czwartek, 30 listopada 2017

2.12 Mroczne znaki

Pauline Mary Glam




   — Nie, nie, nie!
   Victoire Weasley trzy razy uderzyła pięścią w swoją poduszkę.
   Aż trzy razy.
   A więc był to już wyższy poziom determinacji.
— Nie ma żadnego nie! Musisz zejść na śniadanie, bo inaczej Spell pomyśli, że nie możesz jeść z powodu złamanego serca...
— Nie wymawiaj tego imienia...!
— No dobrze... Ten Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać...!
   Vi wydała z siebie jakiś nieartykułowany odgłos pełen bólu i rozpaczy, po czym zakopała się w kołdrę, a ja ze stoickim spokojem odłożyłam szczotkę na szafkę nocną, równocześnie poprawiając swoje włosy w lustrze - idealnie rozczesane, miękkie i gładkie, w sam raz na dzisiejszy szlaban u Booracka... na tę myśl uśmiechnęłam się gorzko do swojego odbicia. Była sobota, piękny zimowy poranek, lśniący tysiącem śnieżynek osiadłych na gałązkach nagich drzew i dzwoniący błyszczącymi soplami lodu, od randki Wooda z Victoire minął już cały tydzień - masa czasu! - a ona wciąż uważała (nie do wiary...!), że ma poważniejsze problemy ode mnie!
   — Już nigdy nie wyjdę na światło dzienne! - dobiegł teraz spod kołdry jej przytłumiony głos, pełen żałosnej skargi do tak trudnych wymagań, jakich stawiało przed nią niesprawiedliwe, bezlitosne życie. - Już nigdy nie pokażę się nigdzie publicznie... Będę pobierać opłaty od ludzi, którzy będą chcieli na mnie patrzeć...
— Spokojnie, Brenda robi to już za ciebie... - powiedziałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.
— Aaaaaarghh!! - krzyknęła Vicky, po czym odrzuciła kołdrę na bok, spod której wyfrunął w powietrze główny powód jej obecnej histerii, zatoczył piękny łuk ponad metalowym grzejnikiem, po czym pacnął smętnie na podłogę obok mojego łóżka.
   A co było tym powodem...? Jakżeby inaczej: Accio Plota.
   "MEGA HIT: Spell Wood i Victoire Weasley - PIĘKNA I BESTIA (czyli jak to się stało, że król mioteł zaraził się od wili trądzikiem)".
   Drukowanie tego "najwybitniej wystrzałowego i najsuperowszego numeru całego roku, lat, a nawet życia Brendy i wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek przewinęli się przez tę szkołę", słowem, najlepszego wydania Accio Ploty w całej tysiącletniej historii Hogwartu, zajęło Brendzie przez cały tydzień.
   Wielkie neonowe litery na ekskluzywnej, błyszczącej okładce z droższego papieru, wrzeszczały wszem i wobec o wydaniu specjalnym gazetki ("dopłać sykla więcej, a otrzymasz kopa Veritaserum!!!!!"), a na ruchomej, kolorowej pierwszej stronie (Brenda i Sandra musiały chyba zaciągnąć kredyt w Gringottcie, żeby to opłacić), widniał nie kto inny jak dziobaty, pryszczaty i obrzydliwy Spell Wood, w otoczeniu lśniących jak złoto nocników Skrzydła Szpitalnego, usiłujący w panice ukryć się za krawędzią okładki. W lewym dolnym rogu widniało pomniejszone zdjęcie Victoire, a właściwie jej ćwierćprofilu, zrobionego przez paparazzich w bibliotece, na którym prezentował się wyjątkowo tajemniczo, zwłaszcza w towarzystwie sekretnej notatki: "Czyżby panna Weasley skrywała mroczną stronę...?". Wszystko to otoczone było wielkim sercem, a wizerunki Wooda i Vi oddzielone były na ukos piorunem, który "wybuchał" wciąż z chmurki, na której napisane było "O TYM SIĘ MÓWI"; zupełnie, jakby chodziło o jakieś zerwanie stulecia!
   Cóż, trudno winić Victoire o to, że się załamała. Zwłaszcza, że wydanie specjalne Accio Ploty zawarło w sobie dodatkowe dziesięć stron, aby pomieścić cały artykuł o tejże sensacji.
   Z drugiej jednak strony, to nie Victoire widniała na okładce z pomidorem zamiast twarzy! I to nie Victoire była pytana wciąż czy zakłada warzywniak z Boorackiem Juniorem... i to nie Victoire miała dzisiaj szlaban u Booracka Seniora!!!
   — Musisz zejść na śniadanie, żeby pokazać wszystkim, że masz gdzieś to, co mówią! - zawołałam, kopiąc Accio Plotę, która zgrabnie wsunęła się pod łóżko Brendy. - A Spe... to znaczy, Sama-Wiesz-Kogo i tak tam nie będzie, dzisiaj ma mecz, więc ma ostatni dzień na to, żeby pozbyć się swoich pryszczy.
— Taaa... przynajmniej to jedno mi się udało - rzekła Vi smętnie, oplatając kolana ramionami i opierając się o nie podbródkiem. - Sama nie wiedziałam, że potrafię tak mocno rąbnąć kogoś urokiem...
— Widzisz, masz w sobie całe pokłady nieodkrytych mocy. - Chwyciłam za kosmetyczkę i udałam się do łazienki. - I masz ich teraz użyć, żeby zejść na śniadanie!
  Ale Victoire tylko opadła bez życia z powrotem na poduszki.
   Odkręciłam wodę w kranie i spojrzałam na swoje odbicie w lustrze nad umywalką. "A ty użyj dzisiaj swoich mocy, aby przetrwać kolejny szlaban u Booracka"... Nałożyłam pastę do zębów na szczoteczkę...
   Czy mi się zdaje, czy coś tutaj cieknie...?
   No tak. Brenda jak zwykle nie dokręciła wody w prysznicu. Odwróciłam się i wzdrygnęłam gwałtownie - ale było to tylko moje poranne, lustrzane odbicie, które łypnęło na mnie podkrążonymi oczami. Pasta do zębów skapnęła mi ze szczoteczki na podłogę.
   Ogólnie coś strasznie zimno w tej łazience.
   No tak... Ta wariatka Julia zostawiła tu okno otwarte na całą noc, po tym jak Brenda urządziła tu sobie saunę... Chłód wspinał się po moim karku jak lodowaty ślimaczek... Zaczęłam szorować zęby, próbując otrząsnąć się z zimna.
    Wyplułam pastę i sięgnęłam do kranu - lecz moja ręka zatrzymała się nagle w połowie drogi.
   W umywalce wcale nie było piany z pasty do zębów. Ale nie była to też krew... To było coś ciemnego, co błyskawicznie wślizgnęło się w odpływ...
   Czy to jest jakaś pasta do zębów z Magicznych Dowcipów Weasley'ów...?
