wtorek, 17 stycznia 2017

2.3 Wila, Metamorfomag i Goblin

Pauline Mary Glam

   — Świetnie. – Rąbnęłam na swój talerz kolejnego naleśnika skazanego na karę śmierci za nadużycie dżemu i słodkiego twarogu. – Godzina zielarstwa, a potem jeszcze eliksiry. Najpierw babranie się w nawozie, a potem wyciskanie soku z robali…

— Ja tu próbuję jeść – rzuciła tylko Victoire, jednak widać było, że wcale nie myśli o jedzeniu.

   Właśnie z uwagą analizowała swój plan lekcji, przed chwilą wręczony jej przez profesora Filtwicka, który uprzednio zagroził nam palcem, abyśmy w tym roku nie wysadziły przypadkiem jego gabinetu. W Wielkiej Sali panował zwyczajny poranny gwar przed sowią pocztą. Sklepienie, na podobieństwo nieba za oknami, było jasne i pogodne, świece z wczorajszej uczty zdążyły już zniknąć, tak samo zresztą jak uczucie zaspokojenia głodu.

   — Wczoraj była uczta! – Victa podniosła w końcu wzrok znad swojego rozkładu zajęć, spoglądając z niedowierzaniem na moje śniadanie. – A ty już jesteś głodna…?

   Bezwiednie spojrzałam na jej talerz, na którym spoczywało jajko sadzone w towarzystwie jednego trójkącika grzanki, a potem na swój. Na moim leżało już chyba z pięć naleśników.

   Wzruszyłam tylko ramionami, chwytając za widelec i rozglądając się po Wielkiej Sali. Przy stole nauczycielskim nie dostrzegłam nigdzie dziwacznego stroika, ani żadnej pomarańczowej rzodkiewki, podobnie jak tiary profesora Longbottoma przypominającej raczej brązową bulwę jakiejś rośliny niż nakrycie głowy, a także aksamitnej kamizelki Booracka, opinającej jego zazwyczaj dumnie wypięty brzuch – przez co stół prezydialny, po wczorajszym przepychu szat nauczycieli, wydawał się dziwnie pusty i ubogi. Przy stole Ravenclawu brakowało Brendy i Julii, które pierwszy poranek w Hogwarcie postanowiły spożytkować w bardzo wrzaskliwy sposób w naszym dormitorium, natomiast gdy mój wzrok padł na stół Hufflepuffu, Paczka Puchonów zerwała się właśnie z miejsc, wrzeszcząc i wymachując swoimi widelcami:

   — PREFEKT! PREFEKT!

   Zwiastowało to przybycie Teda Lupina do Wielkiej Sali.

   Jeżeli wczoraj wyglądał źle, to dzisiaj było jeszcze gorzej. Teddy powlókł się do stołu Gryffindoru, machając tylko z rezygnacją ręką w stronę puchonów, którzy i tak zaraz zostali uciszeni przez profesora Longbottoma. Sądząc z tego, że zanim zdążył usiąść na miejscu, zaraz podbiegła do niego cała zgraja gryfońskich pierwszaków, otaczając go ze wszystkich stron, widocznie wczorajszego wieczoru albo musiał odnieść wychowawczy sukces, albo sromotną porażkę, jedno z dwojga.

   Vicky wciąż skubała swojego suchego tosta, kompletnie nie zwracając uwagi na to co się dzieje w Wielkiej Sali.

   — Nadal jesteś obrażona – stwierdziłam, nakłuwając naleśnika na widelec. Victa natychmiast zrobiła minę, jakby kompletnie nie wiedziała, o co mi chodzi.

— Po prostu jem grzankę – odparła niewinnie, choć oczywiście nie była to prawda. Jej żałosne śniadanie wciąż pozostawało prawie nietknięte.

— Victoire, chyba nawet ty nie możesz ignorować wszystkich zaistniałych poszlak.

   Tym razem spojrzała na mnie z autentycznym zdziwieniem.

— Niby jakich? – parsknęła, po czym w końcu chrupnęła tosta. – Wysnułaś jakieś nowe podejrzenia z tego, co Boorack zjadł wczoraj na deser? Znalazłaś jakieś dowody w układzie świec, albo w sposobie ułożenia zastawy?

— Dobrze wiesz, o czym mówię – odparłam urażonym tonem. – Nie jesteś taka głupia, choć widocznie próbujesz być.

   Victoire tylko chwyciła za sztućce i zaczęła zabijać jajko sadzone na swoim talerzu.

— Za to ty nie próbuj być sprytniejsza, niż jesteś – rzekła spokojnym tonem, dziwnie kontrastującym z kłującymi ciosami, jakie zadawała swojemu śniadaniu. – W zeszłym roku wplątałyśmy się w te wszystkie kłopoty na własne życzenie, a teraz wy chcecie to koniecznie powtórzyć.

   Zanim jednak zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, naszą rozmowę przerwał nagły szum, zwiastujący przybycie sowiej poczty.

   Setki sów wleciały do Wielkiej Sali, rzucając uczniom na głowy ich listy i paczki. Do stołu Slytherinu przybył ogromny puchacz z pakunkiem wielkości małej walizki, po czym wylądował przed Gigi Bulstrode, która ostentacyjnie odpakowała największą kosmetyczkę, jaką widziałam w życiu. Mimowolnie pomyślałam, że na jej miejscu nie obnosiłabym się z tym aż tak dumnie – to, że ma się tyle środków do utrzymania dobrego wyglądu, że aż nie można ich ze sobą upchnąć w jednym kufrze, raczej nie powinno być niczym chwalebnym. Przed Vi wylądowało natomiast kilka szkolnych płomykówek, z kwiatkami i liścikami życzącymi dobrego roku szkolnego od jej wielbicieli, a także sowa brunatna, dzierżąca w dziobie Proroka Codziennego. Victoire wrzuciła do woreczka na nóżce sowy kilka knutów, rozwinęła gazetę, po czym schowała się za nią, co definitywnie zakończyło naszą wymianę zdań.

   Już od wczoraj, odkąd plan „nie wplątywania się w kłopoty” autorstwa Vicky spotkał się ze stanowczym sprzeciwem całej reszty grupy, wyraz jej twarzy prawie wcale nie odbiegał od chłodnej obojętności i ze zdystansowaną uprzejmością negowała wszystko to, co ja, Dominique i Fiffie próbowałyśmy jej przekazać po wczorajszej uczcie. Nawet Teda ignorowała, choć wprawdzie od czasu rozmowy w pociągu, nie miałyśmy jeszcze okazji do tego, by z nim podyskutować. Teraz jednak ostentacyjnie udawała, że nie widzi, iż Teddy wpatruje się od dłużej chwili w pierwszą stronę Proroka zasłaniającą jej twarz, zupełnie tak jakby zastanawiał się, czy Vi go nie zabije, jeżeli podejdzie do naszego stołu.

   W końcu jednak śniadanie się skończyło i musiałyśmy zwinąć manatki, aby udać się na zielarstwo. Wrześniowy poranek był słoneczny, ale dość chłodny, okraszający niezmąconą na razie żadnymi innymi barwami zieleń Zakazanego Lasu niebieskawą mgiełką. Mimowolnie dreszcz przebiegł mi po plecach.

   — POCKY!

   Ja i Victoire byłyśmy już na szczycie kamiennej dróżki prowadzącej w dół zbocza, kiedy na horyzoncie pojawiła się zadyszana Brenda. Wyglądała dosłownie jak po przetrwaniu huraganu – jej szata założona była na lewą stronę, koszulę miała krzywo zapiętą, jedna jej kolanówka znajdowała się wyżej od drugiej, a granatowy krawat Ravenclawu byle jak przewieszał się przez jej ramiona. Najdziwniejsze było jednak to, że zamiast Vi, wołała mnie. A ponieważ zawsze, gdy tak się działo, wiązało się to dla mnie z jakimiś niemiłymi konsekwencjami, mimowolnie zaczęłam mieć nadzieję, że podczas porannej kłótni z Julią, Brenda oberwała czymś w głowę i pomieszały jej się wszystkie imiona – co jednak straciło na prawdopodobieństwie, kiedy w końcu do nas dotarła, rzężąc i trzymając się za bok.

   — Przebiegłam… chyba… z pół…

— …zamku? – wyręczyłam ją, na co ona pokiwała głową ze zbolałą miną. – Niepotrzebnie, przecież Longbottom sam zawsze się spóźnia…

   Brenda przez moment stała na ścieżce zgięta w pół, po czym wyciągnęła z zanadrza egzemplarz Accio Ploty, którym zaczęła się wachlować.

— Pocky…! Widziałam… u nas, w gablocie… – nabrała głęboko tchu, po czym wystrzeliła jak z narowistej różdżki: – Wywiesili listę wszystkich, którzy mają się zgłosić do tej ankiety! Będą ją robić każdemu legalnie-indywidualnie, u opiekuna domu, obowiązkowo, bo ministerstwo prowadzi jakieś durnowate badania nad socjalizacją i adaptacją mugolaków wśród czarodziejów, czy jakieś takie bzdety, a to znaczy, że nam będzie ją przeprowadzał Flitwick, czyli koleś od zaklęć, czaisz Pocky, od zaklęć i uroków, a to przecież najmniej mugolski przedmiot w całym Hogwarcie i… – znów błyskawicznie nabrała powietrza – co jeśli każe nam coś wyczarować i na tym będzie polegała ta cała ankieta, bo jeżeli się nie adaptujemy w szkole magii, to znaczy, że nie umiemy magii, czyli będą nas odsyłać do domu i CO MY WTEDY ZROBIMY DO JASNEJ ANIELKI?!

   Brenda skończyła, a jej dramatyczny okrzyk zwieńczający cały jej tok myślenia, poniósł się echem po błoniach i odbił od linii Zakazanego Lasu.

   Victoire miała rozbawioną minę.

— Przecież nie będą was wyrzucać ze szkoły…!

   Ale Brenda – o zgrozo! – zignorowała ją całkowicie, chwytając mnie kurczowo za ramię i schodząc ze mną ze wzniesienia po kamieniach ścieżki, wciąż trajkocząc jak najęta:

   — Nigdy jeszcze nie było takiej ankiety, więc niby czemu nagle z tyłka trolla wpadli na ten pomysł! To chyba oczywiste, chodzi o selekcję naturalną. Jesteśmy na końcu łańcucha pokarmowego, Pocky…! – jej głos załamał się, a ja bezwiednie sięgnęłam po różdżkę i wyczarowałam jej chusteczkę, którą ona przyłożyła teatralnie do czoła. – Albo będą od nas chcieli, żebyśmy wyzbyli się swoich mugolskich korzeni, zapomnieli o telefonach, prądzie i pralkach… Będą chcieli wyprać nam mózgi! – Odjęła chusteczkę od twarzy, nagle poczerwieniałej pod wpływem złości. – Co za dekle! Narażają nas na taki stres na samym początku roku szkolnego, kiedy powinniśmy się skupić na pierwszych lekcjach…! Och, dlaczego ja się nie uczyłam tej transmutacji… No chyba, że powiem, że przetransmutowałam się w głupie prosię, którym przecież jestem, to wtedy Flitwick pozwoli mi zostać w szkole!...

   I tak nadawała przez całą drogę do cieplarni, poświęcając tyle uwagi nie Vicky, ale mojej osobie, chyba po raz pierwszy w życiu.

   Cała reszta czwartoklasistów z Ravenclawu i Slytherinu stała już przed furtką do ogródka. Nikt jednak nie wchodził jeszcze do szklarni i dopiero, kiedy byłyśmy już całkiem na miejscu, przekonałyśmy się, dlaczego.

   Profesor Longbottom opierał się o płotek porośnięty wdzięcznymi młodymi pędami, za którym stała Luna Lovegood – oboje byli pogrążeni w rozmowie i kompletnie niezwracający przy tym uwagi na czekających u wejścia uczniów, z których każdy gapił się na Lunę, wytrzeszczając gały.

   Nie, nie miała już na sobie wymyślnej szaty, ani nawet tego śmiesznego stroika na głowie. Najwyraźniej to był odświętny strój, jednak jej roboczy przyodziewek również odstawał od normalności, nawet jak na czarodziejskie realia.

   Profesor Longbottom miał na sobie małą, bulwiastą tiarę i brązowy fartuch utytłany ziemią, z którego kieszeni wystawały rękawice ze smoczej skóry – i to było całkiem normalne.

   Natomiast profesor Lovegood-Scamander odziana była w szatę tak pstrokatą i bijącą po oczach, że składała się chyba z samych łat, z czego każda była w innym kolorze i wzorze. Wyposażona była przy tym w obszerne kieszenie po bokach, obie po brzegi wypchane wielkimi, zielonymi cebulami, w uszach dyndały jej jaskrawe, pomarańczowe rzodkiewki, a jej głowę zdobiły psychodeliczne okulary. Różdżkę miała zatkniętą za ucho. I była boso.

   —…ale chyba nikt nie ukradł ci butów, co? – mówił właśnie profesor Longbottom z dość zaniepokojoną miną, kiedy ja, Brenda i Victoire zbliżyłyśmy się do ogrodzenia.

— Nie, choć dziwnie jest być w Hogwarcie, w którym nikt nie kradnie ci butów – stwierdziła beztrosko Luna, na co Neville uśmiechnął się z zakłopotaniem, ale równocześnie dziwnie sentymentalnie.

   Brenda zmarszczyła nos, jakby już wyczuła w powietrzu zapach jego nawozu.

— Oni się znają? – zapytała przenikliwym szeptem, który byłby w stanie usłyszeć nawet nieśmiałek ukryty na czubku drzewa w głębi Zakazanego Lasu.

— Tak, jeszcze z czasów szkolnych – wyjaśniła Victoire.

   Tymczasem profesor Longbottom wskazał rękawicą ze smoczej skóry na kieszenie Luny, z których cebule nie wysypywały się chyba tylko z powodu czarów.

— Widzę, że nadal bronisz się przed… eee…

— …plumpkami – wpadła mu w słowo pogodnie, spoglądając na niebo nad Zakazanym Lasem zupełnie tak, jakby widziała tam jakieś niewidzialne, latające stworzenia. – Zaraz będę mieć moją pierwszą lekcję z piątoklasistami – wyjaśniła rozmarzonym tonem. – Postanowiłam nauczyć ich wytwarzania naparu z tykwobulwy – mówiąc to, wzięła do ręki jedną zieloną cebulę. – To będzie wprowadzenie do tematu o plumpkach.

   Profesor Longbottom tylko pokiwał głową, jednak nie mogę powiedzieć, by uczynił to z jakimś większym zrozumieniem.

— No to powodzenia! – Wyprostował się, po czym dopiero teraz zauważył stojącą u wrót ogródka klasę. – Och, już jesteście… Dzień dobry…

   Wpuścił nas do środka, jak zwykle machając różdżką trochę nieuważnie, przez co furtka otwierając się, rąbnęła z trzaskiem o płot.

— O, widzę, że masz lekcję z krukonami! – Luna wyglądała na wyraźnie uradowaną. – Sama kiedyś byłam w tym domu!

   Po czym założyła na oczy swoje psychodeliczne okulary i zaczęła gapić się na każdego przechodzącego wzdłuż płotu ucznia z osobna, jakby była kolorową, zwariowaną sową. W końcu wszyscy wtoczyli się do cieplarni, z takimi minami, jakby właśnie poddano ich promieniom roentgena. Neville zamknął za nami drzwi.

   — Ona była w Ravenclawie? – Brenda miała teraz tak zdziwioną minę jak Luna, tyle że u tej ostatniej widocznie był to normalny wyraz twarzy. – Jeżeli mam w przyszłości żywić się tymi cebulami, to proszę o nową Ceremonię Przydziału!

   Jeżeli jednak istniało coś obrzydliwszego od perspektywy picia naparu z tykwobulwy, to były to rośliny, które profesor Longbottom pokazał nam w chwilę później.

   — To czyrakobulwy – oznajmił, bez najmniejszego wzdrygnięcia stawiając na stole donice z czymś, co wyglądało jak ogromne, czarne ślimaki wyłażące pionowo z ziemi, pokryte bladożółtymi, błyszczącymi bąblami. – Będziemy wyciskać z nich ropę…

Co?! – wrzasnęła Brenda.

   Victoire cofnęła się chyba na odległość półtora metra od swojej czyrakobulwy, z taką miną, jakby zaraz miała zemdleć.

   — Jak już mówiłem… – zmieszał się profesor Longbottom, który wyraźnie z trudem znosił nieprzychylną reakcję klasy na jego ukochane roślinki. – Ropa czyrakobulwy jest niezwykle cenna, a przede wszystkim – zawiesił uroczyście głos, po czym zrobił ważną minę – to najlepszy środek na ziemi, jeżeli chcecie się pozbyć trądziku.

