środa, 15 marca 2017

2.6 Kremowe, Kuchenna i Ognista



Pauline Mary Glam

Dezorientacja. Dziwnym trafem, żadne zaklęcie, które chciałam rzucić, nie działało.


   Wokół panowała głęboka noc i czarna, aksamitna cisza, zupełnie jakbym znajdowała się w objęciach śmierciotuli – nie mogłam się z niej za żadną cenę uwolnić. Oparłam dłonie o kamienną ścianę, podrażniając opuszki palców na zimnej chropowatości.


­   — Lumos! – syknęłam, zaciskając palce na różdżce tak mocno, jakbym chciała wycisnąć z niej iskry. Równie dobrze mogłabym jej jednak w ogóle nie wyjmować z kieszeni, a efekt byłby taki sam. Uniosłam ją nieco wyżej i stuknęłam w wyżłobione na ścianie litery: – Dissendium!


   Nic się nie wydarzyło.


   Rezygnacja. Westchnienie. Oparłam się o oślizgłą ścianę. Na plecach czułam niewzruszony, chłodny kamień, ale pomiędzy palcami bosych stóp łaskotała mnie wilgotna ziemia. Przed sobą nie widziałam ponurego podziemnego korytarza w Starych Lochach. Widziałam drzewa, wysokie i ciemne, z wierzchołkami ginącymi w górze, w mroku, zupełnie jakby były strugami spływającymi z wielkiej plamy czarnego atramentu. Od strony lasu powiał lekki wiatr, wzbijając w powietrze kilka zeschłych liści, które podwiało aż pod ścianę z napisem „Manny tu był”. Bo to chyba był ten napis…


   Ściana nie miała końca.


   Czy za nią też są drzewa? – pomyślałam nagle. Czy za nią też znajduje się las? Ale przecież tam było coś innego, wiem co… a przynajmniej kiedyś wiedziałam…


   Między ciemnymi pniami zamajaczyła blada, srebrna poświata.


   — Nie, Cristal… – W tej niesamowitej ciszy mój głos zabrzmiał dziwnie nienaturalnie, jakbym znajdowała się w zamkniętym pokoju, a nie w lesie, w którym najlżejszy dźwięk niósł ze sobą powtarzające się echo. Wbrew sobie uczyniłam jeden chwiejny krok do przodu, odrywając się od zimnego muru, którego wcale nie powinno tutaj być. I Cristal też nie powinno tutaj być…


 Przede wszystkim mnie nie powinno tutaj być.


   Jednorożec wyłonił się spomiędzy drzew, spojrzał na mnie wielkimi, smutnymi oczyma, zdającymi się odbijać jego własny blask. Bo cóż innego mogło się w nich przeglądać? Żadna forma światła nie miała tutaj prawa bytu, ani księżycowa poświata, ani iskry różdżki, ani tym bardziej blady świt, zupełnie jakby noc była tutaj niezmienną wiecznością, nienaruszalną. Tylko Cristal emanowała delikatnym powidokiem, tylko ona mogła być moją przewodniczką w dalszej drodze po tym śnie…


   Sen.


   — Nie pójdę za tobą.


   Potrząsnęła lekko grzywą, jak miała w zwyczaju to czynić, kiedy ją czymś irytowałam. Spróbowałam wyciągnąć do niej rękę – bez skutku.


— Nie mogę, za tobą iść… Rozumiesz?


   Nie rozumiała.


   Cichy szelest zakłócił spokój panujący wśród drzew. Z obu stron jednorożca, wciąż patrzącego na mnie spokojnie, nadeszły dwa nowe stworzenia. Instynktownie cofnęłam się z powrotem do muru, zaparłam się obiema nogami w ziemię, wbijając ręce w płaski kamień. Nie pójdę… Powiedziałam, że nie pójdę, nie mogę…


   Stworzenia zatrzymały się po obu stronach Cristal i padł na nie wydzielany przez nią blask.


   Stworzenia nie były raczej zbyt piękne.


   Oba miały ludzkie ciała, ale ewidentnie nie były, nie mogły być ludźmi. Jedno z nich miało głowę drapieżnej harpii, której oczy płonęły żywym ogniem, a przy tym jej pionowe źrenice były kompletnie pozbawione wyrazu – jakby białe, zimne, obojętne języki płomieni, równie dobrze mogące patrzeć w ten sposób na moją śmierć. Drugie miało zwierzęcą twarz, a raczej dziwnie zdeformowany wilkołaczy pysk noszący ludzkie znamiona, tak jakby zatrzymał się nagle w połowie przemiany. Wyglądał plugawo i wstrętnie. Jego ślepia lśniły niezdrowym blaskiem, w którym czaiły się głód i nienawiść.


  Lekki wiatr wzbił w powietrze nowe liście.


   Oni nie mogą mnie zabrać. Nie mogą... Celowałam różdżką to w jedno, to w drugie, nie mogąc opanować coraz gwałtowniejszego drżenia… Ale przecież różdżka w moim ręku to tylko bezwartościowy patyk…! Tysiąc takich samych leży na ściółce leśnej…


Strach. Strach, który wpił się łapczywie w mój kark jak wielka, zimna i oślizgła pijawka.


   Zabiorą mnie. Jestem bezsilna, nie potrafię się obronić. Nie potrafię użyć różdżki. Zabiorą mnie…


   Niepohamowany i przeraźliwy krzyk wydarł się z mojego gardła, kiedy stworzenia schwyciły mnie z obu stron.


— NIE!...


    Zamachałam bezsensownie dłońmi, jak tonący usiłujący stawiać opór wodzie, tak jakbym chciała chwycić się czegoś na płaskiej powierzchni ściany, zaszamotałam się, próbując ryć stopami o ziemię, stworzenia były jednak zbyt silne, zbyt żelazne były ich ręce zaciskające się na moich ramionach, nieubłaganie ciągnące mnie w stronę ciemnej, leśnej głębi…


   Nie zabiorą mnie tam! Nie wrócę tam już nigdy, nie zmuszą mnie do tego, bym znowu tam poszła… Będę z nimi walczyć, choćbym miała pokonać ich bez różdżki… bez magii…


   Wierzgnęłam dziko nogami i zleciałam z łóżka.


    Światłość!


    Zaraz. Światłość…?


   Moje oczy… aua, ratunku! Oślepłam. Tak, definitywnie. Cristal, przestań tak świecić, litości…!


    Ale to nie była Cristal. A ta światłość wcale nie była tak oślepiająca… Była chłodna, szara, ponura i listopadowa.


     Dzień! – skonstatowałam. Ciemna, drewniana podłoga… I ból w biodrze i kości ogonowej… Obok mnie coś miękkiego i granatowego.


   Na mnie wzrok ciemnych, wytrzeszczonych oczu.


   — Pocky?!


   Lisa Ackerley, znana ze swojej niebywałej wrażliwości na wszelkie zewnętrzne bodźce, gapiła się na mnie zza swojej kołdry, jak przerażona sowa. Potoczyłam wzrokiem po otoczeniu, które jeszcze przed chwilą było Zakazanym Lasem pogrążonym w głębokiej, aksamitnej nocy… a teraz nagle znalazłam się w dormitorium! Jak to było możliwe…?


   Sen!


   Moje spojrzenie ponownie napotkało na granatową, materiałową masę porzuconą obok mnie. Cholera jasna.


— Zerwałaś kotarę… – stwierdziła Lisa głosem pełnym grozy, zupełnie jakbym sama tego nie zauważyła. Najwyraźniej ona również dopiero co się obudziła, a konkretniej musiało się to stać za moją sprawą, przy czym wyskoczyła ze swojego kokonu z pościeli gwałtowniej niż ja zleciałam na podłogę – czarna i lśniąca grzywka sterczała na jej głowie jak szczotka, oczy, choć szeroko otwarte, miała podkrążone, a głos lekko zachrypnięty. – Miałaś jakiś koszmar? Zły sen? – Na szczęście były to pytania raczej retoryczne, sądząc z zabarwienia, mające zapewne na celu jedynie wyrażenie głębokiego współczucia.


   Podźwignęłam się z podłogi, rozcierając obolałe kości, którym konfrontacja z siłami grawitacji chyba raczej niezbyt się spodobała.


— A gdzie reszta…? – zapytałam nieuważnie, głównie po to aby uniknąć wymuszonych zwierzeń, zwłaszcza, że czułam już, jak szczegóły dopiero co utraconego snu błyskawicznie zacierają się w mojej pamięci i wymazują mi się z głowy. Zmarszczyłam brwi. Była tam Cristal… I chyba ściana w lochach… Tylko co lochy robiły nagle w lesie?!


Dlaczego dopiero teraz wydaje mi się to takie niedorzeczne...?


   Lisa rozejrzała się po sypialni, zupełnie jakby dopiero teraz dostrzegła, że poza nami, nikogo w niej nie ma.


— Pewnie wszyscy są już na śniadaniu – wzruszyła ramionami, równocześnie zerkając na mnie dziwnie, trochę tak, jakby się bała, że zamierzam znowu paść na podłogę. – Na pewno wszystko w porządku…? Mam cię zaprowadzić do Skrzydła Szpitalnego…?


