poniedziałek, 31 października 2016

40. Żyjąc w magicznym szaleństwie

Co to?



Coś miękkiego dotykało mojej twarzy.



Czemu wszędzie jest tak czerwono? Logicznym wydaje się być fakt, że las jest przecież zielony… a przynajmniej zwykły las, bo w tym nie ma nic poza ciemnością.



No nie wiem, może masz zamknięte oczy, a słońce świeci ci prosto w twarz?



Ale… przecież w Zakazanym Lesie nie ma słońca!



   Sen, czy nie sen...?



   Z trudem uchyliłam powieki, po czym od razu przymrużyłam je, rażona oślepiającym snopem światła, wpadającego przez okno dormitorium.


   No nie. To chyba jednak sen.


   Na pewno śpię teraz w jakiejś leśnej norze, leżąc głową na skunksie albo innym niuchaczu i śni mi się, że jestem w swoim mięciutkim łóżeczku w wieży Ravenclawu. Ale to przecież nieprawda!


   — No nareszcie!


   Aż podskoczyłam na łóżku, po czym błyskawicznie cisnęłam poduszką w źródło głosu.


— Aaaaa…!


   Spod poduszki wyłoniła się czerwona twarz mojej młodszej siostry.


— I to ma być powitanie?! – wyrzuciła z siebie ze złością. – Nie jesteś w lesie, nie musisz zabijać wszystkiego, co wyda z siebie dźwięk!


   Fiffie!


   Albo raczej senne widziadło, które tylko wygląda i zachowuje się jak Fiffie.


   Zabrałam z powrotem swoją poduszkę i zamaszystym gestem przykryłam nią sobie głowę.


— Zostaw mnie! – wyjęczałam stłumionym głosem. – Nie podoba ci się, że przeżyłam całą noc w lesie? Chcesz mnie dobić?


   Fiffie tylko przysiadła na moim łóżku.


— Przynajmniej nie muszę się martwić, że na zawsze utraciłaś zdolności koordynacji ruchowej – odetchnęła, jakby naprawdę odczuła ulgę. – A to dowodzi, że jednak żyjesz…


   Żyję!


   Rzeczywiście.


   Wciąż oddycham, nic mnie nie boli, a na dodatek leżę we własnym łóżku w swoim dormitorium. Jak to wszystko jest możliwe…?


   Sen, czy do cholery nie sen?


— Już myślałam, że serio zdechłaś – ciągnęła niefrasobliwie rzeczowym tonem. – Spałaś chyba przez kilka dni…


   Kilka dni…?!


   Przez chwilę mrugałam tylko ze zdumienia ledwo co rozklejonymi powiekami.


   Fiffie wpatrywała się we mnie uważnie, a słoneczne światło okalało jej włosy, czyniąc z nich świetlistą aureolę wokół twarzy. Była tak realna, że musiałam uświadomić sobie w końcu, że należy do rzeczywistości, czułam się jednak tak, jakbym nie widziała jej przez całe wieki i przez to z trudem ją rozpoznawała, co sprawiało, że wyglądała równocześnie tak nowo, jak i znajomo – a teraz siedziała na brzegu mojego łóżka i była – jak żywa! Znów była tu ze mną!


   Rozejrzałam się po sypialni i mój wzrok napotkał na puste posłanie obok mojego.


   — A co z Vi i Tedem? – zapytałam.


   Fiffie zrobiła kwaśną minę.


— Ted siedzi w Wieży Gryffindoru i kryje się przed światem, a Victoire… pałęta się chyba po błoniach z tego co wiem…


   Cóż, chyba żadna z tych informacji szczególnie mnie nie zadziwiła…


— Więc tylko ja spałam tak długo?


   Dopiero po wypowiedzeniu tego na głos, odczułam lekkie zażenowanie własnym pytaniem. Fiffie jednak zdawała się tego nie zauważać, choć skrzywiła się lekko nim udzieliła odpowiedzi.


— Tedowi dokuczała ta rana, a Victa miała jakieś koszmary. Chcieliśmy jej dać trochę Eliksiru Słodkiego Snu, ale odmówiła.


   Pokiwałam tylko głową w lekkim zamyśleniu. Oczywiście, że Vi nie mogła spać, skoro Teddy nie mógł, tylko czemu ja nie miałam złych snów…? Cóż, mój sen chyba i bez eliksiru był zbyt twardy na koszmary.


— Oczywiście Dominique staje na głowie, żeby przywrócić ich do życia – kontynuowała Fiffie – ale moim zdaniem to nie ma sensu. Ted nie powinien pokazywać się nigdzie w swoim stanie, a Victa w końcu sama odżyje…


— Kiedy zasnęłam? – przerwałam jej.


   Za nic nie mogłam sobie przypomnieć, w jaki sposób znalazłam się w swoim łóżku.


   Fiffie zastanowiła się przez moment.


— Jak już wróciliśmy… Padłaś, jak Vi skończyła opatrywać Teda, więc ja i Di jakoś przydźwigałyśmy cię do dormitorium dziewczyn… Oczywiście już po tym, jak Victa doprowadziła do porządku twoje zwłoki.


— To gdzie my byliśmy? – zmarszczyłam brwi.


— W dormitorium Simona – odparła gładko Fiffie. – Nikogo tam nie było, więc mogliśmy was tam jakoś ogarnąć. Nie obraź się, ale wyglądaliście jak zombie.


   Nie odpowiedziałam, tylko nadal siedziałam ze zmarszczonym czołem, odkrywając w głowie wciąż to nowe obrazy.


   Taaak, łatwo było uwierzyć, że wyglądaliśmy jak zombie, kiedy przypomniałam sobie jakie przerażenie wymalowało się na twarzach Domie i Fiffie, gdy napotkały nas tamtej nocy przy skraju Zakazanego Lasu.


   Przedzieraliśmy się właśnie ledwo żywi przez leśną gęstwinę, ja i Vika podtrzymując z obu stron osłabionego Teda Lupina, który z nas wszystkich wyglądał na najbardziej umierającego ciałem i duchem, czemu zgoła trudno było się dziwić. Niebo między drzewami rozjaśniało się powoli, choć wciąż było stosunkowo ciemno - ale i tak po tylu godzinach w głebokiej dziczy głęboką nocą, miałam wrażenie, że świt dobiegający do nas ze skraju lasu wypala mi oczy. W ogóle to, że dzieliło nas tylko kilka kroków do błoni szkolnych jakoś nieszczególnie do mnie docierało, a widok Fiffie i Dominique już kompletnie nie chciał zarejestrować się w moim biednym, umęczonym mózgu.


   Co one tu robiły, na brodę Merlina?...!


   — Kłębopiórka do nas przyleciała i nie przestawała nas dziobać, dopóki nie wyszłyśmy z Zamku! – wydyszała Dominique, a jej wzrok biegał po naszych poranionych twarzach, aż w końcu napotkał na przedramię Teda, z którego sączyła się wciąż krew – i wtedy pobladła tak, że sama mogłaby uchodzić za upiora, gdy stała tak skamieniała jak posąg, z tą białą twarzą i włosami, świecącymi w bladym blasku księżyca.


   Ja i Victoire już ledwo słaniałyśmy się na nogach, o Tedzie nie wspominając. Fiffie wyjęła z torby kawałek pergaminu, nabazgrała coś na nim szybko i powierzyła go latającej wciąż nad ich głowami Kłębopiórce, która natychmiast pofrunęła jak pocisk do Zamku. Na pewno poinformowała Simona, przemknęło mi przez skołataną głowę. Potem Di i Fiffie poprowadziły nas prosto do Wieży Ravenclawu, po drodze nie odzywając się ani słowem, ale raczej z powodu niebezpieczeństwa wywołania Filcha z jego biura, niż dlatego, że nie miały ochoty na zasypanie nas potokiem pytań…


   Nie usłyszałam zagadki zadanej nam przez kołatkę, a nawet gdyby do mnie dotarła i gdybym jakimś cudem wysiliła swój umysł do wymyślenia stosownej odpowiedzi, nie miałabym nawet siły otworzyć ust, by wypowiedzieć ją na głos. Mieliśmy szczęście, że Fiffie zachowała w tej sytuacji zimną krew, bo nawet Dominique nie była w stanie skupić się na zadaniu.


   — Chodźcie szybko – wyszeptała tylko drżącym z emocji głosem, maszerując wprost do sypialni chłopców, a ja, Vi, Fiffie i Ted, bez zbędnych pytań powlekliśmy się za nią.


   W dormitorium krukonów nie było nikogo, jeżeli nie liczyć Simona, który aż zerwał się na równe nogi, gdy weszliśmy. Właściwie było to dosyć dziwne, że o tej porze nie było tu ani Quirke'a, ani Setha, ani Iva, mogłam jednak tylko żywić nadzieję, że Fiffie, Di i Simon pozbyli się ich stąd w bardziej humanitarny sposób, niż centaury chciały nas wypędzić ze swojego terenu... 


   W pomieszczeniu paliła się tylko jedna lampka – ta przy jego łóżku – i mimo horrendalnego zmęczenia, poczułam się wdzięczna losowi za to, że nie muszę pokazywać się Simonowi w pełnym świetle – i tak już zbytnio wybałuszał na mnie gały.


   Fiffie i Domie pomogły nam położyć Teda na najbliższym łóżku i dopiero wtedy ja i Victoire go puściłyśmy. Od razu usiadłam ciężko na sąsiednim posłaniu, ale Victa najwyraźniej ani myślała o odpoczynku, bo podeszła chwiejnym krokiem do Simona i zanim ten zdążył wykonać jakikolwiek ruch, chwyciła go kurczowo za ramię.


   — Nikt nie może wiedzieć – powiedziała zachrypłym szeptem, a jej oczy mimo zmęczenia płonęły gorączkowym blaskiem. – Trzeba iść po najsilniejszą maść do skrzydła szpitalnego… na najgorsze rany… jakiś najmocniejszy lek…


   Simon tylko skinął krótko głową, zaskakująco delikatnie zdjął jej rękę ze swojego ramienia i bez słowa skierował się w stronę drzwi dormitorium. Victoire podeszła do łóżka, na którym leżał Ted Lupin. Miał zaciśnięte oczy, cały był blady, a czoło zrosił mu pot. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że od dłuższego czasu musiał być nieświadomy.


   — Co się do cholery stało?! – wybuchła w końcu Dominique.