— To już wiemy, co było w tej wielkiej kosmetyczce Gigi Bulstrode – mruknęłam w stronę Victoire, na co ona parsknęła wymuszonym śmiechem.

    Profesor Longbottom nakazał nam założenie rękawic ze smoczej skóry, po czym przez całą resztę lekcji wyciskaliśmy czyrakobulwy, co przebiło nawet siekanie dżdżownic na eliksirach w moim rankingu obrzydliwych czynności. Mało było przy tym rozmów, bo każdy był zbyt skupiony na obrzydzaniu się podczas naciskania na żółte bąble, aby pękły i wydobyły z siebie silnie pachnącą naftą, żółtozieloną substancję, którą zbieraliśmy do wskazanych przez Neville’a butelek. W końcu ze szkoły dotarł do nas odległy odgłos gongu, po czym wszyscy jak najszybciej opuścili czyrakobulwową rzeźnię. Victoire wciąż była zielona na twarzy, a i ja głęboko żałowałam tego, że podczas śniadania pochłonęłam tyle naleśników.

   Z błoni ku niebu snuła się wielka chmura dymu. To profesor Lovegood-Scamander, wraz ze swoją klasą, rozpaliła wielki ogień pod kotłem na wolnym powietrzu, do którego uczniowie raz po raz dosypywali zielonych cebul, zwanych tykwobulwami. Czwartoklasiści jak najszybciej uciekli w bezpieczne od tych obrzydliwości mury zamku, przy czym my, krukoni, zostaliśmy w sali wejściowej, gdzie mieliśmy czekać na Booracka, który miał nas odprowadzić na eliksiry z puchonami.

   Myśli, przez całą godzinę pochłonięte czynnością pozyskiwania ropy, teraz krążyły mi wciąż po głowie, głównie wokół pogawędki Longbottoma z Lovegood, której byłam świadkiem.

   Neville i Luna się znają i to jeszcze z czasów szkolnych. A przecież każdy wie, że profesor Longbottom był na jednym roku z Harrym Potterem. Czy to przypadek, że akurat dwoje znajomych Harry’ego Pottera uczy teraz razem w szkole…?

   I wtedy coś sobie przypomniałam.

   Grafitti! Te które kiedyś Teddy pokazał nam na tyłach szkoły! To oni je zrobili, Luna Lovegood, Neville Longbottom i Ginny Weasley…

   Nie, to nie może być zbieg okoliczności, że Luna zaczęła tu pracować.

   Postanowiłam natychmiast to zbadać. Odwróciłam się w stronę Victoire, która stała oparta o ścianę, najwyraźniej wciąż próbując powstrzymać mdłości.

   — A ta cała Luna – zagadnęłam beztrosko. – Była w tym całym GD, prawda? Dlatego ona i Longbottom tak dobrze się znają?

   Victoire tylko kiwnęła głową, trzymając się za brzuch.

— A większość GD jest teraz w Zakonie Feniksa – drążyłam. – Prawda?

   Ponowne kiwnięcie srebrnymi włosami.

— A ty dobrze znasz tę Lunę?

   Vika wyprostowała się, najwyraźniej powoli odzyskując utracone samopoczucie.

— Niezbyt – rzekła powoli. – Ukrywała się przez pewien czas podczas wojny u moich rodziców. Ale raczej nie jest ich bardzo bliską znajomą – zmarszczyła brwi. – Właściwie, odwiedza nas tylko na święta. I to też chyba tylko z powodu grobu Zgredka.

   Na moment przestałam skubać kosmyk włosów.

   Grób Zgredka. Kolejna zagadkowa sprawa, która z czasem zakopała się w odmętach mojej pamięci!

— Zgredka? – zapytałam, zapominając na chwilę nawet o Lunie i moich domysłach. – Co to jest właściwie za Zgredek?

   Ale w tym momencie w sali wejściowej pojawił się Boorack, który zaczął głośno machać dzwonkiem, niby ponura parodia świętego Mikołaja – no i byłyśmy zmuszone obie się zamknąć, bo mistrz eliksirów wyraźnie nie życzył sobie żadnych rozmów podczas drogi do klasy.

   No właśnie, kolejny znak zapytania.

   Co było nie tak z tymi lochami?

   — Witam w nowym roku szkolnym! – Boorack postawił na biurku swoją podejrzaną, czarną teczuszkę, po czym obrzucił klasę spojrzeniem zapowiadającym, jaką rzeź urządzi nam na eliksirach w tym roku. Jego wzrok zatrzymał się na ławce mojej i Victoire. – A to co ma być?

   Ja i Vi spojrzałyśmy po sobie, udając, że kompletnie nie wiemy, o co chodzi.

— Weasley, Glam… Przypomnijcie mi, kiedy pozwoliłem siedzieć wam w jednej ławce na moich zajęciach…?

— W pierwszej klasie…? – podsunęłam ostrożnie.

— Otóż nigdy – skwitował Boorack, całkowicie mnie ignorując. – I pozwolę wam na to tylko wtedy, kiedy zechcę, by ktoś wysadził zamek u jego podstaw.

   Reszta krukonów i puchonów nie mogła wiedzieć o co chodzi, ale my, chcąc nie chcąc, byłyśmy złączone z Boorackiem tą tajemnicą. No, może poza jeszcze jedną osobą w tej sali…

   Nagle chwyciłam mocno za brzeg ławki.

   Boorack spoglądał nam świńskimi oczkami prosto w oczy. Po chwili na jego czerwonej facjacie rozlał się – po raz pierwszy i, mam nadzieję, ostatni w tym roku – aż za dobrze nam znany okropny wyraz satysfakcji.

— Weasley, ty chyba siedzisz z Sorensem, prawda? – rzucił, wciąż z tym obleśnym uśmiechem, w jego mniemaniu zapewne uprzejmym. – A ty Glam – zwrócił się do mnie, równocześnie tracąc na wszelkich pozorach. Chyba nawet troll skonstatowałby, że była to po prostu nienawistna uciecha. – Ty pilnowałaś, aby Larieson nie zalał całych lochów swoimi popłuczynami.

   Moje palce zaciskały się teraz na blacie tak mocno, że aż pobielały mi knykcie.

— Proszę się natychmiast rozsiąść i nie marnować więcej mojego czasu.

   Sam marnujesz sobie czas!

   Nie będę siedzieć z Simonem. Już nigdy!

— Słyszałaś Glam, czy podczas uczty nakapało ci w uszy wosku?... – zapiał Boorack, po czym zachichotał, wyraźnie zadowolony z własnego dowcipu.

   W milczeniu wstałam, flegmatycznie wzięłam swoją torbę, po czym bardzo powoli poczłapałam na sam tył klasy.

   Boorack rozpoczął lekcję (czytaj: męczarnię), a ja usiadłam na samym skraweczku ławy, jak najdalej od Simona, nie wiedzieć czemu, uśmiechającego się lekko pod nosem. Jeżeli istniało jakieś gorsze rozpoczęcie roku szkolnego niż wyciskanie pryszczy wielkim ślimakom, to było to właśnie to. Jak bardzo byłam głupia sądząc, że w tym roku uda mi się uniknąć jego gapienia się na mnie i wynikających z tego, niezależnych ode mnie, a na pewno upokarzających reakcji z mojej strony…? Przecież nawet teraz, siedzę jak głupia, starając się zachować jak największy dystans i drżąc cała od stóp do głów, żeby tylko na niego przypadkiem nie spojrzeć! Czemu nie mogłam być taka jak Victoire? W jej przypadku wystarczyło jedno wyniosłe spojrzenie, żeby natrętnie przyglądający się jej koleś, taki Seth na przykład, natychmiast się odczepił. Ja jednak nie posiadałam takich umiejętności.

   A Simon jak to Simon. Oczywiście się na mnie gapił.

   — Aż tak mnie nie lubisz? – zapytał nagle cicho, jak zwykle z tym swoim niewinnym, uprzejmym zainteresowaniem, a ja omal nie podskoczyłam na ławce i prawie natychmiast oblałam się falą gorąca.

   Mimo wszystko, ostatkiem silnej woli udałam, że całkowicie pochłania mnie wykładanie na stół swoich składników.

— Nie lubię ludzi.

— To tak samo jak ja.

   Spojrzałam na niego, nie mogąc już się dłużej powstrzymać, tak samo zresztą, jak od ironicznego uśmieszku.

— W takim razie czemu jesteś taki zadowolony?

   Simon również uśmiechnął się szeroko.

— Przecież ty nie jesteś człowiekiem! Nie masz w sobie niczego, co nazwałbym ludzkim.

— A niby czym twoim zdaniem jestem? – zapytałam urażonym tonem. – Tylko nie mów, że goblinem…?

   Zrobił minę pełną głębokiego zastanowienia.

— Nie, chociaż fakt, bywasz równie złośliwa… ale pasujesz mi raczej bardziej do czegoś w rodzaju… skrzata domowego…? Albo może jesteś jakimś gnomem, bahanką, albo chochlikiem kornwalijskim… – zmierzył mnie taksującym spojrzeniem. – Tak, w końcu ze skrzatów jest jakiś pożytek. Chochliki są po prostu wkurzające.

   Zanim jednak zdążyłam kopnąć go pod stołem, Boorack klasnął swoimi pulchnymi łapskami.

   — Rozpoczynamy mieszanie składników!

   Nie zważając już na Simona, zajęłam się swoim eliksirem.

   Przez całą resztę tych dwóch godzin, już więcej nie odezwaliśmy się do siebie. Powzięłam za to w duchu bardzo poważne postanowienie na całą resztę roku: zachowuj się jak góra lodowa. Chłodna, majestatyczna i niebezpieczna. Imponująca i piękna w blasku słońca. Przygotowywałam więc ze stoickim spokojem swój idealny eliksir, podczas gdy Simon podpalał wciąż kociołek, z czym usłużnie pozwoliłam mu się męczyć. W zeszłym roku jeszcze byłam skłonna coś mu czasem podpowiedzieć, jakoś naprowadzić na prawidłowy tor pracy, chociaż rzecz jasna nie podejmowałam z nim rozmowy. Ale w tym roku tak nie będzie. Choćby miał wysadzić swój kociołek na tysiąc kawałków, w moim sercu nie będzie miejsca na litość.

    Boorack tymczasem spacerował jak zwykle między ławkami, łajając i dręcząc uczniów jeszcze bardziej niż zwykle, co świadczyło o tym, iż musiał być w wyśmienitym nastroju. Zapewne było tak z powodu tych całych rozporządzeń.

   — Panie profesorze… – Gdzieś w środku lekcji, Quirke w końcu odważył się grzecznie podnieść rękę. Boorack spojrzał na niego w taki sposób, jakby najchętniej amputował wyciągnięte ramię Quirke’a.

— Tak, Simpson? – warknął.

— Jeżeli można spytać… – Quirke zawiesił teatralnie głos. – Z jakiego powodu nie możemy samodzielnie wchodzić do lochów?

   Cała klasa zamarła nagle nad swoimi kociołkami.

   Boorack podszedł powoli do ławki Quirke’a, który wglądał na wyraźnie wystraszonego własną śmiałością.

— Powiedz mi, Simpson – powiedział Boorack, pozornie niedbałym tonem. – Czy pani dyrektor podała powód tego rozporządzenia na uczcie?

   Quirke niepewnie pokręcił głową.

— Nie powiedziała ci tego osobiście? Nie wystosowała specjalnego listu z wyjaśnieniami?

   Boorack pochylił się nad ławką Quirke’a, który instynktownie odchylił się do tyłu.

— Otóż, jeżeli pani dyrektor nie uznała za stosowne, aby poinformować o tym wielkiego pana Quirke’a Simpsona, to wielki pan Quirke Simpson nie powinien pytać o to tak prostego nauczyciela jak ja. Chyba że wielki pan Quirke Simpson życzy sobie wypatroszyć całą beczułkę rogatych ropuch bez użycia czarów, póki nie padłby na twarz ze zmęczenia. – Wyprostował się, po czym obrzucił klasę wściekłym spojrzeniem. – Pracować!

   Odwrócił się do swojego biurka, a za jego plecami Julia trzepnęła Quirke’a podręcznikiem po głowie. Pochyliłam się nad swoim kociołkiem, nie myślałam jednak wcale o sporządzaniu eliksiru.

   Boorack musiał być w naprawdę wyśmienitym humorze.

   Każdy z ulgą jak najspieszniej odszedł w swoją stronę, gdy tylko profesor wyprowadził nas z lochów.

   Po obiedzie krukoni z czwartej klasy mieli jeszcze lekcję zaklęć, na której profesor Flitwick już na wstępie kazał przeczytać nam trzy nadprogramowe pozycje, przygotowujące do tematu o zaklęciach przywołujących. Po zakończonych zajęciach, ja i Victoire udałyśmy się razem do biblioteki, rozstając się przy tym z Brendą, która, zielona na twarzy, miała zaraz odbyć indywidualną ankietę jako jedna z pierwszych, a także unikając Julii, która oczywiście również od razu po lekcjach wybierała się do przybytku z książkami.

   Szukając zadanych nam przez Flitwicka lektur, za pewnym regałem na samych tyłach biblioteki, natknęłyśmy się na Teda Lupina, który sprawiał dziwne wrażenie, jakby się przed kimś chował.

   — Och!... To wy – zawołał wymijająco, odkładając szybko na bok jakąś książkę.

   Victoire zerknęła na okładkę.

— Czytasz Podręcznik Czarodziejskiej Gospodyni Domowej?

   Teddy poczerwieniał lekko na twarzy.

— Pewnie, że nie! Chowam się za nim.

   Usiadłyśmy przy stoliku pod regałem, po czym spojrzałyśmy na niego wyczekująco. Teddy wyglądał jak skrzat domowy, który boryka się z wyjawieniem jakiegoś sekretu rodu, ale w końcu jednak wyraźnie się przełamał, bo usiadł raptownie koło nas i wybuchnął głośnym szeptem:

Te pierwszaki są jakieś nienormalne!

   Ja i Victoire spojrzałyśmy po sobie ze zdziwieniem.

Co? – Victa zmarszczyła brwi, ale kącik ust równocześnie zadrgał jej lekko. – Chowasz się przed jedenastoletnimi dziećmi…?

— To nie są dzieci! – wycedził Ted, równocześnie rzucając niespokojne spojrzenie na wylot między półkami. – To są potwory – przeliterował, niemalże bezgłośnie.

— I niby co te potwory ci zrobiły? – zapytałam bez przekonania.

— Przecież miałeś je tylko odprowadzić do wieży! – Victoire spojrzała na niego z zaciekawieniem, tym samym sprawiając, że Teddy poczerwieniał jeszcze bardziej.

— Tak, miałem je tylko odprowadzić do wieży! – przedrzeźnił ze złością jej beztroski ton. – Tylko tak się jakoś złożyło, że podczas tego odprowadzania ich do wieży, dziwnym trafem na samym wstępie zaprzepaściłem bezpowrotnie swój autorytet i pogrzebałem żywcem swoją ciężko wypracowaną reputację. – Spojrzałyśmy na niego pytająco, na co on spuścił wzrok i burknął pod nosem:

— Wpakowałem się w fałszywy stopień.

   Ja i Vicky parsknęłyśmy śmiechem, na co on obrzucił nas morderczym spojrzeniem.

— Czy ty przypadkiem nie chodzisz do tej szkoły już od pięciu lat? – wykrztusiła Victa, patrząc na niego takim wzrokiem, jakby jego nieporadność bawiła ją i rozczulała równocześnie.

— To wcale nie jest śmieszne! – Teddy zrobił zbuntowaną minę. – Prefekt powinien znać zamek na wylot, a nie wpadać w pierwsze lepsze fałszywe stopnie! A te dzieciary zamiast mi pomóc, to jeszcze zaczęły się drzeć: „Patrzcie, jego włosy są czerwone”! I zaczęły mnie pytać, jak ja to zrobiłem…!

— Jak wpadłeś w fałszywy stopień, czy jak zmieniłeś włosy? – Victoire widocznie nie mogła się powstrzymać od tego złośliwego pytania.

   Teddy spuścił wzrok, z bardzo ponurą miną.

— Byłem beznadziejny – podsumował z rezygnacją, a ramiona i włosy oklapły mu nieco.

   Victoire dotknęła lekko jego ramienia, wciąż z tą samą, rozrzewnioną miną.

— Wcale nie – zaprzeczyła. – Pewnie dzięki tobie te pierwszaki na zawsze zapamiętają już swój początek szkoły.

    Cóż, nie można było powiedzieć, by Teda bardzo pocieszyły te słowa.

— A drugi prefekt? – spytałam, bo nagle coś przyszło mi do głowy. – Nie mógł cię wyciągnąć z tych cholernych schodów?

— Drugi prefekt – wycedził Teddy przez zaciśnięte szczęki – stał i spokojnie się przyglądał, jak ze stopnia wyciąga mnie zgraja bachorów.

