagle jakimś zagadkowym żarem, jakby roztapiał się w nich blask płomieni  — jakby nagle odsłoniło się w nich coś niewypowiedzianie czułego i tęsknego...

Och, na pewno to sobie wyobraziłam! To pewnie wina tych nostalgicznych wspomnień — rozmarzyłam się i pozwoliłam wyprowadzić swój umysł na manowce nadinterpretacji! 

I postarałam się przekonać o tym samą siebie, spoglądając w bok na profil Teda Lupina, nieruchomy i skupiony. Na próżno. Wciąż czułam niepokój. 

Bo nawet jeśli nie to zobaczyłam, to w takim razie... czemu właśnie o tym pomyślałam?! 

*

   Wrzeszcząca Chata wyrosła przed nami w sposób przykry i niespodziewany. Zazwyczaj pojawiała się dopiero wtedy, kiedy minęło się dość sporą kępę drzew, teraz jednak wszystkie drzewa były nagie i  uśpione, nic zatem nie mogło skryć ponurych ruin przed ludzkim wzrokiem — jak plama czarnego atramentu na szkarłacie, od razu narzucały się spojrzeniu. Właściwie już od dawna nie można było określić jej mianem Wrzeszczącej. Tak wiele lat minęło, odkąd spowiła ją grobowa cisza — a teraz w ogóle trudno było nazwać ją nawet chatą, tak bardzo zaczęła popadać w ruinę. Wciąż jednak górowała nad wioską, i z tej odległości trudno było określić, co wydawało się być bardziej wymarłe — ciemne miasteczko, czy ten dom.

Ted Lupin jako pierwszy zbliżył się do powykręcanego, starego ogrodzenia z drutu, ślizgając się po lodzie i błocie. Ostrożnie stawiając kolejne kroki w jak najpłytszych miejscach wielkiej szarej kałuży, podążyłam jego śladem. Pomimo doskonałej znajomości jego osoby, tym razem mechanizm jego postępowania nie poddawał się mojemu zrozumieniu. Po co chciał tutaj przychodzić, dlaczego teraz? Nie mogłam sobie wyobrazić bardziej posępnego i niegościnnego miejsca — poza nami nie było tutaj żywej duszy, tylko czarne wrony kołowały obojętnie ponad nagim kominem samotnej rudery na tle ciemnej krwi.

Wrzeszcząca Chata. Zawsze była moim najmniej ulubionym miejscem w całym Hogsmeade. Zimny dreszcz przebiegał mi po karku ilekroć na nią spojrzałam — ale wcale nie przez krążące opowieści o nawiedzających ją rozwrzeszczanych duchach. Nie, coś znacznie okropniejszego od duchów czaiło się za  tymi nie całkiem zabitymi deskami dziurami okien, czarnymi i ślepymi jak oczodoły trupiej czaszki, w cichym i ciemnym jak grobowiec wnętrzu domu, którego od dawna nie oglądał nikt z żyjących. Gdzieś w kościach czułam, że tkwiła w nim jakaś straszniejsza tajemnica, straszniejsza nawet od śmierci  i jakoś nigdy nie odczuwałam szczególnej chęci by ją poznawać. Za całą wiedzę o tym domu wystarczył mi jego zewnętrzny wygląd, jego upiorne sterczący komin, zmurszały kamień, zaryglowane drzwi.

— Teddy...

Odezwałam się tak cicho, że nie miałam nawet pewności, czy w ogóle mnie usłyszał. Zachowując ostatki równowagi na śliskim podłożu, uczepiłam się starego ogrodzenia, które zatrzeszczało pod wpływem niespodziewanego naporu. Ted wręcz przeciwnie, ani drgnął. Wpatrywał się w ruiny, a one wpatrywały się w niego.

— Dlaczego... — wyszeptałam, drepcząc w miejscu, chyba dla dodania sobie otuchy. — Dlaczego tutaj przyszliśmy?

— Bo... — zawiesił głos, jakby lekko się zawahał, po czym odwrócił się od ogrodzenia i spojrzał na mnie — a jego oczy nie były już orzechowe. Czy to wina zapadającej ciemności, czy może same z siebie zmieniły kolor — ale były teraz prawie całkowicie czarne, tak czarne i głębokie jak okna domu znajdującego się za nim. — Chodzi o to, że ten dom... to był tak jakby dom mojego ojca.

