sobota, 12 grudnia 2015

33. Ucieczka Nietoperza

   30. 04. 2013 r. PONIEDZIAŁEK

   Ja i Victoire prędko narzuciłyśmy na siebie czarne szkolne szaty, powsadzałyśmy w kieszenie bombowych karmelków, po czym wypadłyśmy z dormitorium na klatkę schodową sypialni dziewcząt, o mało co nie ślizgając się na stopniach, mimo iż nic nie wskazywało na to by miały zamienić się w zjeżdżalnię, przebiegłyśmy jak burza przez pokój wspólny Ravenclawu, pędem pokonałyśmy spiralne schody Południowej Wieży, z trudem opierając się pokusie zjechania po poręczy, przeleciałyśmy przez korytarz na piątym piętrze, ledwo co hamując przy posągu Rastiusa Ospałego, a potem w dół, dół, po szerokich schodach z dwoma znikającymi stopniami i znów przez korytarz na czwartym piętrze, a następnie koło łazienki Jęczącej Marty trzy piętra niżej, gdzie Marta znowu zalała całą podłogę, więc Victoire o mało co nie powybijała zębów, wywijając pięknego orła na mokrej posadzce, aż w końcu wtargnęłyśmy do sali wejściowej i wreszcie wypadłyśmy z Zamku, gdzie zatrzymałyśmy się zdyszane na wielkich stopniach przed dębową bramą.
   Słońce świeciło jasno na niebie. Vicky złapała się za bok, a ja oparłam dłonie o kolana, obie łapczywie łapałyśmy w płuca pachnące świeżością powietrze. Przed nami rozlegał się widok na poruszane delikatnie zielone kłosy trawy, między którymi żółciły się mlecze, oraz inne polne zioła i kwiaty. Na samym końcu łąki widoczna była brama zwieńczona uskrzydlonymi dzikami, dalej błonia okalał mroczny Zakazany Las, można było również dostrzec rozmigotany kawałek jeziora, a nad nim Teda Lupina, który właśnie wrzucił coś do wody z cichym pluskiem.
   Zadyszka minęła. Ja i Victoire dostojnie zeszłyśmy z wielkich stopni i ruszyłyśmy w dół trawiastego zbocza. Po chwili, zza rogu Hogwartu wyłoniła się reszta jeziora, a także oddalona od niej chatka Hagrida, nad którą unosił się pióropusz żółtawego dymu; najwyraźniej Hagrid coś gotował. Była wiosna, trzydziestego kwietnia, słoneczny poniedziałek, a my byłyśmy w tej chwili pełnymi życia czternastolatkami, które właśnie przebiegły z narażeniem życia pół Zamku, żeby porozmawiać z przyjacielem, który miał ostatnio wprost lawinę prac domowych.
   Szczerze mówiąc, nam również w ostatnich dniach nie brakowało zajęć. Nawet z Fiffie i Domie nie często miałyśmy okazję do rozmowy, nie mówiąc już o piątoklasistach z Hufflepuffu, którzy chyba dopiero teraz postanowili wziąć się poważnie za naukę. Oczywiście Julia McDuck nie pozostawiła tego bez komentarza.
   - Na waszym miejscu - powiedziała do mnie i do Lisy, kiedy wracałyśmy z środowej transmutacji - powiedziałabym swojej siostrze, żeby bardziej przyłożyła się do zdania Standardowych Umiejętności Magicznych. Chociaż słyszałam, że twoja siostra uczy się rzetelnie przez cały rok... - skinęła przychylnie w stronę Lisy, która odetchnęła z ulgą - ...ale twoja...! - spojrzała na mnie oskarżycielsko, po czym odeszła, z dezaprobatą kręcąc głową, by zaraz złapać Simona, aby męczyć go na ten sam temat, a mianowicie o "tym prefekcie, co nie jest prefektem", jak pięknie nazywała Seana.
   Ogólnie rzecz biorąc, nauczyciele wyciskali z nas siódme poty, czego upust dała z siebie Dominique w wietrzny czwartek.
   - Co-oni-wszyscy-sobie-myślą?! - Rzuciła na ławkę w Wielkiej Sali torbę tak zapełnioną, że aż pękała w szwach. - Egzaminy są dopiero za sześć tygodni!
- I pół - dodała Vi.
- I pół - powtórzyła Dominique bezwiednie, opadając na miejsce obok nas. - A gdzie Fiffie?
- Co? - Podniosłam wzrok znad wyjątkowo skomplikowanej mapy układu księżyców względem Jowisza na astronomię. - Myślałam, że ty wiesz.
- Julia mówiła, że jest w bibliotece - rzuciła Victa. - Pewnie zaraz przyjdzie.
- Pewnie - mruknęła Di ze złością. - Chyba, że twoja Julia przykuje ją do krzesła.
   Po czym tak gwałtownie wyjęła pióro z kałamarza, że ochlapała atramentem nas, nasze notatki, książki i cały kawałek stołu, za co winę zrzuciła na biednego Matthew Liona, który miał nieszczęście podejść do niej akurat w tym momencie.
   No i przez nią Sinistra obniżyła mi ocenę za pracę, biorąc za gwiazdę plamkę atramentu w dole mapy, której zapomniałam usunąć.
   Przynajmniej teraz na przerwie przeznaczonej na drugie śniadanie, miałyśmy chwilkę czasu. Poniedziałki są to bowiem dni, w które nigdy się nie spieszymy, bo rano mamy dużo czasu wolnego. Wprawdzie dzisiaj zaspałyśmy na śniadanie, bo wczoraj do późna ślęczałyśmy nad zaklęciami, ale i tak nie byłyśmy zbyt głodne. Teraz potrzebowałyśmy tylko słońca i tlenu.
   Po jeziorze płynęła leniwie wielka kałamarnica. Ja i Vi podeszłyśmy do Teddy'ego.
   - Hej! - powiedział, po czym wyjął z torby grzankę i wrzucił ją do jeziora, gdzie zniknęła w uścisku potężnej macki. - Wy nie na śniadaniu?
- Wiesz, nauka odbiera nam apetyt - odparłam, po czym zaczęliśmy iść wzdłuż brzegu, wciąż obserwując wielki kształt dryfujący po wodzie. I pomyśleć, że pokój wspólny Slytherinu sąsiaduje z czymś takim...
   Podmuch wiatru odgarnął nam włosy, w przypadku Teddy'ego w kolorze marchewki.
- I co u was? - zapytał, jakby mimochodem. - Dawno nie rozmawialiśmy!