   Kategorycznie pokręciłam głową, po czym nie czekając na dalsze indagacje, zniknęłam w czeluściach łazienki, nim Lisa zdążyła wygrzebać się ze swojego barłogu i użyczyć mi swojej pomocnej dłoni. Nie miałam ochoty na żadne pytania, ani Lisy, ani tym bardziej pani Pomfrey! Sama chętnie zadałabym sobie kilka.


   Wstać równocześnie z Lisą Ackerley, największym śpiochem w całym Zamku, oznaczało chyba upadek na dno życiowej energii. Chociaż może gdybym ja jej nie obudziła, to spałaby nadal, kto wie… Chyba bez sensu było to rozważać. Tak czy siak, Julia zdążyła już pewnie dogłębnie sprawdzić, czy ma zapakowane wszystkie księgi i zadania domowe na poniedziałek, a Victoire wysłuchać tysiąca euforycznych powodów Brendy, dla których ten dzień miał być najlepszym w jej życiu… Nie obudziły mnie nawet poranne wrzaski Brendy?! Co jest ze mną nie tak?!


   Nawet nie spojrzałam w stronę lustra nad umywalką. Zaczęłam szorować zęby, usiłując sobie przypomnieć, co działo się w moim śnie, zanim upadek na twardą i niegościnną podłogę postanowił mnie z niego brutalnie wyrwać. Kiedy starania te nic jednak nie dały, poświęciłam się zastanawianiu nad zgoła inną kwestią: Czy zwyczajne Reparo podziała na zerwaną kotarę…?


   Sklepienie Wielkiej Sali było szare, ponure i listopadowe – zupełnie jak cały ten poranek.


   — POCKY! – Jeżeli coś wybudziło mnie z transu gwałtowniej, niż upadek z łóżka na podłogę, to było to właśnie to: wrzask Dominique Weasley, który rozległ się w całej Wielkiej Sali, kiedy tylko zjawiłam się przy stole Ravenclawu.


— Na świętego kafla! Gdzie ty byłaś do tej pory?! – Wyskoczyła ze swojego miejsca gwałtowniej niż tłuczek wypuszczony ze skrzyni. – Musiałaś spać aż do teraz?! Śniadanie zaraz się kończy, pakuj tosty i wychodzimy, mamy przed sobą chyba tysiąc pięćset rzeczy do zrobienia…!


   Co racja to racja. Urodziny Caroline Rose Glam, znanej powszechnie jako Fiffie, a szczególniej przygotowanie tych urodzin, to nie były przelewki. Nie zdążyłam więc nawet wyrwać Victoire ze szpon Brendy, która zajęta była bardzo ekspresyjnym snuciem namiętnej opowieści o swojej nieszczęśliwej miłości do „sama-wiesz-kogo” (jakkolwiek to brzmi), ani nawet wysłuchać strzępka uczonej dyskusji Julii i Quirke’a o tegorocznym programie nauczania przewidzianym na przedmioty obejmowane przez Sumy (czyli wszystkie), ani nawet pogadać z Tedem, (którego włosy były bardziej szare niż niebo na suficie), ani pomachać do Paczki Puchonów (która zapewne knuła już, jak przemycić alkohol na urodziny dwunastolatki), ani nawet rozejrzeć się za tym przeklętym gburem Simonem Lariesonem, oczywiście tylko po to, by przekonać się, czy nadal ostentacyjnie mnie ignoruje za wybryk Kłębopiórki w Noc Duchów – w każdym razie nie zdążyłam zrobić tego wszystkiego, ponieważ Dominique już wypchnęła mnie z Wielkiej Sali i pociągnęła na schody w celu obejścia całego Zamku.  


   Szkoda. Chętnie napiłabym się gorącej herbaty z cytryną, miodem albo syropem malinowym, bo w taki chłodny jesienny ranek nietrudno było o drapanie w gardle. Cały zresztą zamek zdążyła już okrążyć epidemia grypy i przerwy między lekcjami większość uczniów nieraz spędzała w długiej kolejce po wywar pieprzowy pani Pomfrey. Może to wcale nie był taki głupi pomysł ze strony Lisy, by iść do Skrzydła Szpitalnego...? W każdym razie pretensje o ominięcie śniadania mogłam mieć wyłącznie do siebie…


   …i do Victoire. Mogła mnie obudzić!


   — A gdzie Fiffie? – zapytałam nagle, bo zdałam sobie sprawę z tego, że nigdzie nie widziałam jej przy stole Ravenclawu. 


  Dominique wepchnęła mi w ręce kilka tostów owiniętych w serwetkę.


— Fiffie…? Eee… kazałam ją czymś zająć – rzuciła niejasno, wzruszając ramionami, po czym otworzyła pierwsze lepsze drzwi w korytarzu łazienki Jęczącej Marty. – Co o tym sądzisz…? Wiem, że słabe sąsiedztwo, ale…


   Była to klasa od transmutacji, prawdopodobnie na poziomie Owutemów, sądząc z wypchanych  i zmutowanych zwierząt.


— Zwariowałaś? – spojrzałam na nią dziwnie. – Przecież to używana klasa! I to jeszcze McGonagall!


— Jak to mówią, pod latarnią najciemniej… – Dominique ponownie wzruszyła ramionami. – A zresztą, przecież dobrze wiesz, że nie możemy zrobić jej imprezki w żadnej nieużywanej klasie… Za dużo tam wszędzie kurzu, zakichałaby się na śmierć, zafundowalibyśmy jej tym raczej pogrzeb, a nie urodziny! A w używanych klasach przynajmniej sprzątają!


— Wiesz, istnieje też możliwość posprzątania kurzu samodzielnie, jeżeli coś takiego kiedykolwiek obiło ci się o uszy.


— Skoro tak… – Dominique wzruszyła ramionami po raz trzeci, a ja pomyślałam, że chętnie wyczarowałabym wielką drewnianą linijkę, do której przywiązałabym jej barki. – Jak pójdziemy do kuchni po żarcie, możemy wynająć jakiegoś skrzata domowego…


— Co?!


   Domie wywróciła oczami.


— No dobra dobra, zhańbię się i posprzątam! – Spojrzała na mnie spode łba. – Wprawdzie wolałabym wykorzystać ten czas na coś bardziej praktycznego, jak na przykład malowanie paznokci, ale w sumie i tak ciotka Hermiona dowiedziałaby się, że wykorzystuję biedne skrzaty i by mnie zabiła… – Zrobiła minę dość jasno wyrażającą charakter zadanego jej sposobu śmierci w takowym wypadku.


   Przez większość przedpołudnia łaziłyśmy więc po Zamku w poszukiwaniu dogodnego miejsca, ponieważ obie zgodziłyśmy się co do tego, że dormitorium drugoklasistek okupowane przez prosiakowatą Bacy Phellps, problematyzujące wstęp osobnikom płci przeciwnej, a na dodatek obserwowane przez prefekcinę Sherry Power pod kątem zachowywania ciszy nocnej i zasad ogólnego bezpieczeństwa, niestety straciło na znamionach pomieszczenia prywatnego, co znaczyło, odciętego od wścibskiego nosa Brendy Pussycat, która z chęcią opisałaby w swoim szkolnym szmatławcu „Imprezkę Roku z udziałem sexy-sióstr-wil i powszechnie znanych puchonów z przystojnym puchonem na czele” – do czego zapewne urosłyby niewinne bezalkoholowe urodzinki mojej młodszej siostrzyczki.


   — Czyli że niby czym kazałaś ją zająć? – podjęłam niespodziewanie temat w korytarzu Ulfryka Śmiałego, którego kamienne popiersie przewodziło ciągnącemu się dalej wzdłuż wyleniałych arrasów rzędowi zardzewiałych zbroi.


— A, nasłałam na nią Jake’a, Matthew i Teodora.


   Aha. Trzej muszkieterowie na progu dojrzewania. Świetnie.


   — Nie… nie… nie… – Dominique otwierała po kolei wszystkie drzwi, wciąż kręcąc nosem. Czasami nawet dawała objaśnienia do poszczególnych „nie”, choć im wyżej się wspinałyśmy, tym rzadziej raczyła się ze mną dzielić swoimi wytrawnymi opiniami na temat poszczególnych pomieszczeń. – Za blisko Flicha… Za blisko dyry… Za brudno… Nie ma krzeseł… Za mało miejsca… Schowek na miotły… Zdechły szczur… Irytek... IRYTEK! – W tym momencie zatrzasnęła drzwi z takim impetem, że podmuch powietrza omal nie zwiał nas na drugi koniec korytarza. Co w sumie nie byłoby chyba takie złe, bo prawie natychmiast przez drzwi wychynął brzydki łeb Irytka, który rozpromienił się ohydnie na nasz widok.


   — OOOOO! – zawrzasnął ochrypłym i w jego mniemaniu zapewne słodkim, choć dla nas po prostu czysto wkurzającym głosem. – Panienka Wila Z Mózgiem Debila i jej skrzatka domowa Pękala-Mądrala! – Po czym zarechotał z własnego dowcipu.


