piątek, 24 stycznia 2020

2.18 Mistrz Eliksirów p.II

Pauline Mary Glam 


   Kiedy obudziłam się rano, nie byłam szczególnie rześka ani wyspana. Właściwie czułam się tak, jakbym miała za sobą całą nieprzespaną noc, chociaż wiedziałam, że nie było to możliwe — mimo zmęczenia, musiałam jednak dryfować umysłem w jakimś innym, nieznanym mi świecie, który tylko nosił znamiona rzeczywistości, przez co resztki snu pod moimi powiekami jawiły się bardziej niczym strzępki realnych wspomnień. Wydawało mi się, że przez kilka godzin błądziłam po ciemnych i zawiłych korytarzach, że kilka razy słyszałam czyjeś kroki tuż za ścianą — dopóki nie zdałam sobie sprawy, że przez cały ten czas znajdowałam się na mrocznej leśnej ścieżce, gdzie tylko w oddali między drzewami majaczyła blada poświata... Zaczęłam iść za Cristal, niemalże biec, uciekając równocześnie przed tymi strasznymi krokami, które już całkiem głośno szurały za mną w suchych liściach — nie wiem czemu, skoro moje stopy grzęzły w zimnym, lepkim błocie, coraz gęstszym, coraz głębszym, coraz silnej wciągającym mnie w dół...

   A potem się obudziłam — i przypomniałam sobie o dużo większym koszmarze, który mnie dzisiaj czekał.

   Poranek czternastego lutego był naprawdę okropny tego roku — ciemnoszary, nisko obwieszony ciężkimi, nabrzmiałymi deszczem chmurami, pod względem stopnia zabłocenia niewiele różnił się od mojego złego snu. Jęknęłam, gdy tylko wyjrzałam przez okno — było jeszcze gorzej niż wczoraj! O szyby siąpił najbardziej irytujący rodzaj nieapetycznego kapuśniaczku, a całe błonia spływały szarą breją błota niezbyt finezyjnie wymieszanego ze śniegiem, przez co świat za oknem wyglądał jak jeden wielki krowi placek, na który dodatkowo ktoś napluł. Każdy normalny człowiek o zdrowych zmysłach i nieobciążony żadnymi zobowiązaniami wobec kraju, zostałby w taką pogodę w Zamku... Choć rzecz jasna, chyba nikt poza Julią McDuck nie zamierzał — były w końcu Walentynki, według wielu najbardziej uświęcone, najdonioślejsze święto w roku, w którego celebrowaniu uczniom Hogwartu nie przeszkodziłoby ani tornado, ani powrót Voldemorta zza grobu — słowem, wszyscy jak zwykle dostali świra.

   I chyba nie muszę specjalnie wskazywać, kto wiódł prym w ogólnym świrowaniu...

   — Dziś jest Wielki Dzień!!! — darła się Brenda, tańcząc po całym dormitorium ze swoim pufkiem pigmejskim, który dzikim popiskiwaniem wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie miałby nic przeciwko zwróceniu na łono świata starej skarpetki i wielkiego kłaka kurzu, które był skonsumował wczoraj. — I to nawet sto razy bardziej niż zazwyczaj! — Było to dość istotne zastrzeżenie, skoro Brenda codziennie od dwóch lat budziła się z okrzykiem, że  "dziś jest wielki dzień". — Dziś świętego! Walentego! — zapiała na fałszywą nutę, jak zwykle ignorując naszą wrażliwość artystyczną... a raczej tylko moją, bo Victoire była w łazience, Lisa spała, a o Julii trudno powiedzieć, by wykazywała się szczególnym muzycznym wyczuciem. — WA-LEN-TYN-KI! Och, już wyobrażam sobie, jak będzie romantycznie-poetycznie...! Nie mogę się doczekać tej wielkiej fali pasji i namiętności, która przeleje się dziś przez cały Hogwart... a raczej Hogsmeade! — Przycisnęła pufka do serca, po czym spojrzała w niebiosa... w tym przypadku w baldachim swojego łóżka, na które opadła wdzięcznie, jakby rażona strzałą kupida. — I te wszystkie serca, które właśnie dzisiaj zostaną złamane...

— Czego z pewnością nie omieszkasz opisać w swojej durnej gazecie — skomentowała zjadliwie Julia.

   Ale Brenda wyraźnie tak się rozmarzyła wizją łzawych i krwawych dramatów, które miały się dzisiaj rozegrać, że w ogóle nie zwróciła na nią uwagi. Przez chwilę leżała wciąż na wznak z wyrazem anielskiego natchnienia na trójkątnym obliczu — dopóki znów nie zerwała się na równe nogi, jakby już osiągnęła limit wytrwania w tak statycznej pozycji.

— No! Ale dość tych marzeń, biznes sam się nie rozkręci! — Klasnęła w ręce, pełna animuszu. — Mam dzisiaj całe pierdyliony spraw do załatwienia...

— Z którymi zapewne zaraz nas zapoznasz... — odgadłam, z rezygnacją odchodząc od okna.

— Oczywiście, moja droga Pocky, bo jeśli chcesz wiedzieć, to między innymi muszę potwierdzić rezerwację stolika dla ciebie i dla twojego wieloryba... to znaczy, wybranka...! — Na jej twarzy pojawił się jeden z jej najbardziej wkurzających uśmieszków. Szybko usiadłam na łóżku z kamienną twarzą, starając się nie patrzeć na Julię, która świdrowała mnie właśnie wzrokiem bazyliszka. — Poza tym, muszę pomóc Sandrze w skończeniu tańczącej walentynki dla Petera... — ciągnęła Brenda, okręcając się leniwie wokół kolumienki swojego łóżka. — Zaalarmować wszystkich Pufazzich... Zdobyć może nieco Amortencji... — zaczęła mruczeć do siebie, co miało raczej niewielki wpływ na akustykę. — Została mi już tylko jedna godzina i pięćdziesiąt trzy minuty na przekonanie Quirke'a, by ruszył tyłek z Zamku...

— Że co? — Julia wypuściła nagle z rąk czternastą książkę, którą zamierzała właśnie umieścić na przygotowywanym przez siebie stosie. — Quirke zostaje dzisiaj w szkole! Mamy pisać razem dodatkową pracę na temat dwunastu sposobów...

—...oczarowania czarownic? — wpadła jej w słowo Brenda.

— Nie! Na temat dwunastu sposobów zastosowania...

—...smoczych odchodów, tak tak! — Brenda machnęła ręką niedbale. — Bardzo to romantyczne!

— To wcale nie ma być... romantyczne! — wycedziła Julia przez zęby, równocześnie czerwieniejąc po uszy. — To są poważne, naukowe badania...

— Do których potrzebujesz wszystkich książek świata? — Brenda spojrzała na rosnący wciąż na łóżku Julii stos.