   Victoire odetchnęła głęboko.


— Trzeba mu zdjąć koszulę – powiedziała dziwnie spokojnym tonem.


— To nie jest odpowiedź na moje pytanie…! – wycedziła Domie, a jej policzki poczerwieniały, co jednak mogło mieć nie wiele związku ze złością.


— Co on mówi…? – wyszeptała z kolei Fiffie, ledwo dosłyszalnie.


   Ale Ted pojękiwał tylko i mamrotał jakieś niezrozumiałe, urywane słowa, już wyraźnie majacząc. Victoire zacisnęła zęby, po czym nie bacząc już na nic, zaczęła odpinać guziki jego koszuli.


   To dopiero było trudne zadanie! A najtrudniejsze było oderwanie rękawa od jego ramienia, który przyrósł do rany pod wpływem przyschniętej krwi. Vicky wyciągnęła różdżkę, którą namoczyła materiał, po czym zaczęła delikatnie odklejać go od jego skóry. Fiffie kręciła się wciąż przy mnie, sprawdzając czy nie odniosłam żadnych poważniejszych obrażeń i nie odstąpiła mnie nawet na krok, podczas gdy Vi przemywała Tedowi ranę – natomiast Dominique, która nie spuszczała wzroku z tej operacji, przyglądając się jej szeroko otwartymi oczami, ani na chwilę nie dała nam odpocząć od swojego histerycznego potoku słów:


   — Wracacie nad ranem, wyglądacie jak po imprezie sklątek tylnowybuchowych, Ted jest ledwo żywy… – No tak, tylko sklątek brakowało w tym lesie! – Co się stało, źle się ukłoniliście całemu stadu hipogryfów? Zachciało wam się pojeździć trochę na centaurach? Rozdeptało was stado galopujących gargulców? Hagrid sprowadził całą rodzinkę olbrzymów? Zaadoptował stadko smoków? A może po prostu zaplątaliście się w te durne krzaki? Rosły tam diabelskie sidła, czy co? Atak śmierciotuli wykluczam, bo nie wrócilibyście żywi...


   Jej wyliczankę przerwał powrót Simona do dormitorium, który bez zbędnych wstępów podał Victoire pojemniczek z zieloną maścią. Skąd wiedział, jakie lekarstwo ukraść z zapasów pani Pomfrey? Moja głowa bezwiednie oparła się o ramię Fiffie siedzącej obok mnie.


   — Idę do pokoju wspólnego, dam wam znać, jak ktoś będzie nadchodził – oznajmił Simon dziwnie zmienionym tonem.


   Chyba starał się na mnie nie patrzeć i raczej nie mogłam się tym zbytnio dziwić. Ledwo zauważyłam, kiedy zamknęły się za nim drzwi.


   Victoire otworzyła pojemniczek lekko drżącymi dłońmi, jednak gdy zaczęła smarować ranę Teddy’ego, jej ruchy były już pewne i spokojne.


— A jemu co się stało? – Dominique postanowiła zmienić nieco przedmiot swego wywodu. Teraz, gdy jej uwagę na moment zakłóciło wejście i wyjście Simona, sprawiała wrażenie, jakby nie mogła ponownie spojrzeć na Teddy’ego, dlatego podeszła do kolumienki jego łóżka i wbiła w nią usilnie wzrok, jakby to ona była ranna po przygodach w Zakazanym Lesie. – Dziabnął go Złowrogi Zwierzak, czy co?...


   Złowrogi Zwierzak!


   Jak mogłyśmy tak trywialnie nazywać takiego potwora?!


— To był wilkołak – wychrypiałam, czym spowodowałam, że Domie ponownie pobladła jak trup, a palce Fiffie zacisnęły się lekko na moim ramieniu. Victoire natomiast nawet nie podniosła głowy znad swojego zajęcia. Oczy miała zaczerwienione ze zmęczenia, ale wciąż wbijała je usilnie w jeden punkt, skupiając się na swojej pracy jak jeszcze nigdy.


   — Ale… – głos odważnej Dominique Weasley stał się nienaturalnie wysoki. – Teddy nie będzie…


   Urwała, jakby nie mogła dokończyć tej myśli i wcale nie musiała tego robić. Same zadawałyśmy sobie dokładnie to samo pytanie.


   Ted oddychał chrapliwie, trochę tak jak ten wilkołak, kiedy w agonii pełznął w naszą stronę.


— Nie został ugryziony – powiedziała jedynie Victoire, jakby ten argument mógł nas uspokoić. – To tylko zadrapanie…


— Tylko? – prychnęła Domie, obrzucając siostrę spojrzeniem, w którym iskrzyły się błyskawice. – Nasz ojciec też ma tylko zadrapania!


   Victa zacisnęła usta, ale nie przestała wykonywać ręką wciąż tego samego ruchu. Klatka piersiowa Teda podnosiła się, to opadała. Jego oddech był nierówny, a on sam wciąż mamrotał urywane słowa, które nagle zaczęły być coraz bardziej wyraźne:


— …to oni… to byli oni…


— Co on gada?! – jęknęła Dominique, teraz już wyraźnie ze łzami w oczach.


   Głowa Teda odchyliła się bezwładnie na bok.


— Victoire, on zemdlał! – powiedziała ostro Di, ocierając powieki wierzchem dłoni.


   Vika nie zareagowała, usilnie smarując ranę Teda maścią, jednak coś nowego poza samym skupieniem pojawiło się na jej twarzy.


   Dopiero po chwili zrozumiałam, że była to determinacja.


   Nie odstąpiła go na krok, nawet wtedy, kiedy Fiffie i Domie zaoferowały, że same zajmą się Tedem i nami –  i choć widać było, że padała ze zmęczenia, wciąż była w nieustannym ruchu, jakby ogarnął ją jakiś dziwny trans, który paradoksalnie dodawał jej trzeźwości i energii. Kiedy skończyła opatrywać jego ramię, zaczęła obmywać i usuwać różdżką wszystkie inne ranki i zadrapania, jakie Ted nabył w Zakazanym Lesie, przedzierając się przez kolczaste zarośla i rozbijając się latającym samochodem, równocześnie wydając Domie i Fiffie polecenia, sterując całą operacją niczym przewodnicząca jednoosobowej Brygady Uderzeniowej. Kiedy skończyła oporządzać jego ręce i ramiona, ujęła ostrożnie dłonią jego twarz. Wciąż nie przestawała mamrotać pod nosem zaklęć, a jej różdżka oświetlała pulsującym blaskiem jego rysy, gdy usuwała ostatnie obrażenia. Czoło mu się wygładziło, a zadrapania znikły. Wyglądał teraz tak, jakby po prostu spał.


   Drzemałam już w najlepsze na ramieniu Fiffie, kiedy usłyszałam nagle głuche tąpnięcie o podłogę w momencie, gdy Vika opadła ciężko na kolana. Teddy został doprowadzony do porządku, za to ona wciąż wyglądała jak zmora: jej srebrzyste włosy były jednym wielkim kołtunem przyozdobionym liśćmi i gałązkami, a cała była brudna od ziemi i poorana zadrapaniami. Mogłam się założyć, że sama wyglądałam dokładnie tak samo, ale co mnie to już w sumie obchodziło... Byłam już bezpieczna, mogłam spokojnie zasnąć i śnić, i już nic nie czuć i o niczym nie myśleć...


   Co było dalej – nie mogłam już sobie przypomnieć. Ale najwyraźniej Vika opatrzyła również i mnie, co wywnioskowałam ze swojego odbicia w lustrze, gdy w końcu po kilku dniach wstałam z łóżka. Moja twarz i ręce były nieskalane, a włosy opadały miękko aż do pasa, w niczym nie przypominając kupy siana, jaką miałam na głowie, gdy opuściłam las.


   — Uczesałyście mnie, kiedy spałam?! – wyraziłam swój podziw. – Jak wy tego dokonałyście?


— Mnie nie pytaj – odparła Fiffie, unosząc ręce w geście usprawiedliwienia. – To Dominique zna takie sztuczki.


   Odwróciłam się od lustra i spojrzałam na swoją młodszą siostrę. Nie mogłam się łudzić, że siedziała tu długo kiedy spałam, bo na szacie wciąż miała okruszki po śniadaniu. Mimowolnie poczułam lekkie ukłucie żalu tym, że nie przyniosła mi złocistych tostów skropionych równie złocistym miodem – choć przeciwko dżemowi morelowemu też bym nic nie miała…


   — Nickie tu była wczoraj wieczorem – oznajmiła Fiffie, przerywając moje tęskne myśli o powidłach. – Powiedziała, że po twoim przebudzeniu żąda kategorycznych wyjaśnień…


— A Brenda, Julia i Lisa? – zapytałam, bo nagle jakaś myśl wpadła mi do głowy. – Nie dziwiło ich, że cały czas śpię…?


   Ku mojemu zdziwieniu, Fiffie parsknęła śmiechem.


— One? Cóż, szczerze mówiąc mają chyba inne, ważniejsze sprawy na głowie.


   Ważniejsze sprawy na głowie?...


   Niby co to ma znaczyć!


   Przez chwilę przetrawiałam tę wypowiedź z głupią miną, bo jakoś trudno było mi zaakceptować to, że ktoś inny mógł uważać swoje sprawy za najważniejsze. W końcu jednak uznałam, że znając Julię i Brendę, chyba już nic nie mogło mnie zdziwić… Skoro dla jednej z nich priorytetem były tak zwane lekcje podrywu


   Fiffie wpatrywała się we mnie poważnie orzechowymi oczami, w których światło słońca odsłaniało leszczynowe plamki. Usiadłam z powrotem obok niej na łóżku i przez chwilę po prostu cieszyłam się, że wyszłam z lasu i mogę patrzeć znów na moją siostrę. Ona jednak już się nie uśmiechała.


   — Victoire i Ted nic nie chcą nam powiedzieć…


   Momentalnie moja cicha radość znikła, jak światło słońca zasłonięte grubą i ciemną kotarą.


— Nie znaleźliście Cristal, prawda?


   Dopiero po chwili dotarł do mnie sens jej słów.


   Nie znaleźliśmy Cristal. Nie znaleźliśmy jej!


   Po przebudzeniu byłam tak szczęśliwa, że żyję i mam się dobrze, że kompletnie o tym nie pomyślałam.