   Gdyby Ted Lupin wiedział, jak w tym momencie trudno było mnie i Victoire powstrzymać się od śmiechu, po stokroć bardziej doceniłby naszą przyjaźń.

   — A na domiar złego, opiekę nad magicznymi stworzeniami będę miał w tym roku z Pomyluną Lovegood – dodał, jakby to dopełniało cały obraz beznadziei jego życia. – Harry mówił mi, że ktoś znajomy zacznie pracować u nas w szkole, ale żeby to była ona…? – pokręcił z niedowierzaniem głową. – Dziś kazała nam robić napar z jakichś zielonych cebul, a potem jeszcze to wypić. Był czerwony i obrzydliwy.

   Ale mnie zainteresowała zgoła inna informacja, zwłaszcza, że po czyrakobulwach i eliksirach dosyć miałam obrzydliwych tematów.

— Harry ci powiedział…? – powtórzyłam powoli. – Chcesz mi powiedzieć, że… Harry Potter miał z tym coś wspólnego, tak?

   Teddy tylko wzruszył ramionami, patrząc na mnie z lekkim zdziwieniem.

— Może tak, nie wiem. Tylko po co miałby umieszczać w Hogwarcie Lunę Lovegood…?

— To chyba oczywiste! – Do tej pory cały czas szeptaliśmy, ale teraz jeszcze bardziej zniżyłam głos. – Żeby ktoś tu był i obserwował Booracka.

   Ich reakcja była natychmiastowa. Victoire jak na zawołanie zrzedła mina i tym razem to Teddy parsknął śmiechem.

— I niby tym kimś miałaby być Luna? – zadrwił.

— Przecież wiem, jak to brzmi! – zaperzyłam się. – Ale w końcu to znajoma Harry’ego Pottera. A przy tym jest tak dziwna, że pewnie mało kto bierze ją na poważnie… Moim zdaniem, to idealne rozwiązanie. Luna założy te swoje zwariowane okulary i będzie skrycie obserwować, co dzieje się w szkole, a nikt nawet nie będzie ją o to podejrzewał…

Widmokulary – poprawiła mnie automatycznie Victoire. – Tylko że w szkole nic się przecież nie dzieje.

   Ja i Teddy równocześnie spojrzeliśmy na nią tak, jakby to ona miała na sobie pomarańczowe rzodkiewki i wisior z kapsli po piwie.

   — Jak to nic się nie dzieje – powtórzył tępo Ted, natomiast ja wywróciłam oczami:

— Victoire, twoja ignorancja powoli przestaje być akceptowalna.

— Jest dopiero pierwszy dzień szkoły – powiedziała bardzo wyraźnie, zupełnie jakby bała się, że nie zrozumiem, jeżeli nie wypowie tego hiperpoprawnie. – Rozumiem, że Zakon mógł umieścić tu Lunę na wszelki wypadek, ale nawet nie wiadomo, czy w ogóle jest to potrzebne. Nic. Się. Jeszcze. Nie dzieje.

— A piosenka Tiary? – zaatakowałam. – A zakaz wchodzenia do lochów? A ta cała ankieta?

   I wtedy – jak za sprawą zaklęcia przywołującego – zza regału wyłoniła się Brenda, oczywiście zadyszana, zaczerwieniona i bardzo zaaferowana, choć to ostatnie raczej nie stanowiło większej osobliwości.

Tu jesteście! – zawrzasnęła głosem tak przenikliwym, że aż kurz posypał się z dawno zapomnianych półek, a my, wszyscy troje, machinalnie syknęliśmy przez zęby. – Wszędzie was szukałam…! – Brenda ściszyła głos, choć oczywiście nie można było powiedzieć, by jej głośny szept był jakąś specjalną melodią dla uszu. – Miałam przed chwilą tę debilowatą ankietę, Flitwick zadawał mi tysiące arcytrudnych pytań, ale w końcu od czego ma się ten krukoński łeb, chyba zdałam…!

— Brenda, ankiety się nie zdaje – rzekła sucho Victa. – Ankieta to nie egzamin.

— No tak, racja…! – Brenda machnęła ręką. – Ale tak czy siak nie odeślą mnie do domu, mogę uczyć się tu nadal…!

— Żebyś chociaż raz skorzystała z tego przywileju!

   Zza półek z księgami wysunęła się Julia, niby rudy sfinks, oczywiście lewitując za sobą cały stos lektur. Na jej widok, trójkątna twarz Brendy wyciągnęła się nagłym wyrazem niechęci.

— Oczywiście, że korzystam! Czy bez tego potrafiłabym udoskonalić Accio Plotę ruchomymi fotkami? A ty potrafisz robić ruchome fotki, co…?

— Wiedzę magiczną można wykorzystywać w bardziej ambitnych celach. – Julia zadarła nosa, poprawiając sobie okulary środkowym palcem, oczywiście czysto przypadkowo. – Jeżeli twoje umiejętności czarodziejskie ograniczają swoje wykorzystanie jedynie w redagowaniu tej pożałowania godnej gazety…

— Sama jesteś pożałowania go…!

   Ale my już zmyliśmy się z biblioteki, bo nie chcieliśmy się znaleźć w samym ośrodku awantury, mogącej skończyć się rzucaniem ksiąg, co zapowiadało się niezwykle krwawo, zważywszy na ilość amunicji w zasięgu wzroku.

   Przez kolejne dwa tygodnie ja i Victoire mogłyśmy się całkowicie przekonać, że w czwartej klasie czeka nas naprawdę ciężka orka.

   Wszyscy nauczyciele do znudzenia powtarzali wciąż paranoidalną gadkę o Sumach, które mieliśmy zdawać w przyszłym roku i zaczęłam się poważnie zastanawiać, jak Ted radzi sobie w piątej klasie, skoro nam już w czwartej nie dają żyć.

   Profesor Binns męczył nas parogodzinnymi wykładami na temat buntów goblinów (moich pobratymców, jak złośliwie zwał ich Simon Larieson), Boorack dręczył nas sporządzaniem antidotów na trucizny, nierzadko sugerując, że kogoś otruje, aby sprawdzić ich zdatność do użycia. Czyrakobulwy wciąż wydawały się obfitować w ropę, choć przecież wycisnęliśmy z ich bąbli kilkanaście litrów tego świństwa, Hagrid postanowił nauczyć nas wyprowadzania na spacer czegoś, co wyglądało jak skrzyżowanie żółwia z buchorożcem i tylko McGonagall zdawała się być bardziej zmęczoną tematem zamiany jeża w poduszeczkę do szpilek, niż my.

   Moja ankieta miała się odbyć w środę, w trzecim tygodniu września. Do tego czasu zdążyło się rozejść jeszcze więcej pogłosek wśród uczniów, którzy podobnie jak Brenda, twierdzili, że ankieta tak naprawdę jest sprawdzianem, którego oblanie skutkuje powrotem do domu. Wiedziałam wprawdzie gdzie biło źródło tych dramatycznych wieści, co mimo wszystko nie zmieniło faktu, że przed swoją ankietą byłam mocno stremowana. Teddy i Victa oczywiście dokładali wszelkich starań, aby podnieść mnie na duchu.

   — Po co ministerstwo wymyśliło tę ankietę! – jęczałam, kiedy przepychaliśmy się razem przez tłum uczniów wypełniający korytarz, idąc w stronę gabinetu Flitwicka. – Badanie poziomu socjalizacji uczniów mugolskiego pochodzenia…  Kogo obchodzą takie bzdety?!

— To na pewno nie jest nic poważnego – zapewniła mnie Victa, w tym celu używając swojego najbardziej uspokajającego tonu. – Flitwick zada ci parę pytań i będziesz mogła wrócić do domu. Mówiąc dom, miałam na myśli Ravenclaw – dodała pospiesznie, kiedy napotkała wzrokiem moją twarz, pobladłą jak papier.

   Przy drzwiach do gabinetu profesora Flitwicka tłum przerzedził się nieco, ale fala uczniów wciąż przepływała pod drzwiami, podążając na ostatnie lekcje. Po chwili spośród czarnych szat wyłonił się Simon, który podszedł do nas od razu, gdy tylko nas zobaczył.

   — No, no, wila, metamorfomag i goblin – rzekł beztrosko na powitanie, równocześnie obrzucając nas uważnym spojrzeniem. – Myślałem, że skończyliście już ze spiskami.

— A czy ty mógłbyś skończyć z tymi zwierzętami?... – poirytowałam się, obracając się raptownie w jego stronę.

   Brwi Simona błyskawicznie powędrowały do góry, co raczej nieszczególnie poprawiło stan mojego samopoczucia.

— Gobliny to nie zwierzęta – wyjaśnił wyrozumiale, a kąciki ust mu zadrgały. – Powiesz na tej ankiecie, że nie wiesz, co to gobliny, a odeślą cię do domu.

Ha-ha-ha – wycedziłam przez zęby.

— Powodzenia! – zawołał, salutując mi przy tym jak to miał w zwyczaju, po czym zniknął w korytarzu, zarzucając torbę na ramię.

   No tak. Nie ma to jak wsparcie.

   Victoire i Teddy również wyglądali tak, jakby Simon tymi kilkoma wyszukanymi zdaniami zaprzepaścił wszystkie ich życiowe dążenia.

— Chyba już musisz iść – powiedział Teddy niemrawo, spoglądając przy tym na swój zegarek.

   Westchnęłam, spojrzałam na nich żałośnie, po czym zaczęłam wspinać się po schodach.

   Gabinet profesora Filiusa Flitwicka znajdował się na siódmym piętrze, nieopodal Wieży Zachodniej – i wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać gabinet maleńkiego mistrza zaklęć i uroków.

   Wszędzie lewitowały stosy książek, bo w końcu po co są półki, skoro można użyć magii. Zresztą, opiekun naszego domu sam zawsze powtarzał, że nie widzi sensu w  ciągłym odkładaniu książek na miejsce, skoro przecież i tak stale z nich korzysta. Jednak poza wyraźnym brakiem mebli, jego miejsce urzędowania był to całkiem milutki pokoik, wyłożony przyjemnym dywanikiem, wyposażony w malutki, wesoło trzaskający ogniem kominek, oraz maleńkie biureczko, całe zawalone papierami i bibelotami. Wysoki, ostro sklepiony, gotycki sufit, podobnie jak w pokoju wspólnym Ravenclawu, był granatowy i pokryty plamkami gwiazdek, a przez ostrołukowe, wąskie okno wsączało się delikatne światło słońca.

   Flitwick siedział za biureczkiem na perkalowym foteliku.

   — Och, panna Glam! – zapiszczał na mój widok, równocześnie machając różdżką w stronę jakiegoś stosu papierów, z którego wierzchu poderwała się jedna karta i zawisła przed jego nosem. Profesor sprawdził coś na stronicy, poprawiając okrągłe okularki, po czym ponownie na mnie spojrzał: – Doskonale, wyśmienicie…

   Jedno machnięcie czarodziejskiej różdżki, a przede mną natychmiast wylądowało krzesło, również obite perkalem, na którym Flitwick polecił mi usiąść. Wykonałam posłusznie polecenie, równocześnie rozglądając się wciąż po gabinecie. Podobnież był to pokój otwarty dla wszystkich krukonów, jednak ja jeszcze nigdy nie byłam tu ze swoimi problemami. Prawdę powiedziawszy, w zeszłym roku to raczej ja sprawiałam problemy.

   Swoją drogą, krukoni już od pokoleń podejrzewają, że Flitwick jest w jakimś stopniu półelfem. Może będę pierwszą osobą, która się o tym przekona…?

   — No więc panno Glam, najpierw formalności. – Flitwick odchrząknął lekko, ponownie poprawiając okularki. – Status krwi?

   Spojrzałam na niego zaskoczona.

— To chyba oczywiste, skoro kazano mi się zgłosić do tej ankiety…? – powiedziałam powoli, na co mistrz zaklęć uśmiechnął się pod wąsem.

— Panno Glam, tę ankietę układało ministerstwo, ale… – mrugnął do mnie porozumiewawczo – nie jest ona raczej najwyższych lotów. Cieszę się jednak, że moi uczniowie zwracają na to uwagę…

   Kolejne machnięcie różdżki sprawiło, że papier wylądował na jego biurku, krótkie strzepnięcie ustawiło na nim pióro w gotowości do pisania.

— A więc tak… pochodzenie mugolskie…

   Pióro natychmiast zaczęło notować.

— Imiona rodziców?...

   Tak się to ciągnęło przez klika kolejnych minut. Flitwick zadawał mi coraz to nowe pytania na temat szczegółów mojego curriculum vitae, a ja coraz poważniej zaczęłam się zastanawiać nad celem tych pytań. Czy ankieta nie powinna być przeprowadzana anonimowo? Jeżeli chodzi tylko o to, jak mugolaki czują się w czarodziejskim świecie…

  — A teraz czas na kilka pytań natury psychologicznej!... – oznajmił profesor Flitwick, odwracając kartę na drugą stronę. – Proszę mi powiedzieć… jaka była pani reakcja na wieść, że jest pani czarownicą…? 

   Zmarszczyłam brwi, lekko zaskoczona tym pytaniem.

— Nie wiem… Moja starsza siostra była już w Hogwarcie, więc byłam na to raczej przygotowana.

— Tak, tak… Veronica Glam, jeżeli się nie mylę, Hufflepuff? – Flitwick sprawdził coś w poprzednio mu podanych przeze mnie informacjach. – Tak, zaiste, bardzo rzadko zdarzają się takie przypadki, by w mugolskiej rodzinie trafiło się magiczne rodzeństwo…

   Poczułam się jeszcze bardziej zaintrygowana – nigdy nie myślałam, by czarodziejstwo moje i moich sióstr mogło być czymś niezwykłym nawet w świecie czarodziejów.

— Czy były jakieś problemy w pierwszych dniach szkoły? – zapytał Flitwick. – Czy towarzyszyło im uczucie, że nie sprawdza się pani w magii tak jak inni?...

— Nie rozumiem, dlaczego miałabym się nie sprawdzać? – starałam się mówić jak najmniej urażonym tonem, ale chyba niezbyt mi to wyszło. – Panie profesorze… przecież ministerstwo zawsze utrzymywało, że mugolaki niczym się nie różnią od czarodziejów czystej krwi, więc dlaczego sugeruje teraz, że miałabym mieć jakieś większe kłopoty z powodu pochodzenia…?

   Uśmiech na twarzy Flitwicka nabrał zasmuconego wyrazu.

— Ostrzegałem panno Glam, iż czarodzieje, którzy układali tę ankietę, raczej nie wykazali się w niej zbytnim wyczuciem… szczerze powiedziawszy, robiły ją chyba jakieś bęcwały – po czym zachichotał z własnego dowcipu.

   Jednak w przypadku Flitwicka, a w przeciwieństwie do Booracka, wzbudzało to całkiem sympatyczne odczucia. Dlatego ja również uśmiechnęłam się słabo.


    — W moim mniemaniu, należy podejrzewać, iż chodzi zapewne o to, czy wcześniejsza nieświadomość istnienia czegoś takiego jak magia, przysporzyła więcej trudności w pierwszych dniach jej nauki... Ale skoro twoja siostra była już w Hogwarcie...

— Nie, nie miałam kłopotów, a przynajmniej nie większych niż inni – powiedziałam zdecydowanym tonem.

   Flitwick uśmiechał się wciąż z aprobatą.

— Czy aklimatyzacja w świecie magii, w pani odczuciu, zajęła pani długo, czy raczej krótko? – odczytał z karty, równocześnie marszcząc brwi nad debilnością tego pytania.

— W moim odczuciu zajęło to całkiem w sam raz – odparłam, czując się już całkiem pewnie. Zresztą, nie dało się czuć inaczej w tym przyjaznym gabinecie, kiedy Flitwick zadawał mi pytania, z których sam podśmiewał się pod nosem – i choć wcześniej byłam zawsze sceptycznie nastawiona do zwierzania się nauczycielom, teraz pomyślałam, że całkiem miło byłoby tu wpadać częściej. Zwłaszcza, że przecież profesor Flitwick jest świetnym nauczycielem i najlepszym na świecie opiekunem domu.
   Ankieta zawierała jeszcze z tuzin podobnych pytań, których znaczenie było właściwie takie samo, a jedynie poubierane w inne słowa. Przy każdym pytaniu Flitwick chichotał cicho pod nosem, jednak kompletnie mnie to nie deprymowało, wręcz przeciwnie – nagle sama wpadłam w dobry nastrój.

— Czy to już wszystkie pytania, panie profesorze? – zapytałam grzecznie.

— Tak… Tak, myślę, że możemy już dać sobie z tym spokój... Panno Glam, chciałbym jeszcze zamienić z panią parę słów prywatnie.