   W misie umywalki została tylko czarna, śluzowata smuga. Spojrzałam w lustro... to, co miałam na buzi, też nie było pastą do zębów... coś brudnego i szlamowatego ściekało mi powoli z kącika ust...
   — Pauline?!
   Drzwi huknęły i w progu pojawiła się Victoire, ubrana na popielato-niebiesko, z włosami splecionymi w idealny francuski warkocz.
— Siedzisz tu już całe wieki! I czemu cała jesteś w paście...?
   Przez moment stałam całkowicie sparaliżowana, nie wiadomo czy z zimna, z szoku spowodowanego jej gwałtownym wejściem, czy tym, co właśnie zobaczyłam, aż w końcu spojrzałam znów w lustro i zamrugałam oczyma - buzię miałam całą w białej pianie, ani śladu nie zostało po... tym czymś...
   ...cokolwiek to było...!
   Czym prędzej wypłukałam usta i wyszłam za Victoire z łazienki, w biegu strącając tubkę pasty z umywalki w kąt.
   Wszystko przywidzenia... to pewnie od tego ustawicznego stresu. Albo od tego, że szlabany u Booracka są tak ściśle związane z babraniem się w śluzie...!
   Na śniadaniu gwar był jeszcze jak nigdy. Co dziwniejsze, wszyscy gadali, ale tylko na dwa tematy: pierwszym była Accio Plota, drugim dzisiejszy mecz gryfonów z krukonami. Victa przeszła wzdłuż stołu Ravenclawu z ostentacyjnie uniesionym podbródkiem, zupełnie jakby położenie jej nosa ponad poziomem wbijanych w nią spojrzeń miało zapewnić jej nietykalność. Na całe szczęście nie musiałyśmy wybierać miejsca jak najdalej usytuowanego od Brendy, ponieważ ona sama nie marnowała czasu na jedzenie, lecz latała wciąż między stołami, wymachując Accio Plotami dodrukowanymi w nocy (pierwszy nakład wyczerpał się jeszcze tego samego dnia, w którym się pojawił).
   — Accio Plota! Accio Plota! Najgorętsze niusy z życia gwiazd, tylko u nas...!
— Że też McGonagall pozwala na takie coś... - pokręciłam nosem z dezaprobatą, obserwując, jak Sandra dołącza się do handlowania. - To Wielka Sala, czy jakiś bazar...
— Ale spójrz, McGonagall nie ma... - Victoire wskazała na stół prezydialny. Rzeczywiście, złote krzesło dyrektora było puste. - Ostatnio coś nie najlepiej wygląda, może to dlatego...
— Albo coś jej tak strzyknęło w kręgosłupie, że nie może wstać - podsunęłam, zajmując miejsce przy stole. - W końcu reumatyzm nie wybiera... a jak jeszcze chwyciły takie mrozy...
— A ja myślę, że coś jest naprawdę na rzeczy... - Victa zniżyła głos, ignorując drugoklasistów z Hufflepuffu, którzy wyciągali szyje w jej stronę, jakby mieli zamiar przemienić się w żyrafy. - Jakoś tak... zmizerniała, przygarbiła się, sama nie wiem... W ogóle widziałaś, że ostatnio zaczęła chodzić o lasce...?
— McGonagall o lasce? - powtórzyłam z niedowierzaniem. - To nawet nie brzmi dobrze. 
— Ale jak tak dalej pójdzie... - Vi wyprostowała się na ławce i chwyciła za dzban parującej herbaty imbirowo-cynamonowej, zawieszając swoje niedokończone zdanie w powietrzu między nami. Odwróciłam wzrok od pustego złotego krzesła.
   Jednym spojrzeniem zlustrowałam dobra sprezentowane tuż przede mną na stole. Gorące racuszki z jabłkami, subtelnie opruszone cukrem pudrem, to było to, czego potrzebowałam teraz najbardziej... Nagle przed oczami stanął mi znów obraz siebie z czymś brudnym skapującym mi z ust... Otrząsnęłam się szybko i chwyciłam za złoty widelec.
   I już miałam nakłuć na niego to jedzenie bogów, kiedy nagle...
   — Victoire Fleur Ronaldzie Weasley!!!
   Rozległ się huk i Dominique Weasley, odziana w granatowy sweter od quidditcha, cisnęła swoją miotłę na wolne miejsce na ławce, rozpryskując wokół zlepki mokrego śniegu. Wszyscy wzdrygnęli się - nawet Julia i Quirke, którzy tak namiętnie omawiali procedury podczas egzaminów, że omal nie trafiali widelcami do swoich talerzy i ust. Lisa aż przewróciła swoją wystygłą czekoladę, która rozlała się tak spektakularnie, że aż ściekła po drugiej stronie blatu. Za Domie pojawiła się zdyszana Fiffie i Jake, ten ostatni również w stroju do quidditcha i z czarnymi  włosami całymi w śniegu, tak że wyglądał jakby on również był posypany cukrem.
   Victoire natomiast wyglądała na najbardziej zaskoczoną.
— C-co? - wyjąkała, a na jej policzkach pojawiły się buraczkowe plamy, kiedy Dominique wyjęła (jakżeby inaczej) Accio Plotę, rozwinęła ją i zaczęła czytać roztrzęsionym głosem:
Jednym z naocznych świadków spotkania Victoire i Spella, była Nannah Stone, drugoklasistka z Ravenclawu o niebywałym poczuciu stylu i szyku... blablablablabla, "ale pokazałam jej, gdzie jest jej miejsce i nie chwaląc się, wytargałam ją trochę za te jej wypalone, plastikowe kudły"...! NAPRAWDĘ DAŁAŚ SOBĄ POMIATAĆ TAKIEJ DEBILCE, JAK NANNAH?!
— Ale... ale... - Victoire spojrzała na mnie w popłochu. - Ona mnie po prostu zaskoczyła...
— No i co z tego?! - Dominique z szewską pasją cisnęła Accio Plotę na stół. - Już sama ta randka ze Spellem była kretyństwem, ale to?! "Jestem Victoire Weasley, nikt nie będzie tak traktował Victoire Weasley"... Ta, jasne!
— Ale co ja niby miałam zrobić! - zawołała Vi. - Miałam zrzucić ją ze schodów?!
— Serio...? - odezwał się Jake, a wszyscy spojrzeli w jego stronę. - Rzuciłaś klątwę na starszego kolesia, a nie dałaś rady dwunastolatce...?
   Victoire zatkało. Dominique założyła ręce na piersiach, natomiast Fiffie spojrzała na Jake'a sceptycznie.
— A tak konkretnie, to kto prosił cię o zdanie, co? Bo jakoś nie widzę tu nikogo, kto byłby nim zainteresowany...? - zapytała nie bez nutki pogardy. - Może lepiej zająłbyś się pilnowaniem swojej dziewczyny, bo najwyraźniej bardziej jara się tym, że Spell złapał ją za rękę, niż że mija właśnie wasza rocznica...