   Nasza wyprawa do lasu była bez sensu, tak samo jak obrabowanie Booracka. Leczenie Cristal było bez sensu. A to wszystko składało się tylko na jeden bolesny wniosek: Cały ten rok był pozbawiony sensu.


   Wraz z uświadomieniem sobie tej prawdy, coś zakłuło mnie w klatce piersiowej. I chyba był to po prostu żal i smutek, zestawione ze sobą w okropnej mieszance niedowierzania i bólu. W oczach mojej siostry również on był, ale cichy, jakby zrezygnowany.


   Delikatnie ujęłam jej dłoń.


— Caroline… My już nigdy nie wrócimy do lasu.


   I w chwili gdy powiedziałam to na głos, uwierzyłam, że tak musi być – bo nigdy nie narażę się ponownie na to, co przeżyłam w Zakazanym Lesie i nigdy nie pozwolę na to mojej młodszej siostrze.


   I poczułam dziwną ulgę i spokój, mimo że bolała nas utrata naszego jednorożca – i mimo że żal nam było opuszczać naszego jedynego kawałka świata, o którym poza nami, nie wiedział zupełnie nikt.


   Ani Teda, ani Victoire, nie widziałam przez cały dzień.


   Chodziłam po korytarzach Zamku dziwnie zamyślona, jakby lekko zgorszona i poirytowana biegającymi wszędzie pierwszakami i innymi ludźmi cieszącymi się odwalonymi egzaminami i rychłym początkiem wakacji, choć równocześnie było mi to wszystko tak naprawdę obojętne – nie obchodziły mnie rozmowy na temat Pucharu Domów i Pucharu Quidditcha, oceny z egzaminów, o których wciąż rozprawiała większość krukonów, a także śmiechy i powtarzane wszędzie szkolne plotki, na przykład o tym, że Spell Wood podczas wakacji zamierza wybrać się na polowanie na kołkogonki z samym ministrem magii.


   Rozmawiałam za to z Nickie, która wydarła się na mnie, że co ja znowu narobiłam – oraz z Seanem, który próbował na swój lakoniczny sposób wyciągnąć ze mnie, w co wpakowałam jego młodszego brata.


   A skoro już o jego bracie mowa, Simona też nigdzie nie widziałam.


   Śmiechy i rozmowy w Wielkiej Sali kołatały mi w głowie, ale nie miałam ochoty na krukońskie rozkminy nad podpunktem „a” w zadaniu trzynastym egzaminu z transmutacji. Smarowałam spokojnie dżemem swoje tosty i zastanawiałam się tylko nad jednym: Czemu ci wszyscy ludzie są tak głupi i beztroscy?


   No dobrze, może rozmowy o quidditchu i tegorocznej Miss Czarownicy wytypowanej przez tygodnik Czarownica byłyby głupsze, ale na galopujące gargulce: szanowne krukońskie grono, nikt z was chyba nie musi martwić się o to, że nie zda, więc może przydałoby się trochę umiaru w jaraniu się literkami, jakie wystawiają nam za egzaminy?


   A jeżeli już jesteśmy przy tym temacie, gdzie się podziała grupa dyskusyjna Julia VS Quirke? Przecież te rozmówki krukonów krążące wokół Poradnika transmutacji dla zaawansowanych oraz komplikacji mogących wyniknąć z transmutowania iguany były takie porywające…


   W końcu pozwoliłam sobie oderwać wzrok od tostów i rozejrzałam się wokoło.


   Co się stało…?


   Quirke siedział nieopodal i rozprawiał o czymś ze zmarszczonym czołem, jednak jego rozmówcą nie była wcale Julia, ale Seth, który wyglądał tak, jakby kwestie poruszane przez Quirke’a (czegokolwiek dotyczyły), kompletnie go przerastały. Obok nich siedział Ivo, sprawiający wrażenie, jakby słuchał ich jednym uchem, ale równocześnie starał się wyrzucać wszystko co usłyszał drugim. Victoire nigdzie nie było, Simona tak samo, Brenda siedziała koło Sandry przy stole gryfonów, a ruda burza włosów Julii wyraźnie rzucała mi się w oczy z samego końca stołu. Dopiero po chwili zorientowałam się, że obok mnie siedzi Lisa, bardziej jednak pochłonięta pożywieniem na swoim talerzu, niż moją obecnością.


   Szturchnęłam ją lekko w ramię.


   — Co…? – spytała niezbyt przytomnie, o czym świadczyło najwyraźniej nieposkromione zachowanie jej łokcia, którego niezamierzony atak został wymierzony w stojący przypadkowo w jego polu rażenia złoty puchar po brzegi wypełniony sokiem z dyni. – A, to ty…! – zamrugała nagle powiekami, po czym zmarszczyła czoło. – Czemu cię ostatnio w ogóle nie widuję…?


   Nie odpowiedziałam, rada z tego, że Lisa rozlała sok, dzięki czemu mogłam wykorzystać to jako pretekst do wyciągnięcia różdżki i wyczyszczenia stołu bez jawniejszego olewania jej pytania.


   — Lisa, wiesz o co chodzi? – rzuciłam za to, chowając różdżkę. – Nasza klasa jakoś dziwnie się zachowuje…


   Mina Lisy momentalnie zrzedła. Przez chwilę wyglądała tak, jakby zastanawiała się poważnie nad tym, czy przypadkiem nie umrze bolesną śmiercią, gdy wyjawi mi tę prawdę, aż w końcu nachyliła się w moją stronę i wyszeptała:


   — Ciebie przy tym nie było, ale… – wytrzeszczyła na moment oczy, po czym rozejrzała się na boki niczym skrzat domowy, który sprawdza, czy aby na pewno jego pan nie znajduje się w pobliżu – …parę dni temu była awantura stulecia…


— Awantura stulecia? – powtórzyłam chyba nieco za głośno, bo Lisa syknęła cicho przez zęby. – Ale… że Julia z Brendą…?


   To ostatnie niemalże wyartykułowałam niewerbalnie, widząc jej przerażoną minę.


   Lisa pokiwała tylko gorliwie głową, jakby była rada z tego, że tak szybko załapałam i że może już skończyć poruszanie tego niebezpiecznego tematu, po czym odwróciła się z powrotem do swojego talerza.


   Widocznie dalsze drążenie sprawy było z jej strony bardzo niepożądane, dlatego dałam sobie spokój z zastanawianiem się, co mógł oznaczać termin „awantura stulecia”.


   Doprawdy, człowiek raz pójdzie na spacer do lasu, a już od razu wszystko staje na głowie…


   Opuściłam Wielką Salę jeszcze przed końcem kolacji.


   Sala wejściowa była całkowicie pusta, choć szum tysiąca ludzkich głosów dochodzący zza drzwi Wielkiej Sali odbijał się od ścian i sklepienia, ginąc pod nim i brzmiąc w tym pustym i cichym miejscu bardziej jak szmer szeptów niewidzialnych duchów. Pochodnie rzucały na ściany pomarańczowe cienie, a ich blask przeświecał na zewnątrz przez uchylone dębowe wrota. Mimowolnie pomyślałam o tamtym wieczorze, kiedy Malva-Loreine postanowiła rzucić budę, używając w tym celu starego Zmiatacza. Pomyślałam też o tym, ile razy wychodziłyśmy w tym roku przez te drzwi, tylko po to żeby za chatką Hagrida przybrać pelerynę-niewidkę Brendy i udać się do Zakazanego Lasu…


   Zacisnęłam lekko zęby, po czym wkroczyłam na pierwszy stopień prowadzący w górę.


   Usilnie starałam się myśleć o czymś innym, o czymś błahym, o czymś, co w zaistniałej sytuacji nie powinno zaprzątać mojej uwagi. Może porozmyślam o awanturze stulecia Brendy i Julii…? Byłam przyzwyczajona do ich kłótni o plamkę tuszu na wypracowaniu, czy też o zbyt głośne lekcje podrywu w naszym dormitorium, ale jakkolwiek Julia i Brenda odnosiły się do siebie co najmniej jak centaury do Dolores Umbridge, to chyba jeszcze nigdy nie osiągnęły aż tak wysokiego stopnia obopólnej niechęci, by nie móc na siebie nawet spojrzeć. Brenda podobnież przeniosła się nawet do dormitorium Sandry, a Julia jak to Julia, schroniła się oczywiście w bibliotece, gdzie przesiadywała aż do późnego wieczora, w obawie byleby tylko nie zetknąć się nigdzie z Brendą. W sumie nie dziwię się już, że obie nie zauważyły mojej kilkudniowej drzemki, ale co się im na brodę Merlina stało…?! Dotychczas jakoś ze sobą wytrzymywały.


   Jedno było pewne: Brenda musiała wyjątkowo boleśnie nadepnąć Julii na odcisk i im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej żałowałam, że nie mogłam być świadkiem tego widowiska… Przynajmniej miałabym okazję do spożycia popcornu.


   Brenda odseparowała się od Julii, a Victoire ode mnie. Gdzie ona na brodę Merlina może być?


   Przeskoczyłam przez fałszywy stopień, choć ledwo co mi się to udało, tak byłam pogrążona w myślach. Widocznie jednak chodząc po tym Zamku, moje nogi działały już bardziej z mechanicznego przyzwyczajenia, niekoniecznie konsultując się z mózgiem. Zachwiałam się niebezpiecznie, po czym w ostatniej chwili chwyciłam za poręcz. W tym momencie schody poruszyły się i skręciły w prawo, prowadząc mnie wprost do korytarza obwieszonego obrazami.


   Rozejrzałam się podejrzliwie, zastanawiając się, czy przypadkiem Irytek nie podszywa się dla kawału pod jeden z portretów, korytarz wyglądał jednak na całkowicie opustoszały. Minęłam wielkie kolorowe płótno z młodą dziewczyną kołyszącą się lekko na wysokiej huśtawce, następnie ponury obraz, na którym grono uczonych w kryzach dokonywało sekcji zwłok, zaraz obok trzy pejzaże, po których wędrowały z jednego na drugi rozradowane gnomy. W złotych, ozdobnych ramach rozgrywała się partia szachów pomiędzy dwoma czarodziejami, kolejny portret przedstawiał bardzo sędziwą wiedźmę z niezwykle dorodnym nosem, na wielkim obrazie dalej rozgrywała się bitwa pomiędzy trollami a goblinami…


   Mój wzrok padł nagle na portret grubego czarodzieja w turbanie, z okrągłą twarzą zarumienioną od kłębów oparów snujących się z trzymanego przezeń kadzidełka.