   Opadłam z powrotem na krzesło, równocześnie mając niemiłe wrażenie, że profesor nie zatrzymał mnie specjalnie tylko po to, by dalej sobie ze mną żartować. Karta z moją ankietą wylądowała z powrotem na pokaźnym już stosie, po czym Flitwick złożył ze sobą ręce, odchrząknął i widocznie już miał przechodzić do rzeczy, kiedy nagle podskoczył jak na sprężynie:

— Ach, byłbym zapomniał... Moje babeczki!

   Wytrzeszczyłam na niego oczy, zaskoczona tym dziwnym okrzykiem, zapominając na moment nawet o tym, po co Flitwick chciał mnie tu zatrzymać.
— Pana... pana co?
   Ale Flitwick nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko tajemniczo, po czym machnął różdżką, a z szuflady jego biurka natychmiast wyfrunęła wielka, złota puszka, spod której wieka wyskoczyła znienacka malutka i najbardziej urocza babeczka, jaką widziałam w życiu. Spojrzałam na Flitwicka, nie kryjąc szczerego zdziwienia.

— Myślałam, że częstuje pan babeczkami tylko wtedy, kiedy ktoś jest mocno przygnębiony…!

— Powiedzmy, że nas oboje przygnębił poziom tej ankiety – Flitwick po raz drugi puścił do mnie oko. – Ale tańcem babeczek cię dziś nie uraczę, o nie…! Poczekam z tym, aż przyjdziesz tu z jakimś prawdziwym problemem.

   Uśmiechnęłam się tylko wdzięcznie, po czym raczyłam się malutką babeczką, która okazała się najlepszym ciastkiem, jakie kiedykolwiek jadłam. Opiekun mojego domu wyglądał na wyraźnie zadowolonego z tego, że jego wypieki mi smakują, ale zaraz potem wyraz jego twarzy znacznie spoważniał.

— Chciałbym zamienić z tobą kilka słówek na temat wydarzeń z tamtego roku…

   Splótł ze sobą ręce i przyjrzał mi się dokładniej znad okularków. A ja omal nie zakrztusiłam się babeczką.  

   Kiedy Flitwick rozdawał nam plany zajęć w pierwszy dzień szkoły i pogroził nam palcem, żebyśmy przypadkiem nie wysadziły w tym roku jego gabinetu, do głowy by mi nie przyszło, że będzie chciał o tym rozmawiać na poważnie!

   Profesor wciąż uważnie mi się przyglądał.

   — Otóż w poprzednim roku zostało ustalone, że do tej kradzieży zmusiła was pewna starsza uczennica, która notabene, postanowiła wkrótce potem uciec ze szkoły… – zaczął, podczas gdy ja przeżuwałam babeczkę coraz wolniej, gapiąc się na niego w osłupieniu. – W każdym razie, to wytłumaczenie przemówiło do pani dyrektor i profesora Booracka… ale do mnie niekoniecznie…

   Cholera jasna. CHOLERA JASNA!

   A więc jednak ktoś w tej szkole zasługuje na swoją reputację!

   Flitwick, jako opiekun Ravenclawu, nie dał się tak łatwo zwieść. Tylko czego teraz ode mnie oczekuje…?

— Nie wiem jak naprawdę wyglądała ta sprawa i jeżeli nie chcesz mi powiedzieć, nie będę nalegał… Chcę tylko powiedzieć, panno Glam… Jeżeli cokolwiek będziesz wiedziała, byłbym rad, gdybym został o tym poinformowany.

   Gdybym cokolwiek wiedziała…?
   Zaraz.

   Co właściwie miałam wiedzieć?


   Tylko kiwnęłam głową, w tym momencie raczej nie widząc innej możliwości na odpowiedź. Czy był sens pytać profesora, co podejrzewa i o jakie informacje mu właściwie chodzi…? Zanim do tego doszłam, nie dano mi jednak szansy na zadanie tych pytań, ponieważ Flitwick klasnął w małe łapki.


— No, to teraz zmykaj!


   Pożegnałam się i opuściłam gabinecik.


   Dziwne uczucie po tej dziwnej ankiecie nie opuściło mnie przez całą resztę dnia. A odnosiło się nie tylko do intrygującej prośby Flitwicka, ale i do samej kulawo skleconej ankiety, która wydawała się być dziwnie naiwna, jak na robotę ministerstwa.


   Biuro Aurorów odnalazło pierwszą porwaną, a w Proroku Codziennym pojawiła się o tym zaledwie wzmianka. Zakon Feniksa chciał z kolei infiltrować Hogwart przez widmokulary Luny Lovegood-Scamander, to nie uchodziło wątpliwości. Tiara Przydziału wprawdzie tylko wspomniała w swej piosence o cieniu wroga za murami, ale jednak nie da się ukryć, że stary kapelusz, spoczywający przez cały rok w gabinecie dyrektora, wiedział, albo przynajmniej podejrzewał, że coś wyraźnie wisi w powietrzu. Lochy z jakiegoś powodu pozostawały zamknięte i prawie na sto procent byłam przekonana, że to Boorack maczał w tym palce, choć nie wiem jakim cudem nakłonił do tego głupiego rozporządzenia McGonagall. A teraz na dodatek dochodzi kwestia tej dziwnej ankiety, która sprawiała takie wrażenie, jakby spełnianie swojej roli było paradoksalnie jej najmniej istotnym celem.


   Rzecz jasna, gdyby sytuacja była na miejscu, od razu po powrocie z gabinetu Flitwicka podzieliłabym się swoimi domysłami z Victoire, ona jednak wciąż nie chciała zachowywać się normalnie. Za to Teda na kolacji znów dopadła cała zgraja gryfońskich pierwszaków, jęcząc mu nad uchem i błagając o kolejne metamorfozy, które najwyraźniej wzbudzały wśród nich wielką sensację. Fiffie, która miała mieć swoją ankietę następnego dnia, nie dając się przekonać o bezsensowności swojego działania, zakopała się w książkach o historii magii, jakby to miało wzmóc jej czarodziejskość do jutrzejszego popołudnia, a Dominique do późna latała na miotle, co zresztą robiła co wieczór od początku tego roku szkolnego, odkąd McGonagall obwieściła termin naboru do drużyn.


   Nie mając więc do kogo się odezwać, powlokłam się do swojego dormitorium. Ale nawet kiedy Julia wróciła już z biblioteki (a wierzcie, że była to już bardzo późna pora wieczorna), ja nadal nie mogłam zasnąć. Myśli bezustannie bujały się pod baldachimem mojego łóżka, ulatując nade mną jak natrętny rój chochlików kornwalijskich… Płynęły leniwie od pomarańczowej rzodkiewki do zielonej tykwobulwy, od Accio Ploty do Proroka Codziennego, od widmokularów, do Magicznych Dowcipów Weasley’ów, od jednej półki w laboratorium Booracka do drugiej, przelatywały nad pulpitem z księgą, nad tym wielkim, prastarym kotłem… Wiedziałam, jak tam wejść, ale nie mogłam się tam dostać… Tajemniczy eliksir bulgotał mętnie…


   Zaklęłam cicho pod nosem. Ściana z napisem „Manny tu był” ani drgnęła, choć napierałam na nią ramieniem z całych sił. Wokół panowała ciemność, chciałam sięgnąć po różdżkę, ale dziwnym trafem nie miałam jej przy sobie.


   Odwróciłam się i oparłam o chłodną, oślizgłą ścianę, wdychając w płuca świeże, leśne powietrze. Jakieś światło zamajaczyło przede mną w ciemności.


   Czy to różdżka…?


   Moje palce zacisnęły się na kawałku drewna.


Lumos…


   Nic się nie wydarzyło.


   Strzepnęłam dłoń, jakbym próbowała pobudzić różdżkę.


Lumos!


   Kompletnie nic się nie stało.


   Nie rozumiem. Zawsze byłam dosyć dobra z zaklęć.


   Poświata majaczyła wciąż w oddali i pomiędzy drzewami mignął srebrzysty ogon.


   Oderwałam się od ściany lochu, powoli stąpając po ściółce leśnej. Kompletnie nie czułam stopami dotyku liści i ziemi, w ogóle nie słyszałam szelestu trącanych przeze mnie gałązek… Jednorożec przyspieszył, ja również zaczęłam iść szybciej… Rozległ się tętent kopyt… Zaczęłam biec…


   Ale kiedy wybiegłam na polanę, Cristal zniknęła. Polana nie była jednak pusta. Coś, dyszącego ciężko i zgarbionego, kuliło się po środku wolnej przestrzeni między jeżynami…


   Długi, wypełniony ostrymi zębami pysk. Marszczący się nos, ohydne szpony i ślepia, które błysnęły na mnie z ciemności. Uniosłam różdżkę, żeby się bronić, krzyknęłam zaklęcie…


   Nic się nie stało.


   Wrzasnęłam po raz drugi.


   Nic się nie stało.


   I wtedy wilkołak rzucił się na mnie, a ja zerwałam się z pościeli, omal nie zlatując przy tym z łóżka.


   Następnego ranka wyglądałam okropnie.


   Moje odbicie patrzyło na mnie podkrążonymi oczami, a samo lustro aż wrzasnęło na widok moich włosów. Jeżeli jednak coś przewyższało mój wygląd w okropności, to z całą pewnością był to humor – pyszna babeczka Flitwicka należała już do zamierzchłej przeszłości, a ja nie miałam ochoty nawet na śniadanie.


   Zresztą, i tak na nie zaspałam. Cały ten czas, podczas którego inni byli w Wielkiej Sali, ja spędziłam na doprowadzaniu się do stanu używalności.


   Pierwszą lekcją z samego rana była transmutacja i być może to dlatego spóźnienie się w tym dniu na zajęcia było arcypechem.


   — Glam! – Oczy profesor McGonagall błysnęły groźnie zza okularów. – Czy mam zadać ci na przyszłą lekcję transmutowanie kanarka w budzik?! Na Sumy też zamierzasz się spóźnić, czy chociaż wtedy wyjątkowo przyjdziesz punktualnie?


   Zaczerwieniłam się tylko po uszy, mamrocząc pod nosem jakieś "przepraszam". Już miałam usiąść koło Victoire, kiedy McGonagall zmarszczyła brwi z dezaprobatą, tak, że uczyniły na jej twarzy jedną, groźną linię.


— O nie, siadaj natychmiast do Lariesona. Dosyć tego gadania, więcej pracy. Naprawdę stać cię na więcej Glam, niż Nędzny z transmutacji, więc może chociaż zaczniesz w końcu uważać.


   To był chyba jakiś, do cholery, żart.


   To był żart!


   Myślałam, że nie może być gorzej…? Otóż mogło! Na eliksirach to ja błyszczałam, to ja miałam przewagę, to on babrał się w glutach! A teraz to ja będę musiała bezradnie patrzeć, jak on doskonale używa transmutacji, podczas gdy sama będę przy tym bezsensownie wymachiwać kijem!


   A najgorsze było to, że doskonale wiedziałam, co zobaczę, kiedy się odwrócę.


   I nie pomyliłam się.


   Kiedy podeszłam do ławki Simona, znajdującej się oczywiście na samych tyłach klasy, na jego twarzy widniał dokładnie taki sam uśmieszek jak na eliksirach, no może z tym szczegółem, że teraz był jeszcze szerszy.


   — Już wiem, czym jesteś… – szepnął, kiedy usiadłam, po czym nachylił się w moją stronę: – Nieśmiałkiem!
   Chyba dopiero teraz przeżywałam prawdziwy koszmar!





Wiecie, co Wam powiem?
Kiedy pod choinkę otrzymałam koszulkę z napisem "Pockemon", myślałam, że już nic mnie nie zdziwi.
Ale jednak zaistniało coś takiego.
Ten oto Hymn do Pockemona autorstwa Nez skradł moje serce.
Dosłownie śmiałam się przy nim do łez!
Dlatego też, droga Nez, specjalnie dla Ciebie dedykuję nie tylko scenę z Luną i Nevillem, ale także cały szip Pockemona xD
I w ogóle, dedykuję ten rozdział wszystkim moim czytelnikom, bo naprawdę od czasu tego Hymnu mam dziwnie wyśmienity humor!
Jeden komunikat: Obserwujcie Proroka Codziennego, którego umieściłam w lewej kolumnie bloga.
Będę tam umieszczać czasami informacje, którymi nie chcę zaśmiecać końca rozdziału.
Mam nadzieję, że ten rozdział czytało Wam się równie lekko, jak mnie pisało!
 
Nox/*


~ Tita




poniedziałek, 9 stycznia 2017

2.2 Podręcznik Przykładnego Prefekta

Ted Remus Lupin


  Życie jest dziwne, a już zwłaszcza w czarodziejskiej rzeczywistości.


  Najpierw zsyła na twoją drogę wilkołaka, a potem mianuje cię na prefekta szkoły.


  Chociaż w sumie w świecie magii nic nie jest przecież normalne – nawet ci, którym zaklęcia przetrąciły psychikę, są uznawani za autorytatywnych ekspertów w dziedzinie nauki i filozofii. Taki Merlin na przykład, albo Albus Dumbledore. Równie dobrze więc ja mogę być niezrównoważonym psychicznie prefektem, któremu Zakazany Las pomieszał w głowie.


   — Teddy…!


   Zawisłem na pierwszym stopniu prowadzącym do wagonu wciąż trzymając za uchwyt, po czym odwróciłem się do tyłu.


   Andromeda Tonks w honorowej asyście mojego ojca chrzestnego, nawet w tłumie zaaferowanych rodziców wyglądała dziwnie imponująco – choć tiara całkiem mocno przekrzywiła się na jej brązowo-szarej plątaninie włosów. Jej spódnica, długa aż do ziemi, z mnóstwem tych małych zakładaczek, co zawsze zapominam, jak się nazywają, była lekko przykurzona, aczkolwiek poza tymi drobnymi mankamentami, moja babcia prezentowała się jak najbardziej dystyngowanie. Była wysoka, szczupła i jak na złość bardzo podobna do swej siostry Bellatriks, choć jej oczy były dużo większe i łagodniejsze. Teraz mrużyła je patrząc na mnie, jak zwykle, kiedy próbowała ukryć prawdziwe odczucia.


   — Masz wszystko? – zapytała, wprawdzie bez przesadnie ckliwej troskliwości, aczkolwiek i tak w całkiem babciny sposób. – Niczego nie zapomniałeś…? A kufer masz dobrze dopięty…? Cały czas mu powtarzam, że powinien sobie sprawić na Pokątnej nowy kufer – zagderała w stronę Harry’ego – ale on nie może się rozstać z tym starym, połatanym tobołem…


— To tobół mojego ojca – odpaliłem, nie bez lekko wyzywającej nuty. – A poza tym jeszcze świetnie się trzyma…


— Uważa, że to jego rodowe dziedzictwo – stwierdziła kwaśno moja babcia.


   Harry’emu tylko drgnął kącik ust.


— Ale chyba z odznaki prefekta jesteś zadowolona…? – rzucił, po czym podszedł do mnie i uścisnął mocno moje przedramię. – No to… trzymaj się, Ted.


   O mało co nie syknąłem, tylko wykonałem jakiś krzywy uśmiech i czym prędzej wskoczyłem na drugi próg schodków.


   Przez całe wakacje wsmarowywałem w siebie tony lekarstwa, które Larieson ukradł tamtej nocy ze Skrzydła Szpitalnego – i starałem się to robić tak dobrze, jak Victoire – jednak wilkołacze zadrapanie wciąż mnie bolało. Mimo wszystko i tak byłem z siebie dumny. Udało mi się ukryć je i przed Harry’m i przed Andromedą, choć w sumie nie było to aż tak trudne, zważywszy na to, że wystarczyło przez dwa miesiące po prostu nie wychodzić z pokoju.


   Co prawda na początku babcię dziwiło moje tajemnicze zachowanie, dała jednak spokój, kiedy pewnego dnia oświadczyłem jej, że nauczyciele zadali nam na wakacje tony pracy domowej, ze względu na to, że w tym roku mam zdobywać Sumy. Zresztą, mógłbym się założyć, że zrzuciła winę za moje poczynania na jakiś śmieszny, młodzieńczy kryzys. W końcu i tak przestała się mną interesować, kiedy gdzieś w połowie wakacji dotarła do nas wiadomość, że jej siostra Narcyza jest ciężko chora – a ponieważ obie nie utrzymywały kontaktu od lat, sądzę, że Andromeda miała większe zmartwienia na głowie, niż podtykanie mi obiadków pod nos.


   Co do Harry’ego, nieczęsto miałem okazję widzieć go w te wakacje. Tłumaczył się tym, że miał straszny nawał pracy w ministerstwie.


   — Oczywiście odprowadzę cię na pociąg – wydyszał, kiedy wczorajszego wieczoru wpadł nagle do nas na pięć minut przed końcem kolacji. – Ale zaraz potem muszę lecieć do ministerstwa…


— W porządku… – wzruszyłem ramionami. – W końcu już wtedy odjadę, więc równie dobrze możesz wybrać się na poszukiwania chrapaków krętorogich, a nie zrobi mi to różnicy.