Na krótką chwilę w ogóle nie dotarł do mnie sens wypowiedzianych przez niego słów. Spojrzałam na niego tak, jakby żartował. 

— Co? — zapytałam z niepewnym uśmiechem, który jednak bardzo szybko spełzł mi z ust. — To był dom twojego... twojego... ale jak to?

Chłodny podmuch, skrzący się drobinami śniegu, odgarnął włosy z jego czoła, ale nie zmienił spokojnego wyrazu jego twarzy. Szczerze mówiąc, nie wyglądał, jakby był szczególnie zaskoczony moją reakcją. Jeszcze raz spojrzałam na Wrzeszczącą Chatę, a potem znów na Teda, chcąc się upewnić, że rzeczywiście ma na myśli ten dom, a nie żaden inny  ale przecież nie mogło być mowy o nieporozumieniu. 

— Sam niedawno się dowiedziałem — rzekł cicho i jakby niechętnie, również zwrócił spojrzenie w stronę ruin. — Nigdy nie mieszkała tutaj żadna rodzina... ani żadne duchy. Te wszystkie wrzaski to była jego robota... Najbardziej nawiedzony dom w całej Wielkiej Brytanii...! — parsknął nagle niemalże ironicznie. — Oto cały sekret. 

Dotknął ostrożnie starej drucianej siatki.

— Wiesz, że nigdy nie można było wejść do tego domu od tej strony? — podjął dość posępnym tonem jak na ciekawostkę, wbijając zamyślony wzrok w ogrodzenie. — Można dostać się tam tylko przez tunel, który zaczyna się pod Wierzbą Bijącą... Wierzba, tunel, chata, wszystko było po to, żeby mógł przemieniać się w wilkołaka z dala od innych osób...

Milczałam, słuchając go niemalże w zamrożeniu. Zupełnie jakbym mogła go spłoszyć najlżejszym poruszeniem, najmniejszą zmianą na mojej twarzy — choć przecież nawet na mnie nie patrzył! 

Najważniejsze było to, że mówił.

Mówił do mnie o tym, o czym rzekomo nie chciał ze mną rozmawiać, po raz pierwszy odkąd dowiedzieliśmy się prawdy, sam poruszył ten temat. Wciąż doskonale pamiętałam naszą pierwszą rozmowę w tym roku, kiedy tak bardzo chciałam, żeby Ted się przede mną otworzył — a teraz aż drżałam pod płaszczykiem nieruchomego zasłuchania, byle tylko tego nie zniszczyć. I zaczęłam rozumieć, dlaczego musiał tu przyjść, ale nie chciał przychodzić tutaj sam. Bo po raz pierwszy patrzył na ten dom nie jak jakiś przypadkowy turysta, ale jak ktoś, kto widzi w nim swoją spuściznę, część swojej historii. Zawsze posiadał tylko jeden przedmiot po swoim ojcu — była to stara wysłużona walizka, której pomimo namawiań Andromedy, Teddy nigdy nie chciał wymienić na nową. A skoro coś tak zrupieciałego było dla niego tak ważne, to co dopiero ta ruina?

Zniszczona walizka i Wrzeszcząca Chata... nie był to jakiś szczególnie oszałamiający spadek.

— Teddy, tak mi... tak mi przykro!

Tylko spojrzał na mnie przelotnie. Wyglądał, jakby moje poruszenie było dla niego czymś deprymującym.

— Vi, niby... dlaczego jest ci przykro...!

— Bo trochę wiem, jak to jest, kiedy... — Wzięłam głęboki oddech.   Mojego tatę też poranił kiedyś wilkołak...

— Tak, ale nigdy nie przemieniał się w wilkołaka, prawda?

W jego głosie znów wybrzmiała nienaturalna, niemalże drwiąca nuta, a może tak mi się tylko wydało — w każdym razie aż cofnęłam się pod jej dźgnięciem.

— No tak, ale... — przyznałam z pewnym trudem. — Ale to wcale nie znaczy, że może żyć normalnie! — wypaliłam, na co Ted natychmiast spojrzał na mnie pytająco. Nerwowo splotłam ręce ze sobą w mały, drżący lekko koszyczek. — Jasne, kiedy ja i Domie byłyśmy małe, wydawało nam się to nawet zabawne... Zawsze myślałyśmy, że jedynym następstwem tej napaści było to, że tata uwielbia krwiste steki! A on sam nas w tym podtrzymywał... No wiesz, zawsze był tym nieustraszonym łamaczem klątw i w ogóle. Nigdy nie chciał, żeby ktokolwiek widział w nim powód do litości, ale...