   Dlaczego Booracka nie było na kolacji?


   Przecież Boorack nigdy opuszczał żadnego posiłku!


   Jednego możemy sobie pogratulować, pomyślałam, odrywając wzrok od obrazu – pozbawiając Booracka jego krwiożerczego zwierzątka, pokrzyżowaliśmy mu plany związane ze zdobyciem więcej krwi jednorożca… bo przecież Boorack sam nigdy nie narazi się na wieczne potępienie, osobiście zabijając niewinne stworzenie, a gdzie znajdzie drugą taką bestię, jak tamten wilkołak? W jaki sposób sprowadzi ją znów do Zakazanego Lasu? Ile by mu to wszystko zajęło, zanim ten eliksir bulgocący w wielkim kotle w lochach całkiem by mu nie wykipiał?


   A może Boorack nie zagrzewa miejsca przy nauczycielskim stole w Wielkiej Sali, bo właśnie przebywa w swoim tajnym laboratorium?


   Szara Dama przepłynęła obok mnie korytarzem, lekko skinąwszy głową w moją stronę, którym to gestem obdarzała tylko uczniów zamieszkujących Wieżę Ravenclawu, ja jednak ledwo co to zauważyłam. Jak tu cicho i pusto… Ted siedzi pewnie teraz w Wieży Gryffindoru, a Simon… kto wie, gdzie może teraz być? Fiffie powiedziała, że Vi przesiaduje cały czas na błoniach, tylko po co? Czy wciąż ma nadzieję, że między drzewami dostrzeże gdzieś srebrzysty róg?


   Przyspieszyłam kroku, po czym wyszłam z korytarza na jakąś słabo mi znaną klatkę schodową. Vi raczej nie siedzi o tej porze na błoniach… więc może jest w Wieży Gryffindoru? Pytanie tylko, w jakim stanie psychofizycznym znajduje się obecnie Ted Lupin…


   I nagle, zza rogu korytarza usłyszałam jakieś przyciszone głosy.


   — Wciąż cię boli…?


   Przystanęłam w bezruchu i wyjrzałam ostrożnie zza węgła.


Byli tam!


Ted i Victoire siedzieli razem na schodach.


— Już nie aż tak.


   Światło pobliskiej pochodni kładło się ciepłymi cieniami na ich twarzach. Mimowolnie ucieszyłam się z tego, że Teddy nie wygląda aż tak źle, jak można się było tego spodziewać – Victoire naprawdę odwaliła kawał dobrej roboty, doprowadzając nas wszystkich do stanu, który kompletnie nie nosił znamion naszych ostatnich przygód, z kraksami samochodowymi i walką z pająkami i wilkołakiem włącznie. Sama wyglądała tak świeżo i ładnie jak zawsze.


    Teraz ujęła ostrożnie rękę Teda, odpięła mankiet jego koszuli i podciągnęła rękaw do góry, odsłaniając bandaż na jego przedramieniu, który sama wyczarowała.


— Weź, bo ktoś zobaczy…! – syknął Teddy, poruszając się niespokojnie.


— Niby kto ma zobaczyć? Wszyscy są na kolacji.


   Czemu jeszcze nadal nie ujawniłam swojej obecności?!


   Ted wyglądał na wyraźnie uspokojonego tą odpowiedzią. Patrzył w milczeniu, jak Vicky poprawia zagięcia i zmarszczki na bandażu. Nagle jednak zabrał rękę, co sprawiło, że Victoire aż podskoczyła w miejscu.


— Przepraszam…! – zawołała szybko, wyraźnie sądząc, że go zabolało.


   Wyglądał na zmieszanego swoją gwałtownością. Zmarszczył brwi i odchrząknął lekko, równocześnie z powrotem zasłaniając opatrunek rękawem.


— Nic się nie stało, tylko… – urwał na moment, po czym skrzywił się – wydaje mi się, że zbytnio zamartwiasz się moją osobą.


   Vicky tylko uniosła brwi.


— Ja się zamartwiam? – parsknęła ironicznie. – Wręcz przeciwnie, w ogóle nie martwię się tym, że zranił cię wilkołak!


— Victoire, błagam cię, przymknij się…!


— A poza tym… – dodała Victa, już nieco ciszej. – Gdyby nie ty, musiałabym opatrywać samą siebie, także…


   Na chwilę zapadło milczenie. Victoire wyglądała tak, jakby wciąż szukała odpowiednich słów, ale pierwszy odezwał się Teddy:


— Dziękuję ci za wszystko, ale chyba… chyba na to nie zasługuję.


— Nie zasługujesz? – Vi była tym razem szczerze zdziwiona.


   Nie odpowiedział, tylko wbił posępny wzrok w posadzkę, a jego oczy pociemniały, przypominając jakby studnie, czarne i głębokie.


   Chyba jeszcze nigdy nie widziałam Teda Lupina tak podłamanego!


   Jego włosy poszarzały i zwisły smętnymi kosmykami wokół twarzy, głowę miał zwieszoną, a sam  siedział cały przygarbiony i wyglądał w tej chwili na tak przygnębionego, nieśmiałego i zamkniętego w sobie, że równocześnie wydawał się być dziwnie odsłoniętym i bezbronnym, o wiele bardziej niż wtedy, kiedy Victoire go opatrywała.


— Dobrze wiesz o co mi chodzi – powiedział dziwnie zmienionym tonem, jakiego jeszcze nigdy nie słyszałam w jego głosie. Wyprostował się, chyba po to aby nieco się opanować, po czym powiedział pozornie spokojnie, widocznie chcąc zmienić temat:


— Ta rana… Będą z niej blizny, prawda?


   Victoire pokiwała głową.


— Mogą ci zostać na zawsze – rzekła cicho, ale łagodnie, co pozwoliło Tedowi w końcu na nią spojrzeć. – I to, że jesteś metamorfomagiem, nie ma znaczenia. Nie będziesz mógł tego zmienić.


   Zapadła krótka chwila milczenia, podczas której Teddy skubał mankiet swej koszuli, jakby w lekkiej zadumie.


— Ciężka sprawa – westchnął i wreszcie uśmiechnął się dzielnie. – Będzie mnie można rozpoznać…! – nagle zamarł, jakby raziła go jakaś przerażająca myśl. – Vi… Przecież w lato nosi się krótki rękaw!


   Vic również się uśmiechnęła, ale inaczej. Bardziej blado.


   Czy odkrycie tajnego laboratorium mistrza eliksirów, zniknięcie Cristal, opuszczenie przez nas Kryjówki, rana Teda… czy to oznacza, że wszystko się teraz zmieni?


   Czy jeszcze kiedykolwiek będzie tak, jak kiedyś?


   Następnego dnia nienaturalna cisza ogarnęła Zamek, nie była jednak związana z ciężkim napięciem panującym podczas egzaminów. Klasy świeciły pustkami, ostrołukowe okna otwarte były na oścież, a przez nie w chłodne mury szkoły wlewała się fala parnego powietrza wraz z odległymi śmiechami i głosami dochodzącymi z dworu. Nawet najbardziej zatwardziali kujoni-krukoni spędzali ten dzień, wylegując się na szkolnych błoniach i popijając mrożony sok dyniowy, bądź piwo kremowe doprawione kostkami lodu, wcierając w nosy krem do opalania, puszczając kolorowe, niepękające bańki mydlane i taplając się w blasku słońca lub chłodnych odmętach jeziora w towarzystwie wielkiej kałamarnicy. Co więcej, nawet Julii McDuck nie brakowało wśród tej sielankowej atmosfery. Wylegiwała się na kocyku, próbując czytać opasłe tomiszcze w okularach słonecznych i gdyby ten debil Quirke zebrał się na odwagę, mógłby właśnie rozpocząć najbardziej namiętny i kujoński wakacyjny romans swojego życia, można było jednak usprawiedliwić go tym, że oblewany wciąż zimną wodą przez Brendę, nie miał za bardzo na to szans…


   W końcu wyniki egzaminów zostały ogłoszone i każdy krukon został w tej kwestii zaspokojony. Z lekkim zdziwieniem odkryłam, że otrzymałam nawet całkiem niezłe stopnie, choć jak można było się tego spodziewać, Boorack nie omieszkał obniżyć mi nieco oceny… Jednak największe zdumienie przy stole Ravenclawu wzbudziło 91%  z transmutacji uzyskane przez niejaką Brendę Pussycat, co nawet po fakcie egzaminów, wciąż wydawało się niewyobrażalne. Widocznie prelekcja Simona o kiełbasce jako wyjątku od prawa Gampa odniosła wspaniały sukces… No i właśnie, gdzie ten Simon?!


   Nie widziałam go chyba od czasu, kiedy tamtej nocy opuścił dormitorium.


   Uczta Pożegnalna w Hogwarcie była jak zwykle ucieleśnieniem wspaniałości, dobrobytu i co najważniejsze – pyszności. Na stołach nie brakowało niczego, nie wspominając już nawet o tradycyjnych miętówkach. Kolejnym zaskoczeniem wieczoru okazało się być trzecie miejsce Ravenclawu w rozgrywkach o Puchar Domów, co po aferze z gabinetem Booracka mogliśmy zawdzięczać chyba tylko Julii i Quirke’owi, którzy prawie co każdą lekcję zgarniali jakieś punkty. Biorąc jednak pod uwagę to, że Boorack odejmował je mnie i Vi tak często, jak Julia i Quirke je zdobywali, mogłam również żywić nadzieję, że i nasze męki z Filchem, to znaczy prace społeczne na rzecz domu, zostały odpowiednio docenione.