   Dominique obdarowała go epitetem, którego nigdy w życiu nie odważyłaby się użyć w obecności Victoire. Irytek jednak nie stracił rezonu – wręcz przeciwnie, wykrzywił się jeszcze bardziej.


— No, no, no… ładnie to tak? Ładnie? Ładna buźka, a z jęzora kuśka? Oj, będzie kara, będzie…! – zacmokał, po czym zawisł nad nami, jakby od niechcenia ciskając nam prosto na głowy kawałki zapleśniałej kredy. Ponieważ jednak miałam już barwne doświadczenie z przedmiotami, które poltergeist ciskał uczniom na głowy (i to dosłownie, jeżeli wspomnieć incydent z butlą zestarzałego czerwonego atramentu), równie od niechcenia wycelowałam różdżkę w jego stronę i rzuciłam najprostsze Zaklęcie Tarczy. Oczka Irytka zwęziły się ze złości bardziej, niż gdy Domie odparowała mu niecenzuralnym słowem.


— UCZNIOWIE RZUCAJĄ ZAKLĘCIA NA KORYTARZACH!!! – ryknął tak, że aż zatrzęsły się stare zbroje. – UCZNIOWIE GWAŁCĄ REGULAMIN!!!


— UCZNIOWIE RZUCAJĄ ZAKLĘCIA W OBRONIE WŁASNEJ! – przekrzyczała go Di, nawet nie ruszając się z miejsca.


   Co jednak musiało ulec zmianie, kiedy Irytek podleciał do popiersia Ulfryka Śmiałego, podniósł je tak, jakby kamień nic nie ważył, po czym zaczął lecieć za nami wciąż z popiersiem uniesionym wysoko nad głową.


   I cały incydent skończyłby się niechybnie ciśnięciem ciężkiego popiersia ze szczytu ruchomych schodów, gdyby znikąd nie pojawił się Ted Lupin, który potraktował Irytka niezwykle udanym Immobilusem.


   — TEDDY! – wydyszała Domie, podczas gdy stopnie ruszyły się i poczęły skręcać w prawo, ku kolejnym schodom prowadzącym w górę. – Co ty tu u diabła…


— Jak to co – obruszył się Teddy. – To Wieża Gryffindoru!


   Rzeczywiście, to była Wieża Gryffindoru!


   Tysiące ruchomych obrazów przyglądało się wędrówkom lewitujących marmurowych schodów. Po chwili Irytek został daleko za nami, unieruchomiony w pół rzutu kamiennym popiersiem. Ja i Domie zapytałyśmy Teda, czy wie cokolwiek o rezultacie misji Victoire.


  — Szczerze mówiąc, nie miałem dzisiaj w ogóle okazji do pogadania z nią – zmarszczył brwi. – Ale to chyba tym bardziej świadczy, że wszystko idzie po naszej myśli.


   Ja i Di spojrzałyśmy po sobie triumfalnie.


   Bo czyż to nie był genialny pomysł? – zadałam sobie to próżne pytanie po raz setny. Victoire z wyraźnym rozdrażnieniem i abominacją równocześnie, wyznała mi, jak natknęła się ostatnio na półnagiego Spella Wooda w stadionowym składziku na miotły. Dzisiaj oczywiście również miał się odbyć trening drużyny Gryffindoru i to najważniejszy, bo ostatni przed pierwszym meczem sezonu z puchonami. Łatwo było więc znaleźć zajęcie Brendzie i Sandrze, aby nie węszyły wokół naszego przyjęcia – wystarczyło sprzedać im informację, że jeżeli napalone fanki Spella odczuwają zawód, nie mogąc go dojrzeć przez szpary szatni drużyny Gryffindoru, to za to mają możność pooglądania sobie jego klaty w o wiele bardziej odosobnionych i intymnych warunkach. Dzięki temu skutecznie wypełniliśmy grafik Brendy i Sandry zebraniem co popularniejszych w szkole czirliderek i czatowaniem na Spella w nadziei umieszczenia go na pierwszej stronie Accio Ploty. A to przemówiłoby chyba do wyobraźni każdego – ile razy by wtedy zostały pobite rekordy sprzedaży!


   Przy czym Victoire pozostawała jedynie anonimową informatorką, a Spell… hmm, trudno stwierdzić, by miał jakoś szczególniej ucierpieć na tej sytuacji… A nawet jeśli by ucierpiał, to co nas to w końcu obchodzi…?!


   Dominique oparła się leniwie o marmurową balustradę przejeżdżającą powoli obok ruchomych obrazów, spoglądając na Teda spod rzęs.


   — Właściwie to… – zaczęła zdawkowym tonem. – Zastanawia mnie, czy odpowiada ci takie rozwiązanie, czy też może nie…?


— Co masz na myśli?


   Di wzruszyła ramionami po raz czwarty w ciągu tego dnia, choć w tym przypadku był to zabieg czysto zamierzony, o czym świadczył niedbały wdzięk, z jakim to uczyniła.


— No cóż, podejrzewam, że w najbliższych tygodniach nasz drogi Spell nie będzie miał czasu ani warunków do stawiania swoich włosów na żel w spokoju i prywatności… – zaszczebiotała, nagle przypatrując się Teddy’emu jakoś uważniej – …więc zapewne nie będzie miał czasu przystawiać się do Vi, choć z drugiej strony, zostanie zbombardowany imponującą ilością niezłych lasek…


   Ale Ted nie skomentował tego w żaden inny sposób poza ostentacyjnym prychnięciem, przy czym nie wykluczam ewentualności, że i w tym przypadku było to wyreżyserowane.


   Postanowiłam podjąć z nim nieco praktyczniejszy temat.


— Myślisz, że skrzaty nadal wywalają uczniów z kuchni? – zapytałam, przypominając tym samym sytuację jaka spotkała nas w zeszłym roku szkolnym w urodziny Victoire, kiedy mali pracownicy kuchni oświadczyli, że „pani dyrektor nie pozwala” i zatrzasnęli nam obraz z martwą naturą przed nosem. – Bo jeżeli tak, to będziemy musieli wykombinować jakiś teleport do Hogsmeade, a wątpię, by było to mniejsze wykroczenie, niż poproszenie skrzatów o trochę żarcia.


— Pomyślałby kto, że tyle w tym zamku sekretnych przejść! – zamarudziła Di, odbijając się od balustrady. – Dlaczego nikt nie wymyślił tajnego przejścia do Hogsmeade?! Do takich Trzech Mioteł na przykład… Albo mam jeszcze lepszy pomysł…! – Jej oczy nabrały tęsknego wyrazu, kiedy wpatrzyła się gdzieś w niewiadomą przestrzeń między obrazami. – Do Miodowego Królestwa…!


   Ja i Teddy aż przełknęliśmy ślinę.


— Marzenia… – stwierdził tylko Teddy ponuro. – Cholera! – zakrzyknął nagle i walnął pięścią w kamienną poręcz.


— Co…? – Dominique wyrwała się z marzycielskiego transu, w którym zapewne zdobywała już szczyty karmelowej góry spływającej strumieniami słodkiego mleczka i okraszonej różowymi obłoczkami waty cukrowej.


— Jak to co! – ofuknął ją Teddy. – Harry przecież wymykał się do Hogsmeade tysiąc razy, kiedy nie miał pozwolenia!


— Tylko jak on to na brodę Merlina robił..? – zastanowiła się Dominique.


— No nie wiem… – rzekłam. – Może był Harrym Potterem…?


   Kiedy dojechaliśmy wreszcie na siódme piętro, byliśmy bardziej głodni, niż gdybyśmy weszli tam po normalnych schodach.


— Wiecie co… tu chyba będzie najlepiej!


   Ja, Dominique i Ted zajrzeliśmy do pracowni zaklęć i uroków.


   Była to wprawdzie używana klasa, ale dzięki temu, że urzędował w niej nie kto inny, a właśnie profesor Flitwick, była niebywale porządna jak na warunki tego wiekowego zamku – a przede wszystkim, pedantycznie czyściutka. Na ścianach powyżej rzeźbionej, dębowej boazerii wisiały wielkie pożółkłe makiety z ruchomymi ilustracjami przedstawiającymi przebieg rzucania poszczególnych zaklęć, a szafy na tyłach sali wypchane były przeróżnymi artefaktami i obiektami działań magicznych, wśród których nie brakowało również poduszek służących ze względów bezpieczeństwa do ćwiczenia bardziej wyczynowych zaklęć. Należy również nadmienić, że klasa była dostatecznie duża, by znalazła się w niej wolna przestrzeń nawet po odsunięciu wszystkich pulpitów pod ściany. I jak się okazało, dało się do niej wcisnąć nawet żółtą kanapę.


   Bo tak się złożyło, że po chwili do środka klasy wepchnęła nas żółta kanapa.


   Co jasne, żółta kanapa nie działała sama.


— Pomyśleliśmy – wydobył się z kanapy zuchwały głos – że okrasimy nieco tę bibę odrobiną luksusu!


   Po czym zza puchatego mebla wyłonił się nie kto inny, jak Crister Welch, herszt Paczki Puchonów z szóstej klasy, rzecz jasna w towarzystwie Rosalie Newman i Florence Fisher.


   Ja, Teddy i Domie niezbyt romantycznie rozdziawiliśmy na ten widok gęby.