— To są niezbędne pozycje do przestudiowania tego tematu...

   Ale Julia nie zdążyła dać się porwać fali fachowego wykładu, ponieważ w tym momencie Brenda skoczyła na środek dormitorium i błyskawicznie wycelowała przed siebie różdżkę:

— Accio książki Julii!

   I już po chwili góra ksiąg omal nie zwaliła jej z nóg — co jednak nie przeszkodziło Brendzie wybiec razem z nią z dormitorium.

— Wszystkie kible w szkole czeka wielka dostawa papieru...!

— COOO?! — Nawet ja podskoczyłam, chociaż politycznie nie brałam udziału w całej scenie — po czym ruda burza włosów Julii przepruła dormitorium z prędkością światła i już po chwili dało się słyszeć jej wrzaski z pokoju wspólnego: — BRENDO PUSSYCAT, PROSZĘ SIĘ NATYCHMIAST ZARZYMAĆ...!

   Leniwie machnęłam różdżką, zatrzaskując drzwi od sypialni.

   I dopiero to zdołało sprawić, że Lisa Ackerley wreszcie wyłoniła się ze swojego kokonu z kołdry.

— Co... — mlasnęła, po czym z trudem rozlepiła powieki. — Co się dzieje...

— Walentynki. — Wzruszyłam ramionami, na co Lisa zrobiła taką minę, jakbym zdzieliła ją tą informacją w głowę.

— Co?! — Opadła z powrotem na poduszki, pchnięta nagłą rozpaczą. — Och, nieeeeeeeeeee...!

No tak, jasne. A co ja miałam powiedzieć?


*


   Na całe szczęście ja i Victoire byłyśmy zgodne co do tego, by nie pojawiać się dzisiaj na śniadaniu. Jeżeli o mnie mowa, to dziwnym trafem jakoś nie miałam szczególnego apetytu, natomiast Vi wyznała mi, że woli uniknąć desantu połowy szkolnej sowiarni, chyba zarówno ze względu na ich listową jak i ptasią amunicję. Z trudem powstrzymałam się od wyrażenia swojego politowania względem jej "problemów" — no bo jak niby ciężar otrzymania tysiąca kartek od zakochanych w tobie kolesi mógł się równać z brzemieniem miłości Booracka Juniora?! Po prostu jakoś nie potrafiłam jej współczuć, zresztą, kto by potrafił — w niej kochali się "najprzystojniejsi z najprzystojniejszych Hogwartu", jak by to określiła Brenda, a we mnie tylko szatański pomiot Booracka i to pewnie nawet nie na serio!

  I gdyby tylko była to jedyna niesprawiedliwość... Vi miała przez cały dzień świetnie się bawić w towarzystwie Teda Lupina, podczas gdy mnie czekała niezbyt radosna perspektywa żmudnego nauczania Booracka Juniora podstaw łączenia głosek w sylaby. I to w warunkach co najmniej dwuznacznych... ale o tym starałam się nawet nie myśleć! Przez cały czas powtarzałam sobie tylko w głowie niczym mantrę następujący refren: Nikogo nie obchodzi, że są dzisiaj Walentynki... nikogo nie obchodzi, że Hogsmeade będzie wyglądało, jakby ktoś narzygał na nie serduszkami... nikogo nie obchodzi, że Boorack Junior pokaże się w miejscu publicznym w towarzystwie istoty sprawiającej wrażenie osobnika płci przeciwnej...

   Tylko kogo ja oszukiwałam... Oczywiście, że wszystkich to obchodziło!

   I mogłam jedynie marzyć o tym, by zostać dzisiaj w Zamku, chociażby tylko po to, żeby napisać arcytrudne wypracowanie z eliksirów — ale chyba nawet ono nie ocaliłoby mnie przed gniewem Booracka gdyby tylko się dowiedział, że w ogóle śmiem zaprzątać niewinną główkę jego synalka... Nie mówiąc już o tym, że Wtajemniczeni We Wszystko naprawdę, ale to naprawdę potrzebowali się wtajemniczyć w jeszcze kilka drobnych spraw... chociażby kosztem mojej czci i honoru...!

    Obiecałam więc sobie z całą stanowczością na jaką było mnie stać, że nie będę się głośno uskarżać na swój los. Może dlatego, żeby stworzyć przed sobą pozory, że mam gdzieś tę niby-randkę, aby choć trochę załagodzić związane z nią niewątpliwe męki... ale raczej z tego względu, żeby Simon przypadkiem tego nie usłyszał. Naprawdę, już wolałam z uśmiechem na ustach pobiec w stronę Booracka Juniora w białej sukience przez łąkę, niż dopuścić do tego, by Simon Larieson upewnił się w przekonaniu, że ma rację... Co zresztą chyba i tak mi nie groziło, bo nie dostrzegłam by dybał na specjalną okazję, żeby się w niej utwierdzać.

   Poranek spędziłyśmy zatem na fotelach pod posągiem Roweny Ravenclaw w towarzystwie Mrukota i mojej lewitującej robótki — dopóki z Wielkiej Sali nie wróciły dziewczyny. Brenda w stanie ekstatycznym, Julia rozjątrzonym, a Lisa depresyjnym — każda niosła cały stos walentynek, choć chyba żadna nie była adresatką choćby jednej z nich — Julia i Lisa, nachmurzone, rzuciły bez słowa stertę różowych i czerwonych kartek na kolana Victoire i tylko Brenda usiadła koło nas, szczerząc się, jakby ktoś rzucił na nią Zaklęcie Rozweselające.

  — Och Vicky, ty to masz branie! — trajkotała bez sensu, podczas gdy Vi z policzkami zabarwionymi pod kolor walentynek, w dość osobliwy sposób przeglądała kartki, jedne odrzucając, innym przyglądając się uważnie z obu stron, zupełnie jakby czegoś szukała. — O mój Boziu! Nawet Credence Paddington wysłał ci kartkę! Kto by pomyślał, co nie? Sam Prefekt Naczelny! I jeszcze Cal Collins, też ciacho i gwiazda! Tajemniczy Wielbiciel... Drugi Tajemniczy Wielbiciel... I nawet... Seth! Hahaha! Równie dobrze mógłby ci przysłać swojego szczura! — Victoire nie skomentowała, bo właśnie z jednej z laurek wyfrunęła na nią cała chmara fioletowych motylków, które osiadły na jej ramionach i włosach. — A to od kogo? — kontynuowała Brenda. — Od Terry'ego Stara? Czy on jest jakiś głupi, dołączył własną fotkę na miotle? Za kogo on się ma, za jakiegoś Spella Wooda? — Na całe szczęście od razu wpadła w atak śmiechu i nie zauważyła, że Vi zaczerwieniła się gwałtownie.

— Brenda, mogłabyś się z łaski swojej przymknąć? — wyręczyłam ją, a moje druty szczęknęły ostrzegawczo.