- Cóż, to ty pierwszy oświadczyłeś, że masz nawał pracy! - przypomniała mu Vika.
- Bo to była prawda! Tylko Dominique mi nie wierzyła.
- Może miała swoje powody - odgryzła się Vi, po czym zaśmiała się, nie bez nuty złośliwości. - Pewnie obdarła cię ze skóry, co?
   Osobiście już miałam okazję się przekonać, co to znaczy zostać "obdartym ze skóry" przez Dominique Weasley, kiedy pewnego wieczoru wpadła do naszego dormitorium i oskarżyła mnie otwarcie o bezprawne całowanie się z Tedem Lupinem, o czym oczywiście poinformowała ją łaskawie Nannah. Właściwie to nie bardzo rozumiem skąd Nannah czerpała źródło informacji, lecz jedynym rozsądnym wytłumaczeniem tej jakże tajemniczej sprawy wydaje się być to, iż mogła mieć jakiegoś tajnego agenta wśród tych pierwszoroczniaków bawiących się fajerwerkiem po drugiej stronie dziedzińca. W każdym razie poprzysięgłam sobie, że gdy tylko znajdę się w polu widzenia jakiegokolwiek uczniaka z rocznika Nanny, nie dopuszczę do niczego, co mogłoby sprowokować podobne oburzające doniesienia. Szczęście w nieszczęściu, że Vi o niczym się nie dowiedziała!
   Teddy rzucił kolejnego tosta w pobliże jamy gębowej kałamarnicy.
- A dlaczego miałaby mnie obedrzeć ze skóry? - obruszył się, lecz nie umknęło mojej uwadze iż rzucił mi przy tym szybkie spojrzenie, co świadczyło jedynie o tym, iż Dominique zrobiła aferę z tylko nam wiadomego powodu także i jemu. - Lepiej przyznajcie się, co takiego zrobiłyście ostatnio Boorackowi. Ostatnio znowu chodzi jakiś roztrzęsiony.
   Ja i Victoire spojrzałyśmy po sobie znacząco.
- A więc - zaczęłam, biorąc głęboki oddech. - Wiesz, że byłyśmy już blisko wylecenia ze szkoły.
   Ted zatrzymał się tak gwałtownie, że Victoire o mało co nie wpadła do jeziora.
- Jak to? - zapytał ostro.
- Nie mów, że nie wiedziałeś! - zdziwiła się Vi. - Myślałeś, że po czymś takim nas nie wyrzucą?
- Myślałem, że zostałyście już ukarane...
- No tak, ale potem przeszukali gabinet po sprawdzeniu zniszczeń i zorientowali się, że brakuje... - urwała i wpatrzyła się w Teddy'ego wielkimi oczami.
   Jak mogłyśmy dopuścić do tego, że on kompletnie nic nie wie?!
   Przecież jeśli ktoś zasługuje na dowiedzenie się prawdy, to właśnie on!
   Teraz dopiero poczułam, że to nie nawał prac domowych zmusił go do przerwania spotkań z nami, ale my same. Miałyśmy przed nim za dużo tajemnic, o które on nie chciał nas pytać.
   Kolejna grzanka plasnęła w taflę wody.
- Dobra. Powiesz mi wreszcie, o co w tym wszystkim chodzi?
   Patrzył prosto na Victoire, która zaróżowiła się pod jego spojrzeniem.
- Chodzi o Malvę-Loreine! - wtrąciłam szybko, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć. Spojrzeli na mnie oboje: Teddy pytająco, Victa ze zdziwieniem, jakby nie wiedziała co to ma do rzeczy. - Zawarłyśmy z nią układ, że przyzna się do tego, że to ona zleciła nam ten Napad i wtedy nie wylecimy.
   Tym razem spojrzenie Teda wyrażało głębokie niedowierzanie.
- I poszła na to? Tak po prostu?
- Tak, bo ona właśnie tego chciała... - odezwała się Vicky.
- Ten układ kompletnie do was nie pasuje - stwierdził, pozbywając się kolejnej grzanki.
- Jej matka jest chora - powiedziała Vika kwitująco. - Może umrzeć.
   Przez chwilę nic nie mówiliśmy. Teddy wbił wzrok w pływającego po wodzie tosta, dopóki i on nie został pożarty. Chyba już nie chciał poruszać tego tematu, zupełnie jakby bał się tego, co jeszcze mogłyśmy przed nim ukrywać, a i my nie chciałyśmy mu mówić o Cristal bez udziału Fiffie i Domie.
   Bo musiałyśmy mu wreszcie wszystko powiedzieć.
- Czyli co - Teddy pogrzebał w torbie, szukając więcej grzanek. Zdziwiła mnie beztroska w jego głosie. - Problem Booracka macie już z głowy!
   Z wolna pokiwałyśmy głowami.
- Skąd ty masz tyle grzanek? - zainteresowałam się.
   Victoire znowu się uśmiechnęła, co od razu rozluźniło atmosferę. Ted parsknął śmiechem.
- A, grzanki? - Wyjął jedną z nich z torby i obrócił ją w dłoni, jakby była sztabką złota. - Bacy rozdawała przed wejściem do Wielkiej Sali. Nie widziałyście?
- Nie... - Zbyt szybko przebiegłyśmy przez salę wejściową, żeby cokolwiek zauważyć. - Nie wolała sama ich zjeść? - Victa odebrała mu tosta i rzuciła nim najdalej jak potrafiła.
- Och, nie. Twierdzi, że dzisiaj jest Międzynarodowy Dzień Dobroci.
   Ja i Vi parsknęłyśmy śmiechem. Od razu przed oczami stanął mi Spell Wood, rozdający paczuszki w Dzień Kobiet. Szybko odgoniłam od siebie to wspomnienie.
- Osobiście mi powiedziała, że jestem "chucherko, któremu przydałoby się trochę mięsa" - ciągnął beznamiętnie Teddy - i dała mi ich chyba z dwadzieścia.
- Chyba nie myślała, że wszystkie je zjesz?
- Och, obawiam się Victoire, że właśnie tak myślała. - Podał jej grzankę. - Ale przecież nikt nie zjadłby niczego z rąk Bacy, więc myślę, że kałamarnica naje się tostami z Wielkiej Sali za wszystkie czasy.
   Znowu zagapiliśmy się na taplającą beztrosko w jeziorze kałamarnicę, a ja pomyślałam o Malvie-Loreine i ponownie poczułam ogarniający mnie niepokój.