   Na ostatnim miejscu oczywiście wylądowali puchoni i bynajmniej nie dlatego, że byli tacy beznadziejni. Po prostu w domu Hufflepuffu widocznie brakuje zmobilizowanego sztabu do nadrabiania punktów odjętych przez Booracka Paczce Puchonów. Mimo to, to właśnie tam zagrzmiał największy aplauz po ogłoszeniu ich miejsca i to właśnie Paczka Puchonów okazała się być głównymi klakierami. Profesor Longbottom wyglądał na równie wzruszonego jak i zrezygnowanego, McGonagall ściągnęła brwi i zacisnęła usta, udając surową minę, natomiast Boorack zmrużył świńskie oczka i zacisnął pięść na widelcu, jakby marzył, aby w tym momencie piorun trzasnął w puchoński stół. Ogólnie rzecz biorąc, długo jeszcze trwało, zanim minęła atmosfera wesołości i  puchoni w końcu się uspokoili…


   Drugie miejsce trafiło się ślizgonom, którzy na tę doniosłą wieść ledwo co trzy razy klasnęli swoimi arystokratycznymi łapkami. Wszyscy wiedzieli, że uczniowie Slytherinu woleliby już dostać ostatnie miejsce niż drugie, byleby tylko gryfoni nie byli wygranymi. Szkoda tylko, że od czasu gdy wszyscy zorientowali się, że do Gryffindoru zawsze trafiają najlepsi (Dumbledore, Harry Potter, Ron Weasley, Hermiona Granger, mam wymieniać dalej…?), gryfoni ani razu nie wypuścili Pucharu Domów ze swoich lwich łap… W końcu, co by na ich przegraną  powiedział Harry Potter, gdyby przyjechał do Hogwartu na inspekcję…?!


   Kiedy dekoracje Wielkiej Sali zmieniły się na szkarłatne i złote, wszyscy chyba ledwo co to zauważyli, tak byli do tego przyzwyczajeni. Ślizgoni siedzieli przy swoim stole z ponurymi twarzami, zgrzytając zębami i podobnie jak Boorack, ściskając za swoje sztućce, jakby trzymali odbezpieczone granaty, którymi zamierzali cisnąć prosto w gryfoński stół, puchoni ziewali ostentacyjnie, a krukoni klaskali równie uprzejmie jak i ze znudzeniem – i tylko stół Gryffindoru jak zwykle dostał radosnego świra. Zobaczyłam jak Sandra Kench rzuca się Peterowi Caldwellowi na szyję, o mało co nie odrywając mu przy tym głowy, Spell Wood wskoczył na swoje krzesło, aby każda dziewczyna w szkole mogła zobaczyć jego piękną sylwetkę w blasku chwały – i chyba tylko jedna osoba z Gryffindoru nie podzielała ogólnego entuzjazmu.


   Teddy Lupin wstał od stołu, zasunął za sobą krzesło, po czym dyskretnie udał się w stronę drzwi.


   Spojrzałam w bok na Victoire, ale ona tego nie zauważyła. Wolała wpatrywać się w Spella Wooda takim wzrokiem, jakby był niedorozwinięty umysłowo.


   — Pragnę w tym miejscu nadmienić – oznajmiła doniosłym głosem profesor McGonagall, ocierając równocześnie łzę dumy i wzruszenia – że dom Gryffindoru otrzymuje Puchar Domów po raz czterysta dziewięćdziesiąty trzeci w przeciągu przeszło tysiąca lat istnienia tej szkoły…!


   I tym oto radosnym akcentem, zakończyła się Uczta Pożegnalna. Ślizgoni wstawali ociężale ze swoich miejsc, gryfoni wciąż skakali po swoim stole jak idioci i tylko puchoni i krukoni jak gdyby nigdy nic opuścili Wielką Salę.


   W Sali Wejściowej po raz ostatni wszyscy kierowali się do swoich pokojów wspólnych. Prawie natychmiast Victoire została otoczona przez tłum chłopców – każdy chciał otrzymać zaszczyt eskortowania jej jutro na stację w Hogsmeade.


   Stanęłam koło jakichś drzwi, za którymi najpewniej znajdowała się nieużywana klasa, czekając aż Vic wyrwie się z tłumu napalonych uczniaków, kiedy nagle klamka obok mnie drgnęła i z pomieszczenia ktoś wyszedł. Był to Ted Lupin, nie wiedzieć czemu wyraźnie wytrącony z równowagi, wściekły i zaczerwieniony na twarzy, a w chwilę później za nim pojawiła się Gigi Bulstrode, w przeciwieństwie do niego widocznie bardzo czymś zachwycona.


   Ledwie na mnie spojrzał, a już go nie było. Gigi obrzuciła mnie natomiast pogardliwym, choć równocześnie pełnym samozadowolenia uśmiechem, po czym też znikła w tłumie. Oparłam się ponownie o ścianę, lekko marszcząc brwi. Tedzie Lupinie, żeby tylko informacje od Gigi były tego warte… Żebyś tylko przez ten swój jakże szlachetny powód nie zabujał się w Gigi Bulstrode, i żebym nie musiała przemianować cię z Teda Lupina na Największego Kretyna Na Świecie…!


   Nie wiadomo jakim sposobem nasze szafki nocne same się opróżniły, a kufry zapakowały. Każdy uczeń w szkole otrzymał też notatkę przypominającą o zakazie używania czarów poza szkołą – oczywiście żadna z nich nie przetrwała dłużej niż pięć minut, ponieważ ulubionym przez wszystkich ostatnim zaklęciem używanym przed wakacjami było zazwyczaj Incendio, a i niekiedy nawet Bombarda. Na stacji w Hogsmeade oczywiście zgubiłam się w tłumie czarnych szat, ciągnąc za sobą kufer, a drugą ręką targając klatkę z Kłębopiórką. I po co takiej małej sóweczce taka wielka klatka?...


   Hagrid górował nad tłumem, popędzając pierwszoroczniaków. Ekspres Hogwart-Londyn lśnił czernią i czerwienią, a z lokomotywy buchały kłęby pary, tak więc tylko wysoka sylwetka Hagrida mogła stanowić dla mnie w tej białej chmurze jakiś punkt orientacyjny. Przecisnęłam się przez potrącający mnie wciąż tłum, o mało nie kończąc przy tym jak podczas przedzierania się przez gąszcz agresywnych wnykopieniek. Czy oni wszyscy mieli mnie za jakiegoś pierwszoroczniaka, że uważali za stosowne bym przed wyjazdem do domu zarobiła co najmniej z dwadzieścia siniaków?!


    I nagle wpadłam na czyjś wielki brzuch.


— PAULINE! – zagrzmiał tubalny głos.


   Potarłam sobie czoło, po czym zadarłam głowę najbardziej jak potrafiłam, by spojrzeć na Hagrida, którego twarz ginęła nieco w kłębach pary.


— Hagridzie, nie widziałeś gdzieś Teda albo Victoire?! – wydarłam się, równocześnie niby przypadkowo rąbiąc klatką w jakiegoś grubego uczniaka, który chyba chciał zwalić mnie z nóg.


— NIE! – wykrzyczał równie głośno Hagrid, co w jego przypadku nie było jednak aż tak konieczne jak w moim. – MOŻE WLEŹLI JUŻ DO POCIĄGU!


   I odszedł w stronę szamoczących się pierwszaków (wśród których różowiła się wyraźnie wielka kokarda na głowie Bacy Phellps), a ja ruszyłam w stronę drzwi pobliskiego wagonu – gdy nagle coś szarpnęło mocno za klatkę Kłębopiórki, o mało co nie zwalając mnie z nóg. No nie… Czyżbym waląc klatką na oślep, o coś nią zahaczyła…?


   Pociągnęłam jeszcze raz za rączkę klatki i wtedy już wyraźnie dotarło do mnie, że ktoś po prostu musiał ją trzymać, bo gdy ją puścił, znów o mało co nie straciłam równowagi. Zatoczyłam się co najmniej jak po wypiciu całej beczki Kuchennej Sherry, po czym zdezorientowana spojrzałam na uczniaka, który chwycił za moją klatkę – i wtedy oszołomienie na mojej twarzy momentalnie ustąpiło miejsca przerażeniu.


   To był Boorack Junior!


   I co gorsza, bynajmniej nie trzymał mnie teraz za klatkę.


   Trzymał mnie za rękaw!


   Nie, nie, nie, to chyba był po prostu jakiś zły sen. Albo to rzeczywiście jest syn Booracka, albo śni mi się właśnie Troglodytarum Sylvaticum. Serio, teraz kiedy widziałam już prawdziwego trolla, mogłam z całą pewnością się założyć, że rodzina Booracków należy do grona jego dalekich krewnych. Chociaż może raczej są spokrewnieni z trollami górskimi…?


— Pollyanna Glam – powiedział dudniącym głosem.


— Pauline – wycedziłam przez zęby, równocześnie usiłując niepostrzeżenie wyrwać się z jego uścisku.


   Och, jak dobrze, że tyle pary leci z tej lokomotywy! Do dzisiaj paliłam się ze wstydu na samą myśl, że cała szkoła widziała mnie wraz z Boorackiem Juniorem, a co dopiero, gdyby teraz zobaczyła mnie z nim Paczka Puchonów… To już chyba wolałabym wrócić do Zakazanego Lasu!


   No dobra, nie wolałabym, ale to nie zmienia faktu, że nie czułam się zbyt komfortowo w tej sytuacji.


— Pauline – poprawił się Boorack Junior z pewnym opóźnieniem.


   Postanowiłam jednak zmienić strategię. Teraz już jawnie usiłowałam uwolnić rękaw od jego łapy, nie dbając o kwestię jego uczuć.


— Tak, słucham? – powiedziałam, starając się mówić uprzejmym tonem, ale równocześnie szarpiąc mocno ramieniem, co nieco utrudniało sprawę.


   Chyba dopiero teraz dotarło do niego, że nie życzyłam sobie, by naruszał moją przestrzeń osobistą.


— No… to… – Puścił w końcu mój rękaw, a mięśnie jego twarzy wyraźnie się napięły, jakby bardzo wysilał się nad czymś umysłowo. – Miłych wakacji… – I ku mojej wielkiej uldze, zniknął w tłumie, najwyraźniej wyczerpując swoje możliwości wyrażania myśli. Otrzepałam się, odetchnęłam głęboko, po czym z zachowaniem pełnej godności skierowałam swoje kroki w stronę drzwi wagonu.


   Gdy pociąg ruszył, większość przedziałów była już zajęta. Wciąż oglądając się uważnie na wszystkie strony, czy aby na pewno Boorack Junior nie czai się w jakimś przedziale, ciągnęłam kufer przez wąski korytarz, zastanawiając się gdzie też mogą być Ted i Victoire. A może Teddy woli podróżować z Gigi Bulstrode? A może Vicky wybrała towarzystwo Spella Wooda? A może Dominique i Fiffie wolą siedzieć w przedziale z Matthew Lionem i Jakiem Pattinsonem, aby móc się z nimi kłócić aż do ostatniej chwili podróży?