Ale Brenda tylko spojrzała na mnie pobłażliwie.

— Ach, Pocky, Pocky... musi ci być przykro, że Boorack Junior nic ci nie wysłał! Na całe szczęście ja nie zostałam pokrzywdzona w podobny sposób...!

   Po czym jak gdyby nigdy nic, ostentacyjnie wyciągnęła ze stosu największą i najbardziej oczojebną walentynkę jaką widziałam w życiu. Ale ja tylko prychnęłam w taki sposób, że nawet Mrukot by się nie powstydził. Mogłabym się założyć o cały ten Zamek, że Brenda sama ją do siebie wysłała... bo kto normalny stworzyłby walentynkę w kształcie ogromnego serca z wielkim fantazyjnie wykaligrafowanym napisem KOCHAM CIĘ BRENDI, ruchomą podobizną Brendy otoczoną fruwającymi amorkami, emitującą z wnętrza na twarz adresatki tęczowy brokat, puszczającą różowe bańki w kształcie serduszek, pachnącą różami i grającą frajerską melodyjkę?!

   Lecz w tym momencie Victoire wstała, strzepnęła z ramion resztki motylków, pozbierała wszystkie swoje kartki i wreszcie spojrzała na mnie z iście posągowym wyrazem twarzy.

— Chodź, Pocky... musimy się przygotować.

— Że co? — wydukałam, patrząc na nią jak na wariatkę.

   Ale niestety Vi nie żartowała.

— Ale jak przygotować? — wyrzuciłam z siebie, potykając się na schodach do sypialni — Victoire pruła przed siebie jak jakiś terminator. — Na co?!

— Jak to na co, na Walentynki... to znaczy na urodziny! — Wkroczyła zdecydowanie na podest pod drzwiami, jakby chciała stopą przypieczętować to słowo.

— Tylko że ja nie świętuję ani Walentynek, ani urodzin. — Weszłam za nią do dormitorium, gdzie Julia już układała na powrót swoją książkową piramidę, a Lisa siedziała zawinięta w koc wcinając Kociołkowe Pieguski, jakby stanowiły one jej ostatni posiłek. — Wiesz co świętuję? Dzień Największej Żenady Swojego Życia...!

— Muszę się przebrać — stwierdziła Vicky takim tonem, jakby w ogóle mnie nie usłyszała.

— Po co?!

Ale ona już wzięła coś ze swojego kufra i na powrót zniknęła w czeluściach łazienki. Dość zbita z tropu, usiadłam na jej łóżku. Co w nią wstąpiło? Od rana była jakaś rozkojarzona... a to niby ja miałam dzisiaj randkę, nie ona! Mimowolnie spojrzałam na różową masę makulatury na jej łóżku — i nagle w moim mózgu jakby zapaliło się Lumos...

Czy naprawdę... mogło chodzić o to, że Spell nic jej nie wysłał?!

    Lecz ledwie zdążyłam dotknąć choćby jednej z walentynek, drzwi od łazienki huknęły — a ja aż wytrzeszczyłam oczy. I nawet Lisa upuściła swoje dziesiąte ciasteczko, a Julia dwudziestą książkę, która ześlizgnęła się z kapy i spadła na podłogę jak zdechły naleśnik — po czym obie otworzyły usta, Lisa w wyraźnym podziwie, a Julia w najwyższym oburzeniu. Oniemiałyśmy tak jednak wcale nie z powodu tego, że nie spodziewałyśmy się ujrzeć w drzwiach Victoire — ale raczej przez ten drobny szczegół, że prezentowała się jak jakieś milion złotych galeonów! Miała na sobie rozkloszowaną sukienkę w kolorze ciemnego wina, która podkreślała jej smukłą talię i zupełnie wspaniale kontrastowała ze świetlistością jej cery i włosów; pasma nad uszami spięła z tyłu, pozostawiając z przodu niby niedbale wymykające się kosmyki — i nawet pomalowała usta błyszczącą, wiśniową pomadką! Chyba tylko kolczyki muszelki pozostały w niej jedynym znajomym elementem, poza tym wyglądała na całkiem odmienioną — czy ona w ogóle kiedykolwiek miała na sobie coś czerwonego?! I do tego ten naturalny rumieniec na policzkach, wielkie błyszczące oczy, zgrabne ręce, długie nogi i wiele by jeszcze wymieniać — wszystko razem oprawione w to całkiem nowe opakowanie sprawiło nagle, że miałam ochotę czymś w nią rzucić, niestety jedyne co miałam akurat pod ręką, to stos kartek od jej durnych wielbicieli!

   I nie żeby mi jakoś strasznie zależało na zdaniu Booracka Juniora (o ile byłby w stanie w ogóle jakieś sformułować), ale naprawdę nie mogłam nie poczuć się dziwnie ze świadomością, że moje przygotowania do Walentynek ograniczyły się do użycia Gwarantowanego Dziesięciosekundowego Niszczyciela Krost. Co zresztą nawet nie było niczym specjalnym, skoro owa czynność stanowiła niestety dość rutynowy element mojej porannej toalety, jakkolwiek wstyd się do tego przyznać...

— Co... żartujesz sobie?! — wykrzyknęłam, na co ona natychmiast spojrzała w dół i okręciła się lekko w miejscu — fałdy ciemnoczerwonego materiału zakołysały się miękko wokół jej bioder.

— A co, coś nie tak...?!

— Wszystko jest nie tak! — zdenerwowałam się, zrywając się z posłania. — Myślałam, że idziesz do Hogsmeade z Tedem!

   Na jej twarzy odmalowało się szczere zaskoczenie, co jakimś dziwnym trafem sprawiło, że wyglądała jeszcze ładniej — i co naturalnie zirytowało mnie jeszcze bardziej.

— No bo... idę z Tedem! — wyartykułowała, z zakłopotaniem wygładzając swoją sukienkę, całkiem niepotrzebnie, bo przecież i tak układała się na niej idealnie.

— Ale... — Nagle jakoś mnie zatkało. — To chyba nie dlatego... — urwałam, nie wiedząc do końca jak dobrać kolejne słowa, co i tak okazało się być zbędne, gdyż Vi automatycznie uciekła gdzieś wzrokiem — i to wystarczyło, aby potwierdzić moje najgorsze obawy.

   No jasne.... Szła do Hogsmeade z Tedem, ale szykowała się dla Spella!

   I uświadomienie sobie tego faktu raczej nieszczególnie poprawiło mi nastrój. O Merlinie, czy mogło mi się dziś przytrafić coś jeszcze gorszego... A no tak, byłabym zapomniała o Booracku Juniorze!

— A co jeśli go nie spotkasz?

Aż drgnęła, tak jakbym dźgnęła ją tym pytaniem niczym oskarżycielskim palcem.

— Kogo? — zapytała naiwnie.

— Spella!