   Malva-Loreine powiedziała, że po jej ostatnim występku McGonagall oświadczyła, że jak jeszcze raz złamie regulamin, to wyrzuci ją ze szkoły bez gadania. Jednak teraz (ku naszemu zmartwieniu, a jej bezsilnej złości) nic nie wskazywało na to, by dyrektorka wywaliła ją przed końcem tego roku, a z tego co wiemy, stan matki Malvy może się zmieniać z minuty na minutę.
   Nie miałyśmy jednak zbyt wiele czasu, by z nią o tym porozmawiać. Wieczorami byłyśmy zbyt zajęte pracami domowymi, a zresztą zrezygnowałyśmy z łażenia po lochach, gdyż odkąd Boorack nakrył tam Malvę-Loreine, było to zbyt ryzykowne, nawet dla niej. Zmusili ją też do chodzenia na wszyściusieńkie lekcje w tygodniu bez wyjątku, na co była wściekła gorzej niż rozjuszony hipogryf.
   - Popaprało ich, całkiem ich poj**ało!! - wrzasnęła na cały korytarz, kiedy zupełnie przypadkowo natknęłyśmy się na nią przy pracowni zaklęć, gdzie stała, czekając na Flitwicka z resztą klasy. Inni piątoklasiści z Gryffindoru (Paczka Puchonów, z którą mieli lekcję, jeszcze nie nadeszła) stali od niej w pewnym oddaleniu, dziewczyny z jej dormitorium szeptały między sobą, zerkając na nią rzekomo ukradkowo. Malva nie zwracała na to jednak najmniejszej uwagi. - Jeśli kłamałyście, to was zap****olę, zabiję was, wy gówniary...
   Na szczęście w tym momencie nadeszły Carrie i Scarlett, z którymi prędko pogrążyłyśmy się w rozmowie na temat Zaklęcia Uciszającego, co pozwoliło nam uniknąć męki słuchania dalszych przekleństw i wyzwisk, a co dopiero odpowiadania na nie Loreine.
   Mamy przynajmniej nadzieję, że odzyskanie dawnej werwy przez McGonagall po ostatnich męczących tygodniach, przyczyni się do pomyślnego wydalenia Malvy-Loreine ze szkoły. Chociaż ciągle nam się zdaje, że coś ją przed tym powstrzymuje.
   - A może matka Malvy-Loreine wysłała do McGonagall list? - podsunęła Victoire w sobotni poranek, który spędziłyśmy w pustym pokoju wspólnym na fotelu z Mrukotem. - No wiesz, żeby McGonagall dopilnowała, by jej córka ukończyła szkołę?
   Mrukot zamruczał na moich kolanach.
- Może i tak - odpowiedziałam. - Ale w pewnych sytuacjach nie można ulegać nieformalnym prośbom... Chodzi mi o to, że jak ktoś coś zrobi, to trzeba go wyrzucić i już. Bez względu na to, co ktoś powie.
- Miau! - pisnął na to Mrukot, po czym trącił łapką kłębek błękitnej wełny, która stoczyła się z fotela, rozwijając się na całą długość dywanu.
   Przygnębiający jest także fakt, że Cristal chyba się na nas obraziła. I chociaż Domie i Fiffie bardzo natrudziły się, by zwinąć Filchowi sznur, najwyraźniej Cri nie doceniła ich starań. Nie dość, że rzucała się i parskała, gdy próbowałyśmy ją uwiązać (zupełnie, jakbyśmy to my chciały zrobić jej coś złego!), to jeszcze teraz gdy do niej przychodzimy pod peleryną niewidką Brendy (która myśli, że już jej nie kradniemy i kompletnie jej nie pilnuje), Cristal odwraca się do nas ogonem i nie chce z nami rozmawiać. Nawet gdy dajemy jej kostki cukru, albo podsuwamy miseczkę z wodą (jak za dawnych czasów, bo teraz też nie może sama zdobywać sobie pożywienia), ona je i pije oczywiście, ale przy tym patrzy na nas spode łba, a cała jej postać aż emanuje skrywanym buntem.
   - I taka wdzięczność! - westchnęła Fiffie, gdy wracałyśmy z powrotem do Hogwartu mroczną, leśną ścieżką, jak zwykle potykając się o złośliwe korzenie i ledwo co trzymając się pod peleryną. - Wyobrażacie sobie ile dla niej poświęciłyśmy w tym roku? A ona co...!
- Ciiiicho! - syknęła Dominique, bo po drodze w Zakazanym Lesie nigdy nie powinno się zbyt wiele mówić w tej niesamowitej, groźnej ciszy. A i tak było wiadomo o naszej obecności, gdy gałązki trzaskały pod naszymi stopami.
   Na skraju lasu jak zwykle schroniłyśmy się z chatą Hagrida, gdzie Victa schowała pelerynę niewidkę do swojej niebieskiej torby, a potem ruszyłyśmy w stronę Zamku. Tylko że Fiffie przez nieopatrzność wpadła w fałszywy stopień na drugim piętrze, a w korytarzu Ulfryka Zuchwałego napadł na nas Irytek, śpiewając "Ma oczy niebieskie jak wątroba drozda" i ciskając w nas przy tym kawałkami zapleśniałej kredy - lecz poza tym nie napotkałyśmy żadnych większych przeszkód, no chyba że uznać za takową grupkę tych głupich drugoklasistów z naszego domu, którzy jak zwykle mieli trudności z odpowiedzeniem na pytanie kołatki, choć wszyscy prześcigali się w cytowaniu najmądrzejszych ksiąg i puszyli się jak nie wiem co.
   W pokoju wspólnym pożegnałyśmy się z Fiffie i Dominique, po czym wspięłyśmy się do naszych drzwi. Zajrzałam do dormitorium, po czym spojrzałam na Victoire.
  - Jest.
   Zacisnęła tylko usta, po czym poprawiła torbę na ramieniu i bez słowa weszłyśmy do środka.
   Brenda siedziała okrakiem na swoim łóżku, z miną doświadczonej życiem starszej kobiety. Na widok Victoire jej oczy wypełniły się łzami.
   - Vicky! Jesteś! Och, jaki ja mam straszny kłopot! - I zaczęła ekspresyjnie opowiadać o sercowych sprawach Sandry, związanych głównie z jej nieszczęśliwą miłością do Petera. Vicky dyskretnie podała mi swoją torbę, po czym usiadła na łóżku przy Brendzie, dopytującej się właśnie, czy istnieje jakiś sposób na "oporność męskiego charakteru", nazywając przy tym Petera "szczególnie beznadziejnym przypadkiem", a ja wyjęłam z torby pelerynę, po czym korzystając z jej nieuwagi, wrzuciłam ją pod łóżko Brendy, czyli dokładnie tam gdzie była wcześniej, tylko że Bren spojrzała się na mnie akurat gdy klękałam, chowając ją.