   A tymczasem trójka puchonów jak gdyby nigdy nic rąbnęła tapczan po środku przestrzeni między rzędami pulpitów i usadowiła się na nim – Rosalie zakładając nogę na nogę, pragnę zauważyć, eksponując oba okazy za pomocą niezbyt skromnej spódniczki i szpilek z krokodylej albo smoczej skóry, Florence opierając się leniwie o wezgłowie i wystawiając na działanie nikłego światła padającego z okna wszystkie kolczyki, które dźwigała na twarzy, a Crister rzecz jasna po środku, obejmując dziewczyny jak jakiś macho.


   — Już prędzej spodziewałabym się, że przemycicie tu barek alkoholowy! – wyrzuciłam z siebie zachrypniętym głosem. – Nawet nie zwyczajny barek... Całą spiżarnię McGonagall z najlepszą Whisky! Piwnice Madame Rosmerty wypełnione dębowymi beczkami z miodem pitnym! Ale kanapa?! 


   Jak na komendę wyszczerzyli do nas zęby – nawet Rosalie, która jeszcze przed chwilą dmuchała na całkiem suche już paznokcie.


   — Raczycie nam może wytłumaczyć, jak przytargaliście kanapę ze swojego salonu w piwnicy przez siedem pięter aż tutaj? – zapytał z niedowierzaniem Teddy.


— A co to za problem? – obruszył się Crister, jakby mowa była o chodzeniu po korytarzach ze zwykłą szkolną torbą, a nie żółtą kanapą. – Ta kanapa od wieków służy szlachetnym tyłkom synów Hufflepuffu. Nikt nie ma prawa się czepiać, co puchoni robią z własną kanapą. A nawet jeśli, zawsze możemy powołać się na znajomego prefekta! – dodał takim tonem, jakby to kończyło dyskusję.


   Teddy natomiast zrobił sceptyczną minę.


— A co gryfoński prefekt ma do waszych puchońskich kanap…?


— No właśnie! – ziewnęła Florence, zamiatając rudymi kitkami. – Dlatego nie masz prawa nam jej skonfiskować.


— Ale nie mogę też chronić waszych puchońskich tyłków.


— O nasze tyłki się nie martw… – mruknęła Rosalie znad lusterka, przy którym poprawiała makijaż ust w dość lubieżny sposób. – A jakby co, zawsze mamy Seana. Wprawdzie zrzekł się prefektury, ale w końcu zawsze to jakaś namiastka władzy, nawet jeśli niedoszłej.


   Mimowolnie powstrzymałam się od krukońskiego komentarza, że to kompletnie nie ma sensu.


— Dobra, bierzecie to na własną odpowiedzialność – chciałam powiedzieć to stanowczym tonem, jednak przeszkodził mi w tym nieco nagły ból gardła. Ale nawet gdyby nie to, puchoni chyba i tak nie wzięliby sobie moich słów do serca… Teraz Rosalie tuszowała rzęsy (nie wiem, co ona robiła dzisiaj rano w dormitorium, jeżeli nie dokładnie to samo – ale walić logikę), Florence dokręcała śrubki w swojej twarzy, a Crister wyjął skądś sprośną mugolską gazetkę, którą rozłożył wbrew kobiecej obecności. Czy on naprawdę myślał, że będzie mógł to w spokoju „czytać” przy Dominique Weasley?! Natychmiast wyrwała mu gazetę i cisnęła w kąt, wyraźnie oburzona.


— Co?!... – zawołał Crister z pretensją.


— Co: co?! – wydarła się. – Co to za głupie pytanie?! ZABIERAĆ STĄD TYŁKI I JAZDA DO PRACY! Przyszliście, żeby sobie popatrzeć…?!


— Szczerze mówiąc, tak – bąknął Crister.


— Otóż co to, to nie, kochany – zaćwierkała Dominique głosem ociekającym lepką i jadowitą słodyczą. – Skoro jesteście tacy hop do przodu, to może przydajcie się raz na coś i skombinujcie jakieś żarcie! To pewnie dla was żaden problem, skrzaty domowe to wasi dobrzy sąsiedzi… A zresztą, co ja gadam, skoro wy nawet z kanapą potraficie paradować po całym zamku…!


— Od kogo ona do cholery się uczy?! – wybuchnął Crister w naszą stronę. – Od Sherry Power, czy od Gigi Bulstrode?!


   Ja i Teddy tylko pokręciliśmy bezradnie głowami, na znak, że nie mamy zielonego pojęcia.


   Do wieczora – pod twardą ręką przewodnictwa Dominique – wszystko było w idealnym ładzie i składzie. Klasa Flitwicka odmieniła się prawie nie do poznania, głównie dzięki niezawodnemu zmysłowi estetycznemu mojemu i Victy, która po obiedzie zdołała wyrwać się z łap Brendy i z wypiekami na twarzy nie do końca wiadomo, czym spowodowanymi, oraz z mściwym uśmieszkiem, oznajmiła nam, że plan powiódł się w stu procentach i że w tym momencie Brenda i Sandra już szykują odpowiedni eliksir do wywołania ruchomych zdjęć z półnagim Spellem Woodem w roli głównej. Jeszcze długo śmiałyśmy się złośliwie z tego powodu, rozwieszając wszędzie baloniki, a potem czekając przy szkolnej bramie, aż z Hogsmeade przyleci nasz zamówiony w Miodowym Królestwie tort dla Fiffie. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że mimo plotek o mnie i o Booracku Juniorze, Spell Wood nadal wierzył w poprzednią pogłoskę na mój temat, a mianowicie w to, że bujam się w nim, odkąd uraczył mnie tym strasznym tańcem na sylwestrowej imprezce – bo w końcu jak mogłabym porzucić myśli o nim, Wielkim i Wspaniałym Spellu-Obroniłem-Tysiąc-Bramek-Woodzie, dla trolla pokroju Booracka Juniora…! W każdym razie, kiedy tylko do nas podchodził, aby podrywać Vicky, równocześnie gapił się na mnie znacząco i mrugał oczami, czym nas obie doprowadzał do szału – Victoire tym, że próbował w ten sposób wzbudzić jej „zazdrość”, a mnie tym, że było to po prostu zwyczajnie upokarzające. Wprawdzie zwiększenie jego popularności trudno było nazwać zemstą. Ale przynajmniej była szansa, że Spell Wood w końcu się odczepi, z czego obie byłyśmy chyba jednakowo rade.


   A na urodzinach Fiffie jak zwykle było bardzo głośno. Na całe szczęście w porę obrzuciliśmy ściany i podłogę stosownymi zaklęciami tłumiącymi dźwięki.


   Cała pracownia zaklęć obwieszona była malutkimi, kolorowymi balonikami i długimi serpentynami, a pulpity usunięte pod ściany, uginały się pod sałatkami, łakociami i innymi witaminami, wraz z sokami, napojami i innymi alkoholami. No dobra, z drinków było tylko piwo kremowe, o co już sama zadbałam, stawiając na poczucie abstynencji Paczki Puchonów. Na katedrze Flitwicka ustawiliśmy radio, które natychmiast ryknęło Fatalnymi Jędzami, kiedy zwalili się pierwsi goście zaszczyceni zaproszeniem.


   A byli to:


   Ja i Dominique (dwie organizatorki przyjęcia); Victoire (nasza nieoceniona pomocna dłoń); Teddy (który specjalnie na tę okazję włożył bluzę z Fatalnych Jędz); Nannah Stone (niezwykle zadowolona z siebie, bo przed rozpoczęciem urodzin zdążyła zobaczyć kawałek nagiego Spella, czemu dała upust, wystrzeliwując gwiazdkowe konfetti z wielkiej tuby); szara myszka Lucy New (która w swej nieśmiałości natychmiast zakręciła się gdzieś w kącie, gdzie ku swojemu zgorszeniu, znalazła sprośną gazetkę Cristera); rozhukany Matthew Lion (tuż po złożeniu życzeń Fiffie poświęcił się namiętnej wymianie obraźliwych epitetów z Dominique); krukoński ścigający Jake Pattinson (który próbował pomagać Matthew, choć ten świetnie sobie z Domie radził); niejaki Teodor Taylor (który nie pozbawiał Fiffie swojej ślizgońskiej obecności nawet na minutę); Peter Caldwell (kręcący się gdzieś ciągle w pobliżu Victoire, równie uparcie udający, że jej nie zna); Crister Welch (bardzo rwący się do tańca po środku sali, choć przecież zakazałam mu być nawalonym); Rosalie Newman (która chętnie dała się porwać Cristerowi w ramiona); Florence Fisher (która zaczęła odstawiać dziwny hinduski taniec do muzyki rockowej); Nickie Glam (która ubolewała na brak alkoholu); Sean Larieson (który nie zapraszał Nickie do tańca, udowadniając tym, że jest jej ideałem); Scarlett Curtin (małomówna, ale za to świetnie stepująca po parkiecie); Laura Michaels (dla zabawy rzucająca na tańczących Tarantallegrę i czekająca, kiedy się zorientują); Carrie Ackerley (która usiłowała tańczyć tak swobodnie jak Florence, ale coś jej nie wychodziło, dopóki nie oberwała Tarantallegrą Laury); Lisa Ackerley (która wkręciła się tu wraz ze swoją siostrą Carrie); oraz Simon Larieson (który wkręcił się tu wraz ze swoim bratem Seanem, bo przecież wcale nie miał prawa tutaj być, bo nie miał prawa być zaproszonym oficjalnie, bo przecież wcale nie dołączył do naszej grupy i był na mnie obrażony, i mnie nie lubił, i… czemu Ted, Vi, Fiffie i Domie tak szybko zaakceptowali go jako członka naszej tajnej organizacji Wtajemniczonych We Wszystko?! Tempo, z jakim tego dokonali, było dla mnie przerażające!).