   Natychmiast pożałowałam, że w ogóle powiedziałam to na głos — Victoire poderwała głowę tak gwałtownie, jak gdyby to imię wymierzyło jej cios w twarz.

— No wiesz!... Ja wcale... serio...! — wydusiła, w jednej chwili robiąc bardziej zgorszoną minę, niż Julia — zaraz jednak chwyciła mnie za rękę z niepokojem bardziej podobnym Lisie. — Ale aż tak to widać?! To znaczy... aż tak to wygląda?

    Naprawdę trudno było spojrzeć na nią bez niedowierzania w tym momencie. Z czym właściwie poczułam się dość dziwnie, zazwyczaj ten typ spojrzenia miałam zarezerwowany dla Brendy.

— Nie wiem na co to wygląda, ale na pewno nie na priorytetowy problem tego dnia! — zaperzyłam się, krzyżując ręce na piersi, maskując w ten sposób mimowolne zażenowanie jej impulsywną reakcją — no bo co ją opętało?! — Jasne, nie wątpię, że doprowadzenie Spella do szaleństwa z pożądania jest szczytnym celem, ale tak ci tylko przypomnę, że idziesz do Hogsmeade z Tedem! A, i jeszcze jedno: ja idę do Hogsmeade z człowiekiem-słoniem!

   Przez chwilę spoglądała na mnie tak, jakby jej mózg miał trudności z dostosowaniem się do zmiany tematu — choć z pewnością przestawienie się ze Spella na Booracka Juniora stanowiłoby wyzwanie nawet dla najlotniejszego umysłu.

— Pocky, ja... och. Przepraszam! — Chyba naprawdę poczuła się winna z powodu własnej ignorancji, a przynajmniej to w tej chwili wyrażała jej mina. — Ale... naprawdę nie myśl sobie, że mnie to nie obchodzi! Już wcześniej o tym pomyślałam. — Odwróciła się do swojej szafki nocnej, poszperała w niej trochę, a po chwili wręczyła mi coś chłodnego i okrągłego, niewątpliwie monetę.

— Och, dzięki mamo — parsknęłam. — Obiecuję, że nie wydam tego na alkohol.

— To fałszywy galeon — objaśniła mi cierpliwie Vi, puszczając moją kpinę mimo uszu. — Służy do komunikacji. Widzisz te cyfry dookoła monety? — Dotknęła opuszką palca krawędź galeona leżącego na mojej dłoni. — Na prawdziwych galeonach jest to numer seryjny goblina, ale na tej fałszywce możesz dowolnie zmienić znaki, żeby przekazać ukrytą wiadomość. Ja będę mieć ze sobą drugi, więc jeśli będziesz chciała się już urwać... pomyślałam, że to dobry pomysł, żebyś mogła się z nami skontaktować... a wtedy ja i Teddy natychmiast przyjdziemy ci z pomocą.

   Przez moment patrzyłam na jej twarz ze zdziwieniem, by po chwili spuścić wzrok i zacząć obracać złotego galeona w palcach.

No pięknie... a przed chwilą na nią nawrzeszczałam...! Tymczasem Victoire ofiarowywała mi cenniejszą pomoc, niż wszystkie głupie gadżety Simona razem wzięte — przede wszystkim, było to coś konkretnego i naprawdę przydatnego, czego raczej nie mogłam powiedzieć ani o łajnobombach, ani o żywych glutach...

Lecz kiedy razem z Vi wychodziłam z dormitorium, ściskając mocno fałszywy galeon w dłoni niczym talizman, nagle pożałowałam, że nic od niego nie wzięłam. Teraz przed Boorackiem Juniorem mogła mnie uchronić tylko ta jedna, mała moneta... och, dlaczego, dlaczego nie przyjęłam chociażby tego Kapelusza Obronnego, wyglądałabym wprawdzie jak idiotka, ale przynajmniej czułabym się chroniona...! Zresztą, czy nawet bez kapelusza i tak nie zrobię z siebie idiotki?! Odpowiedź na to pytanie ujrzałam w grobowych minach Fiffie i Domie, które czekały już na nas w pokoju wspólnym — wystarczyło tylko na nie spojrzeć, żeby nagle odnaleźć się na skraju gotowości do desperackich poszukiwań Simona po całym Zamku i błagania go na klęczkach, by pozwolił mi wziąć ze sobą chociażby jedną gryzącą filiżankę, chociażby Q-py Blok — cokolwiek, naprawdę cokolwiek...!

   — No i... jak się czujesz?

Tylko przełknęłam ślinę, bo nagle jakoś zaschło mi w gardle. Di spoglądała na mnie z wyraźną troską, co przerażało mnie jeszcze bardziej, niż gdyby zagrzewała mnie do boju — może dlatego, że to wszystko to był jej frajerski pomysł...!

— Jak się czuję...? — powtórzyłam dziwnie słabym głosem. — No nie wiem... Wyobraź sobie, że masz zagrać w meczu o Puchar Quidditcha, na którym tłuczki będą płonąć, a widownia będzie rzucać w was nożami... A ty masz lecieć na testralu. I wystąpić w bikini. I zamiast pałki trzymać balon w kształcie jednorożca. I wiesz, że Brenda będzie siedzieć w pierwszym rzędzie z aparatem.

Chyba nie mogłam dobrać metafory, która trafniej by do niej przemówiła.

— Wystarczyło powiedzieć, że idziesz na randkę z Boorackiem Juniorem — stwierdziła Fiffie, kręcąc głową z wyraźnym niedowierzaniem. — Niby jak miałabyś się czuć?!

— No więc czuję się dokładnie tak, jak to brzmi...

— Chociaż właściwie, chyba istnieje coś gorszego — zastanowiła się Fiffie. — Jakbyś miała iść na randkę z Boorackiem SENIOREM...

— Nawet-nie-wypowiadaj-tego-na-głos!

Dominique miała teraz taką minę, jakby naprawdę zmusiła mnie do randki z Boorackiem Seniorem.

— No tak... — powiedziała niepewnie, drapiąc Mrukota za uszami. — Cóż... już teraz przyjmij moje najszczersze przeprosiny...!

— Jasne — rzekłam kwaśno. — Przeprosisz moje szczątki, kiedy już wrócą z Hogsmeade w zamkniętej trumnie.

     Po czym opuściłam pokój wspólny, nawet nie oglądając się za siebie. Jeszcze tego mi brakowało do poprawy nastroju, żeby przyjmować od nich życzenia powodzenia... a raczej kondolencje!