   Swoją drogą, dlaczego niektórzy ludzie mają adoratorów takich jak przystojny Spell Wood, albo atrakcyjna Gigi Bulstrode, a akurat mnie musiał się trafić obrzydliwy Boorack Junior?


   I kiedy tak szłam, nagle natknęłam się na Simona, stojącego jak gdyby nigdy nic przy oknie w korytarzu.


   Przez chwilę zamarłam, zaskoczona jego widokiem i dopiero po chwili udało mi się wrócić do postawy pełnej godności.


   — Przepraszam – rzuciłam w jego stronę, co zabrzmiało trochę tak, jakbym mówiła do kogoś obcego.


— Doprawdy? Za co?


   Dopiero po chwili dotarł do mnie sens jego słów.


   Za co?... Może za to, że odmówiłam mu na Sylwestrze, albo za plotki o mnie i o Spellu? Ale przecież kto jeszcze pamiętał o Sylwestrze, a pogłoski o Woodzie co go mogły właściwie obchodzić?


   A może mam go przepraszać za mój rzekomy związek z Boorackiem Juniorem?!


— Przepraszam za to, że chcę przejść akurat tą drogą, którą ty postanowiłeś zablokować – odparłam, unosząc brwi.


   Simon tylko uśmiechnął się lekko pod nosem.


— Nie musisz przechodzić dalej, skoro to mnie szukasz.


Słucham?


   Ale on tylko szarpnął głową w stronę drzwi pobliskiego przedziału, w którym jak gdyby nigdy nic zasiadali wszyscy ci, których szukałam, na dodatek bez wyjątku wlepiający gały w naszą stronę. Spojrzałam na Simona zdumiona.


   — To jakaś zmowa?!


— Ależ skąd. W Noc Duchów ocaliłem cię przed Filchem, w Sylwestra dostałem od ciebie kosza, zażegnałem wasz spór z Quirkiem, kryłem cię, gdy byłaś w Zakazanym Lesie, a teraz zająłem ci przedział. Twój dług wciąż rośnie, Pauline Glam.


   Na to już nic nie byłam w stanie odrzec, tylko zaczerwieniłam się jak idiotka. Czy on musi być tak cholernie pamiętliwy?!


   W tym momencie stwierdziłam, że Simon nie jest godzien mojego spojrzenia, dlatego też odwróciłam od niego wzrok i otworzyłam drzwi przedziału.


   Fiffie i Dominique siedziały na miejscach przy oknie, a obok zasiadali Ted i Victoire. Kiedy weszłam, Teddy chciał pomóc mi z walizką, ale Simon go wyręczył, za co mimo wszystko byłam mu wdzięczna, bo bynajmniej nie chciałabym być powodem, dla którego Tedowi Lupinowi miałaby odpaść ręka…


   — Pauline! – zawołała Dominique, co zabrzmiało nieco zbyt entuzjastycznie jak na mój nastrój, a Mrukot, którego trzymała w ramionach, również miauknął na mój widok. – Jesteś w końcu, już myśleliśmy, że pociąg odjechał bez ciebie!


— Boorack Junior ją zatrzymał – oznajmił Simon półgębkiem.


   Czy on mnie śledzi, czy co jest z nim nie tak?!


— Czekaj, czekaj, bo chyba coś źle zrozumiałam – powiedziała Fiffie, odwracając wzrok od okna, po czym zmarszczyła czoło. – Boorack Junior cię zatrzymał? Ale że Boorack? Junior? Najmłodszy z przedstawicieli podgatunku warzywa?


   Rzuciłam na Simona mordercze spojrzenie. Na twarz Fiffie wstąpiła natomiast mina pełna obrzydzenia.


— I czego od ciebie chciał? – zapytała Victa, jakby wydawało jej się dziwne to, że ktoś, nawet jeżeli tym kimś był Boorack Junior, nie zaliczał się do osobników płci męskiej, którzy oblegali ją na stacji.


— Życzył mi miłych wakacji…


   Domie, Fiffie i Simon parsknęli śmiechem, a nawet Ted wykrzywił usta w skąpym uśmiechu i tylko Victoire wciąż marszczyła brwi, jakby sprawiało jej wielką trudność zrozumienie złożoności tej sytuacji.


— Widzisz, przynajmniej on się o ciebie troszczy – wydusiła Di, wciąż nie mogąc powstrzymać ataku śmiechu. – Szkoda tylko, że miałabyś takiego okropnego teścia…


   Chyba jeszcze nigdy nie miałam tak przemożnej ochoty, aby zamienić ją w galaretę.


— Lepiej się nie śmiej – powiedziałam ponuro. – Boorack nadal wierzy, że chodzę z jego synalem…


— Właściwie, może kiedyś okaże się to przydatne... – stwierdziła Di, a naprzeciwko niej Fiffie zrobiła taką miną, jakby zjadła fasolkę o smaku wymiocin.


   Nie zareagowałam, choć Domie sama się o to prosiła – wiedziałam jednak, że sprowokowałabym tylko dalsze rubaszne żarty na temat mojego namiętnego związku z Warzywem Juniorem. A poza tym, niby do czego Boorack Junior miałby mi się przydać…? Był zbyt tępy, żeby sklecić równoważnik zdania, a co dopiero zdanie współrzędnie złożone (o podrzędnie złożonym nie marzyłam nawet w najśmielszych snach).


   Nie to co Gigi Bulstrode… Zerknęłam na Teda, który gapił się na mankiet swojej koszuli z miną, która kompletnie nic mi nie mówiła. Zamierzał w przyszłości zwierzać nam się z tego, co Gigi mu mówi, czy może będzie to traktował zbyt osobiście…? To, że wyciąganie z niej informacji nie stanowiło dla niego szczególnie przykrego procederu, raczej nie ulegało wątpliwości.


   Chyba jednak jestem zbyt ciekawska.


   Jakby w odpowiedzi na moje myśli, drzwi przedziału otworzyły się i stanęła w nich Brenda w wystrzałowej tiarze na głowie, dźwigając stos kolorowych, tandetnych gazetek.


Accio Plota, mega promocja, ostatnie wydanie w tym roku szkolnym… VICTOIRE! – omal nie upuściła wszystkich gazetek. – Jesteś!! – wparowała do naszego przedziału i już nie pytając nikogo o zgodę, wepchnęła się na miejsce między Tedem a Vi, równocześnie zwalając stos prasy na jego kolana. – Wszędzie cię szukałam, ale sama rozumiesz, trudno było się do ciebie dostać przez tych wszystkich pryszczatych samców, a potem praca, praca, praca! Accio Ploty się rozchodzą jak maślane bułeczki, po czarodziejsku mówiąc, paszteciki dyniowe, choć ja tam ich nie lubię, no ale chyba wiesz o co mi chodzi, w końcu to Ravenclaw, SIĘ WIE! – trąciła ją przyjacielsko w bok, na co Victa tylko skrzywiła się boleśnie. Brenda zdawała się jednak tego kompletnie nie zauważyć. Odebrała od Teda swoje Accio Ploty, po czym spojrzała po wszystkich z miną clowna, który szerokim uśmiechem zachęca do siebie potencjalnych ochotników.


— To co…? – zapytała przeciągle (czego zapewne nauczyła się podczas lekcji podrywu, a konkretniej przerabiając niezwykle trudne zagadnienie uwodzicielskiego kuszenia mężczyzny). – Chcecie…?


   Podniosła do góry jeden egzemplarz, migając nam przed oczami jaskrawą okładką, wyraźnie chcąc zwrócić naszą uwagę na to, że jest ruchoma.


   Simon założył ręce za głowę i wyciągnął nogi przed siebie.


— Mój warunek znasz, jak w środku jest krzyżówka, to biorę.


   Brenda wytrzeszczyła na niego oczy jak na świra.


Krzyżówka…! – powtórzyła takim tonem, jakby głupszego słowa w życiu nie słyszała. – Tyle plot, a ten myśli, że komuś chciało się wymyślać krzyżówkę…! Nawet nie byłoby na nią miejsca w numerze, tyle jest w nim mega plot…


— Niby jakich mega plot – zapytałyśmy ja, Vi, Di i Fiffie równocześnie.


   Brenda uśmiechnęła się, nie kryjąc satysfakcji tym, że wzbudziła naszą ciekawość.


— A takich, jak na przykład… ta! – oznajmiła dobitnie, po czym otworzyła zamaszyście Accio Plotę na pierwszej stronie.


   Ja, Vicky, Fiffie i Domie nachyliłyśmy się, żeby zobaczyć nagłówek.


   W SZKOLE POLUJE NA SERCA, W WAKACJE – NA KOŁKOGONKI. SPELL WOOD OPOWIADA O SWOJEJ NIEZWYKŁEJ PRZYJAŹNI Z MINISTREM MAGII.


   Wszystkie spojrzałyśmy po sobie, unosząc brwi.


— Gorący temat, no nie? – zapytała Brenda podnieconym tonem. Całe szczęście, było to pytanie retoryczne, ponieważ zaraz potem odwróciła kilka stron, pokazując nam kolejny artykuł. – Albo to…! – Postukała palcem w tytuł głoszący: ROZGRYWKI O PUCHAR DOMÓW – USTAWIONE? – Ale to jeszcze nic! – zapewniła nas żarliwie Brenda. – Z tego jestem szczególnie dumna… Zwłaszcza, że uwielbiam Kącik Miłości, sama go wymyśliłam, a jego powodzenie traktuję jedynie jako potwierdzenie mojego geniuszu… – odwróciła stronę i podetkała nam gazetę pod nos. W oczy zakłuł nas jadowicie różowy napis: NOWY ROMANS PONĘTNEJ ŚLIZGONKI? CZYLI SEKRETY (NIE)UŻYWANYCH KLAS. – Szałowy nagłówek, nie? To mój oryginalny po…


   Ale nie skończyła, bo w tym momencie Ted Lupin wyrwał jej z ręki gazetę.


   Zapadła cisza, podczas której Teddy przebiegał wzrokiem po artykule, a Brenda siedziała z obrażoną miną.


   — No ja rozumiem, że to gorące tematy, no ale trochę kultury osobistej…


   Ted podniósł wzrok znad Accio Ploty, po czym zlustrował wzrokiem resztę stosu.


— Ile? – spytał krótko.