— No właśnie! - wybuchła znowu Domie, odwracając się ponownie w stronę Vi. - Nie dajesz sobie rady z Nanną i jeszcze pozwalasz na to, żeby Wood ratował cię z opresji...
— Chwila, moment! - zawołałam, unosząc w powietrze widelec z nakłutym na niego racuchem. - Powinnaś być dumna z Vi, skoro to dzięki niej Wood jest teraz cały w pryszczach...!
— Ale ja jestem dumna! - obruszyła się Di obrażonym tonem. - Tylko czemu nie zrobiła tego przed tym rande-vous...
— Skoro tak cię to wkurza, to może przyłóż się na tym meczu i dobrze pokieruj tłuczkiem, co? - odezwała się Vicky kwaśno, po czym wstała od stołu. - A teraz merci beaucoup za obrzydzenie mi całego śniadania. Zobaczymy się na stadionie...
   Po czym wzięła talerz z racuchami i pomaszerowała z nim w stronę wyjścia, znowu niemal wciągając sklepienie nosem - jednak nawet ona nie była w stanie zadrzeć głowy tak wysoko, jak wszyscy ci, którzy gapili się na nią, gdy przechodziła.
   Zapadło milczenie. Fiffie i Jake zerkali na siebie ukradkiem, próbując równocześnie udawać, że na siebie nie patrzą, robiąc to za plecami Dominique, która usiadła przy swojej miotle z naburmuszoną miną.
   — No i co, zadowoliła cię ta scena...?
   Spojrzała na mnie spode łba, po czym wzięła ciastko korzenne i zanurzyła w herbacie.
— Robię tylko to co do mnie należy - rzekła z miną kogoś głęboko przekonanego o swoim przeznaczeniu. - To oczywiste, że beze mnie Victa nie dałaby sobie rady w życiu.
   Po czym zaczęła przysuwać do siebie wszystkie półmiski jakie miała w zasięgu rąk, zastrzegając, aby nikt się teraz do niej nie odzywał, ponieważ musi skupić się na nabieraniu energii przed meczem, który nazwała Oficjalnym Publicznym i Ostatecznym Skopaniem Tyłka Wiadomo Kogo  (a także swoim Skromnym Acz Spektakularnym Debiutem).
    Tego dnia pogoda była mroźna, ale rześka i klarowna. Słabe zimowe słońce, nie mając już sił, aby świecić, dokładało wszelkich starań, aby odbijając się w białej połaci śniegu, ostatecznie wszystkich oślepić. Śnieg już nie padał (być może w końcu się wyczerpał), ale i tak jezioro znikło tak, jakby w ogóle nigdy nie było go na szkolnych błoniach, tak jego zamarzniętą taflę zasypały zaspy. Drzewa w Zakazanym Lesie wyglądały jak świąteczne dekoracje wykonane z białego druciku, chatka Hagrida jak domek z piernika polany lukrem, sam Hagrid jak yeti, a stadion jak bardzo zimne i bardzo tłoczne miejsce, gdzie żaden normalny odludek nigdy nie chciałby przebywać.
   Od dębowej bramy aż po zabudowę stadionu ciągnął się cały sznur uczniów - złoto i czerwień mieszały się z brązem i granatem, stanowiąc jedyny kolorowy akcent w tej monochromatycznej scenerii.
   — Widziałeś w co ubrała się Pomyluna? - To był koleś, który szedł przede mną, Fiffie i Victoire, a zwracał się do swojego milczącego kolegi w czapce ze smętnym pomponikiem. - Te ogromne, zaczarowane skrzydła? Niech mnie, o mało co nie oberwałem, jak przechodziła...! A ten dziób?! Skąd ona go wytrzasnęła, zabiła jakiegoś hipogryfa?!
   Milczący chłopak tylko wzruszył ramionami. Gaduła paplał dalej:
— No, ta to jednak jest wierna dawnemu domowi. Ciekawy jestem, czy jakikolwiek krukonek pokazałby się w czymś takim. Patriotyczna babka! Chociaż świruska... Ale o czym ja... a, tak! Wood wtarł w siebie wczoraj chyba całą beczkę ropy czyrakobulwy, więc znowu jest jak młody bóg... Aż musiałem przebrać się w Zamku, bo po prostu nie mogłem dostać się do szatni przez te zwariowane laski! Chyba wszystkie ubzdurały sobie, że Wood ma teraz wielce złamane serce... I to jeszcze po tym artykule w tej całej Accio Plocie...
   Chłopak w pomponiku prychnął.
— Aż nie do wiary, że takie coś redagują krukoni! - zawołał z niedowierzaniem gadatliwy koleś. - Może jednak oni wszyscy są stuknięci...? Jak jej tam, tej szczurowatej... Bryndza?
   Ja, Vi i Fiffie wymieniłyśmy spojrzenia.
— No i jeszcze ta walnięta Sandra Kench. Właśnie, a gdzie Caldwell, co? Założyłeś się z nim o to, że z buźką Wooda znów coś się stanie...?
— O całe dziesięć galeonów.
   Jakaś dziwna zaciętość zabrzmiała w głosie Teda Lupina, choć ledwo co dosłyszalna, zwłaszcza przez gruby szalik. Spojrzałam bardzo szybko na Victoire, która gapiła się na jego plecy - jej rysy jakby się wyostrzyły, a usta zacisnęły w wąską, groźną linię.
   — To co, ja lecę! - oznajmił gaduła, kiedy doszliśmy już do wejścia na stadion. - Dowalę Woodo... to znaczy, krukonom.
   Po czym zniknął, zaskakująco szybko jak na kogoś o tak zaokrąglonej postaci. Przyspieszyłam kroku, gdy nagle poczułam uścisk na swoim przedramieniu - było już jednak za późno, bo zanim zarejestrowałam wyraźne ostrzeżenie w oczach Vi, z moich ust już wydarło się:
   — Hej... HEJ!
   Teddy odwrócił się - spod jego czapki wystawały popielate kosmyki, ale to z całą pewnością był on.
— Och - powiedział na nasz widok, raczej nie mogę stwierdzić, że z wielkim entuzjazmem. - Taaa... hej.
— Hej! - zawołała Fiffie.
— Hej.
   Victoire nie powiedziała "hej". Wbiła tylko ręce w kieszenie i wgapiła się gdzieś w górę, jakby oczekiwała, że zaraz zacznie padać deszcz z czekoladowych żab, po czym dopiero po kilku sekundach, gdy przekonała się, że nic takiego się nie dzieje, w końcu jej wzrok zjechał na twarz Teddy'ego - po czym zrobiła taką minę, jakby to on był wielką czekoladową żabą - czyli rzecz jasna wielce zdziwioną.
— Ach...! Ted Lupin. - Uśmiechnęła się sztucznie. - Więc teraz ty i Peter założyliście Klub Nienawiści do Spella... - Ostentacyjnie uniosła kciuk do góry tuż pod jego nosem. - Jestem naprawdę pod wrażeniem...!