*

    Na całe szczęście Boorack Junior miał czekać na mnie dopiero w wiosce, dzięki czemu Vi i Teddy mogli mnie odprowadzić. Dębowe wrota szkoły nie były jeszcze nawet otwarte, kiedy ja i Victoire znalazłyśmy się na szczycie marmurowych schodów prowadzących do Sali Wejściowej — a jednak w dole pod nami kłębiło się już całe mrowisko uczniaków, z których większość zdążyła uformować się w coś na kształt bezładnej luźnej kolejki, chociaż Filch miał przyczłapać dopiero za pięć minut, żeby rozpocząć żmudny proces sprawdzania formularzy (pięć minut w rozumieniu stawów kolanowych Filcha oznaczało piętnaście).

    Druga kolejka, o wiele bardziej ruchliwa jak i wrzaskliwa, prowadziła natomiast w stronę bocznych drzwi, za którymi kryła się szatnia i schowek na parasole. Nie muszę chyba szczególnie obrazowo opisywać, jaki straszny panował harmider i hałas — wszyscy darli się, przepychali, szamotali ze swoimi czarnymi płaszczami i ogólnie zachowywali się jak... cóż, jak stado rozwrzeszczanych pawianów wrzuconych razem do wielkiego kotła, w którym aż kipiały młodzieńcze hormony.  Nic dziwnego, że pierwszą moją reakcją na ten widok był stanowczy w tył zwrot — szkoda tylko, że Victoire zdążyła w porę złapać mnie za ramię.

— Chodź, Pocky — powiedziała z profesjonalnym opanowaniem. — Chyba widzę Teda.

   Zrezygnowana, odwróciłam się w stronę wzburzonej ludzkiej topieli.

   Teda Lupina rzeczywiście nie trudno było odnaleźć wewnątrz tego szaleństwa. Już z daleka rzucały się w oczy jego włosy, które tego dnia, jakże niezwykle adekwatnie, miały osobliwy łososiowy kolor. Ja i Victoire ostrożnie zeszłyśmy po schodach, po drodze o mało co nie obrywając po twarzach ogromnym bukietem czerwonych róż, którym ktoś postanowił torować sobie drogę; następnie prawie zderzyłyśmy się z lewitującym pękiem balonów-serc, a na ostatek mało brakowało, abyśmy nie zostały przygniecione wielką, zaczarowaną harfą!

— Ufff...! — wydyszała Victoire, kiedy w końcu udało nam się dotrzeć na sam dół i przepchnąć jakoś w stronę Teddy'ego. — To było straszne...!

Ale Ted nie odpowiedział, bo właśnie wybałuszał na nią oczy i to bynajmniej nie strachem powodowany. Korzystając ze sprzyjających ku temu warunków generowanych przez dziki tłum, usłużnie nadepnęłam mu na stopę, dzięki czemu natychmiast przestał robić durnowatą minę.

— No tak. — Odchrząknął, po czym zmarszczył brwi, prawdopodobnie starając się nadać sobie bardziej krytyczny wyraz twarzy, co i tak nie zdołało zamaskować faktu, że najwyraźniej nie jest w stanie oderwać od niej wzroku. — Eeee... tak. Wziąłem już wasze płaszcze...

Wyciągnął ramię z przewieszonymi przezeń okryciami tak zamaszyście, że Vi prawie dostała nimi po nosie.

— Och, dzięki! — wydusiła, przyjmując od niego płaszcz. — W takim razie musimy tylko znaleźć koniec tej wielkiej kolejki...

— Chyba już w niej stoimy — zauważyłam. — Odkąd tu jesteśmy, ustawiło się za nami już chyba z dwadzieścia osób.

Równocześnie odwrócili głowy aby przekonać się, że rzeczywiście miałam rację. Nawet koleś z zaczarowaną harfą zdążył się tutaj przytarabanić. Nie wspominając już o tych wszystkich zakochanych parkach, które stercząc za nami w kolejce, bynajmniej nie marnowały cennego czasu przeznaczonego na celebrowanie związku... Czym prędzej odwróciłam wzrok, starając się opanować ogarniające mnie dreszcze, jakby ktoś wpuścił mi za kołnierz stado zimnych, obślizgłych ślimaków.

— Zaraz... to która z was właściwie idzie na tę randkę z Boorackiem Juniorem...? — Teddy w końcu zdobył się na tyle swobody, by lekko unieść brwi.

  Ale żadna z nas nie zdołała odpowiedzieć żartem. Victoire wyraźnie się zmieszała, natomiast ja zaczęłam nagle walczyć z mdłościami.

— Ustalmy jedno — powiedziała Vicky, przybierając stanowczy ton. — To nie jest żadna randka, tylko akcja wywiadowcza. Pauline jest naszą agentką, albo... no, w każdym razie kimś w tym rodzaju...

— A ty? Za kogo się przebrałaś...?

Chyba palnął totalne głupstwo, bo Vi natychmiast spojrzała na niego ostro.

— Za nikogo! A co, coś się nie podoba?!

Teraz to Teddy wyglądał na zmieszanego.

— Czy ja mówię, że coś mi się nie podoba? — Nagle jego włosy z łososiowych zrobiły się truskawkowe. — Wyg... — ale nie dokończył, bo w tym momencie szturchnęłam go mocno w bok, tak że zabrzmiało to bardziej jak "ygh". Victoire przestała skubać swoje rękawy i spojrzała na niego bacznie, jakby Ted naprawdę zaprezentował przed chwilą odruch wymiotny.

— Chyba Filch już przyszedł — zanotowała chłodno, po czym wystąpiła przed nami, wysuwając się na brzeg kolejki. I dopiero wtedy Teddy odwrócił się do mnie jak na wrotkach i prześwidrował mnie wzrokiem.

— No co?!

Zrobiłam najbardziej niewinną minę na jaką było mnie stać.

— Doprawdy, nie musisz mi dziękować.

— Niby za co?! — poirytował się. — Ja chciałem tylko...

— Powiedzieć, że tak naprawdę wygląda nieziemsko? — uniosłam brwi. — Zniewalająco? Zjawiskowo?

— ...ładnie... — dokończył powoli, marszcząc czoło, jakby zdziwił go fakt, że istnieje aż tyle innych znacznie trafniejszych określeń.

— Żenada — stwierdziłam bezlitośnie. — Tyle to ona sama wie!

— I dzięki tobie, nie ode mnie...

— Ej wy, zakochani! — Jakiś piegowaty ślizgon dźgnął Teda w ramię. — Nie widzicie, że kolejka się rusza?! Może przestaniecie się migdalić!

   I nawet gdybyśmy rzeczywiście byli "zakochani" — nie moglibyśmy chyba osiągnąć lepszej synchronizacji zarówno uniesionych brwi, jak i środkowych palców.