   Na szczęście jakkolwiek była to dość kwaśna uwaga, Harry zbyt szybko rzucił się na popisy kulinarne mojej babci, by zaprzątać tym sobie głowę. Głodzą go w tym ministerstwie, czy co…? Wtedy potwierdziłaby się teza, że praca odbiera szczęście… Bo w końcu to jedzenie jest największym szczęściem.


   Teraz Harry uśmiechał się i chyba nawet nie myślał o kłopotach w Biurze Aurorów. Zawsze wydawało mi się, że mój ojciec chrzestny patrzy na mnie w dziwnie zagadkowy sposób, ale może było tak po prostu dlatego, że znał moich rodziców, więc doskonale potrafił rozszyfrowywać objawiające się we mnie ich geny, o których ja nie miałem pojęcia…


   Taaak, całą końcówkę lata wysłuchiwałem tego, jakim to podobnież wspaniałym prefektem był mój ojciec.


   Pociąg ruszył, a ja jeszcze przez chwilę patrzyłem przez otwarte okno na moich machających rękami wspaniałych opiekunów. Nie uchodziło mojej uwadze to, że ludzie wokół gapili się na nich bardziej, niż na własne dzieci odjeżdżające w dal – jedni szemrali z podnieceniem, wskazując sobie palcami Harry’ego Pottera – inni rzucali dziwne spojrzenia w stronę mojej babci, tak podobnej do swojej fatalnej siostry.


   Ona jednak kompletnie nie zwracała na to uwagi, wpatrując się we mnie swoimi wielkimi, łagodnymi oczyma. Zawsze uważałem, że te oczy do niej trochę nie pasują, ale lubiłem je, zwłaszcza gdy błyszczała w nich taka duma jak teraz – a przynajmniej tak było do tej pory, bo gdy mój wzrok zetknął się z jej jasnym spojrzeniem, bolesne mrowienie w moim przedramieniu otworzyło mi umysł na nową, niemiłą prawdę: ona nie powinna być ze mnie dumna.


   Ja nie byłem z siebie dumny.


   Uśmiechnąłem się do niej lekko i uniosłem rękę w geście pożegnania.


   Podobno niegdyś moja babcia była inna, ale mało kto pamięta te czasy. Kiedyś jej łagodne oczy pasowały do jej sposobu bycia. Raz przez przypadek usłyszałem, jak dziadkowie Weasley’owie określili Andromedę „zgorzkniałą”. Nie rozumiałem wówczas zbytnio co to znaczy, aczkolwiek w jakiś sposób utrwaliło się to w mojej pamięci – i teraz odżyło nagle w pełnym rozumieniu tego słowa, kiedy w końcu dorosłem i sam zacząłem dostrzegać, że to prawda.


   Ekspres Hogwart rozpędzał się na szynach, coraz bardziej przybliżając mnie do nauki, Sumów i nowych, prefekcich obowiązków. Harry i Andromeda zniknęli za zakrętem, a ja opuściłem rękę i bezmyślnie znów zacząłem rozmasowywać przedramię.


   Nienawidziłem pożegnań. Nigdy nie wiedziałem, co powiedzieć, ani jak się zachować. Kiedyś po prostu przytuliłbym serdecznie moją babcię, ale przecież nie jestem już dzieckiem! Nie należy przesadzać zbytnio z wylewnością.


   A skoro już przy tym jesteśmy: chyba bardziej kulawo nie potrafiłeś się pożegnać!


— No to… Idę do przodu, tam jest przedział dla… To… do zobaczenia.


   Za wiele wielokropków. Powtarzam: za wiele!


   Victoire wyglądała na równie niemile zaskoczoną tą nową sytuacją jak ja, jednak nic nie powiedziała. No właśnie... Co to była za dziwna, pozornie błaha rozmowa…? Zupełnie jakbyśmy próbowali udawać, że nic się nie stało.


   A przecież się stało, pomyślałem, bezwiednie dotykając ręką przedramienia, na którym pod rękawem wciąż czerwieniały blizny. Najpierw ja o mało co nie wyleciałem ze szkoły, potem ona, a jeszcze potem omal oboje nie zginęliśmy...


   — Auaaa…!


   Zatrzymałem się gwałtownie w środku korytarza, instynktownie odskakując od osoby na którą bezmyślnie wpadłem.


   A niestety, nie był to byle kto. Kaitlyn Gwendolyn Jackson, największa dresiara na moim roku w Gryffindorze, o włosach tak ciemno-rudych, że aż czerwonych, zazwyczaj pod postacią jednego wielkiego kołtuna związanego na samym czubku głowy, w który bezsensownie wtykała swoją różdżkę – i teraz również nie było inaczej. Do tego była tak wysoka, że zawsze musiałem się przy niej podwyższać kiedy nie patrzyła, co potem okazywało się nieco problematyczne, gdy następnie spotykałem się z niziutką Pocky Glam…


   — Czego…? – powiedziała chyba niezbyt przytomnie, po czym natychmiast zmarszczyła brwi gdy zorientowała się z kim ma do czynienia. – Lupin! – burknęła, po czym już bez żadnego skrępowania przyłożyła do ust coś, czym mógł być tylko mugolski papieros i dmuchnęła szarą, nikotynową chmurą przez otwarte okno pociągu. – Mógłbyś się tak nie tarabanić przez ten tyci korytarzyk z tym swoim prefekcim tyłkiem…? W tym pociągu są też inni ludzie poza tobą i twoją odznaką.


— Można wiedzieć, co robisz w wagonie dla prefektów…? – zapytałem, siląc się na uprzejmy ton.


— Chciałeś chyba powiedzieć NASZYM wagonie – poprawiła mnie beznamiętnie, a ja aż wytrzeszczyłem oczy.


   To był chyba jakiś żart.


   Kaitlyn Jackson nie mogła być prefektem!


   Więc albo McGonagall zwariowała, albo maczał w tym palce George Weasley na spółkę z Irytkiem, albo jakimś innym Grindelwaldem! Chociaż w sumie, czego ja się spodziewałem…? W każdym domu wybierana jest dwójka prefektów, chłopak i dziewczyna – a poza Kaitlyn, wśród gryfonek raczej nie było zbyt wielu lepszych kandydatek na stanowisko mojej prefekciej partnerki. Wprawdzie jedna z bliźniaczek Corner może mogłaby się nadać, ale z pewnością spowodowałoby to zazdrość tej drugiej, co mogłoby się skończyć zrównaniem Wieży Gryffindoru z ziemią… A Sophie Lynch… to w końcu Sophie. Ona nie nadaje się do niczego poza snuciem planów o założeniu w przyszłości hodowli hipogryfów skrzyżowanych z jednorożcami.


   — Co – rzekł teraz złowróżbnie mój koszmar, który stał się rzeczywistością. – Coś się nie podoba?


— Czy mi się coś nie podoba…?! – spojrzałem na nią z niedowierzaniem, na chwilę zapominając o zasadach dobrego wychowania.


    Kaitlyn ponownie zaciągnęła się mugolskim papierosem.


— Ty to jednak masz tupet, Lupin – stwierdziła, lustrując mnie leniwie wzrokiem i dmuchając szarym dymem prosto we mnie. – Już od razu wskoczyłeś w swoje szatki… – Sama miała na sobie powyciągany szary dres, który, jestem tego pewien, służył jej chyba również za piżamę.


   Bez słowa wyjąłem jej papierosa z ręki, cisnąłem go za okno, po czym ze stoickim spokojem skierowałem się w stronę przedziału prefekta naczelnego, zanim Kaitlyn zdążyła choćby wyciągnąć różdżkę ze swojego koka i rzucić na mnie swoje mistrzowskie Zaklęcie Zabójczej Łaskotki. Jakbym nie miał przed sobą dosyć użerania się z pierwszoroczniakami… Nie, oczywiście! Teraz będę musiał znosić cholerną Jackson, która nadawała się na prefekta tak, jak Boorack Junior na primabalerinę, a to tylko dlatego, że przy jej jawnej nienawiści do nauki i lenistwie, jakimś cudem udawało jej się zgarniać wysokie stopnie!


   W liście, w którym otrzymałem odznakę prefekta, wydano instrukcje, według których pierwszą godzinę podróży miałem spędzić w przedziale prefekta naczelnego, który miał nas zapoznać z nowymi obowiązkami, wyjaśnić, na czym polegają, wytłumaczyć jaki mają cel i dlaczego są takie ważne, wyłuszczyć nam tysiącletnią tradycję naszej funkcji, wpoić w nas poczucie dumy i odpowiedzialności, a przede wszystkim gadać, gadać, gadać, dopóki każdy ze słuchaczy nie wpadnie w trans podobny do stanu półżywej rośliny. Prefektem naczelnym okazał się być pewien nadęty ślizgon, niejaki Credence Paddington, który wsmarowywał w swoje starannie zaczesane włosy więcej żelu niż Hagrid w swoją brodę na spotkanie z Madame Maxime. Koleś miał najlepsze stopnie wśród siódmych klas, choć uważam, nie grzeszył zbytnio inteligencją – śmiem podejrzewać, że jego sukces polegał po prostu na bezmyślnym wkuwaniu podręczników na pamięć. Swoje stanowisko potraktował jednak bardzo poważnie, bo przed finalnym przejściem do rzeczy, postanowił widocznie wyłuszczyć nam całą historię Hogwartu i szczytną rolę prefektów w jej tysiącletnich dziejach, których tak nawiasem mówiąc, pewnie również wyuczył się na blachę z książki. Dziękowałem jednak Merlinowi za to, że nową prefekciną Slytherinu nie została Gigi Bulstrode, ponieważ byłoby to chyba jeszcze gorsze od perspektywy dzielenia obowiązków z Jackson… Było jednak coś, co wprawiło mnie w jeszcze większe niedowierzanie niż widok jej szarego, workowatego dresu w wagonie prefektów. Tuż naprzeciwko mnie siedział Boorack Junior, który wyglądał tak, jakby starał się rzucić na siebie samego Zaklęcie Kameleona.


   I wcale mu się nie dziwię. On w ogóle nie powinien tutaj być!


   Cholerny Sean Larieson. Gdyby w zeszłym roku nie zrzekł się funkcji prefekta Hufflepuffu, to on siedziałby tu teraz zamiast Booracka Juniora, ale oczywiście. Bogu niech będą dzięki, przynajmniej Bulstrode, mimo swojej inteligencji, ma tak beznadziejne oceny, że nie trafiła do tego przedziału! Gdybym musiał siedzieć tu z nią, Boorackiem Juniorem i Kaitlyn, która ziewała bez ustanku, chyba musieliby zatrzymać pociąg i odwieźć mnie na izolatkę do Świętego Munga.


   Z jednego przynajmniej mogłem mieć satysfakcję – odebrałem prefekcie stanowisko Spellowi Woodowi, który od zawsze miał ambicje do zostania naczelnym prymusem szkoły. Ten idiota chciał być najlepszy we wszystkim – najlepszy w nauce, najlepszy w quidditchu, najlepszy w zarywaniu do dziewczyn… Słyszałem, że w tym roku otrzymał mianowanie na kapitana drużyny, ale i tak pewnie będzie zwijał się z zazdrości, że to nie on ma prawo do odejmowania punktów, przydzielania szlabanów i wydawania poleceń… A niech się drze na swoim głupim boisku!


   Harry, który swego czasu był świetnym szukającym, uparcie utrzymywał, że ja również mógłbym grać w quidditcha. Może i tak, nie byłem ostatnią ciamajdą, ale zbytnią zwinnością też nie grzeszyłem. Wprawdzie wszystko nie wylatuje mi z rąk tak często jak donice profesorowi Longbottomowi na zielarstwie, aczkolwiek zdarzają mi się głupie rzeczy, na przykład rąbek szaty, który plącze mi się pod nogami, mimo że u Madame Malkin był idealnej długości, albo jakiś głupi fałszywy stopień, który za każdym razem zdaje się być w innym miejscu schodów… Latać na miotle potrafię, ale gdyby miała się na mnie gapić cała szkoła?... Jestem pewien, że zamiast wyminąć tłuczka, po prostu zleciałbym z miotły.


   Chociaż dzisiaj to akurat nie ja wykazałem się niezdarnością. Na całe szczęście udało mi się zatrzymać wózek Victoire, zanim zdążyło pod niego wpaść kolejne zwierzę. Taaak, przynajmniej tyle mogłem dla niej zrobić… Za to, co ona zrobiła dla mnie, i za to, że olałem jej listy…


   Nie, te wakacje zdecydowanie nie były najlepszym czasem w moim życiu.


   Pomijając to, że prawie w ogóle nie wychodziłem z pokoju, do którego okno zaryglowałem tak szczelnie, że ledwo co przepuszczało światło, całe dwa miesiące przeleżałem na łóżku, nie zważając na coraz większy syf na podłodze i zastanawiałem się, co właściwie się stało.


   Pierwsze, co pamiętam po wyjściu z Zakazanego Lasu, to Victoire, która siedziała na skraju mojego łóżka. Wyglądała okropnie, a w ręku trzymała mokrą ściereczkę, którą zapewne ocierała mi twarz. Ostatni raz rozmawiałem z nią szczerze wtedy na schodach. A dzisiejsza rozmowa… Nie, nie była raczej zbyt szczera.


   Ale w końcu przez cały rok nie byliśmy ze sobą zbyt szczerzy. Ona ukrywała przede mną swoje kłopoty, a ja ukrywałem przed nią to, że o nich wiem.


   Wbiłem wzrok w szybę, za którą migały zielone pola i jakieś mugolskie, białe domki. Na horyzoncie rysowała się ciemna linia lasu.


   Przez całe lato śniło mi się to samo. To, co słyszałem, gdy w lesie zaatakował nas dementor – jakieś krzyki i huki, które toczyły się echem jakby pod wysokim sklepieniem, zwielokrotniając się coraz głośniej i głośniej. Widziałem błysk zielonego światła, a kiedy znikał, znów byłem tam, w Zakazanym Lesie. U moich stóp leżał okrutnie poraniony wilkołak, a ja stałem nad nim z uniesioną różdżką.


   Czy naprawdę musiałem to wtedy zrobić…?


   — Lupin… e, Lupin!


   Jackson szturchała mnie w ramię chyba już od jakiegoś czasu, bo kiedy ocknąłem się z rozmyślań i spojrzałem na nią ze zdziwieniem, wyglądała na wyraźnie rozdrażnioną.


— Co…? – zapytałem z lekka nieprzytomnie, odrywając głowę od szyby i marszcząc brwi.


— Zrób coś z tymi cholernymi włosami…! – syknęła w moją stronę, równocześnie zerkając na Paddingtona, który wspinał się właśnie na wyżyny oratorstwa. – Bo zaraz ten debil to zauważy i nie wyjdziemy stąd przez kolejne dwie godziny!


   Bezmyślnie poderwałem rękę do swoich włosów, zupełnie jakbym przez dotyk mógł rozpoznać, jaki mają teraz kolor.


— A jakie są? – szepnąłem w jej stronę, zastanawiając się, jakie były dziś rano. Zdaje mi się, że chyba ciemne. Jak wyszedłem na słońce, zrobiły się brązowe.


   Jackson wywróciła oczyma.


— Są niebieskie, kretynie.


   Szybko potrząsnąłem głową, zmieniając włosy z powrotem na poprzedni kolor.


   No tak. Zawsze ten sam problem. W zeszłym roku zostałem określony przez Accio Plotę jako „znany ze swoich oszałamiających outfitów”. Prawda jest taka, że moje włosy same zmieniają ciągle kolor. I sam nigdy nie wiem, co będę miał na głowie, kiedy obudzę się rano.


   Jestem metamorfomagiem po mojej mamie, ale Andromeda zawsze utrzymywała, że Nimfadora całkowicie świadomie doprowadzała do zmian w swoim wyglądzie. Tylko kiedy była małą dziewczynką, nie kontrolowała swoich przemian, ale podobnież to całkiem normalne dla metamorfomaga w wieku dziecięcym. Tak więc albo nadal jestem bachorem, albo coś jest ze mną nie tak, skoro do dzisiaj nie potrafię utrzymać jednego koloru włosów dłużej, niż przez tydzień. I gdybym nie był metamorfomagiem, byłbym zapewne mistrzem kamiennej twarzy, ale oczywiście nie, bo za każdym razem włosy muszą zmieniać mi się na czerwono!


   Moja mama miała podobnież najwyższą ocenę z maskowania się podczas egzaminów na aurora. Nie zdziwiłbym się, gdybym z takimi samymi umiejętnościami jak ona, zarobił podczas takich testów na najniższy stopień. Zwłaszcza, że teraz noszę na sobie ślad, po którym można mnie rozpoznać. Ślad, którego kłujący ból budził mnie za każdym razem, gdy stałem we śnie nad wilkołakiem, celując w niego różdżką, albo gdy słyszałem, jak moja mama umiera.