   Teddy wykrzywił się w lekkim uśmiechu, unosząc brwi, jakby go bardzo rozczulił ten widok.
— Zawsze możesz do niego dołączyć, jak chcesz...!
— Nie, dziękuję - odparła uprzejmie Vi. - Wolę założyć własny, raczej coś w stylu... niech pomyślę... Klubu Ignorowania Istnienia Kolesi Którzy Chcą Posiąść Władzę Nad Moim Życiem...?
   Po czym, jak to miała w zwyczaju, uniosła głowę i pomaszerowała w stronę wejścia na trybuny krukonów.
   Fiffie zmarszczyła brwi.
— Władzę nad jej życiem...? Rozumiem, że laska ma powodzenie, ale żeby od razu mówić o jakiejś władzy nad życiem...?
   Ale ja podeszłam już do Teda i chwyciłam go za rękaw, równocześnie rozglądając się, czy Brendy nie ma nigdzie w pobliżu.
   — Co jest z wami? Czemu już od tygodnia Vi się na ciebie tak wścieka...?
   Fiffie również zbliżyła się do nas konspiracyjnie, nadstawiając uszu ciekawie, na co Teddy zrobił jeszcze bardziej zakłopotaną minę.
— Eee... no bo...
   Zawahał się i urwał. Spojrzałam na niego znacząco, przykrzywiając głowę.
— Teddy... chodzi o tę randkę z Woodem? No przecież możesz mi powiedzieć!
— Właśnie! - wypaliła Fiffie. - Przecież i tak wiemy, że jesteś zazdrosny...
— Co?! Nie! - Aż wyrwał rękawy z naszego uścisku, bo teraz już obie trzymałyśmy go z dwóch stron, gapiąc się na niego wyczekująco. - Ale jeśli usłyszy to ktoś ze szpiegów Accio Ploty, to Brenda ma już gotowy temat na następny numer, rozumiecie...? - Zmierzył nas surowym spojrzeniem, po czym westchnął z rezygnacją. - No to... pamiętacie, jak w zeszłym roku Vi poszła na randkę z Peterem...
— No pewnie, w końcu ich wtedy podglądaliśmy... - zaczęłam, po czym nagle cofnęłam się ze zgrozą. - NIE...
   Teddy tylko rozłożył ręce, uśmiechając się ze skruchą.
— Tak.
— Nie! - zaprzeczyłam. - Nie zrobiłeś tego...! No chyba... nie jesteś aż tak...
— COOO - Fiffie aż wytrzeszczyła oczy. - Ty głupku...!
— Dzięki! - zawołał Ted z goryczą. - Tak, głupek ze mnie i co z tego! To nie ja umawiam się na randki z parszywymi, plugawymi i żałosnymi sukinsy... zresztą nieważne, zaczyna się mecz i Victoire pewnie już zajęła wam miejsca...
   Po czym odwrócił się i odszedł bardzo pospiesznie, aż podrygiwał smętny pomponik dyndający u jego czapki.
   Ja i Fiffie spojrzałyśmy po sobie, obie jednakowo zbite z tropu tą sytuacją.
— Czy on przypadkiem nie śledził nas w zeszłym roku w Zakazanym Lesie...? - Fiffie zmarszczyła brwi.
   Wzruszyłam ramionami, patrząc w zamyśleniu na tysiące śladów w śniegu, wśród których były również ślady Teddy'ego Lupina. Coś się z nim działo, niezaprzeczalnie coś się z nim działo - tylko co? Dlaczego nie chciał mi nic powiedzieć? I dlaczego Victoire też nic mi nie powiedziała...?
   I jak zwykle to ja muszę się martwić sprawami naszej przyjaźni...!
   Leah Jordan jak zawsze komentowała mecz takim tonem, jakby nawet lekcja z profesorem Binnsem była ciekawsza niż to, co dzieje się na stadionie.
   — I uklęknijcie narody przed złotym składem Gryffindoru, oto oni... Indor, eee, to znaczy Turkey, Collins, Watson, Lover, Pickering, McRider iiiiiii... WOOD POZBYŁ SIĘ PRYSZCZY, juhuuuu...
   W jedną sekundę smętne "juhu" komentatorki zagłuszyły piski i wrzaski pełne uwielbienia.
— A oto drużyna krukonów, która być może ma jakieś szanse dzięki tyranii swojej kapitanki, oto...Cole, Pattinson, Robins, ten oszołom, jak mu tam... a, Rogers, Weasley, ale nie ta, o której myślicie,  Star, iiiiii... Power...
   Mark Tower poderwał się z ławki, obok której przechodziłyśmy, obsypując wszystkich popcornem.
— "Weasley, ale nie ta, o której myślicie"?! - powtórzyłam, starając się bez uszczerbku na ciele i umyśle przecisnąć się obok miejsca Bacy Phellps, która właśnie głośno tłumaczyła komuś jak rozeta większa od jej głowy dopięta do jej czapki ponoć wrzeszczy za każdym razem, gdy Ravenclaw zdobędzie gola.
— Tiaaa... - wydyszała Fiffie, kiedy i jej udało się przecisnąć obok Bacy sprawiającej wrażenie buchorożca na cienkiej i kruchej ławeczce. - Założę się, że niezbyt jej się to spodobało...
   Victoire siedziała na samym szczycie trybun, już od pierwszych chwil meczu obserwując wszystko uważnie przez lornetkę. Ja i Fiffie zajęłyśmy miejsca koło niej. Zlustrowałam wzrokiem trybuny poniżej: Brenda rzecz jasna stała tuż przy barierce, ze swoim staroświeckim aparatem w pogotowiu, a obok niej samonotujące pióro wręcz szalało na lewitującym papierze, tuż koło niej Nannah (jako jedyna z rozetką w barwach Gryffindoru, ale bardzo malutką) stawała na palcach, by jak najlepiej widzieć swojego ukochanego (dziwię się, że nie zabrała ze sobą lunety), w pierwszej ławce siedział Mark Tower ze swoim wielkim popcornem, obok niego Matthew Lion, przyjaciel Domie, Fiffie i Jake'a, dostrzegłam również Lisę cisnącą się między jakimś kujonem, który podczas meczu studiował Quidditch przez wieki, a... Luną Lovegood, która zamiast zajmować miejsce wraz z innymi nauczycielami, postanowiła siać zamęt na trybunach Ravenclawu za pomocą swoich wielkich, łopocących skrzydeł. Julii rzecz jasna nie było, Quirke'a tak samo... za to Seth siedział z naburmuszoną miną, wyglądając tak, jakby jego spojrzenie miało zaraz strzelić piorunem w grających - a w szczególności w jedną grającą, której złoty kucyk powiewał na wietrze (Dominique wygryzła go z pozycji pałkarza, którą piastował w zeszłym roku)... Swoją drogą, wygląda na to, że Seth Sorens ponosi same porażki, jeśli chodzi o obie siostry Weasley... Tylko gdzie jest Simon...?
   — Jeszcze tylko uścisk dłoni kapitanów...