   Szybko zanurkowałam w tłum, aby się z nim nie spotkać. Teddy i Victoire siedzieli na żółtej kanapie, choć przecież wcale nie byli puchonami, a obok nich piętrzył się stos prezentów przeznaczonych dla mojej młodszej siostry (wśród nich nie zabrakło ogromnego różowego i puchatego jednorożca od Jake’a i Matthew, którego Fiffie przyjęła z zachwytem ale i wielką konsternacją).


   — Co. On. Tu. Robi?! – wycedziłam przez zęby, na co oni spojrzeli na mnie ze zdziwieniem.


— Kto?


— Jak to kto, ten jednorożec! – parsknęłam ze zniecierpliwieniem, różdżką pozbywając się góry pakunków z mojego miejsca na kanapie. Usiadłam i nachyliłam się w ich stronę, żeby nikt poza nimi mnie nie usłyszał. – Oczywiście, że mówię o Simonie Lariesonie…!


   Wyraz zdziwienia nie znikał z ich twarzy.


— A co ci on przeszkadza…? – Victoire zmarszczyła brwi. Jak mogła tego nie rozumieć, skoro jej samej potrafił przeszkadzać niewidzialny pyłek na rękawie szaty? Czy to takie dziwne, że mi przeszkadza istota ludzka…?


   Choć po głębszym zastanowieniu, nie przesadzałabym zbytnio z tą ludzkością.


— Jak to: co? – Teraz to ja się zdziwiłam. – Po prostu. Nie lubię go…!


— Naprawdę…?


   Ted i Vi spojrzeli po sobie z uniesieniem brwi. I to w sposób, który raczej nieszczególnie mi się spodobał.


— A może mam go tu zawołać? – zaproponowała nagle Vicky, profesjonalnie ignorując to, że wytrzeszczyłam na nią w tym momencie oczy, jakby zaproponowała mi właśnie podkasanie spódnicy i odstawienie przy wszystkich tańca hula. – Jak wychylisz się trochę z kanapy i uda ci się ominąć wzrokiem figury baletowe Cristera, to zobaczysz, że stoi o tam, z Lisą…


— Nic nie widzę – oświadczyłam sucho. – I na nic nie będę patrzeć.


(Oczywiście pozwoliłam sobie na drobne przekłamanie w tej kwestii i nie tylko z powodu pokusy zerknięcia na dzikie tańce Cristera, który odstawiał właśnie mugolskie Jezioro Łabędzie).


— Daj spokój, Vi, nie przerywaj im – odezwał się Teddy leniwie, zakładając ręce za głowę. – Chyba, że Pocky wyraźnie sobie tego zażyczy.


   Tylko zacięłam usta i już nic więcej nie powiedziałam, zastanawiając się, co właściwie jest powodem  rozbawienia na ich twarzach – bo chyba nie to, że właśnie mam ochotę ich zabić…?


   I chyba jedyną rzeczą bardziej wkurzającą w tym momencie od Teda i Vi, była Lisa. Tak, ta sama Lisa, która jeszcze dzisiaj rano wydawała mi się taka miła i kochana… A teraz jak na złość była jeszcze bardziej miła i kochana, gdy tak stała przy Simonie, zaróżowiona i ze zdenerwowania wiercąca stopą w podłodze… Wyglądała przy tym tak słodko i uroczo, że zemdliło mnie bardziej, niż na widok wielkiego stosu pianek, który Crister wytrzasnął od skrzatów domowych.


Teddy i Victa wciąż przyglądali mi się z tymi swoimi nieścieralnymi uśmieszkami.


 I nagle pomyślałam, że przecież urodziny Fiffie to zarazem dzień pełen innych, ciekawych rocznic.


— Wiecie co jest fascynujące? – zagadnęłam ich beztrosko, zanim zdążyłam choćby się zastanowić i odgryźć sobie język. – Tak sobie myślę, że dokładnie rok temu, obmacałeś Gigi w tej pustej klasie! A ty Victoire, dokładnie rok temu zatrzasnęłaś się ze Spellem w jednej kabinie w kiblu. Co za zabawny splot zdarzeń, nie sądzicie?


   Po czym zostawiłam ich oboje siedzących na żółtej kanapie z minami jak po wybuchu bomby atomowej.


   A przecież to był dopiero początek tej imprezy!


Oj, zły ze mnie człowiek. Naprawdę zły.


   Odstrzeliłam sobie butelkę piwa kremowego, starając się nie patrzeć ani na żółtą kanapę po prawej, ani na dwa niepożądane obiekty po lewej stronie – czyli byłam zmuszona przyglądać się tańcom godowym pośrodku sali. Crister i Rosalie odstawiali jakiś pijacki balet, Carrie wciąż nie wyzwoliła się spod Tarantallegry, co z biegiem czasu chyba coraz mniej jej się podobało, Nannah Stone samotnie wywijała tyłkiem, jakby kręciła hula-hop, Scarlett i Florence wirowały jak szalone w kółko, trzymając się za ręce, ale nawet one nie zajmowały przy tym tyle przestrzeni ile Domie, Fiffie, Matthew i Jake, którzy naprawdę tańczyli jak oszalałe hipogryfy – zupełnie tak jak w piosence. Przechyliłam butelkę, wcale nie myśląc o tym, co przed chwilą zrobiłam. Zupełnie, jakby dokonała tego jakaś inna osoba, której nie znałam, i na której zachowanie nie mogłam mieć żadnego wpływu.


   Jedynymi osobami, które nie tańczyły, a nie były niepożądanymi obiektami ani mną, byli Lucy New, która skubała w kącie jakąś sałatkę, przyglądając się wszystkiemu co się działo z wyraźnym przerażeniem, Nickie i Sean, ale to zbyt oczywiste, Laura, bawiąca się gałką głośności w radiu, Peter, na którego nie patrzyłam, bo znajdował się w obrębie strefy żółtej kanapy oraz Teodor Taylor, który tak się składa, dziwnym trafem znalazł się nagle tuż obok mnie.


   — A ty nie tańczysz? – zagadnęłam go, wskazując lekko głową w bok, na jego szalejących przyjaciół. W sumie wcale mnie to nie obchodziło, zwłaszcza, że nie wysilałam się zbytnio przy wymyślaniu tego pytania – było oczywiste, że ślizgon jest zbyt sztywny i wyrachowany, by nagle zacząć wywijać dziko po parkiecie.  Miałam jednak dziwną potrzebę odezwania się do kogokolwiek i zajęcia czymś myśli – czymkolwiek, byleby nie niepożądanymi obiektami.


   Obiektami numer jeden, dwa, trzy i cztery.


   Chyba nawet rozmowa z kolesiem, którego nie darzyłam przesadnie ciepłymi uczuciami wydawała się w tym momencie przyjemniejsza, niż roztrząsanie mojego bezmyślnego czynu. Co do samego Teodora – racja, w zeszłym roku nam pomógł, nie bez oporów, ale jednak… Lecz mimo to, jakoś trudno było mi lubić człowieka tak nieufnego i podejrzliwego, zwłaszcza, kiedy sama byłam wobec niego jeszcze bardziej nieufna i podejrzliwa.


   Teodor spojrzał na mnie z wyraźnym zdziwieniem, w jego przypadku wyrażonym ślizgońską, czyli lekko ironiczną miną.


— Powiedzmy, że wolę nie ryzykować kontuzją – stwierdził, spoglądając na Dom, Jake’a, Matthew i Fiffie, którzy skakali po podłodze jakby była trampoliną.


— Boisz się, że wśród nich zginiesz?...


— Raczej że to oni zginą przeze mnie.


   No proszę. Ślizgon, który beznadziejnie tańczy. Albo sam tak myśli. Jedno z dwojga.


   To sprawiło, że obudziło się we mnie małe ziarenko sympatii wobec niego – które natychmiast obróciło się w nicość, kiedy Teodor skierował wzrok na tańczących i jego wzrok wyraźnie się zamglił… O nienienienienienie…! Uciekaj Pocky, uciekaj w podskokach! On się lampi na twoją siostrę, to obrzydliwe!


   Z tym kolesiem coś stanowczo należało zrobić!


   W tym przypadku mogłam jednak zasięgnąć rady tylko u Victoire, a jakoś nie bardzo chciało mi się teraz do niej podchodzić. Och, jakie to było głupie, wyciągać te idiotyczne incydenty sprzed roku! Przecież Vi wcale się nie prosiła o zatrzaśnięcie z Woodem razem w kiblu! A Teddy ostro zjechał wtedy Gigi, co skutkowało tym, że potem nie gadali ze sobą przez niemal pół roku. Co mnie opętało, że nagle wyciągnęłam czarne karty ich historii na wierzch…?