   Wreszcie po dwudziestu latach stania w kolejce, Filch sprawdził nasze formularze (co trwało tym dłużej, że ledwie widział na oczy, a do tego na każdego nie omieszkał indywidualnie pozrzędzić), po czym uwolnił nas na zewnątrz. Od razu nieprzyjazny wiatr chlasnął nas po twarzach, a nasze obuwie zostało brutalnie skonfrontowane z szarobrązowym bajorem, które wydawało się osiągać rozmiary oceanu. Ciemnoszare niebo atakowało nas zewsząd najbardziej irytującą mżawką w historii irytujących mżawek — i nawet nie musiałam być profesor Trelawney i wierzyć w żadne atmosferyczne znaki żeby wiedzieć, że w taką pogodę stanowczo nie powinno się nigdzie wychodzić!

    Choć najwyraźniej reszta uczniów Hogwartu była innego zdania.

— Spotkacie się na Drodze Głównej — instruowała mnie Victoire, podczas gdy ja szłam sztywno, chyba z tak samo szarą twarzą, jak woda rozpryskująca się pod moimi butami. — Brenda mówiła, że załatwiła wam stolik w... — spojrzała na mnie bardzo szybko —... w lokalu. — Byłam jej wdzięczna, że nie wymówiła na głos przeklętej nazwy Przystani Szczęśliwych Par. — Ale Boorack Junior podobno twierdzi, że wstydzi się siedzieć samemu przy stoliku, więc będzie na ciebie czekał na zewnątrz...

— Świetnie — przerwałam jej, wściekle kopiąc kleksy ciapowatego śniegu. — Bo jeszcze ktoś by pomyślał, że laska go wystawiła...

Czy ja właśnie samą siebie nazwałam laską... 

— Właściwie, nie sądzicie, że to dość dziwne? — zagadnął ni stąd ni zowąd Ted. — To, że w ogóle pozwalają nam wyjść z Zamku? Przecież to idealna okazja dla kolejnego zniknięcia...

— Niby tak... — Victoire z dość smętną miną wcisnęła ręce do kieszeni. — Ale po pierwsze, mogę się założyć, że w Hogsmeade stacjonują jacyś aurorzy. A po drugie, może myślą, że nic nam nie grozi, skoro to też weekend wolny dla nauczycieli...

W tym momencie zatrzymałam się tak gwałtownie, że z kałuży przede mną powstała fala tsunami.

— TERAZ MI TO MÓWISZ?

Przez kilka sekund mrugała powiekami chyba poważnie przestraszona moim wybuchem. I słusznie, bo nawet nie musiałabym zamieniać się w sklątkę tylnowybuchową, aby skutecznie ją rozszarpać — mogłabym to zrobić równie dobrze w ciele pufka pigmejskiego.

— Teraz? Victoire! Czy ty naprawdę właśnie mnie informujesz, że Boorack będzie dzisiaj w Hogsmeade?!

— Ja... nooo... myślałam, że to nie jest aż tak istotne...

— Nie jest istotne?! — zapiszczałam jak jakaś tchórzofretka. — A wiesz co się stanie, jeśli zobaczy mnie na Drodze Głównej ze swoim synem?!

Zabrzmiało to tak melodramatycznie, jakbym naprawdę znajdowała się w sytuacji, w której łączyłaby mnie z Boorackiem Juniorem zakazana miłość.

— Przecież nie może ci nic zrobić... — stwierdziła Vi nie bez pewnego wahania — ale ja już zaczęłam iść bardzo szybkim krokiem, rozpryskując wszędzie szare zlepki mokrego śniegu, wraz z nimi uwalniając w przestrzeń własną wściekłość i rozpacz, stanowiące niemniej fatalne połączenie od mieszaniny śniegowej papki z błotną kloaką. A więc nie dość, że byłam zagrożona ze strony tajemniczych porywaczy i Booracka Juniora, to jeszcze do tego musiał dojść sam Boorack we własnej odrażającej osobie — jakbym nie miała dosyć zmartwień! Nagle odwróciłam się gwałtownie pośrodku kałuży, tak że aż zmusiłam Teda i Vi do zatrzymania się — po czym wyrzuciłam z siebie:

— Gdzie jest Simon?!

Spojrzeli po sobie, widocznie zaskoczeni nagłą zmianą tematu.

— Simon? — zająknęła się Vicky. — Nie mam pojęcia...

— Żadne z was go nie widziało? Nie stał nigdzie w kolejce? Nie minęliśmy go po drodze? — Te wszystkie pytania wylały się ze mnie strumieniem niczym woda z kranu, zanim zdołałam je powstrzymać.

— Może on nie idzie do Hogsmeade — zasugerowała Victoire niepewnie. — Przecież od samego początku nie chciał brać w tym wszystkim udziału...

Ale ja już jej nie słuchałam, bo nagle nawiedziła mnie chyba najokropniejsza myśl ze wszystkich okropnych myśli bieżącego dnia... A co jeśli Simon spędza Walentynki z Orellią?!

Lecz odpowiedź na to pytanie zupełnie przekroczyła moje oczekiwania.

— Taaak... to całkiem możliwe, że został w Zamku — stwierdził Teddy, drapiąc się po truskawkowych włosach. — Chyba dzisiaj jest zebranie Klubu Miłośników Trytońskiej Poezji...

Na chwilę zapomniałam nawet o tym, jak jestem zdesperowana i rozstrojona emocjonalnie.

— Klubu Miłośników czego?

Widząc, że ja i Victoire gapimy się na niego okrągłymi oczami, na twarzy Teddy'ego pojawił się lekki uśmieszek, trochę tak jakby mimowolnie zdziwił się, że wzięłyśmy jego słowa tak bardzo na poważnie.

— Taaaa... ostatnio też myślałem, że to wymyślił — przyznał. — Problem w tym, że okazało się, że coś takiego naprawdę istnieje... podobno prowadzi to profesor Vector.

W tym momencie pomyślałam, że chyba jednak wolę nie wiedzieć, czym Simon Larieson zajmuje się w wolnym czasie.

— No tak... — powiedziałam tylko głucho, jakoś nie mogąc przetrawić tej dziwacznej informacji. — A więc to właśnie TYM interesują się ludzie, którzy gardzą quidditchem...

— No ale Simon chyba nie jest do końca normalny — skomentowała Victoire. — Tak szczerze, to już prędzej widzę go deklamującego poemat po trytońsku, niż na miotle...

Ted Lupin parsknął śmiechem, nie do końca wiadomo, czy w reakcji na pierwszą, czy na drugą wizję, ja jednak jakoś nieszczególnie podzielałam jego wesołość. Spojrzałam ponuro na swoje zabłocone buty, wciskając ręce do kieszeni i dotykając lekko ukrytego w płaszczu fałszywego galeona...

   I być może to strasznie głupie i egoistyczne — ale nie mogłam w to uwierzyć, że Simon tak zwyczajnie mnie zostawił.

Przetrwaliśmy razem wybuch petardy, transformację w pomidory i szlaban u Booracka...! A teraz tak po prostu go tu nie było, co by znaczyło, że... on naprawdę jedyny raz w życiu mnie posłuchał!

Dlaczego tak strasznie żałowałam, że to zrobił?