   Szybko spojrzałam w dół na stadion; Sherry Power i Spell Wood podali sobie ręce tak mocno, jakby jedno drugiemu chciało wyrwać ramię.
— Kafel w górę... i ruszyli...
   Znów słowa komentatorki zagłuszył wrzask tłumu.
   Czternaście postaci ubranych w szkarłat i granat poderwało się w powietrze. Victoire trzymała lornetkę tak mocno, że aż pobielały jej knykcie.
— No chyba się nie denerwujesz! - parsknęła Fiffie z niedowierzaniem. - Przecież Dominique ćwiczyła przed tym meczem codziennie przez dwa miesiące rano i wieczorem...
— No i co z tego?! - Vi odjęła lornetkę od twarzy. - Wypadek zawsze może się zdarzyć...
—  Wypadek? - powtórzyłam. - Jaki wypadek! To ONA jest tu od tego, żeby innym działy się wypadki...!
— Gryfoni przy kaflu, jakżeby inaczej, Collins podaje do Watsona, Watson do Collinsa, Collins do Watsona... ludzie, rozumiem, że się kumplujecie, ale bez przesady... No i w końcu, Lover ma kaf... aaa, już nie... Krukoni przejmują kafla, to chyba Pattinson, jedno z nowych odkryć... Leci tak, że chyba zaraz rozwali się o Wooda... A to pech, Wood obronił, no kto by się spodziewał...
   Na naszych trybunach rozległ się jęk, ponad który przebił się okrzyk Nanny:
— Tak...!
— Co ona w ogóle tu robi?! - wykrzyknęłam z oburzeniem, wznosząc ręce do nieba. - Czy ona przypadkiem nie powinna kibicować Jake'owi, przecież niby z nim "chodzi"!
— Nawet nie próbuj tego zrozumieć... - rzuciła Fiffie lekceważąco, podczas gdy Vi znów przyłożyła lornetkę do oczu, które latały jej to w tę, to w tamtą stronę, jakby czytała jakiś szalenie interesujący artykuł. - Przynajmniej Jake też ma motywację, żeby rozwalić Spella...
— Czy w ogóle istnieje ktoś, kto nie chce go rozwalić...? - zapytałam. - Power go nie cierpi, to jasne, Dominique też chce go zniszczyć, a teraz jeszcze Jake...
— Cicho! - przerwała nam Victoire zdenerwowanym tonem.
— Dobra! - obraziła się Fiffie. - Nie piśniemy już słowa, tylko się na nas nie drzyj...
— Nie, nie chodzi mi o to! - zawołała Vi, odkładając lornetkę na bok i podrywając się z ławki. - Tylko patrzcie, co ona wyprawia...!
   Ja i Fiffie spojrzałyśmy po sobie zdziwione, po czym odwróciłyśmy się w stronę trybun - i szczęki niemal nam nie opadły.
   Dominique leciała jak szalona za tłuczkiem, a co najgorsze, wywijała przy tym pałką wokół swojej głowy tak zawrotnie, że wyglądała niemal jak helikopter. Coraz więcej ludzi na trybunach powstawało i wskazywało ją sobie palcami, ale to nie był koniec - gdyż najwidoczniej nagle tłuczek znudził się samym uciekaniem, nieźle się wkurzył i - gwałtownie zmienił kierunek lotu-
   Trzask uderzenia pałki o twardą piłkę rozległ się echem chyba nawet w Zakazanym Lesie. Dominique w ułamku sekundy obróciła się w powietrzu tak szybko i uderzyła w tłuczka, że ten nie dość, że jej nie trafił, to jeszcze rąbnął prosto w Cecillię Lover, która aż zleciała z miotły. Na całe szczęście profesor Flitwick zdążył rzucić na nią Zaklęcie Poduszkujące, tak czy siak mecz został przerwany, bo pani Pomfrey musiała zabrać Cecillię z boiska.
   Ogłuszające wrzaski rozdzierały powietrze, jakby stadion zapełniony był tysiącem młodych mandragor, a nie uczniami. Victoire stała wciąż, pobladła, wytrzeszczając oczy.
— CZY ONA ZWARIOWAŁA?! PRZECIEŻ MOGŁA SIĘ ZABIĆ!
— SIĘ ZABIĆ? - wrzasnęłam, pukając ją w czoło. - Chyba zabić Cecillię, chciałaś powiedzieć!
— Eeee... właściwie to nie mam pojęcia CO TO BYŁO... - Ponad rykiem publiki rozległ się magicznie zwielokrotniony głos Leah Jordan. - ...ale chyba okazało się skuteczne, bo całkiem wyłączyło ścigającą gryfonów z gry...
   Urwała, kiedy na stadionie powstało kolejne zamieszanie - to Will Watson wleciał z rozpędu prosto w Dominique, tak że o mało co nie strącił jej z miotły. Kucyk Di podskoczył, kiedy w ostatniej chwili złapała równowagę, po czym cały stadion mógł już podziwiać jej środkowy palec wymierzony prosto w odlatującego Willa.
   — Wygląda na to, że nie tylko jej siostra "skrywa mroczną stronę" - skomentowała beznamiętnie Leah, na co Brenda aż podskoczyła i wykrzyknęła:
— Czy ktoś to słyszał? Czy ktoś to słyszał?! Zacytowała Accio Plotę!!!!
— No i rzut wolny dla krukonów. Wykona go sama Sherry Power, która wygląda, jakby również chętnie wypryszczyła twarzyczkę Wooda...
   Rozległy się syki i okrzyki oburzenia, wymieszane z gromkimi wybuchami aprobaty.
— No i jak widać, wściekłość nie wspiera profesjonalizmu, Wood obronił i nawet nie pytajcie mnie jak to zrobił... A teraz kafla przejmuje Cal Collins... Och, Weasley rozpuściła włosy, no to już po nim...
   Rzeczywiście. W tym momencie Dominique była tak wściekła, że zerwała gumkę ze swojej kitki, a złote włosy opadły jej wokół twarzy, co sprawiło, że Cal Collins momentalnie zapomniał chyba o wszystkich kaflach całego świata, a już szczególnie o tym, który trzymał we własnych rękach.
— To żałosne, ona ma dwanaście lat, człowieku... Ale nieważne, bo teraz kafla znowu ma ten smarkacz Pattinson... Nie chcę nic mówić, ale w starciu jeden na jeden z Woodem nie wróżę mu niczego dobre...
   Urwała, kiedy rozległ się wrzask i wszyscy krukoni poderwali się ze swoich miejsc. Rozejrzałam się oszołomiona i natrafiłam wzrokiem na Fiffie, która gapiła się na wzniesioną w powietrzu figurkę Jake'a, zupełnie jakby zamiast niego, to Hagrid siedział na miotle.
   — Tak, rzeczywiście trudno w to uwierzyć, ale Ravenclaw NAPRAWDĘ zdobył dziesięć punktów... A teraz kapitan gryfonów kłóci się ze swoim ścigającym... Naprawdę robi się coraz ciekawiej...
   I rzeczywiście, robiło się coraz ciekawiej.