-...no i wtedy Snadra wymy... Pauline Glam, co ty robisz?
   Zmrużyła oczy podejrzliwie.
- Och... - Złapałam się za ucho i podskoczyłam do pozycji pionowej. - Kolczyk...! - wyszczerzyłam zęby.
   Ale ona już mnie nie słuchała.
   Cóż, może jestem dziwna, ale sądzę, że Brenda bardziej niż głupotami Sandry, powinna przejmować się Lisą, która od czasu zażycia tego podejrzanego środka na odchudzanie, musi teraz przed każdym posiłkiem iść do Skrzydła Szpitalnego, by wypić Eliksir Pożeracza na apetyt. Na szczęście pani Pomfrey ma dla niej specjalnie odmierzone dawki, bo nazwa tego wywaru wskazuje, że gdyby wypić go odrobinę za dużo, można by z całą pewnością zjeść trolla z przystawkami w postaci hordy goblinów.
   Tak sobie rozmyślając, wzięłam od Teda tosta i rzuciłam go do kałamarnicy. Przysiedliśmy na trawie. Victoire zdjęła buty i zanurzyła stopy w zimnej wodzie.
- Uważaj na kałamarnicę - rzuciłam, a Teddy zachichotał:
- Chyba raczej na Pocky!
   Obrzuciłam go jadowitym spojrzeniem.
- No dobrze, przecież wiemy za co Esme Blythe prawie wylądowała w jeziorze. - Ted natychmiast nabrał powagi.
- Tak?
- Teraz już każdy wie, że nadużywanie słowa "Spell" w twojej obecności bywa niebezpieczne...
- A dziwisz jej się? - odezwała się Vi, zanim zdążyłam jakkolwiek zareagować.
- W sumie to nie...
- Tak, tak, możecie już przestać? - spytałam ostro. - Chyba że wy też chcecie zostać wrzuceni.
- O nie, nie, nie sądzę, by mojej fryzurze się to podobało... - Vic odgarnęła swoje piękne, srebrzyste włosy niedbałym ruchem dłoni z idealnymi paznokciami pociągniętymi lakierem w kolorze połyskliwego szafiru.
- A co dopiero mojej - zadowcipkował Teddy, czochrając marchewkową czuprynę. - Przecież ty nie masz żadnej fryzury.
- Och, Teddy, Teddy, mógłbyś być nieco bardziej taktowny! - zawołałam, w czasie gdy Vicky przesyłała mu stalowy uśmiech. - Gdybyś widział jak ona je układa co rano, a co dopiero przed spotkaniem z tobą, to wiedziałbyś, co powiedzieć...
- Przepiękna fryzura, madame - rzucił nonszalancko Teddy.
- Dosyć - rzekła Vika rozdrażniona, ale i rozbawiona. - Patrzcie, już ktoś idzie.
   Rzeczywiście, przy brzegu jeziora, jakieś dwadzieścia metrów od nas, zatrzymała się niejaka Eleanor Smith ze swoją psiapsiółką, która wyglądała jak dziewczynka z trzeciej klasy podstawówki. Eleanor uniosła swoją torbę do góry nogami, a z niej prawie natychmiast wypadło z sześć grzanek, po kolei lądując w wodzie z cichym pluskiem. Po tej operacji, odwróciła się na pięcie, po czym odeszły z powrotem do Zamku; jej psiapsiółka gadając żywo sepleniącym głosem, Eleanor odpowiadająca jej tym swoim nudnym, rzeczowym tonem.
   Ja, Ted i Victoire spojrzeliśmy po sobie.
- Phie! - Victa wyrwała kępkę trawy i wrzuciła ją do jeziora. - Chyba nie myślą, że kałamarnica będzie podpływać na sam brzeg po ich rozmokłe grzanki? Widzicie, jedna już utonęła!
- Może z glonami będzie jej bardziej smakowała? - Teddy wzruszył ramionami, a ja spojrzałam w stronę Zakazanego Lasu, raczej nie z nadzieją, że dojrzę tam centaura Klarensja. A jeśli to, co zrobiłyśmy żeby chronić Cristal, to za mało? Nagle moją uwagę przykuł pewien osobliwy dźwięk; odwróciłam się akurat by zobaczyć kota niejakiej Sary Croft, dającego długie susy w ucieczce przed Wierzbą Bijącą, która już szykowała witki do ataku - najwyraźniej kot za bardzo naruszył jej przestrzeń osobistą.
   Plusk. Plusk. Plusk. Kolejni przybysze rzucają grzankami w stronę kałamarnicy. Tak jak przewidział Teddy, nikt nie chciał tknąć niczego z rąk Bacy, ale i kałamarnica nie chce już jeść. Tosty pływają po powierzchni wody.
   - Chyba musimy się zbierać - oznajmiła Vicky, wyciągając nogi z jeziora, gdy jeden z tostów podpłynął do nich zbyt blisko. - Drugie śniadanie pewnie już się kończy.
   Pożegnałyśmy się więc z Tedem i poszłyśmy na lekcję.
   Z jednej strony lubię poniedziałki za to, że rano mamy bardzo mało zajęć, ale z drugiej strony niechętnie podchodzę do spędzenia dwóch ostatnich lekcji pod rząd razem z rozwrzeszczanymi gryfonami, z otumanionym z miłości Peterem i impulsywną Sandrą na czele.
   Elfiatka stanęła za katedrą.
   - Proszę o ciszę! - Jak zwykle aż podskoczyła lekko, by zwrócić na siebie uwagę. - Gdzie jest Hattpierson?
- W Skrzydle Szpitalnym, pani profesor... ten ostatni mecz...
- Rozumiem - ucięła, spoglądając na klasę swoimi okrągłymi, jakby wystraszonymi oczami. - Dobrze. Kto z was przypomni, co odróżnia od siebie wilkołaka i wampira? Tak, panno McDuck?
   Ale gryfoni już nie słuchali, pochłonięci omawianiem szczegółów kontuzji Hattpiersona na boisku quidditcha. Głupki, nie dość, że mają w garści Puchar Domów, to jeszcze muszą chełpić się tym, iż są faworytami do Pucharu Quidditcha! Jakby wszyscy nie byli już do tego przyzwyczajeni...
