sobota, 24 października 2015

30. Stare Lochy

07. 04. 2013 r. NIEDZIELA

    Raczej niedużo pamiętam z tego, co stało się po drugim śniadaniu pierwszego dnia lekcji po Wielkanocy i chyba byłam zbyt oszołomiona, aby zapamiętać. W każdym razie od tego czasu bardzo mało rozmawiałam z Teddy'm, choć tak właściwie nie wiem, co mnie tak oburzyło, skoro Ted sprawiał wrażenie, jakby zupełnie nie zauważył wtedy Gigi Bulstrode - nie niwelowało to jednak mojego zawstydzenia i niepokoju przed poniedziałkowymi eliksirami w jednej ławce z Simonem. Cóż, Simon usłyszał i zobaczył już wystarczająco dużo, aby wyrobić sobie o mnie opinię, która bynajmniej nie była pozytywna.
   - A ty co taka markotna? - zagadnęła mnie Lisa, tego samego dnia podczas kolacji. - Powinnaś się cieszyć, pojutrze sobota.
- Ta, i lekcje podrywu Brendy w naszym dormitorium - mruknęłam, po czym znowu zapadłam w milczącą zadumę, niczym Boorack w puchowy fotel w pokoju nauczycielskim. Nie chciałam mówić Lisie, że to nie lekcje podrywu Brendy mnie trapią, ale McGonagalla, która wezwała nas w tę sobotę do swego Gabineciego Królestwa, by tam (najprawdopodobniej) obedrzeć nas ze skóry, a następnie poćwiartować żywcem.
   Na ławkę koło mnie opadła Victoire i rzuciła się na jedzenie, jakby nie jadła co najmniej od tygodnia.
- A ty co się tak guzdrzesz? - Spojrzała na mnie dziwnie. - Musimy się pospieszyć!
- A gdzie wy idziecie? - zdziwiła się Lisa.
- Spieszymy się - wystrzeliła jak z narowistej różdżki Victa.
- Dużo to się nie dowiedziałam...
- A czego chciałabyś się dowiedzieć?
- No... eee... niczego... - Lisa jak zwykle się onieśmieliła, po czym odwróciła się z powrotem do swojego talerza. Victoire rzuciła mi krótkie spojrzenie, wciąż pochłaniając jednego tosta za drugim, a ja spojrzałam na swoją porcję. Zwykle to Vika grzebała w swoim jedzeniu, ale tym razem to mnie nie chciało się jeść...
   Wstałam.
- A ty dokąd? - zawołała Vi.
- Sama mówiłaś, że musimy się pospieszyć...
- Ale nie tak szybko pospieszyć! - Zaczęła pić łapczywie sok z dyni.
- A co, może wolno? Wolałabym nie czekać dobrowolnie, aż pochłoniesz sto pięćdziesiąt tostów, bo do tego czasu Nasza Kochana Staruszka zdąży nas poszatkować!
   Na dźwięk słów "Nasza Kochana Staruszka" Victoire raptownie pobladła.
- No to trzeba się pospieszyć! - I zaczęła pochłaniać grzanki z jeszcze większą szybkością, tak że omal się nie udławiła.
   I gdy byłyśmy już w sali wejściowej, zdążyłam zarazić się entuzjazmem Vicky, która po prostu oszalała!  Może dlatego, że wreszcie udało nam się coś osiągnąć, choć ustalenie tożsamości Malvy-Loreine to przecież żaden wyczyn. Ale cóż, w obliczu zagrożenia ze strony pani dyrektor, był to wręcz sukces na miarę Orderu Merlina Pierwszej Klasy.
   Właściwie tylko raz byłyśmy w Starych Lochach, tuż po włamaniu, kiedy trzeba było uwarzyć lekarstwo dla Cristal, które musiało dojrzewać przez tydzień od ukończenia, aby być zdatnym do spożycia. Do tego celu wybrałyśmy sobie stary, dawno nieużywany loch, jak najdalej od klasy eliksirów i gabinetu Booracka, w miejscu zapomnianym przez Filcha i skrzaty domowe, dobrze ukrytego w podziemnym labiryncie nieoświetlonych korytarzy. Dostać się tam było dziecinnie łatwo - ponieważ Filch był charłakiem, wystarczyło tylko Alohomora, by otworzyć wielką, zardzewiałą kłódkę. Problem z wejściem był więc zupełnie innej natury: było tam tak strasznie strasznie!  Żadnego źródła światła, na ścianach jakieś napisy z czasów średniowiecznych uczniaków, w środku popękane łańcuchy, jakieś pozostałości eliksirowej spiżarni, a także haki do wieszania niegrzecznych dzieci pod sufitem, o których tak lubił wspominać Filch. Tutaj muszę zaznaczyć, że nigdy nie zagłębiałyśmy się w Stare Lochy, bo byłyśmy tam tylko raz i wybrałyśmy salę, która była stosunkowo blisko wyjścia, żeby nie mieć trudności w odnalezieniu drogi powrotnej. Kiedy więc teraz minęłyśmy nasze znajome drzwi i stanęłyśmy w rozgałęzieniu ciemnych korytarzy, kompletnie nie wiedziałyśmy, co dalej robić. Nasze różdżki ledwo co oświetlały ściany i kawałek sklepienia, które w lochach było oczywiście o wiele niższe, niż w całej reszcie Zamku. Spróbowałam trochę poświecić przy wejściu do jednego z korytarzy, ale nic to nie dało, bo jego czarne czeluści były chyba nieskończone.
   - To co teraz? - spytałam.
- Nie wiem... Ryzykujemy?
   Po tym wszystkim co się wydarzyło w tym roku, jeszcze ryzykować? Nigdy w życiu! Zanim jednak zdążyłam odpowiedzieć, Victoire podskoczyła.
- Co to było?
   Chociaż tego nie chciałam, usłyszałam nutę niepokoju w jej głosie.
- Ale że co było?
- No właśnie nie wiem, co... A ty tego nie słyszałaś...?
- Może czas zapisać się na wróżbiarstwo, skoro zaczynasz słyszeć jakieś głosy - wyszczerzyłam do niej zęby, ale w nikłym świetle różdżki i tak nie było tego widać. 
   I w tym momencie to usłyszałam; jakiś daleki odgłos, jakby zwielokrotniony echem brzdęk szkła - niby nic, ale w tej ciszy zabrzmiało to niemal jak Bombarda Maxima, co tak mnie wystraszyło, że o mało co nie wsadziłam Vice różdżki w oko, na co ona tak wrzasnęła, że jeszcze bardziej się przeraziłam i też wrzasnęłam. 
- Dopadło cię?!
- Nie, tylko dziabnęłaś mnie w oko! - Poświeciłam różdżką na jej twarz. Victoire mrugała gęsto zaczerwienioną powieką, granatowe oczy mając wypełnione łzami. - Słuchaj... Wiesz co się zwykle robi w sytuacji, w której jest upiornie ciemno i upiornie?
- Wieje się?
- To też - przyznała. - Ale po pierwsze: kiedy słyszy się podejrzany dźwięk w absolutnej ciemności, nie wsadza się różdżki w oko jedynemu towarzyszowi wyprawy, który może stanowić jedyny ratunek dla twojego nędznego życia...
- Nędznego życia? - obruszyłam się, przypominając sobie najprostsze zaklęcie na wyczarowanie chusteczki, którą wkrótce Vicky obłożyła sobie oko. - Wiesz, wcale nie jest aż tak nędzne, więc raczej wolałabym je zachować!
- Więc...?
- Więc wiejemy!
   I puściłyśmy się pędem w stronę już nam znanych, oświetlonych pochodniami lochów.
   Przystanęłyśmy dopiero przy schodach pnących się w górę do sali wejściowej. Koło nas przechodziły grupki ślizgonów, kierujące się majestatycznie z tymi swoimi arystokratycznymi i wrednymi minami do pokoju wspólnego Slyhterinu - najwyraźniej było już po kolacji. I kiedy już miałyśmy zawijać się do Wieży Ravenclawu, zobaczyłam go. Szedł właśnie z jakimś gostkiem za zgrają kroczących dumnie ślizgonów...! Szybko do niego podbiegłam, a Victoire za mną.
   - Czy... czy ty jesteś Te-Teofil Taylor? - wydyszałam.
- Teodor - wycedził, mrużąc oczy i robiąc typowo ślizgońską minę, zmierzyłam więc go w odwecie klasycznie krukońskim, oceniającym poziom IQ wzrokiem. Miał ciemnobrązową czuprynę, szare, nawet całkiem inteligentne oczy, a sprawiał również wrażenie dosyć wysokiego jak na swój wiek - co nie wydawało mi się zbytnim plusem, biorąc pod uwagę mój skrzaci wzrost.
- Potrzebujemy twojej pomocy - oznajmiłam. - Musisz bezzwłocznie iść teraz z nami.
- A kto tak powiedział? - obruszył się.
- My...?
- Co za "my"?
   Ale podejrzliwy!
- No prosimy... - odezwała się przymilnie Vicky, momentalnie przysuwając się w jego stronę. Zaczerwienienie powieki już dawno przeminęło, a łzy, którymi niedawno były wypełnione jej oczy, pozostawiły po sobie jedynie wilgotną warstwę, która tylko zwielokrotniała wrażenie błyszczących chabrów - Vic nie mogła wyglądać bardziej zachęcająco. Czasami krew wili naprawdę się przydaje! A i rozum Ravenclawu jest nieoceniony, co pojęłam, kiedy Victa dodała chytrze: - Od tego zależy życie Dominique i Fiffie...
   Rozpromieniłam się cała.
- Właśnie! A wiemy, że się z nimi znajomisz! Więc chodź! - I już bez dalszych ceregieli, odciągnęłyśmy go z dala od zgrai ślizgonów, wchodzących do salonu.
- Ale o co wam chodzi? - spytał już nieco mniej wyzywająco, podejrzewam iż z powodu wdzięków Victoire.
- Chcemy tylko wiedzieć, czy znasz dobrze Stare Lochy...?
- A co z tym ma wspólnego Fiffie?
   O, nie spytał się o Domie.
- Bo my tak jakby... ona jest z nami w takiej...
- ...spółce! - wpadła mi w słowo Vi. Po chwili uśmiechnęła się czarująco. - No rozumiesz, łączą nas pewne siostrzane interesy... I tak się składa, że musimy się z kimś spotkać w Starych Lochach i...
- W Starych Lochach? Ale czemu tam?
   Och, czy wszyscy drugoroczniacy muszą być tak samo irytujący, a co dopiero ślizgoni...
- Dobra, powiedz nam tylko jak się poruszać po Starych Lochach! - zniecierpliwiłam się.
- Ja nic nie wiem! - rzucił tylko i już chciał się cofnąć, lecz szybko go powstrzymałyśmy.