— Dwa sykle – rzuciła Brenda z automatu.


— W porządku. Biorę wszystko.


   Brenda aż wytrzeszczyła gały. I nie była jedyna. Ja, Vi, Simon, Domie i Fiffie również szeroko otworzyliśmy oczy.


— Ale… – wyrzuciła z siebie Brenda. – Nie mogę ci tego sprzedać! Ploty to ploty, muszą się roznosić… Tu nie chodzi o pieniądze, tylko o powołanie… to znaczy… liczy się jak największa ilość odbiorców!


— Skoro tak… – Teddy wzruszył ramionami, po czym wyciągnął różdżkę. – Reducto.


   I zanim Brenda zdążyła choćby pisnąć, cały stos Accio Plot zamienił się w proch.


   Przez chwilę zapanowała głucha cisza. Wszyscy siedzieli w bezruchu, w napięciu czekając na wybuch, ale nie wyglądało na to by miał nastąpić. Brenda gapiła się oniemiała w kupę popiołu.


— A… a… ale… – wydukała, jakby jeszcze nie dotarło do niej co się właściwie stało. – Czemu…?


— Lepiej chodź, Brendie… – powiedziała łagodnie Victoire, po czym delikatnie i profesjonalnie, niczym najwyższej klasy pielęgniarka w Świętym Mungu na oddziale Urazów Psychicznych, pomogła osłupiałej Brendzie opuścić przedział.


   Obok pozostałości po całym stosie Accio Plot, wciąż leżał jeszcze jedyny ocalały egzemplarz.


   Victoire usiadła z powrotem, po czym spojrzała na Teda z wyrzutem.


— No wiesz… To był dorobek jej życia.


— Te bzdury? – prychnął Teddy. – W takim razie wyświadczyłem jej przysługę.


   Dominique zerknęła na Victoire, potem na Teddy’ego, potem znowu na Victoire, aż w końcu nie wytrzymała i porwała ostatnią Accio Plotę w swoje szpony. Rozsiadła się wygodniej, po czym wgapiła się beznamiętnie w nagłówek.


— Rzeczywiście, niezła szmira – stwierdziła, równocześnie marszcząc brwi. – Zrobili tu literówkę, zamiast „pokrętnej ślizgonki” napisali „ponętnej”…


   Victa mimowolnie parsknęła ponurym śmieszkiem.


— No więc niby co było powodem tego aktu zniszczenia? – uniosłam lekko brwi, spoglądając na Teddy’ego z ukosa. – Postanowiłeś oczyścić świat z tandety, czy może jesteś jednym z wielu szlachetnych obrońców czci Gigi Bulstrode?


   Ted Lupin posłał mi stalowy uśmiech.


— Po prostu nie zamierzam tolerować oczerniania mojej osoby.


— Oczerniania twojej osoby? – wykrzyknęła Dom z niedowierzaniem. – Przecież tu jest o tobie tylko jedno zdanie!


— O jedno zdanie za dużo! – odparował natychmiast Teddy.


— No to pojechałeś… – skomentowała Fiffie.


   Victoire odebrała Domie Accio Plotę, przejechała wzrokiem po artykule, po czym zadrgał jej kącik ust. Po chwili podała mi gazetę, a ja, Fiffie i Simon nachyliliśmy się nad bijącą po oczach stronicą.


   Ogólnie rzecz biorąc, cały artykuł wyglądał na niezbyt wyrafinowany reportaż, składający się głównie z naiwnych relacji anonimowych członkiń bandy Gigi, jej jeszcze bardziej incognito „kochanków o złamanych sercach”, wszystko to opatrzone barwnym, wybujałym komentarzem ułożonym przez Brendę i Sandrę. O Teddy’m wspomniane było na samym szarym końcu: Z kim więc znika w pustych klasach drapieżna blondynka? Czy jej zmienność i niewybredne zachcianki jest w stanie zaspokoić tylko ktoś o metamorfomagicznych zdolnościach? I wreszcie: czym właściwie jest pozornie zwykła znajomość Gigi ze znanym ze swoich oszałamiających outfitów Tedem Lupinem?


   Spojrzałam znad Accio Ploty na Teda. Ach, gdyby tylko wiedział, że mogło być o wiele gorzej… W końcu Brenda miała w zanadrzu mega plotę z udziałem jego i Gigi, a mimo wszystko jej nie wykorzystała. Musi więc go naprawdę szanować!


— Naprawdę jesteś najbardziej znany ze swoich oszałamiających outfitów? – Fiffie parsknęła śmiechem.


   Teddy rzucił jej pochmurne spojrzenie, tak dalekie od fajerwerków wokół jego osoby, jakie wykreowały Brenda i Sandra, że aż trudno było sobie wyobrazić, by pisano o nim w kolorowych tandetnych gazetkach.


— Ale że Gigi Bulstrode? – Simon uniósł brwi. – Nie no, stary…


— Żaden stary, dla ciebie panie Lupin, kretynie.


    Simon zignorował tę uwagę, biorąc ode mnie gazetkę.


— Swoją drogą, ciekawe czy Accio Plota nie jest cenzurowana…


   Rozłożył flegmatycznie gazetkę, rzucając znad niej znaczące spojrzenie na Fiffie i Domie.


   Na obu ich twarzach zagościł tajemniczy, złośliwy uśmieszek.


— Cenzurowana? – powtórzyła Victa, po czym spojrzała na Simona z niedowierzaniem. – Że niby Brenda miałaby cenzurować jakieś plotki?


— Owszem – odparł Simon, beztrosko przewracając stronę. – Na przykład plotki o samej sobie.


   Teraz to ja uniosłam brwi. Victoire zrobiła zdziwioną minę.


— A niby jakie plotki miałaby roznosić o samej sobie? – zapytała, nie kryjąc sarkazmu.


   Ale Simon uśmiechnął się tylko triumfalnie, po czym rozłożył Accio Plotę na błyszczącej stronicy.


ZATRZĘSŁA WIEŻĄ RAVENCLAWU W POSADACH – AWANTURA STULECIA!!


   Fiffie i Dominique aż zapiszczały z uciechy.


— Napisała o tym! – zarechotała Domie. – Pewnie nie mogła się powstrzymać…!


— Dawaj to! – Fiffie wyrwała Simonowi Accio Plotę, po czym zaczęła czytać:

  Noc po egzaminach. W Wieży Ravenclawu jak zwykle panował idealny porządek.

„Nic nie wskazywało na wybuch, jaki miał nastąpić!” relacjonuje prefekt Ravenclawu, Sherry Power l.16, w rozmowie z  tajnym korespondentem Accio Ploty. „ Jak zwykle wzorowo zaprowadziłam ciszę nocną na terenie całego pokoju wspólnego i wszystkich dormitorium. Zazwyczaj udaje mi się utrzymywać porządek.” Jednak tamtego wieczoru, w jednej z chłopięcych sypialni rozpętało się piekło. „Nie mógł to być wynik zaniedbanych obowiązków!” zapewnia Power, zapytana o to w wywiadzie. „Mój chłopak Mark Tower może to potwierdzić!” dodaje.

  Takiej awantury nie mogła jednak przewidzieć nawet najbardziej wzorowa prefekcina. Około godziny 22:00, a więc już po zaprowadzeniu ciszy nocnej, w dormitorium chłopców rozegrała się kłótnia dwóch dziewczyn. Jedna z nich, ładna blondynka, ogólnie lubiana w otoczeniu krukonów (a także wśród innych domów), chciała odwiedzić przed pójściem spać swojego przystojnego i mądrego kolegę, aby podziękować mu za pomoc w nauce do egzaminów. Nie wiedziała jednak, iż swoim niewinnym zachowaniem wzbudzi szał zazdrości w swojej współlokatorce z dormitorium, niezbyt popularnej dziewczynie, na dodatek rudej, o fatalnej prezencji i kompletnie nie posiadającej uroku osobistego. Należy również przypomnieć iż wyżej wymieniona osoba jest ruda i dlatego nie miała żadnych szans u przystojnego kolegi, w porównaniu z ładną blondynką.

  W wyniku konfrontacji ładnej blondynki z rudą osobą w obecności przystojnego kolegi, doszło do kłótni, która z czasem przerodziła się w prawdziwą Awanturę Stulecia! „Nie było tak źle, dopóki tylko się na siebie wydzierały” twierdzi Seth Sorens, współlokator przystojnego kolegi ładnej blondynki. „Ale kiedy zaczęły rzucać w siebie rzeczami, nie dało się już nic zrobić”. W tym miejscu redakcja pragnie nadmienić, iż to ruda koleżanka pierwsza zaatakowała ładną i miłą blondynkę.

   Awantura pomiędzy dziewczynami postawiła na nogi całą Wieżę Ravenclawu. W jej wyniku lubianej przez wszystkich blondynce wyrosły z uszu arbuzy, a ruda dziewczyna musiała zostać obezwładniona. Jednak czy spór został już zażegnany? Na koniec dodamy jeszcze, iż osoby o których opowiada niniejszy artykuł, chcące zachować pełną anonimowość, są uczniami trzeciego roku. Dla Accio Ploty ~ S. Kench i B. Pussycat


    Fiffie odrzuciła gazetę na bok i spojrzała po wszystkich z satysfakcją.


— No i… co? – zapytałam powoli.


— No a myślisz, że komu to zawdzięczasz?! – wybuchła Fiffie.


   Ja, Vi i Teddy wytrzeszczyliśmy oczy. Fiffie i Domie przybiły triumfalną piątkę.


— Że niby… wy za tym stoicie? – Teddy spojrzał na nie z niedowierzaniem, zapominając chyba nawet o Kąciku Miłości.


   Ale zanim któraś z nich zdążyła nas oświecić, drzwi przedziału rozsunęły się i stanęła w nich staruszka z wózkiem.


— Coś z wózeczka, kochaneczki?


— W samą porę! – Dominique aż klasnęła w ręce.


   Już po chwili wszyscy siedzieli obładowani czekoladowymi żabami i pasztecikami z dyni. Wyrzuciliśmy pozostałości po stosie Accio Plot, po czym każdy rozsiadł się wygodnie na swoim siedzeniu; Ted odpakowując czekoladową żabę, Victoire szeleszcząc papierkiem od muffinki z wiśniogronami, Simon podgryzając likworową pałeczkę, a Di i Fiffie musy świstusy.


   Sięgnęłam po jedną z czekoladowych żab.