- Caldwell, o czym przed chwilą mówiłam?
   Nastała cisza. Peter, który właśnie głośnym szeptem opowiadał swojemu koledze, że w quidditchu mógłby być lepszy od Spella Wooda (specjalnie, żeby Vika to usłyszała), zaczerwienił się jak walentynkowa kartka od Puchona Kevina.
- O... o wampirach?
- Odkrywcze - warknęła Elfiatka, po czym odjęła Gryffindorowi pięć punktów.
   To ich trochę ostudziło.
- Ale, ale pani profesor! - wyrwała się Sandra. - Przecież Pete miał rację, więc czemu...
- Dosyć Kench - przerwała jej Elfiatka, już łagodniej. - Chociaż... skoro jesteś taka chętna do wypowiedzi, może wymienisz nam sposoby na wampira?
   Ja naprawdę bardzo lubię Elfiatkę!
   Sandra zaczęła bełkotać coś, co zapamiętała z Podróży z wampirami Gilderoya Lockharta. Obok niej, Brenda patrzyła z niepokojem i co rusz poruszała ustami w podpowiedzi. Z ławki przed nimi Julia robiła sceptyczną minę, a Quirke, zerkając na Sandrę z politowaniem, półgłosem mówił Sethowi swoje uwagi, na co Elfiatka przerwała wypowiedź Sandry i wywołała do odpowiedzi jego, a on zaczął natychmiast z pamięci recytować podręcznik. W ten oto sposób Ravenclaw zyskał dziesięć punktów, choć Julia i tak pewnie paliła się z zazdrości, że to nie ona wykazała się tą wiedzą, którą zapewne wkuwała godzinami.
   Wyglądało na to, że znowu czekała nas lekcja teoretyczna. W sumie, przecież Elfiatka nie mogła sprowadzić na zajęcia prawdziwego wampira... I w chwili gdy to pomyślałam, ktoś z tyłu wyszeptał:
- Szkoda, że nie ma spotkania z wampirem Sanguinim...
- No...
   Victoire tylko wzruszyła ramionami nad swoimi notatkami. W moim kałamarzu kończył się atrament, wyjęłam więc z torby buteleczkę nowego, zielonego tuszu i zaczęłam pisać.
   Wampiry są to stworzenia znane wszystkim, a więc zaliczane do potworów budzących powszechną grozę...
   I co dalej? Zajrzałam do podręcznika. Z tego co tam wyczytałam, a także ze strzępków wykładu Elfiatki, skleiłam dwa kolejne zdania. Czym wampiry różnią się od wilkołaków... Przewróciłam stronę w książce, ale na kolejnej zaczynał się już nowy rozdział. Zerknęłam do notatek Victoire. Wampiry są zdolne do samokontroli, w przeciwieństwie do wilkołaków... No tak, wilkołaki to przecież najgorsze zło...
   Przez całe dzieciństwo miałem wpajane, że wilkołaki to najgorsze zło.
   Zawiesiłam pióro tuż nad pergaminem. Dlaczego te słowa Teda przypomniały mi się akurat teraz? Obok mnie, Victa pochyliła się nad swoim papierem ze zmarszczonym czołem. Jej ojciec został poraniony przez wilkołaka, ale co miał z tym wspólnego Teddy? Lekko potrząsnęłam głową i skupiłam się z powrotem na swoich notatkach. Wampiry nie przechodzą transformacji co miesiąc... Miesiąc...
   Minęło już pół miesiąca, a McGonagall nadal nie wywaliła Malvy-Loreine!
- Co tu jest grane?... - mruknął za mną Peter znad swojego podręcznika, a ja pokiwałam głową w zamyśleniu. Właśnie, co tu jest grane?
- Jeśli nie rozumiesz Caldwell, możesz zostać po lekcji.
   Zamoczyłam pióro w kałamarzu. Zielony atrament skapnął na ławkę.
   Victoire szturchnęła mnie w ramię.
- Po transmutacji... - urwała i spojrzała w górę z niepokojem.
   Tuż nad nami stała, uśmiechając się, Elfiatka.
- No, co po transmutacji panno Weasley?
   Victę zatkało. Elfiatka nie zwróciła na nią uwagi.
- No, no, Glam... - Podniosła z ławki mój pergamin z notatkami. - Trochę nędznie. Chociaż myślę, że jak napiszesz troszkę więcej, to będzie bardziej zadowalająco.
   Po czym odeszła do ławki Lisy. Szybko złapałam za pióro. Co jak co, ale Zadowalający zawsze się przyda...
- Po transmutacji idziemy do McGonagall - wyszeptała szybko Victoire, nawet nie odwracając głowy od podręcznika.
   Miała szczęście, bo w tym momencie Elfiatka znowu się odwróciła. Podeszła do swojego biurka i zaczęła grzebać w papierach.
- Myślę, że w przyszłym tygodniu urządzimy sobie sprawdzian - oznajmiła głośno.
   Cała klasa (oprócz Julii i Quirke'a) jęknęła. Victoire skrobała piórem zawzięcie.
   W końcu zabrzmiał dzwonek. Ja i Vicky zgarnęłyśmy z ławki książki, po czym razem z innymi wysypałyśmy się z klasy.
   - O co chodzi? - spytałam się Victy, kiedy wyminęłyśmy Filcha, który brudnym mopem próbował pozbyć się pozostałości po łajnobombach.
- To jasne - Vicky ściszyła głos. - Spytamy się McGonagall czemu do tej pory nie wyrzuciła Malvy-Loreine!
   Prychnęłam.
- No tak! "Pani profesor, dlaczego nie wywali pani Malvy-Loreine na zbity pysk? Przecież przyznała się do winy, więc o co jeszcze chodzi?" Nie wydaje ci się to trochę podejrzane?
- Och, Pocky, przecież to oczywiste, że zrobimy to inaczej. Jeszcze nie rozumiesz? Malva-Loreine zleciła nam skradzenie składników i sama się do tego przyznała. Więc my co robimy?
- Zwalamy na nią całą winę i wykopujemy z budy?
- Bronimy jej, Pocky! "Pani profesor, prosimy jej nie wyrzucać, to nie jej wina"... Od razu się wygada czy ją wyrzuci, a jak nie, to czemu.
- Dobra - podjęłam. - Chodźmy do pracowni transmutacji.
   Tak więc kiedy zabrzmiał dzwonek na lekcję, udałyśmy się do klasy McGonagall.