Urwałam, szukając odpowiednich słów, żeby jakoś uciąć swoją wypowiedź, żeby nie brnąć w to dalej  ale było już chyba za późno, abym mogła zaniechać swojej opowieści. Była to jedna z tych nielicznych rzeczy, której nigdy jeszcze nikomu nie mówiłam — nawet Tedowi Lupinowi.

— Kiedyś w nocy... to było jeszcze grubo przed Hogwartem...  no więc zeszłam na dół, żeby się napić. Była pełnia... — Zawahałam się. Teddy wciąż słuchał mnie uważnie. — Przechodziłam przez jadalnię. Był środek nocy, ale cały pokój zalewało światło księżyca, było prawie że jasno. No i w pewnym momencie zobaczyłam, że jeden fotel stoi inaczej niż zwykle... był odwrócony wprost w stronę okna, tyłem do mnie i reszty pokoju. Siedział w nim tata. Ale wiedziałam, że nie może spać, bo był wyprostowany i... patrzył prosto na księżyc, a on świecił na niego jak jakiś reflektor... Zapytałam go co tu robi, ale w ogóle mi nie odpowiedział. Podeszłam do fotela i... i zobaczyłam, że siedzi nieruchomo, że oczy ma szeroko otwarte... Ręce miał tak rozczapierzone, wbijał je w oparcia fotela... wyglądał jakby był w jakimś transie, w ogóle nie reagował, tylko gapił się wciąż na księżyc... Nie wiedziałam co robić, przestraszyłam się, próbowałam go jakoś obudzić, ale wciąż nie odpowiadał, więc chwyciłam go za twarz i odwróciłam w swoją stronę... i wtedy...

Zaczerpnęłam głęboko powietrza, bo klatkę piersiową przygniatał mi jakiś niepojęty ciężar — zdawał się napierać na nią coraz mocniej z każdym moim słowem.

— I wtedy tata się na mnie rzucił.

Opadła ze mnie moja piętnastoletnia tożsamość. Teraz znów byłam tym dzieckiem, które zobaczyło swojego ojca w stanie tak strasznym, jakiego nie można było sobie wyobrazić  jakiego nie można było odzobaczyć. Dzieckiem, które zostało przez niego zaatakowane tylko dlatego, że oderwało jego wzrok od księżyca.

Tym właśnie było wilkołactwo. Chorobą — czymś wyniszczającym. Będącym w stanie sprawić, że  najspokojniejszy na świecie człowiek całkiem tracił nad sobą panowanie, a nawet najlepszy ojciec stawał się dla swojej córki potworem.

— Na szczęście maman się obudziła i w porę go powstrzymała. Potem tata niczego nie pamiętał. Jakby był pijany, albo lunatykował. Później jeszcze kilka razy powtarzały się te ataki. I za każdym razem udawaliśmy, że nic się nie stało. Taki mroczny sekret naszej rodziny. — Uśmiechnęłam się gorzko, spuszczając wzrok i wciskając ręce do kieszeni, na znak, że zakończyłam swoją opowieść.

Ted Lupin przez dłuższą chwilę jej nie komentował.

— Właśnie dlatego... — Spojrzałam na niego nieśmiało, ale zobaczyłam tylko grzywkę przysłaniającą mu oczy, tak nisko pochylał głowę. — Właśnie dlatego jest mi przykro z twojego powodu. Bo jeśli mój tata borykał się z czymś tak okropnym, a nawet nie został ugryziony przez wilkołaka... to twój...

Wciąż nie reagował — odetchnęłam rozpaczliwie, po czym odezwałam się nienaturalnie wysokim i napiętym głosem:

— Ted, jeśli nadal nie możesz pogodzić się z tym, że twój ojciec był wilkołakiem, to...

— Wcale nie o to chodzi.

Jego głos również brzmiał jakoś inaczej, z tym że w przeciwieństwie do mojego, był jeszcze niższy niż zwykle. Nagle puścił druciane ogrodzenie, które odskoczyło od niego z trzaskiem, po czym przeszedł kilka kroków wzdłuż niego w tę i z powrotem, marszcząc brwi i przykładając zwiniętą pięść do ust.