   Wood, który chyba dostał czegoś w rodzaju ataku szału rogogona węgierskiego, najpierw wydarł się na Willa Watsona, zupełnie jakby to była jego wina, że nie powstrzymał kafla przed przeleceniem przez obręcz, po czym zażądał od pani Hooch kilku minut czasu, aby móc wydrzeć się na resztę drużyny już na ziemi. Tymczasem Leah Jordan tylko pogarszała sytuację, relacjonując wypranym z emocji głosem:
— Wygląda na to, że złoty skład Wooda obrywa po dupie od dwójki dzieciaków...
— A gdzie McGonagall?! - zawołałam, zdziwiona tym, że do megafonu nie dotarł w tym momencie głos dyrektorki, upominający "Jordan!".
— Zaraz... - Fiffie bezceremonialnie odebrała lornetkę Victoire, tak zajętej tym, co działo się z Domie, że chyba nawet tego nie zarejestrowała. - Nie... nie ma jej...! A przecież to mecz gryfonów!
   No pięknie! To gdzie ona jest... czyżby ona i Simon zostali razem w Zamku na kawce?!
   Reszta meczu potoczyła się bardzo szybko.
   Najwyraźniej Wood podczas przerwy w grze powydawał swojej drużynie nowe dyspozycje, bo teraz jego ścigający robili wszystko, by nie dopuścić do posiadania kafla przez Jake'a, Sherry i Demelzę, za to pałkarze gryfonów - wszystko, aby wyeliminować z gry Dominique. W ten sposób gryfoni zdobyli dwa gole, a Victoire niewiele brakowało do palpitacji serca, kiedy McRider o mało co nie rabnął pałką Dominique w głowę. Po tym incydencie rozegrała się krótka bitwa na pałki Dominiqe vs McRider, która na szczęście została w porę ukrócona przez panią Hooch. Gryfoni zdobyli jeszcze jednego gola, a w pewnym momencie ich szukający chyba nawet dostrzegł znicza, ale Domie tak celnie pokierowała tłuczkiem, że ten przeleciał tuż przed twarzą Indora, co sprawiło, że znicz najwyraźniej zniknął mu sprzed oczu. Kafel śmigał jak szalony między Collinsem a Watsonem, podczas gdy ścigający krukonów podrygiwali w powietrzu, usiłując go złapać, a Leah Jordan omal nie zasypiała nad megafonem, komentując:
   — Watson, Collins, Watson, Collins, Watson...
   I nagle Jake wleciał między nich, łapiąc kafla prosto w wyciągnięte ręce.
   Watson i Collins błyskawicznie zwrócili się ku niemu, wyraźnie chcąc go zmiażdżyć, ale wpadli na siebie z ogłuszającym łoskotem, kiedy Jake błyskawicznie poderwał się z kaflem w górę, wycelował...
   To stało się w ułamku sekundy.
   Kafel zawirował w powietrzu, wyrzucony przez Jake'a, kiedy na linii jego lotu nie wiadomo skąd, pojawiła się Dominique, z wysoko uniesioną pałką...
   TRZASK.
   Pałka rąbnęła o kafel.
   Cały stadion wstrzymał oddech. Włosy Dominique zdawały się jeszcze powiewać w locie... jej oczy błyszczały dziko... aż w końcu czerwona piłka rąbnęła Wooda prosto w brzuch... i przeleciała przez obręcz... problem w tym, że razem z samym Woodem!
   Ryk który rozległ się w chwilę później na całym stadionie chyba jeszcze nigdy nie był tak głośny. Wszyscy gryfoni darli się "TO SIĘ NIE LICZY", krukoni krzyczeli "GOOOOOL", gryfoni odwrzaskiwali "FAUUUL", wszystkie dziewczyny wyły "SPEEEEEELL", ślizgoni i puchoni po prostu nieartykułowanie wrzeszczeli, jakby uważali, że oni też powinni dołożyć swoje trzy knuty do tego hałasu - i właśnie wtedy Emmelina Cole złapała znicza.
   Tak więc zwycięstwo krukonów zostało tak czy siak przesądzone.
   Tłum publiczności wylał się z trybun na stadion. Drużyna lądowała już, wrzeszcząc z radości i rozpryskując śnieg wokół siebie - pierwsza znalazła się na ziemi Dominique, cała czerwona i potargana, drąc się ochryple:
    —  WIDZIAŁYŚCIE TO?!
   Po chwili jednak zamilkła, kiedy Victoire omal jej nie udusiła, rzucając się jej na szyję.
   Chaos na stadionie w krótkim czasie stał się nie do opisania. Ktoś omal mnie nie przewrócił, wciskając mi w ręce wielkie pudło niedojedzonego popcornu - to Mark Tower rzucił się w stronę Sherry Power, która totalnie straciła poczytalność, bo zaczęła tarzać się wraz ze swoją miotłą w śniegu, jakby ktoś rzucił na nią Zaklęcie Zabójczej Łaskotki. Zaraz potem obsypała nas nowa fala śniegu, kiedy Jake wylądował spektakularnie przed Fiffie z firmowym wyszczerzem na ustach. Coś otarło się o moją łydkę i zobaczyłam profesora Flitwicka, który zszedł z trybun, aby wyściskać ręce wszystkich, Luna unosiła się kilka cali nad ziemią na swoich wielkich skrzydłach, obserwując tę scenę przez swoje omnikulary, zupełnie jakby ta zbiorowa ekstaza wydawała jej się bardzo interesującym przedmiotem badań nad gatunkiem normalnych ludzi, a wokół tego wszystkiego skakała Brenda, buchając fioletowym dymem ze swojego aparatu...
  Poza tym szaleństwem dostrzegłam panią Pomfrey, która lewitowała nosze, na których jęczał Spell Wood. Spojrzałam na Vi - kompletnie tego nie zauważyła, wciąż ściskając Dominique i mówiąc do niej urywanym głosem przez łzy szczęścia:
   — Mogłaś się zabić! Mogłaś walnąć się własną pałką... Mogłaś spaść z miotły...
— Ale dzięki mnie to Wood spadł z miotły!
   Victoire wydała z siebie coś pomiędzy szlochem a śmiechem, po czym jeszcze raz uściskała ją mocno.
   No tak. Wszystko świetnie, naprawdę super i wspaniale.