   Chyba beznadziejna ze mnie przyjaciółka.


   I jakby na potwierdzenie tych słów, niepożądane obiekty numer cztery i trzy pojawiły się nagle przy mnie, jakby wyłoniły się z powietrza. Oboje z kamiennymi twarzami, nie patrzący ani na mnie, ani na siebie, tak samo zresztą jak i nie odzywający się ani do mnie, ani do siebie – w grobowym milczeniu totalnie nie pasującym do panującej wokół atmosfery, odkorkowali każde swoją butelkę piwa kremowego i oboje przechylili flaszki, nie tracąc nawet czasu na to, aby się nimi stuknąć. Podeszłam do nich ostrożnie, bezwiednie chwytając za krawędź stołu, jakby miało mi to zapewnić większe bezpieczeństwo w ich obecności przypominającej tykającą bombę zegarową. Autentycznie bałam się, że wybuchną, gdy tylko się odezwę, bo oboje wyglądali tak, jakby samo zachowanie twarzy pozbawionej wyrazu wymagało od nich niebywałego wysiłku.


   — Ale… – odchrząknęłam, jednak to i tak nie pomogło mi pozbyć się lekkiej chrypy. – Chyba nie wzięliście tego do siebie, co powiedziałam…? Prawda?


   Równocześnie zerknęli na siebie, po czym błyskawicznie odwrócili wzrok, jakby nastąpiło między nimi jakieś spięcie.


 — Ach, chodzi ci o to sprzed roku…? – Victoire wzruszyła ramionami i upiła kolejny łyk piwa, przybierając na twarz wyraz zimnej obojętności. – A co mnie obchodzą jego obmacywanki z Gigi Bulstrode…?


— A co mnie obchodzą jej schadzki z Woodem w kiblu? – odparował Teddy, najwyraźniej nie mogąc się dłużej powstrzymać, by nie zrobić tego jak najbardziej jadowicie, przez co jego udawana obojętność wypadła znacznie mniej wiarygodnie.


   Victoire tylko zacisnęła usta.


 — Świetnie! – ucieszyłam się, tym samym ryzykując pogłębienie się chrypki. – Skoro was oboje to nie obchodzi, to możemy o tym zapomnieć.


   Ale Ted i Vi spiorunowali mnie tylko wzrokiem, jakbym zaproponowała im bal karnawałowy w środku żałoby narodowej.


   I nie wiadomo jak by się to wszystko rozwinęło, gdyby nagle pomiędzy nimi nie pojawił się Crister, cały czerwony na twarzy i rzecz jasna, dwa razy głośniejszy niż zwykle, przy czym kompletnie ignorujący fakt (a może raczej nieświadomy tego faktu), że do głowy ktoś doczepił mu czerwony balonik.


   — A tu co za stypa?! – Zarzucił ręce na ramiona Teda i Vi, którzy stali po jego obu stronach sztywni jak dwa kołki. – Przestańcie siać ogólne zgorszenie i ruszcie tyłki! I zostawcie ten soczek… – Wyjął im z rąk butelki z piwem kremowym i odstawił je na stolik, a kiedy się odwrócił w ich stronę, dzierżył już zupełnie dwa inne napitki, jakby wyczarował je z powietrza. – Macie tutaj prawdziwe witaminki, prosto z krzaczka, drzewka, czy co tam wolicie, znawcy eliksirów…


   Ted i Victoire zrobili jednakowe nieufne miny, co było właściwie dosyć uzasadnione, zważywszy na wiadome talenty Paczki Puchonów w eliksirowarstwie. Zanim jednak zdążyłam się domyślić, co zawierały zaserwowane przez Crisa buteleczki, ten cymbał porwał mnie w ramiona i zaciągnął na środek klasy, gadając totalnie bez sensu:


— Niestety, ale na tobie, droga Pauline, należy zastosować nieco bardziej zaawansowaną kurację, a właściwie operację…


   I okręcił mną w miejscu tak gwałtownie, że o mało co się nie wywaliłam.


— CRI…!! – zaczęłam i nagle głos załamał mi się, totalnie odmawiając mi posłuszeństwa. Zaczęłam kaszleć, o mało co nie wypluwając przy tym płuc, ale w końcu w czym przeszkadzało to Cristerowi, który postanowił chyba zamęczyć mnie na śmierć? Okręcił mnie znów, jeden raz i drugi, aż w końcu sam zaczął się ze mną kręcić, wrzeszcząc przy tym zupełnie jak Irytek, kiedy zjeżdżał po poręczach schodów na łyżwach Flitwicka.


   Koniec piosenki oznaczał koniec mojej męki. Crister puścił mnie, a ja natychmiast usiadłam na podłodze, próbując powstrzymać ściany i sufit od niemiłosiernego bujania się na boki.


— I ktoś mi powie, że nie jestem mistrzem?! – wydarł się tymczasem Cris, rozkładając przy tym ręce, jakby zwracał się do tysięcznego tłumu. – Udało mi się rozruszać najbardziej zatwardziałą krukonicę na tej sali!


   Szkoda, że nie zaprosiliśmy tutaj Julii McDuck, przemknęło mi przez skołataną głowę.


   I wtedy ktoś ujął moje ramię i podźwignął mnie w górę.


— Chodź stąd. Już i tak zrobiłaś z siebie widowisko.


   Miałam ochotę odwarknąć Simonowi, że naprawdę trudno pobić widowisko, jakim było samo pojawienie się go na czymś o charakterze spotkania towarzyskiego, ale udało mi się wydobyć z siebie tylko nieartykułowane charknięcie.


   Choć mimo wszystko musiałam być mu wdzięczna. Pomógł mi usunąć się spod nóg tańczących do nowej piosenki, a przede wszystkim z zasięgu rąk Cristera, kiedy ja byłam niezdolna do samodzielnego odejścia, bo ściany, podłoga i sufit klasy wciąż tańczyły mi przed oczami równie żywiołowo jak zaproszeni goście.


   Zatrzymaliśmy się dopiero w kącie przy żółtej kanapie, na której gniazdko wymościli już sobie Nickie z Seanem, obserwujący balangę jakby zasiadali w Loży Szyderców. Momentalnie rozejrzałam się za Lisą, aż zarejestrowałam ją na drugim końcu pomieszczenia wraz z jej siostrą Carrie. Oj, trzeba było posłuchać się Lisy i iść do Skrzydła Szpitalnego – i to wcale nie z powodu dziwacznych snów… Ból atakował moje gardło niczym mugolska wiertarka.


   — Coś mi się zdaje, że chyba nie jest z tobą najlepiej – zauważył Simon, mierząc mnie spojrzeniem specjalisty. – A kiedy mnie się coś zdaje, to zazwyczaj mam rację.


  Tylko wywróciłam oczyma, ale przecież nie mogłam zaprzeczyć, że miał rację.


   I wtedy nagle powiedział coś, czego nigdy ale to przenigdy, ani w poprzednim, ani w tym życiu, nie spodziewałabym się od niego usłyszeć:


— Zrobię ci herbaty.


   Wytrzeszczyłam na niego oczy.


— Po pierwsze… – zaczęłam powoli, a moje struny głosowe zachrypiały boleśnie, jakby wsadzono między nie papier ścierny – …od kiedy proponujesz mi herbatę, a po drugie: czy ty w ogóle potrafisz zaparzyć herbatę?!


— Uważasz, że do zagotowania wrzątku potrzeba jakichś specjalnych umiejętności w zakresie eliksirów, czy masz mnie za aż takie beztalencie? – zmarszczył brwi. – To akurat najprostsza w świecie transmutacja. No ale skąd mogłabyś o tym wiedzieć, skoro zawsze wolisz się męczyć z ogniem pod kociołkiem.


— Za to ty nie dbasz o niego wcale.


   Przez chwilę patrzyliśmy tylko na siebie, jakby nas oboje zaskoczyła ta trasmutacyjno-eliksirowa konkluzja.


— No dobra – podjął, po czym chwycił mnie za rękaw. – Siadaj… – pchnął mnie na żółtą kanapę obok Nickie i Seana – …i, no nie wiem… – podniósł ze stosu leżących obok prezentów wielkiego pluszowego jednorożca i bezceremonialnie nim we mnie rzucił –…grzej się, czy coś. Zaraz wracam.


   A kiedy w końcu udało mi się wyjrzeć zza ogromnego pluszaka, już go nie było.


   I co ja niby miałam o tym wszystkim myśleć?!


   — Czy twój brat zachorował? – Te profesjonalne pytanie skierowałam w stronę Seana, który zmarszczył brwi identycznie jak wcześniej Simon:


— Z pewnością, jeżeli go zaraziłaś…


   I machinalnie odsunęli się ode mnie, jakbym była wielką wylęgarnią zarazków.