   Pani profesor stała za biurkiem, patrząc badawczo na klasę jastrzębim wzrokiem.
   - Gdzie Hattpierson? - spytała.
- W Skrzydle Szpitalnym, proszę pani... Na ostatnim meczu...
- Dosyć. Wiem, co się stało na tym meczu, nie trzeba mi tego przypominać, w końcu za ten faul odjęłam trochę punktów... Lowendby, weź to i rozdaj każdemu po jednym... Uważaj, jeden żółw wspina się po ściance... Caldwell, ty rozdaj prace domowe. Caldwell! - Klasnęła w dłonie. Peter drgnął i podniósł na nią nieprzytomne oczy. - Naprawdę sądzę, że nie powinieneś siedzieć za panną Weasley... - Kącik jej ust podejrzanie zadrgał. - Proszę bądź tak łaskaw i zamień się miejscami z Ackerley. To o wiele ułatwi prowadzenie lekcji.
   Peter zrobił przerażoną minę. Lisa, widząc, że patrzy na nią połowa klasy, zaróżowiła się. W końcu zamienili się miejscami. Zakłopotanie Lisy jeszcze się pogłębiło, gdy spostrzegła, że jej nowa ławka jest cała zabazgrana przez Petera imionami "Victoire".
- Caldwell! - krzyknęła profesor McGonagall. Peter ponownie spojrzał na nią ze swojego nowego miejsca. - Prace domowe.
   Wstał i zaczął rozdawać prace. Kiedy podszedł do nas, rzucił mi jak najszybciej mój pergamin na ławkę, podając wypracowanie Vice z takim namaszczeniem i czcią, jakby były to co najmniej królewskie insygnia. Zaraz po nim podeszła do nas Paris ze szklanym zbiornikiem. Wzięłyśmy po jednym żółwiu i otworzyłyśmy podręczniki.
   Na tej lekcji udało mi się sprawić jedynie tyle, że mój żółw zaczął wydychać parę. Cóż, jeżeli mam zamienić go w dzbanek na herbatę, to chyba jeszcze mi daleko do perfekcji. Przynajmniej za zadanie domowe dostałem Powyżej Oczekiwań, a to już naprawdę było coś!
   Powtórzyłam szeptem zaklęcie i jeszcze raz przećwiczyłam  ruchy różdżki. A może akcentowanie było złe? Wszystko jest dobrze, po prostu ty się nie skupiasz, odezwał się cichy głosik w mojej głowie. I w tym momencie papierowy ptaszek pacnął mnie w głowę.
   Miałam już tego dosyć. Czemu zawsze muszę obrywać tymi głupimi liścikami?! Już miałam go wywalić, kiedy dostrzegłam, że na jego papierowych skrzydełkach widnieją litery P.G.
   Rozejrzałam się po klasie, jakbym spodziewała się zobaczyć gdzieś Pamellę Goldson, po czym stuknęłam różdżką w ptaszka, a on rozwinął się na mojej dłoni.

  
 Malva-Loreine przekazuje, że jeżeli jej nie wydalą, wyda was McGonagall, albo sama ucieknie. Nie trzymajcie jej w niepewności.

   Gapiłam się na liścik z niedowierzaniem. Kto mógł go przysłać? Odwróciłam głowę. W ławce za mną, Lisa zawzięcie machała różdżką. Gdy spostrzegła, że na nią patrzę, puściła do mnie oko. To ona? Podniosłam do góry liścik pytająco, ale ona tylko wzruszyła ramionami.
   Bardzo dziwne...
   Dźgnęłam Victę różdżką w ramię i podsunęłam jej liścik.
- Kto ci to dał? - Zmarszczyła brwi.
- Nie wiem - odparłam. - Po prostu ktoś mi to przekazał...
   Ale w tym momencie profesor McGonagall zawołała:
- Weasley, Glam! Nie chcę nic słyszeć poza czarowaniem!
   Szybko zaczęłyśmy machać różdżkami.
   "W sumie czego my się spodziewałyśmy - pomyślałam. - Przecież wiadomo, że Malva-Loreine nie jest zbyt cierpliwą osobą"... Przez przypadek stuknęłam żółwia różdżką w skorupę, na co on spojrzał na mnie z wyrzutem.
   A jednak, znowu poczułam niepokój... Właściwie odkąd Malva-Loreine nawrzeszczała na nas na korytarzu, minęło sporo czasu, a jeżeli jej złość się jeszcze podwoiła? Wiedziałam jedno: McGonagall musi ją jak najprędzej wywalić, bo inaczej będzie z nami źle.
   W końcu lekcja się skończyła. Ja i Vika poczekałyśmy aż wszyscy wyjdą z klasy i podeszłyśmy do biurka McGonagall.
- Tak? - Obrzuciła nas wzrokiem fotoradaru. - O co chodzi?
- Chodzi... chodzi o Malvę-Loreine... Bo... pani zamierza ją wyrzucić, prawda?
   Zaległa cisza. Pani McGonagall przyglądała się nam badawczo.
- Cóż, jeszcze nie jest to pewne. Ostatecznie zadecyduje rada pedagogiczna.
- Ale pani jest dyrektorką! - nalegała Vi. - Proszę nam powiedzieć...
- No już dosyć, Weasley - przerwała jej. - Sądzę, że kiedy zapadnie decyzja, zostaniecie o tym poinformowane razem z resztą szkoły... A teraz proszę mnie o nic nie pytać.
   Zrezygnowane, opuściłyśmy pracownię.
- Powiemy to Loreine? - zapytałam ponuro.
- Lepiej nie... -  odpowiedziała Vi. Najwyraźniej i ona nie zapomniała o naszym ostatnim spotkaniu z Malvą...
   Ponieważ był to już koniec lekcji, poszłyśmy do pokoju wspólnego. Wyrzuciłyśmy kota Sary Croft z najlepszego fotela przed kominkiem i zaczęłyśmy pisać wypracowanie dla Booracka. Po jakiejś godzinie, niebo za oknem zrobiło się szare i deszcz zaczął bębnić w szyby. Powoli pokój wspólny zaczął wypełniać się krukonami, aż w końcu zwinęłyśmy kilometrowe pergaminy i udałyśmy się na kolację.