- Wiemy, że wiesz! - Cóż, tak naprawdę to nie wiedziałyśmy, ale jeżeli on coś wiedział, to trzeba było to z niego wycisnąć jakimś szantażem, Cruciatusem, czy czymkolwiek! Chyba już się poddał.
- No dobrze, powiem wam...! - westchnął cierpiętniczo, jakby chciał nam dać do zrozumienia, że robi nam wielką łaskę, iż w ogóle z nami rozmawia. - Chociaż Fiffie i Domie o nic mnie nie prosiły...
   Przejechałam ręką po twarzy.
- No proszę, powiedz...! - jęknęłam, a Victa złożyła błagalnie ręce jak do modlitwy:
- Prosimy.
- Prosicie, ale nie wyjawicie swoich intencji? - uniósł brwi.
   Victoire namyśliła się przez moment.
- Powiedzmy, że ma to na celu unicestwienie Booracka raz na zawsze.
   Teodor podniósł raptownie głowę, a jego twarz nagle pojaśniała.
- Trzeba było tak od razu! - wykrzyknął, jakimś tajemniczym sposobem nagle pozbywając się przy tym całego swojego pozornego ślizgońskiego stylu bycia - równocześnie stał się momentalnie naszym sympatycznym, młodszym kolegą. - Chodźcie.
- Co? - zdziwiłam się szybkością, z jaką zmienił swoje zdanie.
- Miałem was gdzieś przecież zaprowadzić - odparł. - No chyba, że już nie chcecie...
   Zaczęłyśmy gwałtownie zapewniać go iż nasza prośba wciąż jest aktualna.
- No to w takim razie gdzie chcecie iść?
- To ty w końcu znasz choć trochę te lochy? - zapytała Vicky.
- No pewnie. Tyle razy szwendaliśmy się tam całą ekipą w pierwszej klasie, że chyba trochę je znam, co nie? - Spojrzał na Vikę, a potem na mnie, jakby oczekiwał od nas jakiejś reakcji. Ja i Vic tylko gapiłyśmy się na niego jak pani Weasley na Gilderoya Lockharta. - To gdzie was zaprowadzić?
- Posłuchaj mnie, chłopcze. - Zbliżyłam się do niego konspiracyjnie. - Chodzi o pewną taką delikatną sprawę... A mianowicie spójniej, bardziej ściśle, stricte i wprost mówiąc, to... szukamy miejsca, w którym starsi uczniacy urządzają sobie... eee... tak jakby to powiedzieć... degustację fajek.
- Co? - nie skumał.
- No tam, gdzie palą te wszystkie ziółka - zniecierpliwiła się Victa. - Mówisz, że szwendałeś się po tych lochach z kumplami, a nigdy ich nie spotkałeś?
- Ktoś tam kiedyś nas stamtąd przepędził... - zastanowił się. - Ale to było w pierwszej klasie, teraz mogli zmienić już miejsce, zwłaszcza po tej całej aferze z Napadem w Gabinecie Booracka.
- Pokaż nam po prostu gdzie ich widziałeś! - machnęłam ręką pośpiesznie. - A w innym wypadku chyba możesz powęszyć, co? W końcu jesteś ślizgonem.
   I tak oto zagłębiłyśmy się w Stare Ciemne i Upiornie Upiorne Lochy pod opieką młodszego do nas o rok kolesia, który nawet nie przeszedł jeszcze do końca mutacji głosu! Świetnie. Przez całą drogę zastanawiałam się nad tym, kto pisnąłby najcieniej, gdybyśmy napotkali szczura. Musiałam jednak przyznać szczerze, iż Teodor rzeczywiście wykazywał się świetną orientacją w plątaninie mrocznych tuneli - w końcu ogólnie wiadomo, że ślizgoni ze swoim sprytem doskonale znają każdą drogę ucieczki bądź miejsca kryjówki. W końcu doszliśmy do rozgałęzienia korytarzy, z którego tak szybko zwiałyśmy.
   - To gdzie teraz skręcamy? - wyszeptała Vika.
- Tu. - I wskazał świecącą różdżką korytarz po lewej, akurat ten, z którego wcześniej dobiegł ten odgłos! Vi poruszyła się niespokojnie.
- Co? - spytał.
- Nic, tylko... w tym korytarzu, eee, chyba coś jest!
- No to pewnie oni! - ucieszył się i wkroczył do korytarza, a my podreptałyśmy za nim.
   Lecz w sali, którą wskazał, nikogo nie było.
- Tu nikogo nie ma - stwierdziłam odkrywczo.
- Bo pewnie już zwiali... - Victoire podniosła z obskurnej podłogi butelkę po Starej Ognistej Whisky Ogdena i jakiegoś podejrzanego, wypalonego peta.
- Bo jest już po kolacji... - powiedziałam wolno, przypominając sobie słowa Simona: "Na kolacji zawsze jest w Starych Lochach". Kopnęłam lekko jakąś inną flaszkę, tym razem po Kuchennej Sherry. - Wrócimy tu jutro.
   I na tym zakończyła się cała akcja.
   A następnego dnia tuż po pierwszej lekcji...
   - Miałyśmy właśnie transmutację... i nie zgadniecie! - relacjonowała żywo Fiffie. Siedziałyśmy właśnie w pokoju wspólnym, korzystając z wolnej chwili przed drugim śniadaniem. Victoire kończyła muszelkowy wisiorek, który ściboliła już od tygodnia, Dominique okręcała mój kłębek fioletowej wełny ponad skaczącym do niego Mrukotem, ja dziergałam swoją robótkę, a Fiffie stała przed kominkiem, opowiadając nam ekspresyjnie Opowieść Co To Się Wydarzyło Na Transmutacji. - Bo to było tak: Zamienialiśmy szklankę w kubek i Matthew i Mark jak zwykle się kłócili, więc Matthew grzmotnął Marka kubkiem i Markowi wyrósł guz...
- Tak, to bardzo interesujące - ziewnęłam.
- Ale nie usłyszałaś jeszcze najlepszego! Bo tak się złożyło, że McGonagalla siedziała wtedy na biurku jako kot, no i jak Matt walnął Marka, to McGonagall zapomniała, że już nie jest taka młoda i...
- I?
- ...i zeskoczyła z biurka, równocześnie zamieniając się w człowieka i skręciła nogę!
- I to jest dobra wiadomość? - zdziwiła się Vi.
- Och, nie rozumiesz? - zniecierpliwiła się Di, zrzucając kłębek na podłogę, gdzie natychmiast porwał go Mrukot. - Może odwołać przesłuchanie w tę sobotę! Bo wyzdrowieje dopiero w poniedziałek!
   Ja i Vicky wybałuszyłyśmy oczy z niedowierzaniem, a one triumfalnie pokiwały głowami. I wtedy tak krzyknęłyśmy z radości, że aż zatopieni w książkach krukoni podskoczyli w swoich fotelach.
   A na drugim śniadaniu usiadł przy nas Ted. Ja nie wiem, ale chyba za bardzo się z nim przyjaźnię, żeby móc dłużej się na niego boczyć. Więc kiedy podszedł, uśmiechnęłam się do niego, nawet już sama nie mogąc powstrzymać tego odruchu, co on przyjął z wyraźną ulgą, bo kto jak to, ale on to już szczególnie nie lubi się kłócić.
   Cóż, Vicky najwyraźniej niczego nie zauważyła, bo od razu zaczęła gadać z nim jak najęta. Naturalnie moja przyjaciółka była kompletnie nieświadoma tego drobnego incydentu, jaki miał miejsce zajść pomiędzy mną a Teddy'm. Może to i lepiej? Byłam pewna, że gdyby Teddy pocałował tak Victoire, to ja bym się nie obraziła... ale z Viką sprawa wydawała się już być mniej oczywista. No właśnie, jaka byłaby jej reakcja...?
   Chyba ja i Teddy oboje woleliśmy się o tym nie przekonywać.
   Potem wszyscy rozeszli się na swoje lekcje. Kiedy ja i Brenda po wróżbiarstwie wróciłyśmy do dormitorium, gdzie Julia czytała, a Lisa siedziała, po chwili do sypialni wpadła Victa, cała zdyszana.
   - Domie i Fiffie miały rację - rzuciła tylko, po czym wywaliła mi na łóżko jakiś zwitek. Było to pismo od profesor McGonagall, w którym pisała, że "z powodu problemów natury zdrowotnej" przekłada przesłuchanie na za tydzień.
- To wspaniale! - Aż podskoczyłam na łóżku.
- A właśnie, Pauline Glam! - Brenda stanęła przede mną biorąc się pod boki. - Co z tym całym eliksirem?? Tym, co obiecałaś mnie i Sandrze??!
   Na moment mnie zatkało, a ona spiorunowała mnie wzrokiem. Zaraz jednak odzyskałam rezon.
- A ty miałaś cofnąć plotkę o Spellu Woodzie i co? Dzisiaj rano podeszła do mnie Nannah Stone i zaczęła mi czynić wyrzuty!
- Ale chyba miałam cofnąć plotkę dopiero po tym, jak zrobisz eliksir! - zaperzyła się. - Zresztą to żadne usprawiedliwienie, miałaś to zrobić już dawno!
- A kto powiedział, że to moje jedyne usprawiedliwienie? - obruszyłam się, po czym usadowiłam się wygodniej na łóżku, wywalając z niego jej pufka, który oczywiście się tam przypałętał. - Może mnie łaskawie oświecisz Roweno Ravenclaw, jak miałam niby to uwarzyć, skoro nie dostałam od was nawet przepisu?
   Dopiero teraz Brenda zamilkła i zrobiła jedną ze swoich najzabawniejszych ogłupiałych min - wytrzeszczyła oczy i otworzyła usta, wywalając język na wierzch, jakby był już niezdolny do dalszej argumentacji - a potem walnęła się na swoje łóżko, łapiąc się za głowę.
- Ale ze mnie idiotka...
- Z tym się akurat zgodzę - mruknęła znad swojej książki Julia.
   Brenda błyskawicznie zerwała się na równe nogi.
- CO? A co to niby miało znaczyć?!
   Ale ja i Vic już szybko zwiałyśmy, bo nie chciałyśmy być świadkami ich kolejnej kłótni.
   A w pokoju wspólnym spotkałyśmy Setha, który najwyraźniej znowu miał nawrót złego nastroju, bo gdy Vi do niego podeszła, on całkowicie ją ignorował, znowu udając WIELKĄ OBOJĘTNOŚĆ. Spytałam się go, co mu jest.
   - A co ma mi być? - burknął.
- No wiesz, wyglądasz jakby Mrukot zżarł ci szczura, więc raczej musiało coś się stać - wyszczerzyłam do niego zęby.
- Nikt nie zżarł mi szczura, tylko... wszyscy w tym Zamku są jacyś dziwni! - Ja i Victoire spojrzałyśmy po sobie, zaskoczone. Seth walnął na siedzenie obok siebie otwartą książkę, którą chyba nadaremnie próbował czytać, zanim przyszłyśmy. - Quirke tylko wciąż zakuwa i się wymądrza, Ivo ciągle czyta i nic nie mówi, a o Simonie szkoda nawet gadać...