   — Skoro już wszyscy się tu zebraliśmy – rozpoczęła uroczyście Dominique – to opowiemy wam, jakim geniuszem wykazaliśmy się ja, panna Glam młodsza i niejaki pan Larieson, podczas gdy wy zbieraliście grzybki w lesie…


   Ted Lupin wydał z siebie odgłos pośredni pomiędzy prychnięciem a kaszlnięciem.


— Cisza na sali! – zakomenderowała Domie, celując w Teda musem świstusem.


   Rozległo się ostatnie chrupnięcie likworowej pałeczki, po czym zapadła cisza.


— Dziękuję – Di wygładziła spódniczkę z godnością. – Mogę już zaczynać…? – nagle urwała, po czym zmarszczyła brwi. – Właściwie to… od czego mam zacząć?


— Cóż, trochę tego było – powiedziała Fiffie z ciężkim westchnieniem. – Żeby ukryć waszą nieobecność w dormitoriach…


— A odebranie klucza od bramy Filchowi? – wtrącił Simon. – Bez tego nikt nie mógłby wrócić nad ranem do szkoły…


   On i Fiffie pokiwali z wolna głowami.


— No dobra, do rzeczy! – zniecierpliwiłam się, równocześnie siłując się ze swoją czekoladową żabą, która chciała mi się wyrwać z rąk. – Jak wy to wszystko zrobiliście?


— Z Filchem akurat było łatwo – prychnęła lekceważąco Dominique. – Wystarczyło skonfrontować Irytka z Panią Norris, żeby wywabić go z jego gabinetu… Gorzej było z waszymi kolesiami z dormitorium.


   Przewróciła oczami, nie zauważając, że Mrukot chce dobrać się do jej musa świstusa.


— Rozumiem, że najpierw zajęliście się gryfonami, skoro u krukonów awantura trwała całą noc… – odezwała się Victoire, a Ted Lupin aż klasnął w dłonie:


— No, to co zrobiliście Spellowi Woodowi?


   Victa spojrzała na niego karcąco.


— Zbytnio nie musieliśmy się wysilać – rzekł Simon, wyjmując likworową pałeczkę z ust. – Wystarczyło wynająć Caldwella…


— Petera? – na twarzy Victoire tym razem wymalowało się zdumienie.


— Tak, tego samego, z którym spędziłaś namiętne Walentynki! – potwierdziła śpiewnie Dominique. – Potem cię unikał z powodu tej pamiętnej kompromitacji… ale ostatecznie zgodził się nam pomóc!


— Tak więc Simon wydębił od Paczki Puchonów trochę Ognistej, my ukradłyśmy z twojej szafki nocnej Pauline, trochę Eliksiru Słodkiego Snu… – Fiffie coraz bardziej nakręcała się własną opowieścią. – Potem daliśmy to wszystko Peterowi, on poleciał z tym do Wieży Gryffindoru…


— No i dał to wszystko Spellowi Woodowi – podjęła Domie. – To było dziecinnie proste, zważywszy na to jak bardzo Wood jest przyzwyczajony do darów od wielbicieli…


— A jak wszystko wypili, pospali się od razu jak niemowlęta – zakończył Simon z satysfakcją.


— Ale nie martw się Ted, że twoi koledzy pili bez ciebie – dodała naprędce Dominique. – Jeden podobnież się o ciebie upominał, ale Peter mu powiedział, że będziesz do późna czytał książkę dla pasjonatów obrony przed czarną magią, w co nie tak trudno było uwierzyć…


— Przynajmniej jeden lojalny – mruknął Teddy pod nosem.


— No a z waszym dormitorium pojechałyśmy na całość! – oznajmiła radośnie Fiffie, po czym wgryzła się w musa świstusa, z miną wyrażającą całkowitą pełnię szczęścia.


   Mimowolnie zerknęłam na wielki nagłówek w Accio Plocie o Awanturze Stulecia. Cóż, nie dało się ukryć, że artykuł był dość stronniczy…


— Bardziej dyskretnie się nie dało? – zapytałam ironicznie.


— Wierz mi, że mieliśmy jak najlepsze chęci – zapewniła mnie Dom, poprawiając Mrukota na swoich kolanach. – Ale twój eliksir już się nam skończył, więc musieliśmy zdać się na improwizację…


— I dlatego postanowiliście rozpętać piekło? – Vi uniosła brwi.


— Dokładnie! – zawołała dobitnie Domie, spoglądając na nią triumfalnie.


   W końcu udało mi się ugryźć swoją żabę. Simon ponownie chrupnął likworową pałeczką.


— Czyli… zwabiliście Brendę do dormitorium Quirke’a, a potem nasłaliście na nią Julię? – upewniłam się.


— Proste – rzekł Simon.


— Ale genialne! – dodała Di.


   Teddy tylko pokręcił głową, uśmiechając się z niedowierzaniem.


— No a Lisa? – zapytała zdziwiona Vicky.


— Wątpię czy z nią był problem – odparłam. – Zawsze zasypia jako pierwsza.


— W każdym razie to wszystko przyniosło dużo większy efekt, niż byśmy chcieli – powiedział Simon beznamiętnym tonem. – Chociaż w Accio Plocie Brenda nieco podkoloryzowała, nie wyrosły jej z uszu arbuzy.


— Nie, tylko ogórki – zachichotała Fiffie.


   Aż zakrztusiłam się kończynami przednimi żaby.


— W końcu doszło do pojedynku, więc Quirke, Seth i Ivo musieli zwiewać… – ciągnął Simon.


— Zabrali ze sobą koce i poszli spać do pokoju wspólnego! – Dominique wyszczerzyła zęby.


— W ten sposób mieliśmy puste dormitorium, gdy przyszliście – wyjaśniła Fiffie.


   Zapadło milczenie, kiedy wszyscy przypomnieli sobie wydarzenia tamtej nocy. Wszyscy, z wyjątkiem Teda rzecz jasna, który niczego nie pamiętał.


   Teraz zgniótł opakowanie po czekoladowej żabie, marszcząc brwi.


— Tak właściwie to… co się stało, jak wróciliśmy z lasu?


   Domie i Fiffie rzuciły sobie szybkie spojrzenia, a ja i Simon zerknęliśmy na siebie, po czym szybko uciekliśmy wzrokiem na boki. Victoire siedziała sztywno, lekko zaróżowiona. Ted Lupin patrzył po nas wszystkich, zdezorientowany.


   Co mieliśmy mu powiedzieć?


   Że leżał na łóżku ledwo żywy?


   Że musiałyśmy go rozbierać i myć?


   Że majaczył wciąż „to byli oni”?


   Trudno było o tym wszystkim mówić teraz, gdy siedzieliśmy wygodnie w przedziale Ekspresu Hogwart-Londyn, obładowani słodyczami i mknęliśmy przez zielone lasy i pola, śmiejąc się w swoim towarzystwie.


   Za oknem krajobraz rozmazywał się pod wpływem pędu powietrza, wciąż zmieniając się pod pędzlem wiatru. To już koniec, pomyślałam, wpatrując się w migające przestrzenie za oknem. Na horyzoncie majaczyła ciemna linia drzew.


   Zanim jeszcze wszyscy udali się do powozów, mających zawieźć nas na stację Hogsmeade, znalazłam Victoire na skraju Zakazanego Lasu. Stała w miejscu, z którego zawsze rozpoczynałyśmy wędrówkę do naszej Kryjówki. Nie wchodziła jednak dalej, zupełnie tak jakby między nią a ścianą drzew znajdowała się niewidzialna bariera.


   Był zawsze taki moment, który uwielbiałam, kiedy docierałyśmy do Kryjówki w czasach, gdy Cristal nie była jeszcze uwiązana, ale miała już na tyle sprawną nogę, by móc biegać samotnie po lesie. Była to chwila, kiedy Victoire zaczynała ją po prostu wołać. Jej srebrzysty głos roznosił się echem wśród zielonej ciszy, potem następowała chwila grozy, aż w końcu Cristal pojawiała się pomiędzy gałęziami i nie musiałyśmy się już o nic martwić.


   A teraz nie wiedziałyśmy, gdzie mogła być Cristal.


   Victoire postąpiła kilka kroków do przodu. Na ułamek sekundy przestraszyłam się, że jednak mimo wszystko chce wejść do Zakazanego Lasu i iść do Kryjówki – ale ona nie zrobiła tego. Zawahała się przez moment, po czym zawołała słabym, drżącym głosem:


   — Cristal…!


   Ale echo nie powtórzyło jej wołania, a jej głos zamarł, jakby przytłumiony.


   Nasz jednorożec nie pojawił się.


   A może jeszcze kiedyś… – pomyślałam teraz, siedząc w Ekspresie Hogwart-Londyn, podjadając czekoladową żabę i wpatrując się w linię drzew na horyzoncie. W końcu Cristal była bardzo dzielnym jednorożcem.


   Dominique siedziała w bezruchu, gapiąc się w okno i nieco mechanicznie głaszcząc dłonią Mrukota po grzbiecie. Fiffie ssała w zadumie musa  świstusa, Victoire obracała w rękach swoją różdżkę, a Ted Lupin wpatrywał się w swój rękaw, pod którym skrywał opatrunek. Simon podgryzał likworową pałeczkę.


   Cristal jeszcze kiedyś wróci.


   W końcu wszystko jest możliwe, jeśli żyje się w magicznym szaleństwie.


_______________________________________



I oto koniec!
Jak na razie nie mam nic do dodania, no może jedna... nie, dwie malutkie rzeczy.
Po pierwsze: słowo od autorki wystosuję obszerniej w poście informacyjnym, który pojawi się już niebawem.
Po drugie: Ten rozdział, jak i zresztą wszystkie inne, bo jakże by inaczej, dedykuję mojej kochanej siostrze Fiffie, bez której ta historia nie powstałaby.
Co by tu jeszcze... Aha. Bądźcie aktywni i trzymajcie różdżki cały czas w pogotowiu!
Od tego zależy, czy pojawi się kolejna część tej opowieści... A, taki tam szantażyk, hahahahaha.
A na razie...

Nox/*

~ Tita Pocky

Ps. Noc Duchów, rocznica śmierci Prawie Bezgłowego Nicka oraz Dzień Chłopca Który Przeżył, a także drugie urodziny tego bloga! Wszystkiego Najlepszego, Czytelnicy!