   Wprawdzie byłoby jeszcze lepiej, gdyby na balandze z okazji zwycięstwa (i to nad gryfonami!) nie zabrakło mojej obecności. Już w kwadrans po zakończonym meczu wszyscy krukoni w pokoju wspólnym rzucili swoje książki, zerwali się z foteli i włączyli głośno Fatalne Jędze. Nie minęło kolejne pięć minut, a wszystkie stoliki uginały się pod pasztecikami z dyni, stosami bąbocuksów, ciastkami z kremem, babeczkami z owocami, kremówkami, bryłami toffi i nugatu, likworowymi pałeczkami, czekoladowymi żabami, musami-świstusami, piwem kremowym i masą innych dóbr. Ogień trzaskał w kominku, w którym rozgadani krukoni piekli pianki na patykach, Sherry Power siedziała na kolanach Marka Towera, Dominique zajmowała honorowe miejsce wśród grona przyjaciół i wielbicieli, wciąż nie rozstając się ze swoją ukochaną pałką, która dokonała dzisiaj tak niesamowitego faulo-gola, Mrukot gonił w najlepsze pufka pigmejskiego Brendy, który toczył się po podłodze, popiskując w panicznej ucieczce, za oknem powoli zapadał zmrok, ale nikt nawet nie myślał o spaniu... i tylko ja krążyłam po pokoju wspólnym, wypatrując w bawiącym się tłumie pewnej osoby...
   W końcu dostrzegłam Brendę, która siedziała przy stoliku, gryzmoląc wciąż po swoim sprawozdaniu z meczu.
   — Jeśli chodzi o zgłoszenie się na paparazzi...
— Brenda, nie będę dla ciebie robić ludziom zdjęć z ukrycia! - zawołałam z wyrzutem, na co ona uniosła głowę i dopiero teraz mnie zauważyła.
— Och! Pocky! No tak, jasne, że nie, chociaż płacę kilka knutów od zdjęcia, a za szczególnie hity nawet płacę w syklach, no ale jak nie, to nie, twoja strata, co nie! A w ogóle to sama dzisiaj zrobiłam tak wystrzałowe zdjęcia z tego meczu, że nie potrzebuję już nikomu płacić, nawet udało mi się uchwycić, jak Spell przelatuje przez obręcz i w ogóle wszystko...! A tak w ogóle to po co tu przyszłaś? - zapytała nagle, opierając podbródek na dłoni i uśmiechając się słodko. - Masz może dla mnie jakąś plotę...?
— Co? Nie...!
— No to w takim razie co mi przeszkadzasz! - parsknęła, a przymilny uśmieszek zniknął z jej twarzy. - Mam mnóstwo pracy do zrobienia...
— Przede wszystkim to ty masz szlaban do odwalenia i to razem ze mną! - zniecierpliwiłam się. - Gdzie Simon?
   Brenda wzruszyła ramionami.
— A niby skąd ja biedna mam to wiedzieć...
— Przecież ty wiesz wszystko o wszystkich! - Uniosłam brwi. - A zresztą, nieważne...
— Zaraz! - zawołała, podrywając się z fotela tak gwałtownie, że aż drgnęłam. - Jeszcze nie sprzedałam mu Accio Ploty! No nie wierzę, to chyba ostatnia osoba, która jeszcze nie ma tego wydania!! No, może poza tobą...
 Zmierzyła mnie wzrokiem nie pozostawiającym wątpliwości co do tego, co sądzi o ludziach, którzy tak wysoce nie interesują się "życiem szkoły".
   — On nie będzie chciał Accio Ploty - stwierdziłam, obserwując, jak Brenda za pomocą różdżki zbiera wszystkie swoje szpargały, równocześnie drugą ręką wymacując butelkę piwa kremowego z sąsiedniego stolika. - Jeżeli te twoje dziesięć dodatkowych stron nie zawiera krzyżówki...
— Krzyżówki?! - Brenda aż zakrztusiła się piwem. - Krzyżówki?! Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, jaką głupotę powiedziałaś w tej chwili, właśnie w tym momencie, teraz, NAŁ?!
— Eee... - powiedziałam niepewnie. - Nie...?
— Ha ha! Ha! - zaśmiała się histerycznie, trochę tak, jakby miała się zaraz rozpłakać z politowania. - Zaraz, uno momento! Bo coś tak troszkę nie czaję! To ja tu opisuję największą sensację jaka wydarzyła się od stworzenia tego świata, a TY uważasz, że miałabym marnować dodatkowe strony w numerze na coś tak niemodno-nudnego jak KRZYŻÓWKA?! Ha! Ha, ha, ha...! Haaaa... - Otarła z oczu łzy, kręcąc głową i uśmiechając się z rozczuleniem. - Oj, Pocky, ty i Simon to jednak jesteście siebie warci...! Tak samo nudni i dziwni...! Ach, słodziaki z was. Ha, ha, ha...
   I poszła, lewitując przed sobą stertę szpargałów, wciąż zaśmiewając się do rozpuku.
 Och, jakie to szczęście, że Simon tego nie usły...
   — Słyszałaś? Podobno jesteśmy słodcy!
— Sam jesteś... - zaczęłam, ale nie dokończyłam, w ostatniej chwili zdając sobie sprawę z tego, co właściwie mówię.
   Simon Larieson stał po drugiej stronie stolika, jak gdyby nigdy nic chrupiąc likworową różdżkę i przyglądając mi się uważnie spod ciemnej grzywki, jak to miał zresztą w zwyczaju. Szybko przybrałam obronną pozę, krzyżując ręce na piersi i odwracając się do niego bokiem.
— Tak w ogóle to dzięki, że próbujesz załatwić dla mnie krzyżówkę... - zagadnął beztrosko, zupełnie tak jakbyśmy mieli przed sobą miłą schadzkę, a nie dwie godziny tortur.
— Nic nie próbuję dla ciebie załatwiać, uważam tylko, że dla ogólnego dobra wszystkich, mogłoby to nieco podnieść poziom tego pisma...
— Tak czy siak - chrupnął likworową pałeczką - to był mój pomysł.
— To trzeba było go opatentować... - rzekłam z irytacją unosząc brwi, po czym nagle odwróciłam się w jego stronę. - A może lepiej wpadłbyś na jakiś pomysł, jak dzisiaj przeżyć, co?
   Przez chwilę przygryzał cukrową różdżkę, po czym wycelował ją we mnie, jakby była wskaźnikiem.
— Wiesz co... chyba mam jeden, całkiem niezły. A może nawet dwa.
   Wyminął róg stolika i stanął przede mną, rozglądając się na boki, czy aby nikt nam się nie przysłuchuje.
— Tylko stań na palcach, z łaski swojej... zależy mi na prawach autorskich.
   Rzuciłam mu spojrzenie pełne powątpiewania, ale czym prędzej spuściłam wzrok, zmieszana.
   Dlaczego mówienie sobie rzeczy na ucho wymaga od siebie takiego zbliżenia...? 
   Przez moją głowę przemknęła niespokojna myśl o... o jego ustach w tak bliskim kontakcie z moimi włosami, policzkiem... Dlaczego ja w ogóle myślę o takich rzeczach?! 
   Zacisnęłam zęby i uniosłam się niepewnie na palcach, równocześnie chwiejąc się lekko, aby przypadkiem nie dotknąć ani skrawka jego musztardowego swetra. Simon nachylił się w moją stronę, jego oddech musnął moje włosy - i ani się obejrzałam, a już trzymałam go kurczowo za szelki, żeby nie stracić równowagi!
   I nawet nie chcę wiedzieć, jak przerażoną minę musiałam mieć w tym momencie...!
*