- Ja to bym była szczęśliwa, gdybym miała taki spokój w dormitorium - stwierdziłam.
- A co, nie masz spokoju? - zdziwił się Seth. - Tu jest Ravenclaw. Tutaj wszyscy czytają i są cholernie spokojni...!
   I jakby w odpowiedzi na jego stwierdzenie, z sypialni dziewcząt wypadły Brenda i Julia, drące się na cały pokój wspólny:
- WIESZ CO, LEPIEJ SIĘ ZAMKNIJ! CAŁY CZAS TYLKO CZYTASZ I CZYTASZ, NIBY TAKA POJĘTNA, INTELIGENTNA, TA JASNE! A JESTEŚ TAK NAPRAWDĘ WYRYWCZA I GŁUPIA!
- JEŻELI CIĄGLE PRZESZKADZASZ I ROZPRASZASZ MNIE PODCZAS LEKTURY I NAUKI SWOIMI GŁUPIMI WYMYSŁAMI Z SANDRĄ, TO NIE DZIW SIĘ, ŻE JESTEM ZDENERWOWANA! A POZA TYM NIE MÓWI SIĘ "WYRYWCZA", TYLKO "PORYWCZA", ANALFABETKO!
- WIADOMO, RUDE JEST WREDNE!
- A BLONDYNKI GŁUPIE!
- SPADAJ!
   I tak dalej. Seth tylko pokręcił głową z niedowierzaniem, po czym wrócił do swojej sypialni razem ze swoją książką. Myślę, że chyba w końcu docenił spokój swoich współlokatorów...
   A wieczorem ja i Victoire znowu poszłyśmy do Starych Lochów. Kiedy zeszłyśmy po schodkach prowadzących z sali wejściowej w dół, napotkałyśmy tam Teodora, zmierzającego na kolację.
   - I co, idziecie do Starych Lochów? - zagadnął nas, jakbyśmy już od dawna się przyjaźnili. Och, jak chęć unicestwienia Booracka potrafi pięknie łączyć ludzi...! - Potrzebujecie jeszcze przewodnika, czy już same traficie?
- Trafimy, trafimy - uśmiechnęła się Vi. - Merci, że nam pomogłeś.
- Nie ma sprawy... cześć! - I odszedł. Ja i Vika tylko spojrzałyśmy po sobie, po czym zeskoczyłyśmy z ostatniego stopnia i zaczęłyśmy iść niskim korytarzem lochów, oświetlonym pochodniami, wydłużającymi cienie i tańczącymi po oślizgłych ścianach. Minęłyśmy więc klasę eliksirów, gabinet Booracka, ścianę, za którą krył się pokój wspólny ślizgonów, aż w końcu wlazłyśmy w wąski korytarzyk, zeszłyśmy kilka stopni w dół i w ten sposób znalazłyśmy się na początku mrocznego korytarza, prowadzącego do ciemnego labiryntu Starych Lochów. Victoire pierwsza do niego weszła i gdy już miałam iść za nią, nagle mój wzrok padł na jakiś mały i dziwnie znajomo wyglądający przedmiot, leżący niewinnie na podłodze. Podeszłam do niego i podniosłam go, ale był to tylko jakiś mały guzik. Dlaczego przykuł moją uwagę...?
   - Idziesz? - usłyszałam głos Victy, dochodzący gdzieś z głębokiej ciemności korytarza.
- Zaczekaj moment - odkrzyknęłam, po czym jeszcze raz spojrzałam na guzik i wtedy...
   ...Wtedy mnie olśniło.
   Dokładnie takie same guziki były na szacie Booracka...!
   Tylko... co robił tutaj guzik Booracka?
   I dokładnie w sekundzie, w której w mojej głowie uformowało się to pytanie, zza rogu wyłonił się nie kto inny jak Boorack w całej swojej okazałości!
   Zdążyłam jeszcze skonstatować, że na jego szacie był cały rząd tych przeklętych guzików, w którym brakowało właśnie tego, którego trzymałam.
   Na mój widok wytrzeszczył gały.
- Glam! Co ty tutaj robisz?!
- Ja... - Szybko wstałam. - Coś mi się tylko zdawało, panie profesorze...
- Tak?! - Boorack poczerwieniał. - Nie dosyć ci węszenia po lochach?! Dom Ravenclawu traci pięć punktów! A teraz uciekaj mi stąd i to już!
- Tak jest - wymamrotałam, po czym weszłam na wąskie schodki.
   Lecz kiedy znalazłam się w małym korytarzyku, wyjrzałam zza rogu. Boorack właśnie podnosił z ziemi swój guzik, różdżką przytwierdził go z powrotem do brzucha, po czym zapalił ją i wstąpił w ciemny korytarz. Po co on tam szedł? Czyżby wiedział, że Vicky mi towarzyszyła? A może miało to związek z jego szemranymi interesami, takimi jak zdobycie parściny i nektaru z rzodkiewek słodkowodnych? Jednak śledzenie Booracka byłoby chyba najbardziej ryzykowną rzeczą, zaraz po łażeniu po Zakazanym Lesie i grzebaniu w jego gabinecie w środku nocy, zdecydowałam więc, że poczekam aż Boorack wyjdzie i dopiero wtedy poszukam Victy. I wtedy do głowy wpadła mi taka myśl: A co jeżeli ten ślizgoński drugoroczniak Teodor postanowił zabawić się w UPIORNEGO ślizgońskiego drugoroczniaka i doniósł na nas Boorackowi, by zapunktować? Ale przecież sam zgodził się nam pomóc w celu unicestwienia Booracka, więc raczej by tego nie zrobił...
   Jeju.
   Stałam tam chyba z pół godziny jak nie więcej, a Boorack wciąż nie wracał! Miałam tylko nadzieję, że Vika usłyszała jak Boorack mnie opieprza i szybko się gdzieś schowała, bo jeśli Boorack ją znajdzie...
   I wreszcie wyszedł! Szybko pobiegłam korytarzykiem i schowałam się za upiornym posągiem, stojącym przy salonie ślizgonów, a Boorack z podejrzaną miną zaryglował się w swoim gabinecie. Upewniwszy się, że teren jest całkowicie czysty, szybko pobiegłam do Starych Lochów.
   Gdzie jest Victoire?
   - Lumos - wyszeptałam, a koniec mojej różdżki rozjarzył się delikatnym światełkiem. Wiedziałam, że muszę się pospieszyć, bo za parę minut skończy się kolacja, a uczniom nie wolno przebywać poza salonami po godzinie dwudziestej pierwszej. Z resztą wcale nie miałam specjalnej ochoty na szwendanie się po Starych Lochach w środku nocy. Otworzyłam drzwi sali, w której warzyłyśmy kiedyś lekarstwo dla Cristal. Nie było jej tam.
   Gdzie ona polazła? Starając się nie potykać na nierównej podłodze, w końcu doszłam do rozgałęzienia korytarzy. I gdzie teraz pójść? Jakoś mi się odechciało spotkania z ćpającymi starszakami, czekającego mnie na końcu korytarza wskazanego przez Teodora... Ale niestety największe prawdopodobieństwo było takie, że Victoire właśnie tam się udała. Westchnęłam więc i weszłam w korytarz, z którego sklepienia zwieszały się pełne pająków pajęczyny.
   Najgorsze jest to, że korytarze w Starych Lochach bardziej przypominają tunele i wszystkie są praktycznie takie same, więc bardzo łatwo się zgubić. Sala, którą wskazał Teodor, znajdowała się na samym końcu właśnie takiego tunelu, a drogę do niej można było poznać po tym, że na początku tego korytarza, ktoś podpisał się na ścianie bardzo, bardzo dawno temu. Ale pomimo tego, że obświeciłam całą długość ściany, napisu "Manny tu był" nigdzie nie było widać! Co oznaczało tylko jedno: zgubiłam się. Co nie tylko znaczyło, że nie odnajdę Victoire czy też Malvy-Loreine, ale nie trafię również z powrotem!
   A więc jednak spędzę tutaj noc... Co to za dziwny dym?
   I kiedy się odwróciłam, światło mojej różdżki padło prosto na upiornie białą, wręcz trupio bladą twarz z ciemnymi oczodołami.
   Krzyknęłam, a moja różdżka wyleciała mi z rąk, po czym z trzaskiem upadła na podłogę, gasnąc. Szybko uklękłam, żeby ją znaleźć, lecz wtedy swoją różdżkę zapalił ten ktoś i zaświecił mi prosto w oczy.
   - Czego tu? - odezwał się cichy, ostry głos.
   Pośpiesznie podniosłam swoją różdżkę i wstałam. Dopiero teraz zobaczyłam w pełni wysoką, kościstą dziewczynę o szczupłej twarzy, czarnych, krótkich, potarganych włosach i o ciężkim spojrzeniu. Swoją posturą przypominała trochę pająka, albo cienką roślinę zbyt długo trzymaną w ciemności. W ręku trzymała smukłą, długą fajeczkę, z której sączył się ostrą smugą zielonkawy dym.
- Malva-Loreine? - rzuciłam pytająco.
- A jaką ci to robi różnicę? - prychnęła, po czym niedbale przycisnęła koniuszek fajki do ust i zaciągnęła się. - Przecież i tak już nigdy mnie nie spotkasz.
- Tak właściwie, to właśnie ciebie szukałam - powiedziałam cicho.
   Znowu prychnęła, równocześnie wypuszczając z ust zielonkawy dym.
- Lepiej żeby taka gówniara jak ty nie zapuszczała się w ten labirynt - mruknęła. - Boorack ostatnio strasznie węszy.
- Często tu przyłazi? - zapytałam, zastanawiając się przy tym, czy Malva-Loreine powiedziała to po to, aby mnie przestraszyć.
- Prawie tak często jak ja - zaśmiała się ochryple, ale zaraz przestała, gdy zakrztusiła się zielonkawym dymem.
- A wiesz po co?
- Słuchaj dziecko, przyłazisz tu nie wiadomo po co i się przepie**alasz, to co ja mam sobie pomyśleć? - odparła obojętnym tonem, dziwnie niepasującym do jej wypowiedzi. - Zabieraj się stąd.
- A ty co, zamierzasz zostać tu na noc? - uniosłam brwi, ale ona i tak tego nie zobaczyła przez chmurę dymu.
- Nie spałam w dormitorium od paru dni, więc wiesz, tak, chyba tu zostanę - rzuciła lekceważąco.
- Dlaczego cię nie wyrzucili? - nie wytrzymałam.
- Każde podziemia muszą mieć swojego pieprzonego goblina.
- Coś mi się widzi, że niedługo Boorack będzie miał całe lochy tylko dla siebie...
- Oby jak najszybciej. Wyjście jest w tamtą stronę.
   A ja wzruszyłam tylko ramionami i odeszłam we wskazanym przez nią kierunku.