   — Pocky! – wydarł się ktoś, po czym brutalnie wyrwał mi wielkiego jednorożca, którego wciąż trzymałam na kolanach, aby się „grzać”. Była to oczywiście Fiffie, która sama wtuliła się w swojego nowego pluszaka, jakby uspokajała go po strasznym spotkaniu ze mną, po czym przysiadła na oparciu żółtej kanapy obok mnie. – Kto ci pozwolił dotykać tego jednorożca?!


— Uważaj, jest już nosicielem zakaźnej choroby – burknęłam.


   Chyba niezbyt się tym przejęła, bo zamiast wywalić jednorożca jak najdalej, zaczęła głaskać go czule po jego tęczowej grzywie, co spowodowało, że z jego pyska wyleciało kilka magicznych, srebrnych gwiazdek, które znikły po ułamku sekundy.


— Uaauuu, ten pluszak ma jakieś zarąbiste funkcje…!


   Ja i Nickie mimowolnie wymieniłyśmy spojrzenia.


— Tak, jest świetny! – rozległ się głos rozpieszczonej dziewczynki, co oznaczało, że zostaliśmy zaszczyceni obecnością Nanny Stone, która z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu postanowiła zrobić sobie przerwę w namawianiu Laury do włączenia w radiu jakiegoś wolniejszego i romantyczniejszego kawałka, oraz od dręczenia Jake’a i Teodora, z którymi koniecznie chciała takowy kawałek zaliczyć. – No i przede wszystkim drogo kosztował. Słyszałam, że Spell kupił takiego swojej dziewczynie… Oczywiście dwa razy większego! – Wyszczerzyła ząbki niby parodia piranii. – Ale na całe szczęście nie zagwarantowało mu to szczęścia w tym związku…


   Ja, Fiffie, Nickie i Sean udaliśmy zbiorowe ziewnięcie.


— No co? – Uśmiech znikł z wypudrowanej i wyróżowionej twarzyczki Nanny, ustępując miejsca głębokiej urazie. – Ja i tak wiem, że Spell kiedyś w końcu zrozumie, że tylko ja jestem tą jedyną, która potrafi docenić dary jego serca… – Tym razem wszyscy jak jeden mąż parsknęli śmiechem, na co Nannah uniosła się jeszcze większym oburzeniem. – Będziecie jeszcze żałować, jak nie dostaniecie zaproszenia na nasz wypasiony ślub…!


— Zaproszenia na co?! – nie wytrzymała Fiffie. – Nannah, ty nawet jeszcze nie zdołałaś sprawić, by Spell sam z siebie powiedział ci „cześć”. A już gadasz o jakimś ślubie?!


Ale Nannah tylko zadarła nosa.


— Takie detale… to tylko kwestia czasu. Niedługo, och, już niedługo, będziemy świętować ze Spellem rocznicę naszego spotkania… A kto wie, może nawet rocznicę…


   Lecz nie skończyła, bo w tym momencie wrócił Simon z parującym kubkiem, który wytrzasnął nie wiadomo skąd.


   — Rychła poprawa zdrowia gwarantowana – oznajmił, podając mi stworzoną przez siebie herbatę.


— Ale chyba nie próbowałeś samemu skombinować wywaru pieprzowego…? – zapytała podejrzliwie Nickie, równocześnie kładąc mi obronnie rękę na ramieniu, jakby chciała tym zaznaczyć swoje rzecznictwo nad moim zdrowiem.


— I jesteś pewien, że nie wysadziłeś przy tym żadnego czajnika? – wolał profilaktycznie upewnić się Sean. – Bo to byłby już trzeci taki raz w twoim życiu.


   W tym jednak momencie upiłam łyk herbaty – i prawie natychmiast zaniosłam się koszmarnym kaszlem, omal jej z siebie nie wypluwając. W gardło zapiekł mnie straszliwy ogień, a w oczach stanęły łzy, kiedy wycharczałam:


— C-Co to… jest?!


   Nickie i Sean ryknęli śmiechem, jakby nagle załapali jakiś żart.


— Jak to co – odparł Simon takim tonem, jakby dziwił się, że pytam go o takie oczywistości. – Ognista Whisky.


Co?!


   Aż zerwałam się z miejsca, po czym potoczyłam wzrokiem po całym pomieszczeniu, w poszukiwaniu Cristera. Po chwili podszedł do nas, oczywiście uśmiechnięty od ucha do ucha i zadowolony z siebie jak jakiś głupek.


— Daliście Pocky witaminki?! Miała się o nich nie dowiedzieć…


Ty…


   Nickie natychmiast zatkała mi twarz, powstrzymując mnie od jeszcze drastyczniejszego zdarcia sobie gardła.


— Człowieku! – Fiffie wytrzeszczyła oczy znad swojego jednorożca rzygającego gwiazdkami. – Ja kończę dwanaście lat, nie siedemnaście!


— Pięć lat różnicy, wielkie mi halo…! – żachnął się Crister, zupełnie tak jak wtedy, kiedy chodziło o przenoszenie żółtej kanapy przez wszystkie piętra tego zamku. – A zresztą, zaraz się przekonacie, że nie ma zabawy bez alkoholu. – Po czym wyciągnął różdżkę i w powietrze gdzieś z obrębu tapczanu, wylewitowały trzy butelki: jedna po piwie kremowym, druga po Kuchennej Sherry, a trzecia po Ognistej Whisky. – EJ LUDZIE, GRAMY W BUTELKĘ?! WYBIERAJCIE, CZYM CHCECIE ZOSTAĆ OBLANI!


   Ta kanapa…!


Ja wiedziałam… od początku wiedziałam, że coś jest z nią nie tak!


   Och, gdybym tylko miała głos. Objechałabym Cristera i jego debilne pomysły po wszystkie czasy. W tym wypadku mogłam niestety jedynie maluteńkimi łyczkami popijać „herbatkę” Simona i bez słowa zgodzić się na grę w butelkę, której nienawidziłam – no ale w końcu co zrobić, skoro dosłownie nie miałam nic do gadania…?


   Wszyscy bardzo zgodnie wybrali rzecz jasna Ognistą Whisky.


— To co, ja zaczynam! – oznajmił Crister, kiedy zebraliśmy się już we wzorowym kółeczku, po czym stuknął różdżką w butelkę, która natychmiast zaczęła obracać się tak błyskawicznie, że zamieniła się w okrągłą smugę. W końcu jednak zatrzymała się i wycelowała szyjką w Teddy’ego. – Ha! – Crister wyglądał na głęboko usatysfakcjonowanego tym wyborem. – Gadaj, jakie jest hasło do łazienki prefektów!


Ale Teddy tylko parsknął na to śmiechem.


— No dawaj! – ponaglił Cris, a Florence dodała:


— W sumie, jak Ognista cię obleje, to i tak będziesz musiał tam iść, żeby się umyć! – Pobujała się w miejscu pogodnie. – A wtedy i tak za tobą pójdziemy!


— A jak grzecznie powiesz, to kto wie, może kiedyś tam wejdziesz, a w środku będzie czekał na ciebie ładny nagi haremik, który załatwię ci po starej znajomości – zachęcił Crister.


— Czy ty czasami siebie słyszysz?! – Nickie wywróciła oczami.


   W końcu jednak Ted wyznał nam, że hasło brzmi „Brzozowa nutka”, co każdy bardzo pieczołowicie odnotował sobie w pamięci. Następnie stuknął różdżką w butelkę i wylosował Fiffie, a ze względu na to, że było to jej święto, uprzejmie zadał jej jakieś mało zobowiązujące pytanie, które nie wymagało od szczerości mojej siostry zbytniego poświecenia. Fiffie mogła więc czuć się całkowicie bezpieczna. Wyraźnie z tego zadowolona, wprawiła butlę w ruch i traf sprawił, że jej ofiarą padła Nannah, na co Fiffie wyszczerzyła się z radości jeszcze bardziej.


— Hmmm… Nannah, chyba nie obrazisz się, gdy poddam się małemu testowi? – zapytała niewinnie, choć było oczywiste, że odpowiedź Nanny nie będzie miała na jej niecne zamiary najmniejszego wpływu. – Bo chyba wiesz, jakiego żelu do włosów używa Spell Wood?


   Nannah aż otworzyła usta.


— No nie gadaj! – wybuchnęła Dominique. – Przecież jesteś jego przyszłą żonką, jak możesz tego nie wiedzieć?!


— Oczywiście, że wiem! – zaperzyła się Nan. – Spell używa najlepszego i najdroższego żelu, „Ulizanna”!


   Dopiero gdy stało się jasne, że butelka jej nie obleje, wszyscy parsknęli śmiechem, równocześnie patrząc na Nannę z niedowierzaniem. Ona zaś z godnością wyciągnęła swoją różdżkę wysadzaną diamencikami (zapewne z najdroższego plastiku) i stuknęła nią w Whisky.


   Wylosowała Laurę. Ale i tak było jasne, że nie miało to żadnego znaczenia wobec pytania Nanny („Czy podoba ci się Spell”?). Było oczywiste, że Nannah zapytałaby o to każdego, obojętnie nawet, jakiej płci.


   Chociaż w tym przypadku nawet wylosowanie Seana i zapytanie go o jego uczucia względem Wooda nie byłoby gorsze, niż wybór Laury Michaels, która przecież nienawidziła wszystkich mężczyzn, a Spell Wood miał drugie miejsce w jej rankingu nienawiści do nich, zaraz po Booracku, rzecz jasna.