— Więc o co chodzi? — wydusiłam z siebie. — Proszę, powiedz mi! Chcę ci pomóc!

— Nie możesz mi pomóc — odpowiedział dziwnie łamiącym się głosem. — Widzisz... w tym wszystkim... wcale nie chodzi o to, że załamałem się, bo mój ojciec był wilkołakiem! Ani nie chodzi nawet o to, że zostawił mnie i moją mamę... Chodzi o to... chodzi o to...

Nagle zatrzymał się, po czym odjął rękę od twarzy — na której odmalowała się rozpacz.

— Victoire ja... ja chyba zrobiłem coś... coś...  — Nie zdołał dokończyć zdania — odwrócił tylko głowę, zaciskając wargi i błądząc gdzieś wzrokiem w zapadającej szybko ciemności, jakby oczekiwał, że wyłoni się z niej jakaś podpowiedź — ale ona odpowiedziała mu tylko głuchym milczeniem, całkiem obojętnym na jego wyraźne zagubienie. 

— Co takiego? — zapytałam niemalże szeptem.

Czy próbował powiedzieć mi coś o swoim pijanym Sylwestrze? Ale czy mogło być coś, czego jeszcze o nim nie wiedziałam? Na mojej twarzy momentalnie pojawił się łagodny uśmiech.

— Teddy, nie zrobiłeś niczego złego! 

— Nie? — zapytał, po czym spuścił głowę i wyszeptał: — Pod koniec tamtego roku... wtedy, w lesie... przecież zabiłem tego wilkołaka, prawda? 

Jakiś ptak poderwał się z odległej gałęzi, rozdzierając wieczorny spokój trzaskiem i łopotem skrzydeł.

Przez krótką chwilę wpatrywałam się w Teda w totalnym osłupieniu.

— Zabiłem go — powtórzył zdrętwiałymi ustami, głosem tak zmienionym przez gorycz, że ledwie go poznawałam. Patrzył w dół na swoje ręce. Śnieg szybko skraplał się na jego dłoniach, pod wpływem ciepła błyskawicznie stapiając się w lśniące łzy, które pojedynczo ściekały mu małymi strużkami między palcami.

A potem zobaczyłam, że taka sama strużka spłynęła po jego twarzy.

I wtedy dopiero coś kliknęło w moim mózgu. Zdążył tylko poruszyć się niespokojnie, chyba chciał szybko otrzeć policzek i się ode mnie odwrócić, ale w tym samym momencie chwyciłam obie jego ręce i ścisnęłam je mocno dłońmi. 

— Tak... — powiedziałam, po czym mój głos nabrał bardziej dobitnego tonu. — Ocaliłeś nam wtedy wszystkim życie!

— Nie rozumiesz — Pokręcił głową, wykrzywiając usta w niedowierzającym uśmiechu, który wyglądał trochę tak, jakby rozbolał go ząb.  Raczej odebrałem komuś życie! Naprawdę tego nie widzisz?

Nie widziałam.

— W końcu to był wilkołak, prawda? A raczej ktoś, kto przemieniał się w wilkołaka raz na miesiąc, tak? Tak jak mój tata... — Teraz to ja zaczęłam kręcić głową, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. — Więc to musiał być jakiś człowiek... zabiłem człowieka!

Nagle wypuściłam jego dłonie z rąk. 

Nie... to przecież niedorzeczne! Usłyszałam to co powiedział, zrozumiałam co chciał mi przekazać — i prawie natychmiast poczułam, że chciałabym o tym zapomnieć, nie, raczej nigdy tego nie usłyszeć! Wciąż kręciłam głową, ledwo zdając sobie z tego sprawę — zorientowałam się o tym dopiero wtedy, kiedy z mojego gardła wydarło się:

— N-nie, ty nie mogłeś...

Ale wtedy właśnie dotarło do mnie, że owszem, mógł. I nagle reszta zdania uwięzła mi w gardle. 

Jakim cudem nigdy o tym nie pomyślałam w ten sposób? Minęło już tyle miesięcy, tyle dni i nocy, podczas których Ted zadręczał się czymś, o czym ja tak bardzo nie chciałam pamiętać, że rzeczywiście, bardzo skutecznie o tym zapomniałam! A przecież było oczywiste, że ten wilkołak musiał mieć też jakąś ludzką formę, jakąś inną tożsamość... i Ted o tym wiedział.