*

   - Hejka, ludzie! - Do naszego dormitorium wpadła Sandra. - Lekcje podrywu czas dać!
   Po czym wskoczyła na łóżko Brendy, a ta zasunęła wszystkie kotary, aby ani Julia, ani ja, ani Victa, nie mogły podsłuchiwać ich tajemnych lekcji. No ale czy takie hałaśliwe dziewuchy jak Sandra i Brenda potrafią cokolwiek ukryć? Ściślej: zasunięcie kotar nic im nie dało, bo i tak ich przenikliwe głosy było doskonale słychać.
   - A więc druga lekcja będzie o tym, jak ugodzić faceta od psychicznej strony!
   Usłyszałam, jak Julia prycha znad swojego egzemplarza... Uczuć a rozsądku?! Co to za głupia lektura?
- No więc musisz często do niego zagadywać, bo potem jak zostanie sam, to po pewnym czasie zacznie mu ciebie brakować!
- Ale genialne i nawet logiczne...!
  No cóż, to tłumaczy dlaczego Sandra nie odstępuje Petera na krok... Chociaż mam mieszane uczucia co do tego, czy dzięki temu mu jej brakuje...
- Rób słodkie oczka, dzióbek, kręć tyłkiem... Od razu na ciebie poleci!
   Co? To jeszcze durniejsze od rozrywania toreb... Ale Brenda najwyraźniej sądziła inaczej:
- Zaczepiście!
- Poza tym gadaj z nim tylko o tym co on lubi i w czym jest dobry, bo faceci wprost lecą na babki, które za nimi szaleją...!
- Sprytnie...!
- A gdzie Lisa? - mruknęła do mnie Vi.
- Nie wiem...
- Ej! - Brenda wystawiła głowę zza kotar. - Ciszej tam, bo nie mogę się skupić!
- Bo co, ćwiczysz słodkie oczka na Sandrze? - zachichotałam.
- Słodkie oczka to jeszcze sobie poćwiczę... - Zrobiła podstępny uśmieszek, po czym jej głowa zniknęła za zasłonami, zza których dał się już słyszeć rechot Sandry:
- Hyh hyh hyh, ale jej powiedziałaś!
- Dobre, nie?
- Hyh hyh hyh...!
- Ja stąd idę! - nie wytrzymałam, zrywając się z łóżka na równe nogi.
- Ja też! - krzyknęła Julia. Po czym wyszłyśmy z dormitorium.
   Wyminęłyśmy Sherry Power drącą się na jakiegoś biednego pierwszoroczniaka, który śmiał zająć jej prefekci fotel, po czym wyszłyśmy z pokoju wspólnego na korytarz. Mimowolnie wskazałam na książkę, którą Julia wciąż dzierżyła w ramionach.
- A co ta za... eee... ciekawa lektura?
   Julia spojrzała na trzymane przez siebie Uczucia a rozsądek, po czym szybko zasłoniła tytuł.
- A... lektura uzupełniająca.
- Uczucia a rozsądek? Nie wiedziałam, że mamy taką lekturę.
   Julia spuściła wzrok i zacisnęła usta.
- Och, no... ukradłam to Brendzie - wyrzuciła z siebie w końcu niechętnie.
- To Brenda w ogóle coś czyta? - pozwoliłam sobie na lekkie zdziwienie.
- Właśnie dlatego mnie to zaintrygowało - podjęła Julia pośpiesznie. Wyprostowała się z godnością, najpewniej po to, aby zatuszować zakłopotanie. - Tak jak przewidywałam... okazało się, że to wrzód na czarodziejskiej literaturze, pisany językiem skretyniałych trolli...
- Więc czemu zabierasz to do biblioteki?
- Żeby to oddać!
- Ale przecież to Brendy!
   Julia zaczerwieniła się tak jak swoje włosy.
- Chcesz, żeby jeszcze bardziej od tego zidiociała? - wydukała.
- Uhm... - Cóż, to wszystko tłumaczy.
- A ty idziesz?
- Gdzie?
- No... do biblioteki.
   Przystanęłam na korytarzu, a Julia razem ze mną.
- Nie... - rzekłam powoli. - Nie mam teraz ochoty na czytanie...
- Jeszcze nabierzesz ochoty jak nadejdą egzaminy - stwierdziła zgryźliwie, po czym weszła do królestwa pani Pince.
   Nie mając więc co ze sobą zrobić (lekcje podrywu Brendy wciąż trwały w naszym dormitorium), zeszłam schodami w dół z zamiarem wyjścia na błonia. Był kwiecień, zieleniły się trawa i drzewa, słońce raziło po oczach, a niebo zachwycało błękitem. Zanim jednak zdążyłam tego wszystkiego zaznać, nieszczęśliwym trafem wkroczyłam na znikający stopień - po czym runęłam w dół, wywijając przy tym piękne salto i wylądowałam prosto na... kimś... Podejrzewam, że to był jakiś człowiek, chociaż nie jestem pewna ile miał nóg i rąk w plątaninie naszych kończyn.
   Szybko zerwałam się na równe nogi. No oczywiście... Tysiąc uczniaków w tej cholernej szkole, parudziestu nauczycieli, dwieście skrzatów, pierdyliard zbroi i Merlin wie jeszcze czego, ale naturalnie na kogóż innego mogłaby się napatoczyć Pocky Glam, jeżeli nie na przeklętego Simona Lariesona! Krew napłynęła mi do twarzy z gwałtownością wodospadu Niagara - po czym odwróciłam się i zbiegłam jak najprędzej z kolejnych stopni, bez słowa jakichkolwiek przeprosin.
   Wypadłam z Zamku i podbiegłam na brzeg jeziora. Było ciepłe, kwietniowe popołudnie, słońce grzało i nie było ani cienia wiatru, dlatego też wiele osób wyległo dziś na błonia, aby nacieszyć się tym pięknym, wiosennym dniem. Nad jeziorem siedziała już grupka dziewcząt, które zdjęły buty oraz skarpetki i chłodziły stopy w zimnej wodzie. Zeszłam więc ze zbocza, teraz całego porośniętego mleczami, po czym usiadłam nad jeziorem.
   Dlaczego ten Simon siedzi mi wciąż w głowie? - pomyślałam, zrywając jakąś stokrotkę i obracając ją w palcach jakby była różdżką. I... dlaczego go po prostu z niej nie wyrzucę? Bo jeżeli tego nie zrobię, jeszcze zacznę zamieniać się w Brendę... i wtedy też będę potrzebowała lekcji podrywu...
   Zaraz, co ja gadam.
   Spojrzałam na swoje dłonie i zorientowałam się, że stokrotka, którą zerwałam, jest całkiem podarta. Szybko wrzuciłam ją do jeziora - dwa zgniecione płatki i marne pasemko łodyżki - kiedy nagle mój wzrok padł na roześmiane dziewczyny na drugim brzegu i niespodziewanie pomyślałam o Malvie-Loreine.
   Cóż, Malva-Loreine z cienką fajeczką jako jedynym towarzyszem w ciemnych Starych Lochach maluje się dosyć samotnie.
   I tajemniczo.
   Dlaczego nie chce spać w dormitorium? I czemu na moje przypuszczenie, że niedługo Boorack będzie miał całe lochy dla siebie, ona odpowiedziała: "oby jak najszybciej"?
   I w jaki sposób miałaby nam pomóc w sprawie z Boorackiem, skoro najpewniej jest po prostu zdemoralizowaną ćpunicą?
   Ośrodkiem czarnego rynku szkoły.
   - Idziesz? - wyrwała mnie z rozmyślań Victoire.
- Gdzie?
- Na kolację.
- Co?
   Właśnie siedziałyśmy na kanapie przed kominkiem w pokoju wspólnym Ravenclawu. Błękit nieba za oknem już nieco zgasł, przez co świat osnuł się już lekkim, wieczornym cieniem. Tak się zamyśliłam, że aż druty przede mną przestały pracować, lecz gdy tylko na nie spojrzałam, one od razu zaczęły dziergać, jakby przyłapane na gorącym uczynku.
   - To już kolacja? - zdziwiłam się.
- No... - Victa nawlekła srebrzystą muszelkę na świetlistą niteczkę. - Więc idziesz?
- Sama nie wiem... - Zapatrzyłam się w kominek, w którym skakały płomienie, po czym zmarszczyłam czoło. - Myślę, że musimy iść dzisiaj wcześniej do Starych Lochów, to może złapiemy Malvę-Loreine, gdy będzie wchodzić...
- Przecież mówiłaś, że ona stamtąd nigdy nie wychodzi.
- Och, no przecież czasami musi wychodzić, choćby po to, aby się odżywiać! A na lekcjach też musi się pojawiać, skoro dotąd jej nie wywalili...
- Ale nie przepuścili jej do szóstej klasy - celnie zauważyła Vika.
- Nawet jeśli, to potrzebujemy więcej czasu, bo nie wiem, czy jeszcze raz ją znajdę - przesądziłam sprawę.
   Ostatnia muszelka zjechała po złotej nitce.
- No to chodźmy! - powiedziała Vi.
   I tak oto po raz kolejny w tym roku poszłyśmy węszyć po lochach bez wiedzy mistrza eliksirów.
   Tym razem Booracka nigdzie nie było widać, tak samo jak i Malvy-Loreine.
   - Może jednak poszła na kolację? - rzuciła przypuszczenie Vicky, świecąc różdżką na napis "Manny tu był", który mijałyśmy już po raz piąty.
- Na pewno nie - zaprzeczyłam z niezbitą pewnością. - Jak Simon mówi, że ona tu zawsze jest na kolacji, to znaczy, że tak jest!
- Ale skąd ty możesz to wiedzieć? - spojrzała mi w twarz, trzymając teraz zapaloną różdżkę tuż pod brodą, przez co przypominała trochę białego ducha. - Przecież prawie go nie znasz.
- To brat chłopaka mojej siostry! - obruszyłam się, urażona.
- To nie znaczy jeszcze, że powiedział ci prawdę.
- A dlaczego miałby kłamać?
- Nie kłamał - odezwał się nagle spokojny, chłodny głos tuż za moimi plecami.
   Odwróciłam się raptownie, tak że światło mojej różdżki znów padło prosto na jej blade policzki i czoło, pozostawiając ciemne oczodoły w miejscu oczu, czyniąc z jej twarzy upiorną, trupio białą czaszkę.
   Aż się wzdrygnęłam i szybko cofnęłam rękę z różdżką, by światło mogło objąć całą twarz Malvy-Loreine. Jej oczy o ciężkich powiekach zajaśniały nikłym, matowym blaskiem.
   - No i czego tu znowu? - zaatakowała dosyć napastliwym tonem.
   Mimowolnie zauważyłam, że nie ma swojej fajeczki.
   Victoire najwyraźniej już minęło pierwsze wrażenie, bo od razu przystąpiła do rzeczy.
- Przyszłyśmy w sprawie perfum z domieszką Amortencji - powiedziała, automatycznie uruchamiając w sobie ton wili trzymającej na dystans wszystkie inne istoty ludzkie.
   Malva-Loreine zaśmiała się tym swoim ochrypłym śmiechem, tak bardzo kontrastującym z jej chłodnym i czystym głosem.
- Bo co, wzięła cię na kogoś chętka, dziewczynko? - zakpiła. - Przecież jesteś wilą.
   Czyżby Victoire tak promieniowała pięknem, że jest to wyczuwalne nawet w oślepiającej ciemności? A może to Malva-Loreine, wbrew faktowi powtarzania przez nią klasy, jest tak zaskakująco błyskotliwa?
- Kto powiedział, że chcemy go do tego celu? - obruszyła się Vicky, teraz wyraźnie obrażonym głosem.
  Kto powiedział, że w ogóle go chcemy, pomyślałam.
- Tylko nie pie*dol, że chcesz tym ćpać. Nawet ja nie zaczynałam w twoim wieku.