   Pamiętam, jaki byłem zaszokowany wtedy w lesie, kiedy po raz pierwszy usłyszałem głosy moich rodziców. Gdybym wiedział, że będę słuchał ich przedśmiertnych krzyków co noc…


   A teraz po tym wszystkim, muszę wrócić do szkolnego życia, korytarzy pełnych beztroskich ludzi, żartów podczas posiłków w Wielkiej Sali, nauczycieli mających nas za osobniki kompletnie nieobeznanie z życiem – i do spojrzenia Victoire, jakim uraczyła mnie na peronie 9 i ¾ – czyli takim, jakbym był poważnie chory.


   Głos prefekta naczelnego wdarł się do mojej świadomości w samą porę, abym usłyszał to, co tak naprawdę było w tej chwili najważniejsze: czyli nasze aktualne zadania.


   — Co jakiś czas należy patrolować cały pociąg i sprawdzać, czy wszystko jest w porządku... – urwał, po czym zmierzył nas podejrzliwym spojrzeniem, jakby się spodziewał, że ktoś się temu sprzeciwi, wszyscy jednak siedzieli cicho. Paddington poprawił zielono-srebrny krawat i przybrał ważną minę na swojej papierowej twarzy. – Radzę raczej unikać odejmowania punktów, z racji tego, że rok szkolny nie rozpoczął się jeszcze oficjalnie…


   Kaitlyn ponownie ziewnęła szeroko, a ja mimowolnie odczułem chęć, aby uczynić to samo.


   Oczywiście, zamierzałem dostosować się do zaleceń. Ale gdyby Spell Wood zdążył mi podpaść już w pociągu, to czy rok szkolny rozpoczyna się wraz z ucztą, czy wraz z wyruszeniem Ekspresu Hogwart, nie będzie to stanowić dla mnie zbyt wielkiej różnicy…


   Cholera. Czy w Podręczniku Przykładnego Prefekta, który nadesłał mi Percy Weasley, nie było przypadkiem czegoś o nadużywaniu swojej funkcji...?


        A zresztą, nie ważne. Najważniejsze było to, że prefekt naczelny skończył już mówić i w końcu można było wyjść.


        Powoli szkolna prefekcia elita zaczęła wytaczać się z przedziału, wyglądając na równie wycieńczoną psychicznie jak po lekcji historii magii. Kaitlyn jako pierwsza zniknęła w korytarzu, idąc tak szybko i zdecydowanie, jakby rzeczywiście miała zamiar wlepić komuś krwawy szlaban. Już miałem podążyć jej śladami, kiedy drogę ni stąd ni zowąd, zastąpił mi Boorack Junior, blokując swoją okrągłą postacią całą przestrzeń wąskiego korytarzyka.


   — Ty... – powiedział z wyraźnym wysiłkiem, chyba spowodowanym tym, iż równocześnie z wypowiedzeniem tego jakże skomplikowanego słowa, wskazał we mnie paluchem, co było szczytem jego gestykulacji, w której celu musiał uruchomić drugą półkulę mózgową. – Ty... idziesz do Pauline Glam?...


   Uniosłem brwi, na szczęście w samą porę powstrzymując się od parsknięcia śmiechem. Nie żeby jakoś specjalnie zależało mi na uczuciach Booracka Juniora... ale mimo wszystko moja pozycja wymagała ode mnie jakiegoś stopnia uprzejmości, rzecz jasna w celach autorytatywnych. Co z tego, że Boorack Junior też był prefektem. Ja sam na to zarobiłem, a temu debilowi załatwił to ojciec.


   — Tak, coś przekazać? – zapytałem, delikatnie sugerując, że nie mam ochoty, by Boorack Junior przywlókł się za mną do przedziału Pocky.


— Eeee... – powiedział tylko Boorack Junior. – Eeeyyyy…


   Uznałem, że na tym mogę zakończyć tę konwersację. Wyminąłem Booracka Juniora, zanim ten zdążył poukładać sobie w głowie kolejne zdanie, w duchu kręcąc głową nad tegoroczną kadrą prefektów. Jackson, która miała wszelkie zasady w głębokim poważaniu, Boorack Junior o mózgu wielkości fasolki o smaku gluta, jeszcze ta krukońsko–kujońska psychopatka Sherry Power, a nimi wszystkimi miał zarządzać Paddington... Zapowiada się wesoły rok, nie ma co!


   Idąc pociągiem, skrupulatnie zaglądałem do wszystkich przedziałów, jednak wcale nie dlatego, że szczególnie gorliwie wypełniałem swoje obowiązki. Gdyby tak było, musiałbym wejść do przedziału Paczki Puchonów i odebrać Cristerowi Welchowi wielkie pudło łajnobomb, a szczerze mówiąc, niezbyt mi się to uśmiechało, skoro mogło mi wybuchnąć prosto w twarz. Może w tym roku rzeczywiście to oni planowali wysadzenie gabinetu Booracka w powietrze, któż mógł to wiedzieć...? Minąłem ich drzwi, po czym zajrzałem do kolejnego przedziału – i jak najszybciej ruszyłem dalej korytarzem, było już jednak za późno – rozsuwane drzwi otworzyły się i Gigi Bulstrode wychyliła zza nich swoją złotą głowę.


   — Ted!...


   Zatrzymałem się w pół kroku, przymknąłem powieki, odliczyłem w myślach do trzech, po czym otworzyłem oczy i odwróciłem się powoli w jej kierunku.


   Ale mój trud był daremny. Kiedy Gigi do mnie podeszła, dziwnym trafem doznałem wrażenia, iż trzęsąca się podłoga pędzącego pociągu usuwa mi się właśnie spod nóg.


   Gigi Bulstrode była bardzo ładna. I niestety, łatwo można było zapomnieć, że jest to jej jedyna pozytywna cecha.


— Co to ma być za mina? – zaszczebiotała teraz, czego szczerze nienawidziłem, a o czym ona doskonale wiedziała. – Uciekasz przede mną...?


— Ginger, wyłącz proszę tryb rozmiękłej kluchy – rzuciłem tylko, marszcząc brwi.


   Dlaczego ona zawsze musiała to robić...? Niech przed resztą szkoły udaje słodziuchną dzidzię, ale przy mnie musi przyzwyczaić się do tego, że w życiu się na to nie nabiorę. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że Bulstrode tak naprawdę jest twarda jak kamień i w niczym nie przypomina pluszowego pufka pigmejskiego, za którego chce być uważana. A przede wszystkim, była na to o wiele za inteligentna.


   Wiele osób dziwiło się, dlaczego w ogóle się z nią zadaję, bo nawet gdy mrugała rzęskami, każdy na kilometr potrafił wyczuć jej niebezpieczną naturę i uciekał przed nią gdzie skrzeloziele rośnie. Szczerze mówiąc, sam często zadawałem sobie pytanie, jak to się stało, że nagle stałem się jedyną osobą w szkole, która wie o niej tak dużo. Na przykład tylko ja wiem o tym, że Gigi od lat jest na wychowaniu swojej ciotki Milicenty, którą widziałem tylko raz, i która przypomina z wyglądu rasową wiedźmę z mugolskich książek dla dzieci, albo o tym, że Gigi to nie jest jej prawdziwe imię, o czym była święcie przekonana cała reszta szkoły. Naprawdę nazywała się Genevive, ale ciotka przemianowała ją złośliwie na Ginger, co ja skrupulatnie wykorzystywałem. Chyba nawet ślizgonki z jej dormitorium nie miały zielonego pojęcia, że złote loki Bulstrode to tak naprawdę tylko parę machnięć różdżką przed lustrem co rano... W rzeczywistości była ruda, płomienno ruda, jak diabeł.


   Co, szczerze mówiąc, o wiele bardziej do niej pasowało niż ten niewinny blond.


   Teraz uniosła brwi, po czym jak gdyby nigdy nic chwyciła mnie za krawat. Chyba chciała mi urwać głowę, bo chyba raczej nie przyciągnąć do siebie!...


— Pod koniec tamtego roku nie byłeś takim grzecznym chłopcem... – wyszemrała głosem ociekającym lepką, klejącą się słodyczą, spoglądając mi przy tym bezczelnie prosto w oczy.


   Znieruchomiałem, kamienując ją wzrokiem.


   Czy ja się przypadkiem nie przesłyszałem, czy ona naprawdę to powiedziała?!


   Po pierwsze, odsuń się ode mnie Ginger na gacie Merlina, a po drugie przestań gadać o tym co mogło się stać, ale się nie stało!


  To ona po uczcie pożegnalnej zaczęła mnie molestować żebym przyznał się skąd mam tę świeżą ranę, którą nie wiem jakim cudem wyniuchała tym swoim ślizgońskim nosem! A omal jej nie pocałowałem tylko po to – podkreślam TYLKO ale i wyłącznie po to – żeby w końcu się zamknęła!


   Coś mi się widzi, że w tym roku drogo zapłacę za tamtą chwilę słabości. Chwyciłem ją mocno za rękę, po czym odczepiłem jej palce od mojego krawata, jeden po drugim.


   — Wracaj do przedziału, Bulstrode – powiedziałem chłodno, ale ona tylko zaśmiała się w głos. Nie był to jednak perlisty śmiech, zarezerwowany dla reszty szkoły, tylko ten prawdziwy, ostry i szorstki, jak ocierające się o siebie kamyki.


— Bo co, wlepisz mi szlaban? – parsknęła. – Odejmiesz mi pięć punktów?


— Mogę ci odjąć kończyny, jeżeli jeszcze raz tkniesz mój krawat.


   Gigi obrzuciła mnie pogardliwym spojrzeniem, po czym odwróciła się na pięcie, zamiatając swoimi złotymi lokami w powietrzu i zniknęła w przedziale zajętym przez jej ślizgoński harem. Mimowolnie wzruszyłem ramionami, po czym ruszyłem dalej korytarzem. Ta scena nie była zbyt przyjemna, ale znając to jak ja i Bulstrode się zazwyczaj żarliśmy, mogło być gorzej...


   Tak. Mogło być o wiele gorzej.


   Victoire i Pauline znalazłem w ostatnim wagonie pociągu – czyli dokładnie tam, gdzie je zostawiłem. Vicky siedziała nad jakąś książką, chyba podręcznikiem od zaklęć i uroków dla czwartej klasy i mimo, że rok szkolny nawet jeszcze się nie rozpoczął, była już w połowie lektury grubego tomiszcza. Pocky siedziała gapiąc się gdzieś w przestrzeń i bezmyślnie nakręcając kosmyk włosów na palec, zupełnie jakby na coś czekała.


   Kiedy otworzyłem drzwi przedziału, obie omal nie podskoczyły pod sufit.


   — Ted! – Pauline spojrzała na mnie z wyrzutem. – Myślałyśmy, że to Brenda…!


— A gdzie ona jest?


— Roznosi Accio Ploty, a co innego mogłaby robić? Chyba tylko iść do kibla, żeby tam czatować na Quirke’a.


   Opadłem na miejsce obok Pauline, dopiero teraz naprawdę czując jak dawka wiedzy zaserwowana nam przez prefekta naczelnego wycieńczyła mój stan umysłowy. Victoire dopiero po chwili zatrzasnęła książkę, po czym spojrzała na mnie i powiedziała:


— O…! To ty.


   Jej głos był dziwnie zdawkowy, graniczący niemal z obojętnością. Znałem to jednak na wylot. Coś było nie tak, jednak moją obserwację tego faktu rozproszyło nagle silne kopnięcie wymierzone przez kogoś w drzwi przedziału, które rozsunęły się z hukiem i do środka wparował Larieson, nie wiedzieć czemu cały podrapany, obsypany piórkami i wściekły niczym trójgłowy pies, który omal nas nie pożarł parę tygodni temu.


   Na mnie i na Victę ledwo co spojrzał. Od razu stanął przed Pocky i podstawił jej pięść przed nos.


— Zabierz to ode mnie i zamknij w jakimś obłożonym zaklęciami słoju! – krzyknął, a ja zorientowałem się, że dłoń zaciska na malutkiej sówce Pocky, Kłębopiórce. – Chciałaś mnie zadrapać na śmierć, to sama mogłaś się pofatygować, w ciebie przynajmniej da się wycelować różdżką!


— Uważasz za nienormalne, że wysyła się sowy do osób, które chce się wezwać? – zapytała Pauline poirytowanym tonem, jakby zupełnie nie obruszył jej ten wybuch. – Myślisz, że chciało nam się szukać cię po całym pociągu?


   Larieson nic nie odpowiedział, tylko cisnął pierzastą kulką na kolana Pauline, co jednak nie miało zbytnio sensu, bo prawie natychmiast sówka wzbiła się w powietrze i zaczęła krążyć pod sufitem, ćwierkając z entuzjazmem. Walnął się na miejsce koło Vicky, otrzepując się z piórek i patrząc na Pocky spode łba.


   — A więc z jakiegoż to powodu zakłócacie komfort mojej podróży…?


   Victoire odłożyła książkę na bok, po czym splotła ze sobą ręce, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, drzwi ponownie rozsunęły się z trzaskiem.


   Do przedziału wkroczyła dostojnie Dominique, w ramionach dzierżąc swojego kota. Za nią pojawiła się Fiffie, która zasunęła z powrotem drzwi, równocześnie chowając szybko przed wzrokiem ogółu jakiś jadowicie kolorowy rulon. Dopiero po chwili domyśliłem się, iż musiała być to Accio Plota zawinięta w trąbkę i już chciałem po raz pierwszy użyć swojej prefekciej władzy i ją skonfiskować, kiedy w sekundę się zreflektowałem. Po pierwsze: Fiffie może i miała tylko niecałe dwanaście lat, ale była twardą zawodniczką i nie dałaby sobie odebrać niczego, na co wydała pieniądze, a po drugie: chyba wolałem, by znienawidzony szkolny szmatławiec nie ukazał się już nigdy więcej moim oczom. Fiffie i Di zajęły miejsca i wtedy Mrukot uwolnił się z ramion tej ostatniej i wskoczył wprost na mnie, wbijając mi w kolana ostre pazury.


   Ja to chyba mam jakiegoś pecha do zwierząt.


— Macie jakieś żarcie? – zapytała bez ogródek Dominique, jakby był to zupełnie normalny zwrot na powitanie.


— Tak, ale nie zatykajcie sobie nim twarzy, bo to ograniczy waszą zdatność do rozmowy – odparła Victa, jak zwykle ze stoickim spokojem.


— A ja nie chcę nic mówić, ale wózek z żarciem nie zajechał do przedziału prefektów… – wtrąciłem ostrożnie, próbując równocześnie zrzucić z siebie cholernego kota Dominique. Victoire wywróciła oczami. – Próbuję tylko zwrócić uwagę na to, że niektórzy tu konają z głodu.


   Vi pogrzebała w słodyczach porozrzucanych po siedzeniu i rzuciła we mnie czekoladową żabą, co skończyło się raczej żałośnie, zważywszy na to, że przez kota-terrorystę nie mogłem jej nawet złapać.


— Nie możecie jakoś ogarnąć tych swoich zwierząt? – Larieson zmarszczył brwi, co wystarczyło, aby zmotywować mnie do ostatecznego wywalenia kocura z mojej przestrzeni osobistej.


   Mrukot prychnął gniewnie, po czym otarł się o nogi Dominique.


— No dobra – podjęła Fiffie, bezceremonialnie biorąc sobie dyniowego pasztecika spośród licznych przysmaków (które zapewne Brenda kupiła na swoją pociągową imprezę, bo przecież ani Pocky, ani Vicky nie wydałyby tylu pieniędzy na samo jedzenie). – Zebrała się tu cała leśna gromadka… O co chodzi, chyba nie zdążyliśmy jeszcze niczego wysadzić…?


— Ale wciąż możemy… – odparła Domie, a w jej oku niepokojąco zaświecił znajomy, szatański błysk. – Wiemy jak dostać się do tajnego laboratorium Booracka. Jaskinia jak jakiegoś Gargamela… Fajnie byłoby tam zrobić małe BUM.


— Wybuchające eliksiry… – powiedział Larieson w zadumie, a oczy zamgliły mu się, jakby już widziały piękno tego dzieła zniszczenia. – To nie brzmi tak źle.


— Ale… – zaczęła Victoire, lecz Dominique nieopatrznie jej przerwała:


— Słuchajcie, w zeszłym roku udało nam się nieco pokrzyżować niecne plany Booracka… – Rozsiadła się po turecku na siedzeniu, już całkiem poddając się swojemu ożywieniu. – Uniemożliwiliśmy mu zdobycie krwi jednorożca…


— Skąd wiesz, może zdobył ją w inny sposób – rzekła Vi ponurym tonem.