Nie.


   I jak na ironię losu, następną ofiarą był… Sean! Gdy tylko butelka w niego wycelowała, Laura natychmiast wystrzeliła jak z narowistej różdżki:


— Opowiedz historię rozpuszczenia się twojego szóstego kociołka!


   Cała Paczka Puchonów jęknęła przeciągle.


— Zaraz, zaraz! – odezwał się głośno Simon, po czym wycelował w Seana palcem. – Mówiłeś, że rozpuściłeś tylko pięć kociołków…!


— Tylko…? – mruknęłam pod nosem, ale nikt mnie nie usłyszał, bo wszyscy zaczęli krzyczeć jedno przez drugie, namawiając, przekupując, grożąc, szantażując i ogółem błagając Seana o tę opowieść.


   W końcu musiał się jednak przełamać, bo butelka zaczynała trząść się niebezpiecznie – a przecież powszechnie wiadomo, że za zbytnie zwlekanie z odpowiedzią też można było nieźle oberwać. Mówił jednak tak spokojnie i opanowanie, że zanim wszyscy zorientowali się, że już zaczął i się zamknęli, on był już w połowie swojej opowieści.


   Ogólnie rzecz biorąc, była to chyba najdłuższa wypowiedź Seana Lariesona przed szerszą publiką w historii. Przy czym opowieść ta niebywale wpisywała się w kanon zwyczajowych wyczynów Lariesonów na lekcjach eliksirów i trudno było mi się oprzeć wrażeniu, że sama nie byłam jej świadkiem.


— HA. HA. HA!


   W pewnym momencie musiało to nastąpić. Matthew Lion wylosował Dominique Weasley.


— Mam cię! Teraz już się nie wywiniesz! Och, niech będzie błogosławiony ten dzień i ta whisky…


   Di przybrała tylko skrajnie znudzoną minę.


— Czy mógłbyś może łaskawie przejść już do rzeczy…?


Matthew aż nabrał głęboko tchu.


— No, to gadaj! Co to niby za wielka tajemnica państwowa, którą ty i Fiffie ukrywałyście przed nami przez cały tamten rok?!


   I wtedy wszyscy ze zdziwieniem skonstatowali, że pewną siebie i nieustraszoną Dominique Weasley wyraźnie zatkało. A ja nagle zrozumiałam dlaczego...


   O ŻESZ CHOLERA JASNA!


   Twarze Di i Fiffie nie były chyba bardziej przerażone nawet wtedy, kiedy w środku nocy, w gabinecie Booracka, zwaliły się z półek wszystkie słoje. Spojrzałam na Victoire, która gapiła się na Domie, która z kolei błądziła wzrokiem po nas wszystkich, podczas gdy Whisky trzęsła się coraz bardziej, jakby miała za chwilę wybuchnąć…


   I nagle wyraz bolesnego napięcia zniknął z twarzy Di, ustępując miejsca zaskoczeniu.


— Zaraz…! – zawołała. – Przecież… przecież i tak wszyscy tu o tym wiedzą!


     I rzeczywiście – miała rację! Jak zwykle zresztą w przypadku Dominique Weasley. Przecież o naszym „napadzie” na gabinet Booracka, wiedziała cała Paczka Puchonów, Peter Caldwell, który był naszym jedynym świadkiem obrony Teddy’ego, Simon i Lisa, przecież pewnie nawet Teodor musiał się tego domyślać, skoro poprosiłyśmy go o oprowadzenie po Starych Lochach! A więc ze wszystkich tu obecnych, zielonego pojęcia nie mieli o tym tylko Matthew, Jake, Lucy New i Nannah. Jeżeli więc chodzi o te osoby: Lucy nie wyglądała na gadułę, więc chyba można było jej ufać, a nawet jeśli nie, to z łatwością zastraszyć. Matthew i Jake może byli dość ryzykowni, ale mimo ciągłych sprzeczek, przyjaźnili się jednak całkiem blisko z Fiffie i Domie, więc wątpię, by mogli to wykorzystać przeciwko nim. A Nannah… Można było wymazać jej pamięć…!


   Domie westchnęła ciężko, po czym wyprostowała się uroczyście.


— No dobra, skoro już tak bardzo chcesz wiedzieć… To my wysadziłyśmy gabinet Booracka!


— CO?! – Matthew wyglądał tak, jakby oberwał od Domie tłuczkiem w łeb.


   Nannie aż opadła szczęka. Zapewne po raz drugi w ciągu tego dnia, zważywszy na to, że widziała klatę Spella.


— To byłyście WY?! – wydarł się Jake, wytrzeszczając oczy.


— Tak, tak, my też byliśmy w szoku… – Crister ziewnął.


— …a zwłaszcza, jak Boorack wyskoczył z pyskiem do nas – mruknęła Nickie.


   Ale i tak wybudzanie Matthew i Jake’a z szoku zajęło nam dobrych parę minut.


   Gra w butelkę definitywnie zakończyła się w momencie, w którym Peter Caldwell, zapytany przez Florence „czy już odbujał się w Victoire”, został zdrowo chluśnięty „witaminkami” Cristera. Spowodowało to pewien rozłam w naszym kręgu, ponieważ Peter, ociekający Whisky, postanowił uciec od Vi na tyle, na ile pozwalał mu na to obręb pracowni zaklęć, przy czym ona również nie przejawiała zbytniej chęci do konfrontacji z jego żałośnie ociekającą trunkiem osobą, jak i z Paczką Puchonów, która rzecz jasna ryczała ze śmiechu. Skutkiem było ponowne rozproszenie się ludzi na wszystkie strony. W tym Ted po jednej stronie klasy, a Vi po drugiej…


   Ale ja nie chciałam! Naprawdę. A poza tym, to przecież było rok temu…


   Ale może ja wcale nie mam racji…? Może to co przeszłe, zbyt odnosiło się do teraźniejszości, aby być wobec tego obojętnym?


   Dominique poinformowała mnie dyskretnie, że idzie pozapalać świeczki na torcie dla Fiffie, a ja kiwnęłam głową. Di odeszła, a ja spojrzałam na Victoire, która stała samotnie, opierając się o stolik i gapiąc się tępo w przestrzeń.


   Całkiem bez wyrazu. Bez uczuć. Twarz gładka i czysta jak papier.


 Wręcz jakby bez człowieczeństwa. Nieludzka.


Oczy, zimne języczki ognia…


   Zamrugałam szybko, ale wciąż to widziałam…! Nie potrafiłam pozbyć się tego obrazu z głowy…


Victoire była drapieżną harpią.


Nie. To przecież Victoire. Przetrzyj oczy, a się przekonasz…


Jesteś chora. Oczy ci łzawią, to pewnie dlatego. Tylko nie patrz w stronę Teda, bo jeżeli zobaczysz… ten zwierzęcy pysk, na wpół wilkołaczy, wpół ludzki, wstrętny i plugawy…


   Sen? Nie, to nie sen! Ty naprawdę to widzisz! Dlaczego? Przecież to tylko Teddy i Victoire. Patrz, podchodzą do siebie, chyba nawet są dla siebie mili. Mówią, że to było głupie, dziecinne. Że to nie ma już znaczenia… Ich cienie na ścianie za nimi są ludzkie…


…ludzkie ciała, zwierzęce głowy…


Strach. Strach, który wpija się łapczywie w mój kark jak wielka, zimna i oślizgła pijawka.


   Zabiorą mnie. Jestem bezsilna, nie potrafię się obronić. Nie potrafię użyć różdżki. Zabiorą mnie…


— Pauline…?


Aż podskoczyłam w miejscu, po czym zaczerpnęłam głęboko powietrza.


   Teddy i Victoire stali przy stoliku nieopodal, śmiejąc się. Zaskoczona, spojrzałam na Simona Lariesona, który chyba już od dłuższej chwili przyglądał mi się uważnie, spod ciemnej grzywki opadającej mu na czoło.


— Wszystko w porządku? – zapytał, marszcząc brwi.


— Jeżeli za w porządku uważasz swoją irytującą obecność w mojej przestrzeni osobistej…


   Momentalnie zaczęłam żałować, że spławiłam go tak szybko, że pozwoliłam, by odszedł, wzruszając ramionami…


   Bo przy Simonie nic nigdy nie wydawało się niepokojące. Dziwne złudzenia optyczne wykpiłby i zbagatelizował, a wtedy na pewno znikłyby mi sprzed oczu.


   Lecz kiedy Simon odszedł, zostawiając mnie samą, groźne cienie stawały się o wiele bardziej realne.



3 listopada - Urodzinki Fiffie i Syriusza!



Witajcie!

Stęskniliście się za mną choć trochę?

A rozdział podobał Wam się choć trochę?
Jeżeli tak, proszę o komentarze adekwatne do jego długości!
Zemścijcie się i sprawcie, abym to ja oślepła...
Konkurs na najdłuższy komentarz uważam za rozpoczęty...!
(Dedykacja dla wszystkich fanów żółtych kanap i Paczki Puchonów - o ile takowi są).

Nox/*

~Tita