Dlaczego ani ja, ani Pauline nie zaprzątnęłyśmy tym sobie głowy? Czy to dlatego, że byłyśmy po prostu tak szczęśliwe tym, że w ogóle uszłyśmy wtedy z życiem, że nawet nie zadałyśmy sobie tego pytania? A może po prostu przez cały czas wypierałyśmy tę prawdę?

— Ale... — wyjąkałam, z trudem usiłując ochłonąć. Płatki śniegu wirowały coraz gęściej w powietrzu — ostatni biali posłańcy mijającej zimy— Ty musiałeś to zrobić, przecież... on chciał nas pozabijać!

— Musiałem?! — Spojrzał na mnie prawie ze złością. — I tak już prawie nie żył! Mogliśmy go tam po prostu zostawić! 

— Więc... więc to chyba dobrze, że skróciłeś mu mękę...

Skróciłem mu mękę? — Najwidoczniej przekonało go to jeszcze mniej niż moje zapewnienia o tym, że nas ocalił. Znów przeszedł kilka kroków w tę i z powrotem, najwyraźniej coraz bardziej tracąc panowanie nad sobą. — Myślisz, że zrobiłem to, bo chciałem oszczędzić mu cierpień? Myślisz, że mnie to obchodziło? Że wyświadczyłem mu przysługę, dobijając go?

Zatrzymał się tuż przede mną, patrząc na mnie płonącymi oczami. Ale był to inny rodzaj ognia niż ten, który już dziś widziałam.

— Nie... w tym nie było żadnej litości. To była po prostu... nienawiść.

Niewidzialna ręka zacisnęła się na moim gardle.

Nienawiść. Ledwie wypowiedział to słowo, a już wiedziałam, że nie może być ono prawdą.

— Ja nie wiem... — powiedział zduszonym głosem. — Nie wiem skąd się we mnie wzięła. Ten wilkołak, kimkolwiek był... pewnie cierpiał tak jak mój tata. A ja... potraktowałem go jak jakieś zwierzę.

— Którym był.

Stanowczość z jaką to powiedziałam, zaskoczyła mnie może nawet bardziej niż jego. Drgnął lekko na dźwięk mojego głosu, choć był spokojniejszy niż niezmącona niczym tafla wody. I tak samo chłodny.

— On nie był taki jak twój tata. Bo niby dlaczego był w wilczej postaci, skoro tamtej nocy nie było pełni? — Zrobiłam jeden mały krok do przodu, patrząc na niego z rozpaczliwym pragnieniem, by moje argumenty do niego trafiły, żeby go uspokoiły  jednak Ted cofnął się w tym samym momencie, tak że moja ręka, którą chciałam go dotknąć, natrafiła tylko na płatki śniegu unoszące się między nami.  Nie było wtedy pełni! Rozumiesz?... Nawet jeśli był kiedyś człowiekiem, to dawno przestał nim być! Zatracił swoje człowieczeństwo i pozostał potworem, sam sobie wybrał taki los... Tak się czasami dzieje, tak było przecież z Fenrirem Greybackiem, który zaatakował obu naszych ojców! Rozumiesz? Nic już i tak nie mogłoby mu pomóc...

— Tylko jakie to ma teraz znaczenie? — zapytał, nagle uśmiechając się i wzruszając ramionami z jakąś tragiczną bezradnością. — On nie żyje, a ja tak. On był wilkołakiem, a ja nie. On chciał odejść, a ja nie powinienem mieć mu tego za złe. Gdyby żył... po co by mu był taki syn, za którego musiałby się wstydzić. 

Przez krótką chwilę patrzyłam na niego zaskoczona, nie mogąc kompletnie zrozumieć o czym mówi. I dopiero po chwili to do mnie dotarło.

A więc jednak o to mu chodziło. Niby przez cały ten czas rozmawialiśmy o wilkołaku z lasu, a jednak Teddy myślał tylko o swoim ojcu.

I sama nie wiem kiedy ruszyłam w jego stronę. Jego oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, gdy niespodziewanie ujęłam jego twarz obiema rękoma i powiedziałam głosem drżącym z przejęcia:

 NIKT. NIGDY nie mógłby się za ciebie wstydzić! I nie masz w sobie żadnej nienawiści! Ja jej w tobie nie widzę!

— A co widzisz? — wyszeptał. — Co we mnie widzisz, Victoire?