   A na kolacji jak zwykle był gwar. Tysiące głosów rozbrzmiewało pod sklepieniem Wielkiej Sali, śmiejąc się, żartując, szepcząc, rozmawiając, drocząc się i przelatując wzdłuż stołów w rozmowach na temat quidditcha, pracy domowej, nauczycieli, przyjaciół, wrogów, cudzych sekretów i zasłyszanych plotek. Przy stole nauczycielskim Hagrid posilał się z zapałem wielką łyżką, profesor Vector czytała Proroka Codziennego opartego o słoik dżemu, Sinistra siorbała maleńkimi łyczkami ziołową herbatkę, profesor Longbottom przysłuchiwał się wymianie zdań między Elfiatką a Boorackiem, który wciąż zerkał na stoły uczniów w poszukiwaniu największych rozrabiaków, pani Trelawney jak zwykle nie było, a McGonagall, siedząca wygodnie w swoim złotym tronie, prawie nic nie jadła, pogrążona w rozmowie z profesorem Flitwickiem.
   Ja i Victoire usiadłyśmy prawie na samym końcu przy stole krukonów (tym bliżej drzwi), niestety tuż koło rozhukanej grupki tych głupich drugoklasistów z naszego domu. Zasięg naszego wzroku urywał się akurat na Sherry Power, siedzącej na kolanach swojego chłopaka Marka Towera, a pomimo tego i tak usłyszałam nawoływania Brendy. Myślę, że to dlatego Victoire tak głośno zaszczękała sztućcami...
   Przy stole Hufflepuffu jak zwykle prym wiodła Paczka Puchonów, choć właściwie nie wiem, czemu oni tak rzucają się w oczy. Crister i Florence przecież całkiem zwyczajnie karmili się nawzajem kawałeczkami pieczonych kiełbasek. Carrie i Scarlett też zachowywały się raczej normalnie, a zwłaszcza z krukońskiego punktu widzenia, kiedy tak siedziały głowa przy głowie, czytając jakąś opasłą księgę, opartą o wielki dzban soku. Rosalie także niczym nie odbiegała od normy, flirtując z niejakim Barthem Schusterem, o mało co się na nim nie kładąc. Nic zadziwiającego nie było też w zachowaniu Nickie i Seana, którzy walczyli na widelce, czemu sędziowała znudzona Laura.
   Uniosłam głowę i omotałam spojrzeniem stół Slytherinu. Eleanor Smith jadła bez emocji, a jej psiapsiółka sepleniła coś jak zwykle z ożywieniem. Gigi Bulstrode grzebała w swoim talerzu z ponurą miną; ilość nałożonej przez nią sałatki mogłaby odpowiadać żołądkowi kanarka. Teodor Taylor gadał ze swoim kumplem Skandarem.
   Odwróciłam się, by spojrzeć na stół Gryffindoru. Sandra Kench stała ponad stołem, rozpaczliwie wypatrując Petera. Spell Wood prawie nic nie jadł, tylko gapił się na plecy Victoire. O nie, dostrzegł i mnie! Puścił do mnie oko, na co szybko przejechałam wzrokiem o czterech uczniaków dalej, gdzie Peter kulił się na swoim miejscu, zapewne chowając się przed wygłodniałą Sandrą. Teddy dyskutował żywo z jakimś swoim kolegą, który tak zaangażował się w dysputę, że aż ciskał iskry z różdżki na siedzących najbliżej... aż...
   Dostrzegłam Malvę-Loreine.
   Siedziała po obu stronach mając gadających uczniaków, a najgorsze było to, że gapiła się wprost NA MNIE. Takiej mieszaniny złości i wstrętu chyba jeszcze nigdy nie widziałam.
   Wstałam od stołu.
- Gdzie idziesz? - spytała natychmiast Vi.
- Zaraz - rzuciłam tylko. Niech Victoire spokojnie dokończy kolację, ja i tak nie mogłam już jeść. Okrążyłam stół gryfonów, omijając zdesperowaną Sandrę i stanęłam przy Malvie-Loreine.
   Podniosła na mnie mętne oczy znad swojego talerza, który był pusty.
- Czego?
   Zawsze bardziej lubiła Vikę ode mnie. Jeśli chce wyładować na mnie swoją złość, to proszę bardzo, ale najpierw muszę jej wyjaśnić, że wydanie nas McGonagall wyjdzie nam wszystkim na niekorzyść - i nam, i jej.
- Musimy porozmawiać - oznajmiłam. Malva-Loreine uniosła brwi.
- Musimy? Mamy jeszcze mnóstwo czasu - rzekła lekceważąco.
- Musimy porozmawiać teraz.
- Nie, nie musimy. A teraz won.
- Nie dam ci spokoju, dopóki nie porozmawiamy.
- Och, odpieprz się.
   I wtedy w mojej głowie trzasnęło jak z bicza.
- ZAMKNIJ SIĘ I CHODŹ WRESZCIE!
   Kawałek stołu wokół nas ucichł i wlepił we mnie oczy. Zaczerwieniłam się. Nie wiedziałam, że powiedziałam to tak głośno! Na szczęście wszyscy inni nie zwrócili na to uwagi, pochłonięci rozmowami i jedzeniem. Zerknęłam na stół nauczycielski, ale i tam nikt tego nie usłyszał, nawet Boorack, który gapił się teraz z głębokim obrzydzeniem na karmiących się Crisa i Florę.
   Malva-Loreine patrzyła na mnie zimno.
- A więc chodźmy - rzuciła krótko, po czym podniosła się ze swojego miejsca.
   Kiedy szłyśmy wzdłuż stołu wiele głów obracało się za Malvą-Loreine i rozlegało się wiele szeptów. Nie obchodziło mnie to.
   Weszłyśmy do sali wejściowej.
- No co? - spytała Loreine ze znudzeniem, wsuwając w usta mugolską gumę do żucia.
   Wzięłam głęboki oddech.
- McGonagall mówi, że nie wie, kiedy wylecisz. Wszystko zależy od decyzji rady.
   Malva-Loreine milczała. Przez chwilę żuła tylko gumę jak gumochłon.
- Chciałaś chyba powiedzieć: nie wie, czy w ogóle wylecę - odezwała się w końcu.
   Teraz to ja milczałam. Malva uśmiechnęła się pod nosem w dość przygnębiający sposób, tak jakby równocześnie miała się roześmiać i rozpłakać.
- Ach, tak... - wyszeptała, po czym odetchnęła głęboko, zaciskając mocno powieki. Zastygła na chwilę w tej pozie, mówiąc: - A więc nic jeszcze nie wiadomo. I ani ty, ani ta mała wila, ani nawet McGonagall nic nie wiecie...
   Urwała, po czym otworzyła oczy.