— Ale jedno jest pewne, pozbawiliśmy go jego krwiożerczej bestyjki…!


   Czekoladowa żaba omal nie stanęła mi w gardle.


   Cholera, cholera, cholera.


— Bestyjki…?! – powtórzyła Pocky z niedowierzaniem, a jej oczy zrobiły się okrągłe.


   Bestyjka. To znaczy wilkołak. Ten, który zafundował mi tych kilka szram, za co ja go załatwiłem do reszty.


   Przecież mogłem się spodziewać, że gdy wszyscy się zbierzemy, ten temat wypłynie prędzej czy później. Ale mimo wszystko nie byłem, a może nie chciałem być na to przygotowany.


   Chyba nikt nie zauważył, że cała krew omal nie odpłynęła mi z twarzy. Dominique wciąż paplała beztrosko z roziskrzonymi oczyma.


— No, Złowrogiego Zwierzaka! Przecież go rozwaliliście, nie…?


— A nie pomyślałyście, że warto byłoby się dowiedzieć, co on tam właściwie robi? – zapytałem chyba odrobinę za głośno, bo wszyscy aż się wzdrygnęli. – W sensie… w tej pracowni? Zanim ją wybuchniecie?


   Tak, całkiem nieźle, brawo. Niewinna, subtelna zmiana tematu. Jesteś największym geniuszem zła, jakiego znam, Lupin, nie ma co. Drąż sprawę laboratorium, nie dopuść do mowy o Zakazanym Lesie.


— Na pewno ma to jakiś związek z mugolakami – stwierdziła Pauline. – Nie zdziwiłabym się, gdyby Boorack był zamieszany w ten cały spisek z porwaniami…


   I w tym momencie palnąłem się kartą z czekoladowej żaby prosto w czoło. Wszyscy spojrzeli na mnie, zaskoczeni.


— Znaleziono pierwszą porwaną! – wykrzyknąłem. – Słyszałem, jak Harry gadał o tym z moją babcią!


   Victoire, Di, Fiffie, Pocky, a nawet Larieson, wytrzeszczyli na mnie oczy jeszcze bardziej.


— Harry… Harry Potter?! – wydyszał Larieson, zupełnie jakby to było w tej chwili najważniejsze.


— Kiedy to słyszałeś?! – wyrzuciła z siebie Vi, aż odbijając się od oparcia siedzenia i nachylając się w moją stronę.


— Wczoraj wieczorem, Harry wpadł do nas po pracy! – Cisnąłem zgniecionym opakowaniem po żabie w stos słodyczy. – Powiedział, że jakiś patrol znalazł Winnifredę Broomstick…


— To ta, o której pisali w marcu! – zawołała Victa, unosząc brwi z niedowierzania. – I co z nią? Gdzie była? Wiadomo, kto za tym stoi?


   Zastanowiłem się, przypominając sobie szczegóły z wczorajszego wieczoru. Andromeda i Harry rozmawiali o tym między sobą, myśląc, że już dawno zaryglowałem się w swoim pokoju i nie wiedząc, że cały czas stoję na schodach.


— Chyba umieścili ją w Świętym Mungu…


— Nic dziwnego – skomentowała Fiffie.


— …a znaleźli ją chyba w czajniku…


   Ich zdziwienie nie byłoby chyba większe, gdybym nagle oznajmił, że postanawiam rzucić szkołę na rzecz studiów nad psychologią gumochłonów. Fiffie i Pocky parsknęły śmiechem, Domie miała taką minę, jakby oberwała tłuczkiem w głowę i jeszcze nie do końca rozumiała co się stało, oczy Vicky były okrągłe jak talerze i tylko Larieson miał sceptyczny wyraz twarzy.


— Lupin… – powiedział bardzo powoli, jakby zwracał się do oszołomionego trolla. – Jesteś pewien, że twoja babcia po prostu nie proponowała mu herbatki…?


— Wszyscy już byli po herbatce – uniosłem do góry brwi. – Nie ma mowy o pomyłce.


— Ale kto to zrobił? – zapytała Dominique głośnym szeptem, jakby bała się, że jak powie to na głos, to eksploduje ze zniecierpliwienia.


— Nie wiadomo – wzruszyłem ramionami. – Ale myślę, że może to mieć związek z dawnymi śmierciożercami. No wiecie, w końcu Zakon aktywował się z jakiegoś powodu. Gdyby chodziło o zwykłych porywaczy, nie wyszłoby to poza Biuro Aurorów.


   Dominique wypuściła głośno powietrze z płuc, po czym opadła bezwładnie na swoje oparcie, pozwalając, by Mrukot wskoczył na jej kolana przy użyciu pazurów.


— No to tym bardziej musimy działać! – powiedziała, patrząc po nas wszystkich, tak jak uprzednio prefekt naczelny, czyli jakby spodziewała się wyzwania.


   Ale w przeciwieństwie do Paddingtona, Dominique to wyzwanie otrzymała.


— Niekoniecznie – oznajmiła dobitnie Victoire, na co Di aż wytrzeszczyła oczy.


— Że co?! – wykrztusiła, pochylając się w jej stronę tak gwałtownie, że aż strąciła Mrukota ze swoich kolan. – Mugolaki znikają, nikt nie wie, kto za tym stoi, aurorzy i Zakon są w kropce, być może my jako jedyni mamy jakiś trop, a ty mi mówisz, że nie musimy działać?! – Ponownie odchyliła się do tyłu, jakby rozbolała ją od tego wszystkiego głowa. – Ty chyba zwariowałaś!


— Twoim zdaniem to, że znaleźliśmy parę świstków w jego rzeczach, jest jakimś wielkim materiałem dowodowym? – poirytowała się Victoire. – Nie mówię, że Boorack nie ma nic na sumieniu, ale nie jest psychopatą, tylko po prostu…


…psychopatą? – wpadł jej w słowo Larieson.


— Nie, jest po prostu wrednym nauczycielem, który ma swoje dziwactwa!


— Czyli sądzisz, że ta cała obłożona zaklęciami jaskinia nie stanowi żadnego materiału dowodowego? – do ataku dołączyła się Fiffie. – Dziwne hobby ma ten Boorack, nie ma co! Zaczarowuje wejście, w środku zmienia wszystko na syf, żeby nikt się nie połapał, co on tam robi, ma wielką, zaczarowaną księgę z ukrytymi przepisami, zbiera wycinki z gazet o porwaniach i krew jednorożca, a, i byłabym zapomniała o tym wielkim, obrzydliwym kotle, w którym spalają się nawet pióra feniksa, o trupich główkach, karaluchach i…


— Dobra! – krzyknęła Victa. Fiffie zamilkła, patrząc na nią buntowniczo. – Przecież wiem, że to wszystko jest podejrzane. Ale niby co mamy z tym zrobić?


   Fiffie i Pocky spojrzały po sobie.


— Iść do McGonagall?... – podsunęła Pocky, ale bez przesadnego przekonania.


— Tak, a wtedy ona wezwie do siebie Booracka, spyta go co to wszystko znaczy, on się wszystkiego wyprze i będzie koniec sprawy – ucięła Victoire. – Zresztą, przecież dlatego Boorack chciał nas wywalić ze szkoły, bo już wcześniej myślał, że Malva-Loreine wszystko nam powiedziała.


— Ale nie powiedziała – Fiffie zmarszczyła brwi.


— To nie ważne, grunt że Boorack myślał, że my wiemy… I nadal tak myśli… Zresztą, tak czy siak my już rzeczywiście to wiemy… Więc generalnie rzecz biorąc, Boorack wie, że my wiemy – zakończyła dość kulawo Victa.


   Zaległa cisza, podczas której słychać było tylko stukot pociągu. Kłębopiórka, która dotychczas fruwała w kółko pod sufitem, wylądowała na głowie Pauline i zahukała w sposób wyrażający pełnię szczęścia, jakby nieświadoma ciężkości atmosfery.


   — Wiesz co, Victoire – odezwała się nagle Dominique, dziwnie jak na nią spokojnym głosem. – Prawda jest taka, że ty zawsze wszystko wiesz najlepiej.


   Powoli zwróciła się w stronę Vi. Ta spojrzała na nią z zaskoczeniem.


— Po prostu nie chcę znowu pakować się w kłopoty!


— Ale tu chodzi o mugolaki! – zawołała Pauline, również patrząc na Victę z wyraźnym niedowierzaniem. – A wiecie co to znaczy? Tu chodzi o mnie, o Fiffie, Nickie… Nie możemy ignorować czegoś, co może nam zagrażać! To dopiero byłoby głupie z naszej strony!


— Jeżeli mogę się wtrącić… – Larieson podniósł palec do góry. – Weasley, nie zgrywaj przesadnej ostrożności, bo w zeszłym roku jakoś nieszczególnie się nią wykazywałaś.


— Zawsze się wymądrzasz i masz mnóstwo do powiedzenia, ale boisz się cokolwiek zrobić – dodała Dominique, patrząc na Vi twardo. – Uważasz, że jesteś wielce rozsądna, ale jesteś po prostu nudna.


  Wszyscy równocześnie spojrzeli na mnie, jakby oczekując, że ja również coś dodam. Jedyną osobą, która na mnie nie patrzyła, była sama Victoire. Gapiła się gdzieś w dół, zaciskając ręce na swoich ogrodniczkach, ale wyprostowana i z kamienną twarzą. Mimo to widziałem przecież doskonale, że te wszystkie ataki wymierzone w jej stronę dotknęły ją do żywego. W duchu nie mogłem się nie zgadzać z resztą. Ale kiedy tak wszyscy zarzucali jej hipokryzję i tchórzostwo, w mojej głowie zaczynało powoli świtać, co tak naprawdę mogło być powodem poddania się Victoire.


   Nie wierzyłem bowiem w to, by Victa była tchórzem. W zeszłym roku udowodniła zresztą, że jest o wiele odważniejsza niż sama sądzi – i może właśnie to ją teraz tak spłoszyło…


   W zeszłym roku, to ona wpadła na szalony pomysł pójścia do Zakazanego Lasu w nocy, wbrew temu, że mogliśmy zginąć tam tysiąc razy, a szanse na odnalezienie tego jednorożca były niemalże na minusie. To ona po tych wszystkich przygodach z pająkami, dementorami i trójgłowymi psami nie chciała jeszcze wracać do szkoły i upierała się przy dalszym szukaniu Cristal. To ona naraziła nas wszystkich i to właśnie dlatego teraz tak bardzo nie chciała do tego dopuścić.


   Ale jej ścisły umysł, który nigdy nie dowierzał we wróżby, przeznaczenie i przypadek, nie chciał przyjąć do siebie jednego: jeżeli kłopoty będą tego chciały, same nas znajdą, czy Victoire tego chce czy nie. Nikt nie ma na to najmniejszego wpływu.


   — Oni mają rację – stwierdziłem poważnie, daremnie próbując złapać z nią kontakt wzrokowy. – Nie możemy po prostu zatkać sobie uszy, zamknąć oczy i udawać, że nic nie wiemy.


— No widzisz? – rzuciła natychmiast Domie w stronę Vi, jakby moje słowo przypieczętowało całą jej argumentację.


   Victoire tylko ponownie skrzyżowała ręce i bez słowa wbiła wzrok w okno.


– Nawet sobie nie wyobrażaj, że jak coś się wydarzy, to będę siedzieć bezczynnie. –  Dominique wstała, zgarnęła Mrukota na ręce, po czym opuściła przedział, a Fiffie za nią.


   Victa wciąż się nie odzywała.


   Larieson westchnął przeciągle, po czym również podźwignął się na nogi.


— No to… do zobaczenia na uczcie – rzucił, z typową dla siebie beznamiętnością. Po chwili i za nim zasunęły się drzwi i w przedziale zostałem tylko ja, Pauline i Victoire.


   Vi cały czas siedziała ze skrzyżowanymi rękoma, przygryzając mocno wargi i gapiąc się w okno. Przez głowę przemknęła mi myśl, że już całkiem obraziła się na mnie za to, że nie stanąłem po jej stronie, ale przecież wiedziała, że mam rację, nawet jeżeli nie chciała tego przyznać.


   Ekspres Hogwart pędził po szynach, a w przedziale milczenie przeciągało się boleśnie z sekund na minuty. Pauline również siedziała cicho, spoglądając ponuro na swoje kolana i kompletnie nie zwracając uwagi na zachowanie swojej sówki, która znów zaczęła latać między półkami na bagaże. Zbliżał się jednak czas mojego patrolu, więc w końcu i ja musiałem wstać. Nim wyszedłem, zwróciłem się w stronę Victoire:


   — Wiem, o co ci chodzi. Ale to ci się i tak nie uda.


   Zmierzyła mnie wzrokiem zimnej ryby, po czym ponownie wgapiła się w okno. Rozsunąłem drzwi i w ostatniej chwili odwróciłem się do Pocky:


— A, i byłbym zapomniał! Boorack Junior cię szukał.


   Po czym, pozostawiając ją z miną pełną osłupienia, opuściłem przedział.


   Za oknem migały teraz krajobrazy dziksze i o wiele mniej zagospodarowane niż na początku podróży, co mogło oznaczać tylko jedno – jesteśmy już bardzo blisko celu. Musiałem teraz z aury knowań i spiskowania wskoczyć w rolę stróża prawa, przy czym towarzyszyła mi myśl, czy przez cały ten rok będę musiał dzielić swoją codzienność na te dwie rzeczy. Nie, jeżeli Victoire rzeczywiście zamierzała do niczego się nie mieszać. Poprawiłem krawat, który po spotkaniu z Bulstrode wydawał mi się dziwnie luźny, zupełnie niepotrzebnie otrzepałem szatę i ruszyłem na podbój zaaferowanych pierwszaków, które po raz pierwszy miały się przebrać w szkolne szaty i robiły przy tym masę zamieszania. Zupełnie jakby było z czego. No ale w końcu napięcie w ich przedziałach rosło z każdą chwilą zbliżania się do Hogwartu – a byliśmy już naprawdę blisko.


   I w końcu Ekspres Hogwart zatrzymał się z piskiem na stacji Hogsmeade. Fala uczniów w czarnych szatach wylała się na ciemny peron, ginąc w mroku i kłębach pary jak we mgle i tylko Hagrid wyraźnie górował nad tłumem, roznosząc wokół chybocące światło, niby latarnia morska.


— TEDDY LUPIN! – ryknął, torując sobie drogę w moją stronę jak lodowy łamacz. – No, no, prefekt, niech skonam! Gratulacje chłopie! – I zanim zdążyłem się choćby na to przygotować, rąbnął mnie w ramię swoją wielką dłonią, o mało co nie zwalając mnie przy tym z nóg.


— Dzięki, Hagridzie – wyszczerzyłem do niego zęby, równocześnie zaciskając je z bólu. Czarne jak żuki oczy Hagrida jakby zwilgotniały, a broda mu się zatrzęsła i chyba już wiedziałem, co zaraz powie:


— Twój tata to byłby dumny, nie ma co! Z niego też był taki porządny gość jak ty. Ale tobie to będzie letko, ty nie będziesz miał chyba żadnych Huncwotów na głowie, co? – puścił do mnie oko, uśmiechając się szeroko. – No, jedziemy teraz na tym samym wózku, cholibka! Musimy się zajmować tymi młodziakami… – Uniósł latarnię do góry i zawołał donośnym głosem: – PIIIRSZOROCZNI! PIRSZOROCZNI DO MNIE!


   To był dopiero prawdziwy zew Hogwartu.


   Pożegnałem się z Hagridem i rad, że przejął on pałeczkę w kwestii dalszej opieki nad maluchami, zacząłem przeciskać się w stronę powozów, konstatując przy tym, iż jest to dziwnie łatwiejsze dzięki odznace prefekta przypiętej do szaty. Przy jednym z pojazdów dostrzegłem Warwicka Pickeringa – mojego jedynego kolegę z dormitorium, który nie trzymał ze Spellem Woodem. Korzystając z mocy odznaki, całkiem szybko dostałem się w jego stronę.


   — No nie! Ty to teraz jesteś władza! – zawołał na mój widok, a oczy aż zaświeciły mu się jak żaróweczki. – Twoja odznaka, mój intelekt i już nikt w całym zamku nam nie podskoczy!


— Wood ma miotłę, zapomniałeś? – uniosłem brwi. – Może na niej skakać bardzo wysoko.


   Warwick tylko prychnął, machając lekceważąco ręką.


— Na miotle się nie skacze, tylko lata. Ze swoją władzą możesz wykopać go teraz na tej jego miotełce poza nasz system planetarny.


   Tylko parsknąłem śmiechem, po czym wsiadłem wraz z nim do powozu.