*

   Nieuchronnie musiała nadejść ta chwila, w której dotarliśmy na miejsce.

   Jeżeli zapytacie mnie, jak prezentowało się Hogsmeade dnia czternastego lutego, wysilę się na dyplomację — otóż widać było, że mieszkańcy wioski bardzo STARALI SIĘ nadać jej bajkowy wygląd i te starania należy z całą pewnością docenić. Szkoda tylko, że ich plany zostały dość mocno pokrzyżowane przez awarię kanalizacji... to znaczy, pogody. Zewsząd z okien atakowały nas lewitujące serduszka, jakby cała okolica pokryła się wysypką, na wszystkich wystawach sklepowych panoszyły się magiczne wieńce czerwonych róż i chyba za każdą szybą gruchała parka zaczarowanych gołębi nad girlandą z jemioły — sama droga wyglądała jednak jak wyjątkowo brudna i smętna rzeka, w której już dawno temu pozdychały wszystkie ryby. Stanowiło to dość przykre, wyjątkowo niegustowne zestawienie. A jeśli dodać do tego pejzażu zatrzęsienie uczniów Hogwartu, chyba nie mogłam wyobrazić sobie otoczenia, w którym bardziej nie chciałabym się znaleźć, wliczając w to klasę eliksirów, miejsce w jacuzzi obok McGonagall i polanę akromantuli w Zakazanym Lesie (Biura Filcha nie uwzględniam w tym rankingu. Akurat tam nie chciałabym się znaleźć ani żywa, ani martwa).

     Najgorszym aspektem tego wszystkiego były jednak nie wszechobecne serduszka, ani nawet bagniste podłoże, ale — pomijając oczywiście sam cel mojej bytności w Hogsmeade — fakt, że wszędzie wokół naprawdę były same pary.

Pary trzymające się za ręce... pary skaczące razem przez kałuże... pary śmiejące się i gadające, bądź też zawstydzone i milczące... obejmujące się... przytulające... całujące pod parasolami...

...i stojące jak dwa kołki pośrodku wielkiego bajora. Tak, zgadliście. Mam oczywiście na myśli Teda i Victoire, którzy rozglądali się wszędzie chyba z równą nieufnością co ja.

— No i gdzie ten Boorack Junior? — Teddy wyciągnął szyję, żeby zobaczyć coś między ludźmi i parasolami.

— Nie ma go? — zapytałam z nadzieją. — Może stchórzył i nie przyszedł...

— Och, nie... Jest tam! — Victoire wyciągnęła przed siebie rękę.

Oczywiście musiała mieć rację.

Wysoka wzdłuż i wszerz sylwetka Booracka Juniora majaczyła gdzieś daleko w oddali — tak znacząco górowała  jednak ponad tłumem, że nie trudno było ją dostrzec nawet z takiej odległości. Czym prędzej odwróciłam wzrok, jakby ten widok mnie sparzył — był to jednak błąd, bo w ten sposób w oczy rzucili mi się Sandra Kench i Peter Caldwell, goniący się wokół rynny i chyba próbujący się łaskotać, sądząc z jego okrzyków i jej zachwyconych pisków. Ten sielankowy obrazek należał do zjawisk tak niecodziennych, że aż wzbudził we mnie pewien rodzaj niepokoju, który tylko się pogłębił, kiedy zaobserwowałam, że wzrok Petera był jakoś dziwnie zamglony, a uśmiech przylepiony do twarzy i nie do końca obecny, jakby znajdował się pod działaniem Confundusa — albo czegoś jeszcze gorszego... Czy to możliwe, by Sandra w końcu dopięła swego i wytrzasnęła skądś Kadzidło...? Mogłam mieć tylko nadzieję, że nie zapewni to Peterowi wielkiej traumy na resztę życia.

   W moim przypadku, trauma była niestety gwarantowana.

— No tak — powiedziałam, zwracając się w drugą stronę — co również nie okazało się być najlepszym rozwiązaniem, ponieważ w ten sposób w innej parze rozpoznałam Marka Towera i Sherry Power, którym wyraźnie poluzowały się obyczaje poza granicami Zamku, tak spektakularnie się do siebie przyssali. — Tak... — powtórzyłam, odwracając się w ostatnim kierunku, jaki mi w tej sytuacji pozostał, a więc do Teda i Vi, którzy chyba jako jedyni w promieniu dwudziestu mil nie zachowywali się jak jelenie na rykowisku. Chociaż Ted Lupin pewnie chętnie by się przyłączył do wszechobecnej nastoletniej orgii, bo wciąż spoglądał to na Vi, to na Sherry i Marka, jakby chciał się czegoś od nich nauczyć. Victoire chyba kompletnie tego nie zauważała.

— Pamiętaj — zaczęła mówić bardzo poważnym tonem, o wiele za poważnym na tle rozlegających się wszędzie dziewczęcych pisków, głośnych śmiechów i chichotów. — Jeśli... eeee... sytuacja cię do tego zmusi... natychmiast użyj galeona!

Tylko kiwnęłam sztywno głową, bo jakoś nie byłam w stanie nic z siebie wykrztusić.

— Pamiętasz, o co masz wypytać Booracka Juniora? — upewniła się ze śmiertelną powagą matki pytającej dziecko, czy spakowało śniadanie do szkoły.

— O Booracka — odpowiedziałam nerwowo, czując się jak na jakimś egzaminie. — To znaczy, o to czy Boorack był na Święta w Zamku...

— C'est ça — Victoire rozejrzała się chyłkiem naokoło, ale nikt nas nie słyszał, wszyscy byli zbyt zajęci afiszowaniem się ze swoją miłością. — To bardzo ważne, bo to podczas Świąt i Sylwestra doszło do kolejnych zniknięć... Pamiętasz, kto do tej pory zniknął, co nie?

— Sophie Lynch, Gryffindor — zaczęłam z wahaniem, zerkając przy tym na Teddy'ego, który w tym momencie przestał z niedowierzaniem przyglądać się Peterowi i Sandrze. — Ten puchon z trzeciej klasy Jakmutam...

— Cody Martens — przypomniała mi Vi. — Podczas ostatniego wypadu do Hogsmeade...

— Sara Croft zniknęła w Święta — kontynuowałam, szarpiąc za palce swoich rękawiczek. Chodziło  o dziewczynę z naszego domu, którą znałyśmy z widzenia głównie z naszego pokoju wspólnego, gdzie zawsze urzędowała z jakimś opasłym woluminem, stanowiąc niemalże stały element wystroju wnętrza. Podobnież na Boże Narodzenie została w Zamku, żeby uczyć się do Sumów. Jej nieobecność na szalonym Sylwestrze Brendy nie wzbudziła zatem niczyich niepokojów, dopóki oczywiście w dzień po wielkim kacu całej szkoły, nie pojawiła się na pierwszych zajęciach. — Frankie Midgeon z pierwszej klasy... o której nikt nic nie wie, bo nie zdążyła się nawet z nikim zaprzyjaźnić...!