- WIĘC KIEDY K**** BĘDZIE NIBY WIADOMO?! KRETYNKĘ ZE MNIE ROBISZ?! NIE BĘDĘ TU SIEDZIEĆ JAK JAKIŚ ŻAŁOSNY DZIECIAK, KIEDY MOJA MATKA MOŻE W KAŻDEJ CHWILI...
   Więcej nie powiedziała, bo zadławiła się gumą do żucia. Chciałam uderzyć ją w plecy, ale ona odtrąciła moją rękę ze wstrętem. W końcu, kiedy jej oczy do reszty wypełniły się łzami, wypluła gumę na podłogę.
- Wiesz, czemu McGonagall nie chce mnie wywalić?! Wiesz czemu?!! - Chwyciła mnie za szatę i potrząsnęła. Teraz mówiła tak szybko, że ledwo co nadążałam z przeprowadzaniem jej słów z uszu do mózgu. - Bo byłam jedną z lepszych w tej szkole, tak, Malva-Loreine była najlepsza w szkole, dobrze słyszałaś! - Na widok zdumienia na mojej twarzy aż się roześmiała, lecz nawet bez cienia wesołości. - Uważała mnie za wielki talent, nawet jak zje***am Sumy, nawet jak sama nie przepuściła mnie do następnej klasy! Chciała zatrzymać mnie w szkole, bo przecież nie mogę się k**** zmarnować, sra na to, że matka może wykitować, nie, bo Malva-Loreine jest tak cholernie, zaje**ście zdolna, że trzeba ją za wszelką cenę wsadzić po szkole do usranego Ministerstwa!
   W tym momencie drzwi Wielkiej Sali huknęły i pierwsi uczniowie wracający z kolacji wysypali się do sali wejściowej. Malva-Loreine patrzyła na mnie z wściekłością, nawet nie bacząc na to, że po jej twarzy płyną strugi łez; za nią jakiś uczeń zaklął cicho, kiedy wdepnął w wyplutą przez nią gumę do żucia.
   - Tu jesteście...! - To Victoire stanęła obok nas. Malva zignorowała ją.
- Nie będę tutaj dłużej siedzieć - wysyczała cicho. - Jeszcze dzisiaj będę w Londynie.
   Victa wytrzeszczyła na nią oczy, podobnie jak ja. O czym ona na Irytka mówi?...
    Loreine otarła szorstko mokre policzki.
- I co się tak gapicie? - Cofnęła się o jeden krok, a potem o drugi. - Powiedziałam wam, że jeszcze dzisiaj będę w Londynie! - Zaczęła iść coraz szybciej do tyłu, aż w końcu odwróciła się i już biegiem dopadła do dębowych drzwi.
- C-co? - Vicky była kompletnie zdezorientowana. - O co...
- HALO!
   Ja i Victa obróciłyśmy się w miejscu jak frygi. Z Wielkiej Sali biegł ku nam Boorack, czerwieńszy na twarzy niż zwykle.
- Proszę się zatrzymać!! Uczniom nie wolno wychodzić na dwór po kolacji!!!
   Ale Malva-Loreine wypadła już na zewnątrz. Boorack popędził za nią, wrzeszcząc:
- PANNO BAT! PROSZĘ TU NATYCHMIAST WRACAĆ!!
   Po chwili i za nim trzasnęły wrota. Ja i Vicky wciąż stałyśmy w miejscu jak wryte.
- O co chodzi? - wydukała Vika, całkowicie oszołomiona.
- Chodź! - Chwyciłam ją za rękę i wybiegłyśmy z Zamku.
   Choć słońce już zaszło, było jeszcze jasno. Powietrze pachniało deszczem, którego krople skrzyły się w mokrej trawie. Ja i Victoire popędziłyśmy za Boorackiem, wciąż wrzeszczącym:
- PROSZĘ SIĘ ZATRZYMAĆ, BO ODEJMĘ PUNKTY GRYFFINDOROWI...!!!
   Ale Malva-Loreine biegła o wiele szybciej od Booracka i wcale nie zamierzała się zatrzymywać, tak samo jak guzik obchodziły ją punkty gryfonów. I nagle coś zobaczyłam...
   Od stadionu quidditcha szła w stronę Zamku grupka ludzi w żółtych szatach. To drużyna puchonów wracała z wieczornego treningu, który znacznie się przedłużył. Niektórzy z nich wciąż nieśli Zmiatacze.
   To wydarzyło się błyskawicznie. Zdążyłam tylko zobaczyć, jak Malva-Loreine wyciąga różdżkę - i już miotła wyrwała się ku niej z rąk jakiegoś puchona, Malva wskoczyła na nią...
- NIEEE...!!!
   Wystrzeliła w powietrze. Puchoni z drużyny jeszcze coś krzyczeli, ale ona już ich nie słyszała, gdy szybowała ponad jeziorem...
- CO...?
   To Boorack przewrócił się w pełnym biegu. Dogoniłyśmy go i pomogłyśmy mu wstać; całą twarz miał w ziemi, zębami werżnął w trawę.
   Malva-Loreine przeleciała ponad bramą Hogwartu.
   Cóż, myślę, że chyba zdąży przed północą do Londynu.



__________________________________________



10 225 wyświetleń!
Dziękuję Wam wszystkim, a w szczególności oczywiście tym osobom, które regularnie wyświetlają tego bloga. Pragnę również nadmienić, iż poprzedni rozdział uzbierał najwięcej wejść ze wszystkich, a mianowicie ponad 300.
Może dla niektórych to niewiele, ale ja się cieszę ^^
(No dobrze, dobrze. Wiem, że te wyświetlenia to tylko dowód na to, że nie wyrabiam się z rozdziałami, ale udawajmy, że tak nie jest i mój blog naprawdę cieszy się popularnością xD).
Równocześnie przepraszam za słabą frekwencję na Waszych blogach... Ale niedługo Święta, więc na pewno nadrobię zaległości.
No właśnie. Jak było lato, w moim opowiadaniu odbywały się Święta - 
- teraz, gdy my mamy Boże Narodzenie, Teddy, Pocky i Vicky zbliżają się coraz bardziej do lata...
Mam nadzieję, że dzisiejszy rozdział Wam się podobał, nie wypalił Wam oczu, a co najważniejsze, dedykuję go wszystkim czytelnikom razem i z osobna, w związku z nadmienionymi wyżej okolicznościami...
(Dobijamy teraz do 20 000? :D) 
Piszcie!
Nox/*
~ Tita