Przez moment obejmowałam jego twarz dłońmi, wodząc oczyma od jednej jego źrenicy do drugiej.

— Kogoś... kogoś dobrego — wyrzuciłam z siebie w końcu. — Dobrego, ale zagubionego... Jesteś dobry, Teddy...! Zawsze przecież byłeś...

— Może jednak nie jestem...

— Dla mnie jesteś! — zawołałam, a mój głos przybrał ton gorącego zapewnienia. — Jesteś dla mnie...

— Czym?

Patrzyliśmy sobie prosto w oczy.

— Wszystkim...!

I w tej chwili wiedziałam, że nie mówię tego tylko po to żeby go pocieszyć. Mówię to, bo naprawdę w to wierzę, ślepo i bezgranicznie, wszystkimi swoimi zdolnościami odczuwania. 

I bezwiednie pogładziłam jego policzek, gestem zupełnie naturalnym, potrzebnym. Wywarł on jednak na nim tak potężne wrażenie, że w Teddym nagle jakby odkręcił się niewidzialny kurek z emocjami. W jednej chwili marszczył jeszcze brwi i przygryzał wargi, w drugiej — przymknął powieki i odetchnął płytko, kiedy odnalazł ręką wierzch mojej dłoni, kiedy przycisnął ją jeszcze bliżej do swojej twarzy... Patrzyłam na niego, mrugając powiekami, całkiem oszołomiona jego... bezbronnością.

A potem już zupełnie wylała się z niego fala uczuć. Gwałtowna i niepowstrzymana jak lawina kamieni, która przygniotła mu kark, zmusiła go by pochylił głowę w moją stronę, by chwycił mnie nagle za twarz i oparł swoje czoło o moje...

Ogarnął mnie całkowity paraliż. Nie... Coś jednak szamotało się we mnie, rozpaczliwie i szalenie, jak ptak na uwięzi, bijący skrzydłami o pręty klatki... 

   BUM BUM. BUM BUM. BUM BUM.

Zaraz... Co się... co się dzieje?! 

   Ted Lupin tego nie słyszał. 

Ale ja słyszałam. Słyszałam też swój oddech i jego oddech. Czułam, jak jedną ręką schodzi z mojego policzka na szyję, jak palcami wplata się we włosy za uchem, spoczywa na karku... 

   I nagle już wiedziałam. Zrozumiałam do czego to zmierza, czym się skończy. 

  A świadomość ta przeszyła mój umysł niczym błyskawica, ostro i jasno, w ułamku sekundy. Na twarz buchnęło mi gorąco — na ramiona spadło nieopanowane drżenie, ale nie, przecież nie czułam żadnego zimna... Moje ręce zsunęły się na jego szalik, z szalika na przód płaszcza, ale nie byłam już w stanie stworzyć bezpiecznego dystansu, nie byłam w stanie nic już zrobić — mogłam jedynie sama zamknąć oczy i czekać, czekać na tę chwilę jak na zapadający na mnie wyrok...

BUM BUM. BUM BUM...

   Ale przecież... przecież to nie ma prawa się dziać!!!

   Przecież to był Ted Lupin... mój Teddy. Ten, któremu ufałam, że... nigdy nie przekroczy tej granicy...

   I jak to możliwe, że jeszcze przed godziną rozmyślałam o dzielącej nas nieprzebytej odległości, a teraz... 

Teraz nasze usta dzieliły milimetry! 

BUM BUM. 

Chyba równocześnie nabraliśmy powietrza, jakbyśmy mieli razem skoczyć z wysokiego klifu do bardzo głębokiej wody.

A potem... Potem jego wargi naprawdę dotknęły moich. 

Miękko i delikatnie, jakby zadawał nieśmiałe, a jednak tak bardzo spragnione pytanie, pod którym moje usta rozchyliły się bezwiednie do odpowiedzi... 

Ale nie odpowiedziałam. 

Westchnęłam.

 I opuściłam głowę.

*

Cisza pod Wrzeszczącą Chatą była ogłuszająca.

Coś się stało. Coś, czego nikt nie zauważył. Ruiny starego domu nadal stały jak stały — nie zatrzęsła się ziemia, z trudem podtrzymujące się ściany nie runęły w dół — ptaki nie poderwały się z drzew, by z wrzaskiem zniknąć na tle ciemniejącego nieba.