- A w jakim? - wyrwało mi się.
- A gówno cię to obchodzi - rzuciła tylko Malva-Loreine tak nieprzyjemnym tonem, że aż zrobiło mi się przykro, zupełnie jakby potraktowała mnie tak jakaś bliska osoba, a nie nieznajoma dziewczyna, którą jak dotąd spotkałam tylko raz. - I przecież wiesz - zwróciła się do Victy - że nie robię nic za darmo.
- Ale ja wcale nie chcę go od ciebie kupować. - Vicky wciąż dzielnie trzymała się swojego wyniosłego tonu, jakby to stanowiło jedyną linię obrony przeciwko wyraźnej wyższości Malvy-Loreine.
- W takim razie po jaką cholerę tu przyłaziłyście?
- Powiedz nam tylko, czy nienawidzisz Booracka - zażądała Vi.
- A co to w ogóle za pie*dołowate pytanie - prychnęła tylko Loreine, po czym wyciągnęła skądś swoją już mi znajomą cieniutką fajeczkę.
- A uwierzyłabyś, że... - Victoire się zawahała. Malva spokojnie podpaliła różdżką fajkę, po czym rozproszyła po korytarzu swój zielonkawy dym.
- Że niby co? - burknęła, patrząc spode łba.
- Że... - zaplątała się Vicky. Nabrała tchu - Że to my rozwaliłyśmy gabinet Booracka.
   Przez chwilę było słychać tylko ciche pykanie fajki. W końcu Malva-Loreine odjęła ją od ust, po czym zaśmiała się cicho, acz przygnębiająco.
- No i po co mi to wiedzieć? - rzekła obojętnie, co jednak bardzo nas zdziwiło. Coś, co dla każdego normalnego człowieka byłoby szokiem, dla niej nie stanowiło żadnego wstrząsu. Jej najwyraźniej nic nie byłoby w stanie wzruszyć, no chyba, że roztrzaskanie jej fajeczki na drzazgi.
- Bo Boorack myśli, że ukradłyśmy składniki tego perfumu! - wyjaśniłam.
- Coś mu zaje**łyście? - Choć powiedziała to raczej z pogardliwym zdziwieniem niż z ciekawością, wreszcie przejawiła jakiś cień zainteresowania, co stanowiło dla nas raczej zachęcający znak.
- No tak, ukradłyśmy mu właśnie składniki tego perfumu...
- Szczerze, to ten cały perfum to gówniany towar... - stwierdziła Loreine. - I co, nie chcecie wylecieć ze szkoły?
- Co? - zdziwiłyśmy się.
- Przecież taki napad to zaje*isty pretekst. - Wypuściła chmurę dymu z ust.
- Pretekst - do czego?
   Wywróciła oczyma.
- No do wylecenia z budy!
- A po co komu wylatywać z budy? - zdziwiłam się.
   Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
- A co, nie chciałabyś się wyrwać? Ja bym chciała.
- Więc nam pomóż - rzekła Vi.
- Pomóc?! - Aż zakrztusiła się dymem z fajeczki. - Niby jak? Z resztą ja nie pomagam... bo co bym z tego miała. I tak wasze problemy fujarę mnie obchodzą.
- A czego byś chciała? - spytała Vika z determinacją.
- Bo ci powiem. A teraz spieprzajcie, bo zaraz was złapią. No już! Won!
- A ty co, znów będziesz tu spać? - palnęłam nagle. - Nic dziwnego, że chcesz wylecieć, skoro tak żałośnie wygląda twoje życie.
   Zapadła trumienna cisza. Przez chwilę nie było słychać nawet pykania fajki.
- Rzeczywiście, mam przesrane - przyznała w końcu Malva-Loreine, tak cicho, że ledwie co zakłóciło to milczenie. - Ale co, człowiek tyrał i zapieprzał, a McGonagall i tak nie chce mnie wywalić.
   Znowu przytknęła fajeczkę do ust.
- Może wiem jak wam pomóc - powiedziała nagle, tym samym tak cichym głosem, że aż strasznym. - Ale jeszcze się zastanowię. A teraz wypie**alać, bo nabiję.
   A my pożegnałyśmy się grzecznie, jakbyśmy były w ogóle nie czułe na to rażące chamstwo, po czym czym prędzej wyszłyśmy ze Starych Lochów.
   Lecz następnego dnia wieczorem, Malva-Loreine w ogóle nie przypominała już siebie sprzed dwudziestu czterech godzin.
   Była burza.
   Ja i Victoire przemykałyśmy przez trzęsący się Zamek, rozbrzmiewający miliardami uderzeń wielkich kropel o jego mury. W końcu zeszłyśmy do Starych Lochów, gdzie słychać było jedynie zagłuszające wszystko pomruki wstrząsanej dreszczami ziemi.
   Już z daleka usłyszałyśmy straszny, przeraźliwy skrzek.
   Gdzieś z małego okratowanego okienka tuż pod sufitem, dotarł do nas biały błysk.
   Przyspieszyłyśmy kroku, zagłębiając się coraz bardziej w ciemność i głuche grzmoty. To śmiech rozlega się gdzieś z wnętrzności labiryntu, czy jakiś dziwny skowyt? Huki, niby wielkie, walące się na głowę kamienie zagłuszały wszystko, odbijając się echem od sklepionych podłóg i ścian tunelu.
   I wtedy jak zwykle światło mojej różdżki natrafiło wprost na coś przerażającego - trupiobiałą rękę, zaciśniętą na jakimś truchełku ociekającym krwią, która spływając aż do jej łokcia, skapywała na podłogę.
   Victoire wydała z siebie zduszony okrzyk.
   Twarz Malvy-Loreine, jeszcze bledsza niż zwykle, teraz była cała mokra i skrzywiona bólem, grzywka opadła jej na oczy, a ona stała zgięta w pół pod ścianą, wciąż zaciskając palce na tym CZYMŚ, i ni to łkała, ni to śmiała się szyderczo. Wyglądała jakby kompletnie postradała zmysły!
   - Co ci się stało?! - wrzasnęłyśmy z Vi równocześnie.
- Zabiłam go... - Wciąż wstrząsał nią dziwny śmiecho-płacz. - Po prostu go zabiłam...
- Co zabiłaś?! - Victa, cała w szoku, ledwo co zdołała wykrztusić te słowa.
- To zabawne...! - Malva-Loreine zacisnęła pięść na krwawym truchle. A więc jednak się śmiała...?! - Dostałam go od byłego...
- Co...? - krzyknęłam.
- Nietoperek - rzekła, niby tym swoim zwykłym, obojętnym tonem,  za którym tym razem jednak kryło się coś strasznego. - Zdenerwował mnie. Więc go zabiłam.
   Ja i Vi wytrzeszczyłyśmy na siebie oczy, przerażone. Malva-Loreine rzuciła nietoperkiem o ścianę, a on spadł na podłogę, pozostawiając po sobie krwawą smugę. Rzeczywiście, był martwy.
   Loreine jakby nieco ochłonęła. Przez chwilę słychać było tylko grzmienie burzy gdzieś tam wysoko i nasze przyspieszone oddechy.
- Muszę zapalić - stwierdziła nagle.
   Spojrzałyśmy na nią. Wyglądała na przytomną. Pośpiesznie wygrzebała skądś swoją fajeczkę, drżącymi rękoma podpaliła i zaczęła pykać ją nerwowo. Wzrok wciąż wbijała w ścianę na przeciwko, a dokładnie w miejsce, gdzie uderzyło martwe ciałko nietoperka.
- I tak nigdy go nie lubiłam - mruknęła, po czym szybko odwróciła wzrok.
   Byłam już pewna: jeśli teraz ja i Victoire nie zwiejemy, możemy pożegnać się z życiem. Było oczywiste, że ta Malva-Loreine to jakaś nawalona szajbuska! To już wolałam, żeby jednak wywalono nas ze szkoły, a ona dalej by sobie gniła w tych swoich Starych Lochach, pykając fajeczkę i zabijając niewinne nietoperki!
   I już miałyśmy uciekać, kiedy odezwała się, chłodno i spokojnie:
- I co, nie chcecie już pomocy?
- Od kogoś, kto zabija nietoperki? - Victoire spojrzała na nią w popłochu. - Non, merci!
- Co, nigdy zdechłego nietoperza nie widziałaś? - zakpiła. Teraz była już taka jak zawsze: chłodna, ironiczna, trochę oschła. - Po prostu nie zwracajcie na niego uwagi.
   Cóż, cała szerokość korytarza była zbroczona plamami krwi, więc trudno było nie zwracać na to uwagi.
- My już pójdziemy - wyjąkałam słabo.
  Już się odwróciłam, kiedy zawołała ostro:
- STOP!
   Czy mi się zdaje, czy dosłyszałam cień paniki w jej głosie?
    Złapała mnie za ramię, ale zdając sobie sprawę z tego, że całą dłoń ma we krwi, natychmiast mnie puściła, a i tak mój rękaw zdążył już przesiąknąć ohydną cieczą.
   Malva-Loreine patrzyła na nas świecącymi oczami.
- Pomóżcie mi tylko wyrwać się z budy - powiedziała szybko.
- Co? - zdziwiła się Vi.
- To! - zniecierpliwiła się. Była tak przejęta, że nawet nie zauważyła, jak jej fajeczka spadła na podłogę. - No, spieprzajcie już!
   Nie musiała powtarzać dwa razy. Ja i Victoire puściłyśmy się pędem wśród grzmotów rozbrzmiewających w całych lochach. Byłyśmy tak zaaferowane, że kompletnie zapomniałyśmy o jakichkolwiek środkach ostrożności i w ten właśnie sposób, w pełnym biegu wpadłyśmy prosto na Booracka.
   - Weasley, Glam! Co wy tu... Glam, czy to KREW?!
   Wytrzeszczył oczy tak, że o mało mu nie wypłynęły. A my, nie wiele myśląc, po prostu uciekłyśmy przed nim dalej, starając się nie słuchać jego krzyków:
- Dziesięć punktów, dziesięć punktów ujemnych dla Ravenclawu, jeszcze się spotkamy u profesora Flitwicka...!!!
   Zatrzymałyśmy się chyba dopiero na trzecim piętrze.
   - No i co myślisz? - wydyszała Vi, gdy w pokoju wspólnym opadłyśmy na pusty fotel pod posągiem Ravenclaw. - Jak my mamy jej pomóc wylecieć?!
- To ty chcesz jej pomagać?! Ona jest jakaś szurnięta! Po co my tam w ogóle lazłyśmy?!
- Musimy coś zrobić! - odparła Vicky. - Przecież ona w tych lochach już całkiem zeświruje!
   Zapadło przygnębiające milczenie, podczas którego słychać było tylko szum deszczu za oknem.
- Musiałybyśmy zwalić na nią winę - powiedziałam nagle.
   Victoire spojrzała na mnie. Przez chwilę milczałyśmy, mierząc się wzrokiem.
- Jak to... - wydobyła z siebie w końcu.
- Tak! - zawołałam porywczo. - Mogłybyśmy powiedzieć, że... że zrobiłyśmy to pod przymusem na jej zlecenie! I wtedy ona by wyleciała, a my nie...!
   Victoire zrobiła niepewną minę.
- Ale Pocky... Czy to jest słuszne?
   Znowu zaległa cisza. Nie wiedziałam, czy to w porządku, ale chyba nie było innego rozwiązania.
- A mamy jakieś inne opcje? Musimy tylko się dowiedzieć, czy się zgadza... ale wydaje mi się, że będzie to czysta formalność...
- Musimy się dowiedzieć, czy ma naprawdę poważny powód by wylecieć.
   Zrozumiałyśmy się doskonale, mimo tego, że nie wiedziałyśmy, czy postępujemy słusznie. A nuż to oszustwo się nam nie opłaci? A nuż Malva-Loreine nie powinna opuszczać Starych Lochów?