— Widocznie wolała zaprzyjaźnić się z głosami w swojej głowie — skomentował Teddy, wykazując dość ponure poczucie humoru.

Nie wiem czemu, ta uwaga sprawiła, że zimny dreszcz przebiegł mi po karku.

— I jeszcze Brad Balham z szóstej klasy — zakończyła Vi, Teda ignorując, a mojej miny nie zauważając — albo starając się nie zauważać. — Zdaje się, że to jakiś znajomy Paczki Puchonów...?

— Jeden z wielu byłych Florence — wzruszyłam ramionami. — Nawet już ze sobą nie gadali.

— Więc w tej sprawie nie możemy na nich liczyć — podsumowała Vi. — Ale na Booracka Juniora...

— Jasne — wycedziłam. — Tylko że Boorack Junior nikogo nie zna. Pewnie nawet własne imię musi sobie zapisywać, żeby je zapamiętać... Zaraz, jak on ma właściwie na imię...? — Najwidoczniej było to jedno z tych pytań, które  zarówno Ted jak i Victoire oblaliby na egzaminie. — A no tak, Bazyl! — przypomniałam sobie. — Bazyl Boorack!

Mimowolnie wymienili spojrzenia okraszone uniesionymi brwiami.

— Czy to by znaczyło, że Boorack też nazywa się Bazyl? — Teddy zmarszczył czoło w wyrazie głębokiego zastanowienia nad tą zagadką wszechświata.

— Chyba Belzebub, jeśli w ogóle...!

— Tak czy siak, to chyba nie jest najistotniejsza dla nas informacja — stwierdziła Victoire, podczas gdy Ted parsknął śmiechem. — Jak dla mnie może nazywać się nawet Barbie. Ważne jest, czy to on za tym wszystkim stoi...

— Och, oczywiście — przerwałam jej. — Bardzo cię przepraszam, że próbuję sobie jakoś poprawić nastrój przed własnym opętaniem...

— Pocky, przestań! — jęknęła Vi. — Nikt cię nie opęta. Kto jest sprytniejszy, Boorack Junior czy ty?

Przez chwilę patrzyłam na nią tępym wzrokiem przeżuwającego gumochłona.

— Ty? — odpowiedziałam niewinnie, na co Victoire opuściła ramiona. — Błagam cię, idź za mnie! — Chwyciłam ją za rękaw w ostatnim akcie desperacji. — Tak ładnie się ubrałaś...

— I... i co z tego? — zapytała zmieszana.

— Victoire nie może iść — poparł ją Ted. — To nie ona jest dziewczyną Booracka Juniora...

W tym momencie przygniotłam go wzrokiem chyba bardziej skutecznie, niż zgniatarka samochodowa.

— W takim razie z tobą też nie może iść. Nie jest też twoją dziewczyną...!

Ach, jaki to był piękny widok, kiedy jego włosy z truskawkowych osiągnęły odcień karminowego różu! Przynajmniej tyle satysfakcji mogłam wynieść z tego nędznego dnia.

— Victoire obchodzi swoje urodziny — powiedział chłodno, z taką miną, jakby coś zadrapało go w gardle.

— A ja myślałam, że świętujecie Walentynki, sądząc po tym jak uroczo dopasowałeś się do dekoracji! — zapiałam złośliwie, na co Ted natychmiast złapał się w głupim odruchu za głowę i potrząsnął włosami, które z powrotem przybrały łososiową barwę.

— Całe szczęście, że ty je świętujesz — odparł ze złością. — Tylko nie zapomnij ucałować od nas Booracka Juniora...

— Jak chcesz go całować, to może idź sam!

Victoire sprawiała teraz takie wrażenie, jakby jakiś zepsuty świstoklik wyrzucił ją w sam środek dyskusji pomiędzy dwoma pijanymi centaurami.

— Eeeeee... no tak — powiedziała niepewnie.  — To... to w końcu kto idzie...?

— Ja idę! — wyparowałam. — Ale robię to dla Fiffie, nie dla was!

Rzecz jasna, po wykrzyczeniu im tej deklaracji w twarz, nawet na milimetr nie ruszyłam się z miejsca.

— To idziesz w końcu, czy nie? — Ted i Vi spojrzeli po sobie z wyraźnym rozbawieniem.

Po czym, nie doczekawszy się odpowiedzi, jak jeden mąż ujęli mnie za ramiona i ruszyli do przodu, siłą rzeczy zmuszając mnie do tego samego, z brutalną stanowczością rodziców zaciągających dziecko na pierwszy dzień do przedszkola — choć odgrywając rolę dziecka w tym układzie, czułam się bardziej jak niewinny skazaniec prowadzony właśnie na szafot przez własnych katów. Puścili mnie dopiero wtedy, kiedy Boorack Junior znajdował się może z pięć metrów od nas. Całe szczęście, że wyczekując na mnie na rogu ulicy niespecjalnie mnie wypatrywał, tylko gapił się na swoje buty, jakby oczekiwał, że w razie potrzeby to one oznajmią mu moje przybycie — bo gdyby tylko zobaczył w jakich warunkach tutaj dotarłam, chyba spaliłabym się ze wstydu.

— No to... baw się dobrze! — Ted wyszczerzył zęby i udzielił mi niezbyt pokrzepiającego kuksańca w bok. — Tylko bądź grzeczna i nie zapomnij wrócić do Zamku przed dwudziestą...

— I pamiętaj o galeonie! — przypomniała mi Vi, kładąc rękę na moim ramieniu, zanim zdążyłam rąbnąć Teda Lupina. — Widzimy się za niedługo... Powodzenia!

Po czym oboje odwrócili się, a po chwili już ich nie było.

*



Cześć.
To jest naprawdę... ponad moje siły.
Jak zapewne wiecie, piszę ten rozdział od września i... ma już chyba z 50 stron.
*crying emoji x1000*
Dlatego też, idąc za głosem rozsądku (i żałując, że dopiero teraz wpadłam na ten jakże genialny pomysł), postanowiłam podzielić to jeszcze na połowę XD
No bo serio, ja wiem że się stęskniliście (stęskniliście się?), ale chyba nawet Ty Nez, nie przeczytałabyś tego wszystkiego za jednym posiedzeniem *crying emoji again*
Wobec powyższego: kolejnej i ostatniej części przygód Pauline spodziewajcie się za tydzień.
Kto jeszcze nie widział i nie słyszał: Zapraszam serdecznie do Cytrynowego Sorbetu!
I to by było na tyle z ogłoszeń drobnych.
Odpowiem na każdy komentarz, jeśli oczywiście jakiś się pojawi.

Pozdrawiam cieplutko...

Nox/*

~ Tita