Czerwona łuna znikała już na horyzoncie. Zapadła ciemność. I tylko śnieg zaczął sypać gęściej — mokry i biały, taki jaki powinien.

A przecież nic w tym wszystkim nie było takie, jak powinno.

Jeszcze do końca nie wierzyłam w to, co właśnie się stało. Nie, po prostu tego nie rozumiałam. Świadomość tego docierała do mnie chaotycznie, w strzępkach, trochę jak ten wirujący śnieg, który opadał na nas z wolna. Wciąż mnie obejmował, a ja wciąż chowałam twarz w jego szaliku, oddychając głęboko, jakbym dopiero co cofnęła się znad krawędzi przepaści.

I nagle pojawiło się coś jeszcze poza chaosem. Strach.

Bałam się na niego spojrzeć. Ale przecież musiałam. Nie mogłam wciąż kurczowo trzymać się jego płaszcza tylko po to, żeby się przed nim ukryć, ukryć to co czuję, a raczej to, czego nie chciałabym czuć!

Jakbyśmy równocześnie pomyśleli o tym samym, wreszcie odsunęliśmy się od siebie.

I prawie natychmiast Ted Lupin odwrócił się ode mnie plecami, znów zwracając się w stronę Wrzeszczącej Chaty, czepiając się palcami o powykrzywianą siatkę. Cisza. Czułam jak w gardle rośnie mi kula, coraz większa i coraz bardziej bolesna... ale dlaczego miałam ochotę się rozpłakać?! Przecież to nie była moja wina, tylko jego, to on sam wszystko zniszczył, wszystko! W głębi duszy wiedziałam jednak, że nie była to prawda. To było coś we mnie co zawiniło, może nawet to samo, co kazało Spellowi mnie wykorzystać... a mnie zmusiło, bym na to pozwoliła, a teraz...

Nie pozwoliłam na to samo.

Choć to przecież nie było to samo. A właściwie, jedno nie było nawet podobne do drugiego.

I być może gdybym była odważna, i gdybym wiedziała czego chcę, zamiast pozwolić mu się ode mnie odwrócić, powinnam była znów przyciągnąć go do siebie i pocałować go tak, jakby tego pragnął.

Jednak sekundy ciężkiego milczenia mijały, a ja wciąż stałam w bezruchu, próbując opanować drżenie i całkowity popłoch myśli...

Jednej z nich nie potrafiłam się jednak pozbyć. Zdawała się wybrzmiewać w moim mózgu wybijając się ponad inne, natrętna jak alarm...

To niemożliwe... To się nie stało!

I już otwierałam usta, nie mając pojęcia co właściwie chcę powiedzieć — kiedy on pierwszy się odezwał — i to głosem tak opanowanym, że wydał mi się niemalże obojętny.

— Przepraszam.

Widziałam tylko tył jego głowy — i ręce zaciskające się na siatce.

— T-t-to... — wyjąkałam. — Nie, to... to ja przepraszam... Przepraszam!...

Mokre płatki śniegu osiadały coraz liczniej na jego włosach i ramionach. Opuścił dłonie i odwrócił się.

I nie wiem co bardziej mną wstrząsnęło. To, że bez żadnego wstydu spojrzał mi prosto w oczy, czy może to, że nie znalazłam w jego twarzy żadnych oznak silniejszych emocji — żadnego wyrzutu, ani upokorzenia, ani rozczarowania, ani nawet gniewu.

To co widziałam mogło być co najwyżej lekką rezygnacją.

— Nie szkodzi — powiedział cicho, nawet się lekko uśmiechnął. I dopiero wtedy zobaczyłam to, co z takim wysiłkiem przede mną ukrywał.

To był po prostu... ból.

— Idź już... już jest późno.

Zrobiłam taki ruch ręką, jakbym chciała go dotknąć, jednak szybko się cofnął.

— N-nie... Nic już nie mów. Idź.

Odwróciłam się i odeszłam.





Hmmmm... 
Trochę nie wierzę, że przez rok opisywałam jeden wypad do Hogsmeade.
Chyba najwyższy czas wrócić do Hogwartu X"D 
(Jeśli sądziliście, że Tedoire jest tu dla chillu, to chyba nie uważaliście przez całe opowiadanie.
Tedoire jest dla dramy.
To Pockemon jest dla chillu ^^
I właśnie w ten sposób harmonia we wszechświecie zostaje zachowana).

Nox/*

Tita