_____________________________________




To już 30 rozdział!
Jak ten czas szybko leci.
Wiecie, że jeszcze tylko parę rozdziałów do końca trzeciej klasy?
A potem Tedoire, Pockemon, Quilia itd. pójdą na całość...
...ale najpierw pomęczyć się trzeba z Boorackiem!
Muahahaha! *okrutny śmiech*
Dzisiaj trochę potrącam horrorem, bo wiecie, niedługo Halloween i w ogóle.
Tak właściwie to złożyło się tak trochę z przypadku.
No nic. Rozdziału nie oceniam, bo to przecież Wasz przywilej.
(Tak, to przywilej. Więc korzystajcie z niego)!
Dedykuję ten mroczny rozdział Mrocznej Kosiarce,
a także wszystkim, którzy tu są, lecz z jakiegoś powodu chowają się pod peleryną niewidką...

Nox/*

~ Tita

Ps. Zorientowałam się, że Malvy-Loreine nie ma w Peskipiksi Pesternomi! Czy to źle...?



niedziela, 18 października 2015

29. Dwa imiona

04. 04. 1013 r. CZWARTEK

     
   Ponieważ ostatnimi dniami marca bardzo się ociepliło i uczniowie znowu zaczęli wylegać na zalane słońcem błonia, łatwo sobie wyobrazić zdziwienie wszystkich, kiedy w dzień wyjazdu do domów na Wielkanoc, profesor Flitwick wparował do pokoju wspólnego Ravenclawu, zwołał wszystkich krukonów i ogłosił, że pociąg opóźni się z powodu... śnieżycy!
   Tak! A na domiar wszystkiego okazało się jeszcze, że prawie cały dom wyjeżdża na Święta, ale po mimo tego parogodzinnego opóźnienia Ekspresu Hogwart-Londyn, żaden z ogarniętych krukonów, siedzących wciąż z nosami w książkach, jeszcze się nie spakował! Wszyscy zaczęli więc biegać po salonie jak opętani, a chyba każdy wie, że jak zgraja nastolatków naraz wpadnie na schody, to jest zdolna zwalić człowieka z nóg. I to niekoniecznie z pozytywnym skutkiem.
   Tak więc kiedy ja, Victoire, Lisa i Julia krzątałyśmy się w popłochu po dormitorium, Brenda leżała na swoim łóżku z zadowoloną miną, z wyraźną lubością ssąc cukierka, jednego z wielu, które matka przysłała jej na Święta do szkoły.
   - Ja to mam szczęście! - paplała, chociaż ledwo co ją słuchałyśmy, co raczej nie stanowiło wyjątku nawet wtedy, kiedy nie miałyśmy do spakowania stu pięćdziesięciu drobiazgów w pięć minut. - Niby cały Ravenclaw jedzie, ale wiecie, ilu moich znajomych zostaje??
- Błagam cię, tylko nie zaczynaj tej wyliczanki od nowa! - rzuciłam nieuważnie, szybko wrzucając do kufra książki jak leci. Oczywiście nie zabierałam wszystkich podręczników no bo po co, ale w końcu Elfiatka zadała nam wypracowanie o wilkołakach, a z czegoś musiałam czerpać informacje, skoro nie zabierałam ze sobą Julii do domu.
   Brenda wzięła drugiego cukierka i wsadziła go sobie do ust.
- No więc taka Wielkanoc się zapowiada, że normalnie dajcie spokój, no totalnie ekstra! Bo Sandra zostaje i Quirke zostaje, a moja mamusia i tak mi przyśle mnóstwo hajsu i słodyczy od Zajączka!
- Tak a propos Zajączka... co to za cukierek? - zapytała Lisa, która od zawsze miała pewną słabość do jedzenia, nie mówiąc już o słodyczach.
- A drops - odparła Brenda beztrosko, majtając chudymi nogami zwisającymi jej z łóżka.
- A co to takiego? - zdziwiły się Lisa i Victoire równocześnie.
- Taki cukierek mugoli - odpowiedziała odruchowo Julia, która nie dość, że była pół krwi czarownicą, to jeszcze chodziła na mugoloznastwo.
- Ahaaa...
   A potem ja, Julia, Lisa i Victa wyszłyśmy z dormitorium, po czym zeszłyśmy do pokoju wspólnego - gdzie naszą dalszą wędrówkę przerwał powrót Brendy z naszej sypialni:
- No czekaj Vicky, przecież muszę się jeszcze pożegnać!!!
   Po czym zaczęła ją przytulać, ściskając ją przy tym gorzej niż diabelskie sidła, oraz trajkotać bez przerwy o "sile ich przyjaźni", co zabrało nam dobre pięć minut.
   Kiedy Flitwick powrócił do salonu, aby powiadomić nas o tym, że konduktor już odkopał się z zaspy śniegu, zeszliśmy do sali wejściowej, gdzie już czekał na nas Teddy ze swoją wysłużoną walizą.
   - Zgadnijcie, kto jako jedyny wraca do domu na Wielkanoc z mojej klasy...! - zawołał, kiedy do niego podeszłyśmy. - Ja. -  Skłonił się uroczyście, pochylając swoją granatową głowę. - No i jeszcze Wood, ale jego nie zaliczam do gatunku homo sapiens sapiens.
   Victoire tylko przewróciła oczami.
- Ale za to będziesz mógł dostąpić zaszczytu siedzenia w przedziale z nami! - oznajmiłam radośnie. - Cieszysz się?
- Może być - rzucił, a ja trąciłam go w bok, po czym ruszyliśmy w stronę dębowych wrót Zamku.
   A kiedy wyszliśmy ze szkoły, grube płaty śniegu wirowały w powietrzu tak gęsto, że nic nie było widać, a do tego jeszcze te wredne, mokre śnieżynki, które tak niewinnie skrzyły się w nikłym świetle latarni Hagrida, dostawały się praktycznie wszędzie - do oczu, nosa, uszu, ust, pod szalik, między sznurówki butów, za kołnierz, a nawet do kieszeni. Przypominało to trochę zadymkę, kiedy przyjechaliśmy do Muszelki na Boże Narodzenie; wtedy też była taka zawierucha, że ledwo co dotarliśmy z samochodu do drzwi domku, chociaż były oddalone od nas tylko o parę metrów.
   A teraz tak padało, że aż nie można było użyć powozów i całą drogę do stacji w Hogsmeade przebrnęliśmy na piechotę. Z wielką ulgą wleźliśmy więc do Ekspresu Hogwart, w którym jarzyły się światła, bo chociaż dni były teoretycznie dłuższe niż w zimie, to strasznie się ściemniło przez stalowe chmury, które przysłoniły całe niebo, i ten okropny śnieg!
   Ja, Vi i Teddy zaczęliśmy iść wąskim korytarzykiem wagonu, popychani do przodu przez falę napierających na nas uczniaków. W końcu wszyscy rozsiedli się w przedziałach i tylko my zostaliśmy na lodzie. I właśnie kiedy mieliśmy wejść do jakiegoś przedziału, z naprzeciwka nadbiegła Bacy cała w pocie i dopadła do drzwi.
   - Wolne?
- NIE!! - wrzasnął zgodny chór z przedziału.
- Czyli wolne! - I zatrzasnęła za sobą drzwi. A kiedy podeszliśmy bliżej co się okazało? Że to przedział Fiffie, Dominique i ich kolesi oczywiście! A ściślej: Jake'a, Matthew, Lucy, Ryana, Teodora i jego kumpla. Gdy przechodziliśmy, zdążyłam jeszcze zobaczyć, jak Bacy rozsiada się na siedzeniu, "kumpel" wciska się szybko na miejsce między Lucy a drzwiami, a Jake wskakuje na półkę bagażową. W głębi ducha już zaczęłam im współczuć...
   Sądząc z parogodzinnego opóźnienia pociągu, zanosiło się na to, że będziemy podróżować w nocy, woleliśmy więc szybko zająć jakieś miejsca, by nie stać w korytarzu przez całą jazdę. Lecz, jak łatwo można się było tego spodziewać, dwa pierwsze wagony okazały się być pełne po brzegi. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy przypadkiem nie brakuje jakiegoś wagonu, ale kiedy doszliśmy do trzeciego przestałam się zastanawiać nad czymkolwiek, bo właśnie wtedy spotkaliśmy Nickie z Seanem.
   Wyglądali dosyć posępnie.
   - Kto z Paczki właściwie jedzie jeszcze na Wielkanoc? - zagadnęłam ich niewinnie, a oni od razu zaczęli histeryzować, co w pojęciu "Nickie-Sean" wyglądało tak, jak u zwykłych ludzi lekkie rozżalenie nad rozlaną papką, która miała być eliksirem.
- Sądzę - zaczął Sean uroczyście - że nasza Paczka rozwiązała się na zawsze.
- Wygląda na to, że jedynie związek Rose i Cristera był jej fundamentem... - dodała Nickie ze smutkiem. - Teraz już wszystko stracone...
- Oj, gadanie - rzuciłam tylko.
   Nickie ściągnęła brwi.
- No przecież wiem, że wiesz, że pogodzimy się za trzy dni - zniecierpliwiła się. - Ale nie musisz nam od razu psuć naszej żałoby narodowej!
- A gdzie urządzacie stypę? W przedziale prefektów?
- To nie było miłe - stwierdził Sean.
- Chodźmy... - Nickie pociągnęła lekko Seana za łokieć. - A jak znajdziecie kogoś z Paczki, to dajcie znać! Będziemy w wagonie prefektów. - I poszli.
   Weszliśmy do czwartego wagonu, gdzie od razu naskoczył na nas Quirke, który gorliwie zaczął nas namawiać do zajęcia miejsc w jego przedziale, jakby od tego zależało jego życie. W ogóle Quirke stał się bardzo uniżony, odkąd zrobił nam awanturę w pokoju wspólnym, przeprosił nas z miliard razy i nawet udzielił mi dodatkowej porady w kwestii odnalezienia Loreine (znowu radził mi iść do Simona, ale ja oczywiście nie zrobiłam tego, tak samo jak nie podziękowałam mu za pomoc podczas napaści na nas całej klasy, bo nie miałam odwagi). I kiedy już mieliśmy się zgodzić, znikąd pojawiła się Gigi Bulstrode i pociągnęła Teda gdzieś w głąb pociągu. Same weszłyśmy więc do przedziału, w którym oprócz Quirke'a byli już Seth, Ivo, Lisa, Julia i nie wiadomo czemu Orellia Craig z Hufflepuffu, naburmuszona najwyraźniej dlatego, że jej dwie kumpele Claudia i Esme zostały na Wielkanoc w szkole.
   No i jak to zwykle bywa w takich towarzyskich sytuacjach, zaczęło się od niewinnej wymiany kart z czekoladowych żab.
   Chyba jeszcze nigdy nie wymieniałam się kartami w tak dziwnym gronie.
   No, może nie tak dziwnym, ale zestawienie tych osób kontra karty ze sławnymi czarodziejami było dosyć... interesujące. Ja sama raczej nie miałam zbyt wiele kart, ale Quirke i Julia mieli ich chyba z tysiąc i oboje prześcigali się w dopowiadaniu informacji o którymś z magów, których brakowało w krótkich notkach na ich temat z tyłu kart. W ten sposób zaraz też wyniknęła żarliwa dyskusja o tym, czy Kliodyna naprawdę była druidką, czy też rozpowiadała to dla rozgłosu, a także czy Merlin zapuszczał brodę przez dwieście lat, czy poświęcił ją raczej celom naukowym. Natomiast Orellia raczej nie wiele miała do powiedzenia na temat biografii słynnych czarodziejów, ale chętnie oglądała karty aby stwierdzić, że Morgana ma zeza, a Dumbledore krzywy nos. Możliwe, że to właśnie przez takie uwagi magowie zaczęli znikać z kart, gdy tylko wzięła je do rąk Orellia - bo jaki może być inny tego powód?
   Lisa za to bardziej niż kartami interesowała się chyba czekoladowymi żabami, bo z wytęsknieniem wyczekiwała babki o pseudonimie "Chcecie-coś-z-wózeczka-kochaneczki" i aż podskoczyła, kiedy otworzyły się drzwi przedziału - lecz to tylko Teddy wszedł do środka, nie wiedzieć czemu cały czerwony. Osobiście wolałam nie pytać go raczej o to czego chciała od niego Gigi, bo byłam pewna, że jeżeli zaczęła go przekonywać do siebie podobnymi sposobami co w listopadzie podczas urodzin Fiffie, to Ted prędzej dostanie Trolla z obrony przed czarną magią, niż mi to powie. Zaraz jednak inna myśl wpadła mi do głowy: Co Quirke, Ivo i Seth robią w tym pociągu, skoro Brenda mówiła nam, że zostają w Hogwarcie?