 










































Iiiiiiiiiii! Koniec.
Tak, właśnie widzicie. Ten rozdział miał na celu dwie rzeczy: pomieścić w sobie mecz (ostateczne dobicie Spella - jak mogłabym odmówić Domie i sobie tej przyjemności?!) oraz szlaban Pocky, Brendy i Simona. Możecie sobie wyobrazić, jak ten rozdział byłby długi, gdybym miała tu jeszcze wcisnąć szlaban u Booracka! A przecież opisać go trzeba, prawda?
Dlatego oczekujcie na ciąg dalszy w bliskiej przyszłości.
(Oj, będzie teraz dużo cliffhangerów przez to przepoławianie...)
Kto jeszcze nie wie, zapraszam tutaj: KLIK!
A tymczasem...

Nox/*

~ Tita

Avada Kedavra.

   Witajcie czytelnicy (piszę tak na wszelki wypadek, jeśli jest tu ktoś poza Nez).

   Nie będę ukrywać, że ostatnimi czasy przechodziłam przez największą falę kryzysu twórczego, jaką dane mi było przetrwać odkąd prowadzę tego bloga. Przez te trzy lata poświęciłam temu opowiadaniu masę czasu, energii, a przede wszystkim serca - jak się okazało za wiele, ponieważ nie zostało już prawie nic dla mnie. Przyznaję bez bicia, że zmusiło mnie to do rozważenia pewnych spraw - wśród nich również opcji zamknięcia tego bloga bez zakończenia tej historii, prostej i bezbolesnej Avady Kedavry.


   Piszę ten post, aby wykazać, dlaczego tego nie zrobię.
Powód jest prosty - bo zbyt kocham tę historię.


   Dlatego zamiast Avady Kedavry (której byłam już bliska) wybrałam opcję Kamienia Wskrzeszenia: zarządzam Renesans WMiJ.


   Renesans, jak wiadomo wszystkim, oznacza Odrodzenie - co wiąże się z kilkoma niezbędnymi zmianami, które należy wprowadzić, i które zaraz z grubsza Wam wyłuszczę:

...właściwie, to tylko jedna, duża zmiana:

PODZIAŁ ROZDZIAŁÓW.

   Ponieważ krótkie rozdziały mi nie wychodzą, i nie ma co się łudzić, że kiedykolwiek mi wyjdą, nie ma innej rady jak po prostu rozsądnie je porozdzielać. Płynące z tego korzyści dla mnie: po prostu lepsza organizacja, a nawet większa swoboda, jeśli chodzi o miksowanie narracji (uważajcie na to!), korzyści dla Was: Mniej czytania naraz, a za to częściej.

Także pierwsza część rozdziału 12 pojawi się dzisiaj, a druga... może za tydzień? Co Wy na to?
  
   Na koniec dodam tylko kilka słów odnośnie Caput Draconis: Nie martwcie się.
Galeria wymaga "drobnego" remontu, więc prawdopodobnie będzie to już dla Was świąteczny prezent ode mnie - ale że podczas kryzysu więcej rysowałam, niż pisałam, możecie być pewni, że ilość obrazków będzie zadowalająca.

To tyle! Nox/*

Wasza Tita