   - Quirke, Ivo, Seth! - odezwałam się. - Tak właściwie to co wy tu robicie? - Kiedy nadal nie rozumieli o co chodzi, dopowiedziałam: - Brenda mówiła nam, że zostajecie w szkole...
- A! - Quirke podskoczył jakby przyłapano go właśnie na gorącym uczynku. - Bo chodzi o to, że... że... że po prostu przed nią zwialiśmy! - wyrzucił z siebie, wyraźnie zawstydzony, iż musiał użyć tak prymitywnego kolokwializmu. - No bo tak się podniecała, że zostajemy... Po prostu wiedzieliśmy, że nie da nam żyć!
   Po czym powrócili do wymieniania się kartami jak gdyby nigdy nic, dopóki Seth, dotychczas przyglądający się temu z rękami założonymi za głowę nie powiedział:
- Ej, co wy na to, że jak przyjdzie baba "Chcecie-coś-z-wózeczka-kochaneczki" to nic nie kupimy, żeby zrobić jej na złość?
   Lisa, wciąż wpatrująca się uporczywie w drzwi, spojrzała na niego z rozpaczą. Orellia natomiast zmarszczyła nosek.
- Bez sensu - oświadczyła.
- A może zgasimy światło? - zaproponował Quirke, co zabrzmiało dosyć dziwnie.
   Seth spojrzał na niego ironicznie.
- Ta, a może jeszcze założymy piżamki, a ty wujku Quirke'u poczytasz nam na dobranoc instrukcję użycia chustki do polerowania kociołków?
- Daj spokój, będzie fajnie! - pisnęła Lisa.
- Ale ja się boję!! - jęknęła Orellia, ale Quirke tylko wywrócił oczami i - nie zważając na protesty wszystkich - zgasił światło, przy czym jak można się było spodziewać, w jego nadgorliwości zaklęcie okazało się oczywiście za silne, przez co zgasło też światło na korytarzu, byliśmy więc pogrążeni w ciemności jak w proszku z Peru.
   Zaraz zorientowałam się, dlaczego Quirke tak bardzo chciał zgasić światło, kiedy w mroku dostrzegłam zarys Julii, która zaspana opierała głowę o okno. Jeżeli jednak Quirke gasząc światło chciał stworzyć jej dogodne warunki do snu, to popełnił błąd, bo jeśli podczas wymieniania się kartami byliśmy w miarę cicho, to w ciemnościach zebrało nam się na taką głupawę, że dziwię się iż pociąg się nie wykoleił.
   A zaczęło się od tego, że Victoire ktoś nadepnął na stopę, o co wszyscy podejrzewali rzecz jasna Teddy'ego, który oczywiście się tego wypierał. Lisa nagle stwierdziła, że musi wziąć coś z półki bagażowej, po czym zrzuciła niechcący swoją torbę wprost na głowę... podejrzewam, że Iva, ponieważ nikt się nawet nie odezwał... Quirke'owi upadła książka, więc zaczął jej gorliwie szukać po całym przedziale, a Orellia prawie udusiła Setha, piszcząc jak spanikowana tchórzofretka. W końcu wszyscy pozapalali różdżki i ostatecznie skończyło się na tym, że Sethowi coś odbiło i postanowił pobawić się w rzucanie co rusz Lumos Maxima, na sekundę rozjaśniając wszystkie kąty przedziału, przez co tak rozbolały mnie oczy, że aż je zamknęłam.
   I Seth przestał błyskać sowim Lumos Maxima dopiero wtedy, kiedy w korytarzyku rozległ się wrzask starszej pani z wózkiem, która najwyraźniej sądziła, że to pioruny co rusz atakują nasz przedział. Kiedy więc w końcu się uspokoiła, raczej już nie chciało nam się robić jej na złość i kupiliśmy mnóstwo rzeczy, przy czym Orellia wykosztowała się na największe pudło Fasolek Wszystkich Smaków Bertiego Botta, jakie było na wózku.
   Quirke zapalił więc z powrotem światło, bo Julię i tak już do reszty wybudził ten cały wrzask i hałas, po czym przez trzy godziny objadaliśmy się fasolkami, przy czym prym wiedli Teddy i Victoire, dziwnie rozbawieni po tej całej akcji z Lumos Maxima. Zaprzestaliśmy tego zajęcia dopiero wtedy, kiedy Ted o mało co nie wypluł fasolki o smaku pleśni. Victa spojrzała tylko na niego z politowaniem, po czym podała mu miętową nitkę do zębów, na co wszyscy parsknęli śmiechem. A ja przymknęłam oczy, czując jak ogarnia mnie powoli błoga senność - lecz nie zasnęłam, tylko rozmyślałam o tym, co muszę zrobić pierwszej niedzieli po Świętach Wielkanocnych.
   I kiedy Seth rąbnął Quirke'a książką, wpadłam na pomysł. Może Orellia zna Loreine? W końcu przecież spiskowała z Nanną, a taki perfum bardzo do niej pasował... Chociaż w zasadzie jak się nad tym zastanowić, to Orelllii wcale tak strasznie nie zależy na chłopakach, jakby się mogło wydawać. Ale i tak moim obowiązkiem było się zapytać. Przysiadłam więc przy jej miejscu i szturchnęłam ją lekko, bo ona też zapadła w drzemkę.
   - Coo...? - przetarła oczka dłońmi zwiniętymi w piąstki.
- Tak tylko pomyślałam... Czy znasz taką Loreine z Gryffindoru z piątej klasy?
- Teraz się mnie o to pytasz...?
- No...
- Ale chodzi ci o Malvę, tak?
   O rany.
- Nie... nie, już nic... - spróbowałam się uśmiechnąć ale chyba niezbyt mi to wyszło, po czym wróciłam na swoje miejsce.
   Czemu wszyscy, których pytałam o Loreine, ględzą o jakiejś Malvie?! Marie, Bacy, Nannah, teraz Orelllia... Może ta Malva też jest związana z tą sprawą?
   I kiedy już zaczynałam się zastanawiać, gdzie ta siatka się kończy, pomyślałam "dość".
   Chyba rzeczywiście musiałam wreszcie posłuchać Quirke'a i pójść do Simona... Spytać się o dziewczynę, która jest szkolnym ośrodkiem czarnego rynku.
   Nie, przecież w życiu tego nie zrobię. Nawet gdybym poprosiła Vicky, żeby ona się go spytała, pewnie od razu zaczęłaby się pytać, dlaczego sama nie mogę.
   Więc jeśli wiedziałam, że nie zdobędę się na to później, tak samo jak nie odważyłam się na to wcześniej, już zaczynało do mnie docierać, co należy zrobić. Muszę iść do niego teraz.
   Chociaż nawet nie wiedziałam, czy on też jedzie do domu na Święta.
   Czas na pierwszy krok.
   Z oporem wstałam.
- Gdzie idziesz? - spytała Vika, a Ted wychylił się zza jej ramienia, świdrując mnie jeżynowymi oczami.
- Później ci powiem... - zdobyłam się na jakiś żałosny uśmiech (miał wyglądać na dziarski i pełen energii do działania, ale już to zostawmy), po czym wyszłam z przedziału.
   W sumie mogłam się przecież spytać Quirke'a czy Simon jedzie na Wielkanoc.
   No trudno... Zaczęłam iść do prefekciego wagonu, po czym w końcu znalazłam przedział, w którym siedzieli oni.
   Sean siedział czytając Proroka Codziennego, a Nickie spała na jego ramieniu, jak mi się przynajmniej z początku zdawało, bo gdy przy nich usiadłam, otworzyła oczy.
- O, witaj Pocky... - powiedziała na mój widok, nawet nie trudząc się, aby podnieść głowę. - I co, widziałaś kogoś z Paczki...?
- Nieee... Tak w zasadzie to przyszłam się spytać... - Spojrzałam na Seana i się zarumieniłam, bo nawet jeżeli czasami odzywał się w moim towarzystwie, to nigdy nie gadałam z nim wprost. - Wiesz może czy... - odchrząknęłam - ...twój brat jedzie do domu na Wielkanoc?
- Jedzie - odparł krótko Sean.
   Zapadła chwilka milczenia, którą przerwałam:
- A wiesz gdzie jest?
- Jak mniemam to w tym pociągu - rzekł, unosząc ironicznie brwi.
   Nie ma to jak wyciągać informacje od największego mruka w szkole...
   No dobra. To Ivo jest największym mrukiem.
- A tak ściślej, to nie wiem gdzie on jest - dodał Sean, jakby nie mógł tak od razu.
   Zachowałam stoicki spokój. Taaak, nie ma to jak perspektywa szukania jednego małego ludka spośród tysiąca innych znajdujących się w tym kilkukilometrowym pociągu... i to tylko dlatego, że ten ludek nie ma przyjaciół i nawet jego rodzony brat nie ma pojęcia gdzie on jest.
   Brzmi świetnie.
- Ahaa... - rzekłam powoli. - To... jak zobaczę kogoś z Paczki to dam znać.
   Oczywiście, że nie dam. Po tak marnych rezultatach mojej misji wywiadowczej?!
   Wróciłam do swojego przedziału, w którym Victa i Teddy gadali, Julia i Quirke czytali wspólnie książkę głowa przy głowie, Seth wyjął z torby Proroka Codziennego, Lisa samotnie wcinała czekoladowe żaby, a Orellia pochrapywała cicho przy oknie. Usiadłam na swoim miejscu z poczuciem porażki.
   - Więc gdzie byłaś? - wyrwała mnie z beznadziejnych myśli Vi.
- A u Nickie i Seana...
- I co tam u nich? - zagadnął Teddy. - Już popełnili samobójstwo?
- Jeszcze nie... Ale pewnie ja zaraz to zrobię.
   Teddy spojrzał na mnie zdziwiony, a Vic zrobiła minę znaczącą tyle co "co-się-znów-na-hipogryfa-stało?". Ja jednak odwróciłam się od nich, opierając czoło o chłodną szybę i wbijając wzrok w śnieżynki wirujące za oknem, na tle przewijającego się w zawrotnym tempie krajobrazu. Jakoś nie miałam specjalnej ochoty na rozmowę.
   Na King's Cross dojechaliśmy nad ranem. I pomimo tego, że o świcie na peronie 9 i 3/4 mogłam się spodziewać jedynie taty, to była też i mama, a nawet moje małe siostrzyczki Margaret i Claire, które nawet nie wyglądały na zaspane, tylko podniecone i podekscytowane.
   - Nie spałyśmy całą noc! - pochwaliła się starsza Margaret.
- W ogóle! - wtórowała jej Claire swoim cieniutkim głosikiem.
   Rozejrzałam się po peronie. Rodzice stali nieopodal, ale... gadali właśnie z Billem i Fleur! Ogólnie wszyscy wokoło ględzili o tym straszliwym opóźnieniu, ale nasi znaleźli sobie lepszy temat. A mianowicie napaść w gabinecie Booracka oczywiście.
   -...ale Dominique jest w pierwszej klasie i mogla mieć naprawdę poważni klopoty! - mówiła właśnie żywo Maman, potrząsając srebrną grzywą.
- No nie mam pojęcia co im odbiło - dodała mama, której uwaga była częściowo rozproszona przez dochodzące zewsząd pohukiwania sów, miauczenia kotów i inne magiczne odgłosy.
- A państwo otrzymali powiadomienie sowią pocztą, tak? - zapytał uprzejmie Bill.
- Tak, tak... - odparł tata z taką miną, jakby za wszelką cenę starał się zapomnieć o sowie wlatujacej sobie jak gdyby nigdy nic do jego domu.
   Podeszłam do nich razem z Mar i Claire, i wtedy zobaczyłam, że koło nóg Maman pałęta się Louis. Margaret stuknela mnie w łokieć.
- Pocky, a co to za chłopczyk?
- To Louis...
- Hej! - Nagle przy nas pojawiła się Fiffie i zaczęła wylewanie witać się z mamą, podczas gdy tata wciąż gadał z Billem, dopóki Claire nie krzyknęła:
- Tati, Pocky psysła!
   Przywitałam się z tatą, a potem z mamą. Wciąż brakowało jeszcze tylko Nickie.
- A gdzie Vera? - Mama stanęła na palcach, patrząc ponad głowami wszystkich. - Przyjdzie z Seanem?
- Nie wiem...
   I wtedy zobaczyłam ją. Stała razem z Seanem i gadała jeszcze z Florence i Laurą. Zdawało mi się też, że widzę rudą burzę włosów Julii, posuwającą się w stronę barierki, a także różową plamę Bacy, która wrzeszczała na cały peron "TUTAJ MAMUSIU!!", oraz Dominique żegnajacą się z Matthew i tym całym Teodorem. W końcu Florence i Laura odeszły, a Nickie wymieniła jeszcze parę intymnych zdań z Seanem, pocałowała się z nim na oczach wszystkich (jakby mieli się rozstać na co najmniej dziesięć lat, a nie na tydzień!), po czym zaczęła przepychać się w naszym kierunku. Mama oczywiście się obraziła:
   - Dlaczego nie przyprowadziłaś Seana??
   Właśnie wtedy do mojej głowy wpadła myśl, że dobrze iż nie mam jeszcze chłopaka...
   Tak oto wszyscy w mgnieniu oka się porozchodzili. Tylko jeszcze Victoire stała przy Tedzie.
- To cześć, Teddy!
- Pa, Vicky!
- Hej, Pocky!
   I kiedy przytuliłyśmy się z Vi na pożegnanie, zobaczyłam panią Andromedę idącą w naszą stronę. W tym momencie tata zaczął mnie wołać:
- Pauline, zbieramy się!
   I odjechaliśmy. A Margaret i Claire nie przestawały wesoło paplać przez całą drogę: Claire o sowach, kotach i ropuchach, które widziała na peronie, a Margaret o Louisie. Kiedy w końcu dotarliśmy do domu, pierwsze co zrobiłam, to walnęłam się na swoje łóżko w ubraniach i w ten sposób przespałam cały dzień.
   Następnego ranka, obudziła mnie jakaś sowa dobijająca się do okna pokoju,  który dzieliłam z Fiffie i Nickie. Jeden dzień byłyśmy poza Hogwartem, a ci ze Świata Magii już nie mogli bez nas wytrzymać... Wpuściłam wiec sowę i wzięłam od niej list, ale okazało się, że to dla Fiffie od jakiegoś chłoptasia. Dlatego też nie otworzyłam go, lecz położyłam kopertę na biurku Fiffie, a sowę przepłoszyłam za okno. Dopiero potem, kiedy Fiffie rozerwała kopertę, okazało się, że była w niej zgnieciona czterolistna koniczyna.
   Rodzice bardzo się cieszyli z tego, że jesteśmy w domu, ale nic nie mogło przebić Margaret i Claire, które dosłownie ześwirowały i przez cały czas nie dawały nam spokoju. Tata oczywiście pytał nas o szkołę i o to jak sobie radzimy z "tym Selerem" jak nazwał omyłkowo Booracka, a mama natychmiast chciała brać nas na zwierzenia, a zwłaszcza Nickie, która przecież miała chłopaka. Lecz Nickie wcale nie wykazywała chęci rozmawiania z nią o "intymnej sferze uczyć Seana" w obliczu zadania pogodzenia ze sobą skłóconej Paczki i praktycznie całe święta przesiedziała za biurkiem, pisząc listy i odbierając je od poszczególnych członków ich klubu, tak że aż sąsiedzi zaczęli dziwić się tym zatrzęsieniem sów. Przez to wszystko ja i Fiffie zostałyśmy skazane ma Mar i Claire, które wciąż chciały, żebyśmy "robiły czary".
   - Ale nam nie wolno, bo inaczej wyrzucą nas ze szkoły! - wyjaśniałam im cierpliwie, lecz raczej z marnym skutkiem. W końcu przełamałam się i pokazałam im filiżankę gryzącą w nos, ale jeżeli myślałam, że to je powstrzyma, to popełniłam błąd. Wreszcie zaprezentowałam im wszystkie rzeczy jakie kiedykolwiek kupiłam u Zonka i w Magicznych Dowcipach Weasley'ów, ale skończyło się to jedynie tym, że o mało co nie wysadziły domu, podkradając różdżkę Nickie, a potem z płaczem tłumaczyły, że chciały tylko zobaczyć jak ta "zabawka" działa.
   Aż wreszcie nadeszła Niedziela Wielkanocna. Kiedy mama zaczęła namawiać mnie, Fiffie i Nickie do szukania razem z dziećmi czekoladowych jajek w ogródku, pomyślałam, że chyba zwariowała. Ja i Fiffie trochę się zdziwiłyśmy, kiedy sowa przesłała nam dodatkowo paczuszkę od pani "babci" Molly, zawierającą ogromne, czekoladowe jaja wypełnione w środku karmelkami, wszystko domowej roboty. Wysłałyśmy jej liścik z podziękowaniami.
   W Poniedziałek Wielkanocny dzieci znowu ześwirowały. Zaczęły polewać wszystkich wodą z plastikowych pistolecików, aż w końcu tata się zdenerwował i kazał im iść na podwórko. I te śmigusowo-dyngusowe szaleństwo skończyło się dopiero wtedy, kiedy Fiffie nawrzeszczała na nie, że o mało co nie utopiły jej pufka pigmejskiego.
   Dzień końca ferii zbliżał się nieuchronnie, a ja coraz bardziej bałam się weekendowego spotkania z McGonagallą. Przez pewien czas myślałam nawet o liście do Simona, ale szybko zaniechałam tego pomysłu. Wiedziałam tylko, że jeżeli w pierwszy dzień szkoły nie odnajdziemy Loreine, to będzie z nami bardziej niż krucho... Na razie jednak wolałam o tym nie myśleć, zwłaszcza, że zostawiłam sobie wypracowanie o wilkołakach na ostatnią chwilę i dopiero teraz zaczęłam się poważnie zastanawiać nad napisaniem listu do Julii z prośbą o ściągę.
   Ogólnie był to bardzo miły tydzień, a Nickie przez ostatnie dni ferii wydawała się być już bardziej zadowolona, być może z tego powodu iż Paczce udało się jakoś dogadać. Tak przynajmniej podejrzewam, bo kiedy ją o to zapytałam, ona tylko zachichrała się i powróciła do euforycznego tuptania po całym domu.
   Aż w końcu nadszedł dzień wyjazdu.
   Mama jak zwykle żegnała nas łzami, twierdząc, że tydzień to stanowczo za mało, że Wielkanoc minęła zbyt szybko, że nasz pobyt w tej szkole jest zbyt długi, a przecież każdemu z nas czas robi się coraz krótszy. Zaraz jednak się udobruchała, kiedy na peronie 9 i 3/4 w końcu udało jej się dopaść Seana.
   Wyściskałyśmy rodziców, obiecałam dzieciom, że prześlemy im "fajne zabawki", po czym weszłyśmy do pociągu.
   A kiedy wstałam rano w pierwszy dzień lekcji i wyjrzałam przez okno, słońce grzało tak mocno, że po śnieżycy pozostało tylko kilka mokrych plam.
   Po śniadaniu wyszłam więc na dziedziniec. Zwykle to czekałam z Tedem na Vikę, z Viką na Teda, albo oni czekali na mnie, ale tym razem to ja musiałam oczekiwać ich obojga. Stanęłam więc pod kolumną i oparłam się o nią plecami. Słońce świeciło jasno na niebie i tylko lekki wiatr chłodził mi policzki oraz sprawiał, że kosmyki włosów latały wokół mojej twarzy.
   Na chwilę przymknęłam oczy, po czym rozejrzałam się po dziedzińcu. Na jego samym końcu kilkoro pierwszoroczniaków rzucało do siebie mini-fajerwerkiem, grupka krukonów ślęczała nad książkami, jakieś dwie dziewczyny krążyły to tu, to tam, żywo rozprawiając na temat tylko sobie znanych spraw, nieopodal siedziała Gigi Bulstrode w otoczeniu swojej bandy... a tuż na prawo ode mnie, opierając się o sąsiednią kolumnę, stał Simon.
   Szybko odwróciłam wzrok, ale on już zauważył, że się na niego spojrzałam. Przez chwilę panowało milczenie, aż w końcu odezwał się:
   - Podobno masz do mnie jakąś sprawę.
   Co? Kto mu to powiedział? Ale zanim zdążyłam zadać jakiekolwiek z tych pytań, szybko ugryzłam się w język, żeby nie popełnić już żadnej gafy.
- No tak... - odpowiedziałam w końcu. - Chciałam się spytać o Loreine.
- O Malvę-Loreine - poprawił mnie, po czym dodał, widząc moją zdziwioną minę: - Mało kto wie, że ma dwa imiona...
   A więc stąd te wszystkie nieporozumienia...! Simon ciągnął dalej:
- Zwykle trudno ją gdzieś złapać, ale wieczorem zawsze jest w Starych Lochach.
   Skąd on to wie? I dlaczego mi pomaga? Czemu obronił nas przed Quirkiem? Jednak nadal nie mogłam wykrztusić ani słowa.
- A ty na kogo czekasz? - zagadnął nagle.
- Na Teda i Victoire... - odparłam, zaskoczona.
- Na Spella Wooda też?
   Zaczerwieniłam się, a on uniósł brwi.
- Wybacz, ale nie widzę powodu, dla którego miałabym się zadawać ze Spellem Woodem - powiedziałam chłodno.
- A więc rozumiem, że to dlatego z nim zatańczyłaś na Sylwestrze, a ze mną nie...? - Nie mówił ani z urazą, ani z pretensją, ani nawet z ironią, tylko tak, jakby przyszedł tu tylko po to, aby pożartować sobie ze mną w ten słoneczny, przyjemny dzień. 
   Spojrzałam na niego, zastanawiając się, o co może mu chodzić. Właściwie nie byłam do końca pewna, jak powinnam się teraz zachować; obrazić się na niego? Udawać, że nic mnie nie obchodzi? A może przyjąć taką samą postawę jak on? Zanim jednak zdążyłam cokolwiek powiedzieć, poczułam, jak ktoś...
   Eyyy, zaraz.
   Czy ktoś właśnie pocałował mnie w policzek...?
   Zdążyłam jeszcze zobaczyć, jak Simon odwraca się na pięcie i znika bez słowa.
   Szybko obróciłam się w stronę nikogo innego jak Teda Lupina, który właśnie gadał coś do mnie jak najęty, wyraźnie strasznie czymś podekscytowany.
- Słuchaj, mam wam tyle do powiedzenia, że...
- Odbiło ci?! - przerwałam mu.
- Co?
- Czy tobie do reszty odbiło?!
   Wytrzeszczałam na niego oczy, kompletnie nie rozumiejąc, dlaczego Teddy patrzy się na mnie z takim zdziwieniem.
- Pocky, o co ci...
- Od kiedy to całujesz mnie na powitanie?!
   Lecz zaraz zrozumiałam, od kiedy Teddy całuje mnie na powitanie. Byłam pewna, że nigdy nie zrobiłby tego w obecności Victoire... ale przy Gigi Bulstrode owszem, o czym zorientowałam się, kiedy tylko mój wzrok padł na jej rozwścieczoną minę. Co ten Teddy nawyrabiał?! Nie dość, że Simon utwierdził się w przekonaniu iż jestem totalną idiotką, to jeszcze teraz moje życie jest zagrożone ze strony Gigi! I co gorsza... od strony Victoire, o ile się o tym w ogóle dowie!
- Przepraszam cię, jeżeli zrobiłem coś nie tak... - powiedział Ted ostrożnie, przyglądając się wszelkim zmianom zachodzącym na mojej twarzy.
   Spojrzałam na niego wzrokiem pełnym furii. Postanowiłam, że obrażam się na niego!
- Tylko teraz się nie obrażaj! - dodał szybko. - Bo naprawdę mam wam coś ważnego do...
   Lecz ja wybiegłam już wzburzona z dziedzińca, wciąż zaczerwieniona ze wstydu i rozpaczy.


_______________________________________
 
 





No i się nie dowiemy co ten Teddy miał tak ważnego do powiedzenia.
Niby taki spokojny rozdział, a jednak pod koniec świat stanął w nim na głowie...
Ale nie zabijajcie mnie.
A wiecie dlaczego?
Bo pod koniec października mija rok od założenia tego bloga.
Aż trudno w to uwierzyć, prawda?
Z tej okazji niniejszym pragnę podziękować serdecznie wszystkim ludziom, którzy przez ten rok zawędrowali na mój blog i postanowili zostać tu aż do tej pory.
Dziękuję!
Bo wiecie, że gdyby nie Wy, to ten blog nie przetrwałby nawet kilku miesięcy?
No a teraz komentujcie, lejcie wodę, oceniajcie, poprawiajcie i co tam Wam do głowy przyjdzie (tylko nie zabijajcie)!
A, no i jeszcze jedno. Dedykacja dla wszystkich czytelników, z wyszczególnieniem tych, u których spadł już śnieg!
 
Nox/*
 
~ Tita
 
Ps. Nie martwcie się, Pocky i Teddy są tylko przyjaciółmi ^^