   Warwick był to niski, okrągły chłopak, z okrągłą, piegowatą twarzą i z jasnymi włosami, które przypominały sprężyny. W trzeciej klasie lubiłem żartować, że idealnie nadawałby się do walentynkowego wystroju kawiarni pani Puddifoot, gdyby tylko przyprawić mu skrzydełka i wręczyć łuk do ręki – i oczywiście szybko się nauczyłem, by w jego obecności zbyt często nie nadużywać tego stwierdzenia, choć rzecz jasna, moje zdanie na ten temat niewiele się zmieniło od tamtego czasu. Poza tym Warwick niekiedy miewał nawet przebłyski inteligentnego humoru, choć miał też pewną zasadniczą wadę – należał do tysiąca tych kolesi, którzy jedno spojrzenie Victoire w ich stronę, choćby wyrażające skrajną pogardę, od razu odnotowywali w swoim dzienniczku jako osiągnięcie kolejnego poziomu w ich relacji. Dlatego też gdy tylko spotykałem Vicky gdzieś w szkole, Warwick od razu milknął jak zaklęty, albo po prostu znikał, a potem żalił mi się, że to oczywiście moja wina, że jego związek z Victoire nie rozkwita tak jak należy.


   — Ty po prostu niszczysz całą atmosferę! – skarżył się. – Gdyby nie ty, ja i Vickes mielibyśmy już gromadkę pięknych, pulchnych dzieci.


   No właśnie. I to nazywanie jej „Vickes”. Skąd on wpadł na taki durnowaty pomysł?!


   Ale w jego głowie zazwyczaj roją się same głupie pomysły.


   Na przykład takie jak ten, że skoro przyjaźnię się z Vi, to sam już dawno mógłbym zdobyć jej serce. No chyba go coś do cholery boli.


   Przynajmniej mogę pochwalić się tym, że jestem jedynym chłopakiem w całej szkole, który kiedykolwiek pocałował Victoire Weasley. I kit, że oboje mieliśmy po siedem lat, przy czym otaczał nas cały tłumek bachorów Weasley’ów i Potterów, skandujący piskliwie „BUZI, BUZI”! To się nie liczyło!


   Ale ponieważ wizja szczęśliwego pożycia z Victoire nie była obsesją Warwicka, która równała się z jego jakże oryginalnym kręćkiem na punkcie quidditcha, nie było z nim jeszcze tak źle jak z niejakim Peterem Caldwellem.


   Tak więc przez całą drogę do zamku, Warwick narzekał na to, że Wood został nowym kapitanem drużyny i na pewno będzie dążył do tego by wyeliminować go z reprezentacji Gryffindoru, bo będzie chciał stworzyć skład marzeń, do którego nie będą zaliczać się okrągli pałkarze, i że on, Warwick Pickering, upokorzony i poniżony na oczach całej szkoły, z zaprzepaszczonymi szansami na małżeństwo z „Vickes”, dołoży wtedy wszelkich starań, by pozbawić Wooda jego ukochanej miotły, a najlepiej z jego ukochanym tyłkiem. I tak też dotarliśmy w końcu do Hogwartu.


   Wielka Sala jak zwykle wyglądała wspaniale.


   Tysiące świec unosiło się ponad stołami, rozświetlając sklepienie, które ukazywało nocne niebo nad szkołą. Na długich, błyszczących czterech stołach lśniły czystością złote puchary, talerze i półmiski, na widok których zgodnie zaburczało nam w brzuchach. Ja i Warwick zajęliśmy miejsca przy stole Gryffindoru, mając dobry widok zarówno na stół nauczycielski, jak i na inne stoły, przy których zasiadali uczniowie. Ludzie z Paczki Puchonów zaczęli machać do mnie jak szaleni, równocześnie wskazując palcami na swoje piersi i robiąc obrzydzone miny, ale ja tylko złośliwie wystawiłem swoją odznakę na działanie światła, aby jeszcze bardziej zakłuć nią ich oczy. Za nimi dostrzegłem jeszcze czyjeś jasne włosy, ale zanim zdążyłem przyjrzeć się im dokładniej, huknęły wrota i do Wielkiej Sali wkroczył profesor Flitwick, w jednej ręce niosąc Tiarę Przydziału, a drugą dzierżąc różdżkę, którą lewitował przed sobą kulawy stołek. Za nim do środka wlał się strumień pierwszoroczniaków.


   Wyglądali jak jakieś ogrodowe gnomy. Mógłbym przysiąc, że kiedy Domie i Fiffie rok temu przybyły do Hogwartu, nie były aż tak małe. Wszystkie te dzieci rozglądały się wokoło, wyraźnie zachwycone i przerażone równocześnie. Flitwick jednym ruchem różdżki ustawił stołek na środku przed stołem nauczycielskim, drugim smagnięciem lewitował na niego Tiarę – po czym cała sala zamarła, oczekując aż stary kapelusz się poruszy.


   I omal wszyscy nie podskoczyli, kiedy nagle Tiara nabrała głęboko powietrza (a przynajmniej tak to wyglądało, bo przecież kapelusze nie oddychają), po czym ryknęła ochryple na całą Wielką Salę:




Przed wielu laty i dłużej


Dawniej niż w głowie się mieści


Byłam ja tylko kapeluszem


Nakryciem bez myśli i treści


Lecz było czworo czarodziejów


Co chciało magię wciąż krzewić


Wiedzę swą przekazywać


I swymi talentami się dzielić


Wzięli więc mnie, nową tiarę,


Bo wszak dawno temu to było


I każde z nich swój talent


W mą gestię powierzyło


Jam więc jest Tiara Losu


Przede mną nic się nie skryje


Ja widzę pod strzechą włosów


Co jest w umysłu głębinie


Ja więc was poprowadzę


Ja wskażę wam wasz dom


I gdy mnie na głowę włożysz


Powiem ci, czy to on:


Gryffindor śmiały i dzielny


gdzie kwitnie męstwa cnota,


Hufflepuff dobra i słodka


 gdzie do prawości ochota,


Ravenclaw piękna i mądra


docenia  nad wyraz bystrość


oraz Slytherin przebiegły


gdzie się szanuje krwi czystość


Wiele tych domów łączy


Wiele je także dzieli


Tak jak bywało w przeszłości


Też wśród ich założycieli


Lecz razem Hogwart stanowią


Więc jedność najlepszą bronią


Bo gdy za murami cień wroga


Niech siłę wspólną da zgoda


Na głowy więc mnie wkładajcie


Lecz o tym nie zapominajcie.




   Tiara skończyła śpiewać.


   Cała Wielka Sala rozbrzmiała oklaskami i gromkimi okrzykami, a stary kapelusz skłonił się po kolei wszystkim czterem stołom i ponownie znieruchomiał. Warwick szturchnął mnie w ramię.


   — Cień wroga za murami…? O czym pieprzy ta czapka?


   Pomyślałem o porwaniach, o dziwnych doniesieniach z Biura Aurorów i cichych naradach Zakonu Feniksa, które w zeszłym roku docierały do mnie w strzępkach, po czym wzruszyłem ramionami i pokręciłem głową.


   — Kiedy wyczytam czyjeś nazwisko i imię, proszę o podejście do stołka i założenie Tiary Przydziału – obwieścił profesor Flitwick głosem tak przenikliwym, że paru pierwszoroczniaków aż podskoczyło. – Turpin, Sally!


   Po kolei pierwszaki podchodziły na drżących nogach do stołka, zakładały Tiarę, która opadała im aż na oczy, po czym pobladłe, poczerwieniałe lub pozieleniałe na twarzy, czekały na werdykt i z ulgą kierowały się do wyznaczonych im stołów. W tym roku przyglądałem się temu procesowi o wiele dokładniej, bacznie śledząc wzrokiem młodych nowicjuszy Gryffindoru. Każde z nich jawiło mi się w tym momencie jako mały lew do okiełznania – wprawdzie młode i niedoświadczone, ale jednak trudne do poskromienia. No ale w końcu sam jestem gryfonem. Jakoś dam sobie z tym wszystkim radę.


   Kiedy ja byłem przydzielany do domu, Tiara Przydziału przetrzymała mnie na stołku chyba przez pół roku szkolnego, zanim zdecydowała się, gdzie mnie umiejscowić. Z początku napomknęła coś o Ravenclawie, lecz szybko zaniechała tego pomysłu, przez całe kilka minut rozważając wszystkie aspekty mojego charakteru przemawiające za Hufflepuffem i kiedy już prawie na sto procent myślałem, że zostanę puchonem, ona wywrzeszczała na całą salę: „GRYFFINDOR”!


   Dlatego też często się zastanawiam, czy rzeczywiście zasługuję na miano gryfona. Teraz dodatkowo zostałem prefektem, więc pewnie będę się nad tym zastanawiał dwa razy częściej.


    W końcu Ceremonia Przydziału dobiegła końca i ze złotego tronu powstała profesor McGonagall.


   — Witam was wszystkich w nowym roku szkolnym! – Jej głos był bardziej zachrypnięty niż zazwyczaj, a ona sama również wyglądała jakoś inaczej. Jednak co było nie tak, zorientowałem się dopiero wtedy, kiedy McGonagall już usiadła, a złote półmiski napełniły się potrawami.


   Jej włosy były całkowicie i niezaprzeczalnie białe. A przecież przed wakacjami były tylko przyprószone siwizną.


   Jak można tak szybko osiwieć, nie będąc metamorfomagiem? W całej Wielkiej Sali jaśniej od jej włosów świeciły tylko perłowo białe duchy, płynące wśród świec ponad stołami.


   Wzruszyłem ramionami do samego siebie, po czym zabrałem się za złociste nóżki w miodzie, ponieważ czekoladowa żaba należała już do przeszłości dalszej niż czasy założycieli Hogwartu, o których śpiewała Tiara Przydziału. I w chwili, gdy sięgnąłem po dzban z sokiem dyniowym, w jego miejscu pojawiła się głowa Prawie Bezgłowego Nicka.


   — Ted Lupin, nowy prefekt Gryffindoru! – zagrzmiała głowa, przez co o mało co nie wypuściłem dzbana z rąk. Duch wypłynął ze stołu, ukazując się wszystkim w całej okazałości. – Moje najszczersze gratulacje! Doprawdy, ta nominacja nie mogła trafić w ręce bardziej zacnego gryfona, jakem żywy!


— Lupin może i jest zacny, ale za to ty na pewno nie jesteś żywy – stwierdził Warwick, nakładając sobie pokaźną porcję pieczeni, na co Prawie Bezgłowy Nick zrobił oburzoną minę.


— Za to ty młodzianie, poplamiłeś sobie szatę jedzeniem. Wstydź się!


— Po prostu zazdrości mi jedzenia – stwierdził Warwick obrażonym tonem, kiedy Nick obrócił się tak raptownie, że głowa mu zachybotała i odleciał w stronę pierwszoroczniaków.


   Następnie pojawiły się desery. Całe stoły wypełniły się blokami lodów we wszystkich smakach, przyprószonych kolorowymi posypkami i wiórkami czekoladowymi, gorące szarlotki z jabłkami posypanymi cynamonem, ciastka z owocami polane syropem, czekoladowe eklerki, tysiące rodzajów pączków, biszkopty z kremem, całe stosy truskawek i nie wiedzieć czemu, budyń waniliowy. Starałem się jednak ograniczyć w szaleństwie jedzenia, ponieważ wolałem, żeby szata nie pękła mi na samym początku roku szkolnego.


   Aż w końcu uczta dobiegła końca, talerze i półmiski zalśniły czystością, i ponownie powstała profesor McGonagall.


   — Witam wszystkich nowych uczniów w Hogwarcie, a starszych witam ponownie. Cieszę się, że wszyscy jesteście wypoczęci i gotowi do dalszej ciężkiej i wymagającej pracy w nadchodzącym roku szkolnym.


   No cóż, sami uczniowie wyglądali na raczej mniej ucieszonych z tego powodu. McGonagall ciągnęła dalej:


   — Jak zwykle przypominam o całkowitym zakazie wstępu obejmującym Zakazany Las. – Automatycznie odnalazłem wzrokiem Victoire i Pauline przy stole Ravenclawu, które właśnie spoglądały po sobie z uniesieniem brwi. – Pragnę również nadmienić, że pan Filch, nasz woźny, wyraźnie prosił mnie, abym uściśliła zakaz używania wszelakich Magicznych Dowcipów Weasley’ów. – Tym razem to Victoire odszukała mnie wzrokiem, a ja wyszczerzyłem do niej zęby. – Nabór do drużyn quidditcha rozpoczyna się pod koniec września, zainteresowanych proszę do zgłaszania się do opiekunów domów, bądź kapitanów drużyn. – Przy naszym stole Spell Wood obejrzał się wokół siebie, aby przekonać się ile dziewczyn na niego patrzy, po czym uśmiechnął się olśniewająco. Odczułem przemożną ochotę ku temu, aby wyciągnąć różdżkę i posłać pusty półmisek prosto w jego pyszałkowatą twarz. – Chcę również nadmienić, że w najbliższych dniach będzie przeprowadzona w szkole ankieta wśród uczniów pochodzenia mugolskiego, zlecona nam przez Ministerstwo. Wszelkie szczegóły zawisną w gablotach z informacjami w waszych domach. – Spojrzałem na Pauline, która gapiła się na dyrektorkę z ogłupiałą miną. – Mam jeszcze jeden, ważny komunikat – oznajmiła profesor McGonagall doniosłym głosem. – Muszę was poinformować, że w tym roku wszystkich obowiązuje ścisły zakaz wchodzenia do lochów, zwłaszcza tych nieużywanych. Na lekcje eliksirów będzie was odprowadzać nauczyciel. Tylko korytarz prowadzący do pokoju wspólnego Slytherinu będzie dostępny.


   Prawie natychmiast w Wielkiej Sali podniósł się szmer, a ja i Warwick wymieniliśmy zdziwione spojrzenia. Zakaz wchodzenia do lochów? Niby dlaczego? Wychyliłem się lekko z miejsca i spojrzałem w kąt stołu nauczycielskiego – Boorack siedział za blatem niczym pasza, spoglądając na uczniów władczym wzrokiem świńskich oczek. No świetnie. Victoire miała rację! Boorack wiedział, że my wiemy, a teraz skutecznie udaremniał nam prowadzenie dalszego śledztwa. Teraz samo wejście do Starych Lochów naprawdę mogło skutkować wydaleniem nas ze szkoły.


   McGonagall uniosła rękę, aby uciszyć salę. Trudno było nie zauważyć, że jej dłoń delikatnie drży na tle chybotliwego blasku świec.


   — Pragnę również oznajmić, że w tym roku mamy zaszczyt powitać nowego członka grona pedagogicznego, panią… – odchrząknęła lekko, po czym zmarszczyła brwi – …panią profesor Lunę Lovegood-Scamander – wyrzuciła z siebie na jednym wydechu, po czym zmierzyła wszystkich groźnym spojrzeniem, jakby się spodziewała, że ktoś się temu sprzeciwi.


   Ale tym razem nikt nie odezwał się nawet słowem.


   Cała szkoła zamarła i wytrzeszczyła oczy – i chyba tylko ja omal nie roześmiałem się w głos.


   Czy Minerwa naprawdę zrobiła z Pomyluny profesorkę…?


   Z Luny Lovegood?!


   To już się nie dziwię, czemu Kaitlyn Jackson i Boorack Junior tak łatwo dostali się do kadry prefektów! Widocznie to jakiś rok beznadziejnych wyborów dla McGonagall. Kto normalny pozwoliłby Lunie Lovegood uczyć w szkole?! I niech zgadnę jakiego przedmiotu…


— Profesor Lovegood-Scamander będzie dzielić obowiązki nauczyciela opieki nad magicznymi stworzeniami razem z Rubeusem Hagridem – oświadczyła sucho McGonagall. – Ale chyba nie zdążyła jeszcze dotrzeć do szkoły…


   W tym jednak momencie, drzwi Wielkiej Sali otworzyły się z rozmachem i pojawiła się w nich najdziwniejsza postać, jaką widział Hogwart.


   Szczerze mówiąc, Luna wyglądała jak żeński Albus Dumbledore, z tym drobiazgiem, że była jeszcze dziwaczniejsza.


   W uszach dyndały jej nieodłączne, pomarańczowe rzodkiewki, jej szyję zdobił odwieczny naszyjnik z kapsli po piwie kremowym, na sobie miała długą, ciemnogranatową szatę, którą najwyraźniej sama wyszyła w srebrne gwiazdy i księżyce, ale najdziwniejszy był stroik, osadzony na jej jasnych, spływających aż do pasa, mysich włosach.


   Nie była to bowiem zwyczajna tiara, taka jaką nosiła McGonagall, albo moja babcia. Była to słynna rekonstrukcja diademu Roweny Ravenclaw, stworzona przez starego Ksenia Lovegooda. Przy uszach sterczały jej dwie małe, złote trąbki, na opasce wokół czubka głowy skrzyły się maleńkie, niebieskie skrzydełka, a przez czoło przebiegał jej pasek, po środku którego również umieszczona była pomarańczowa rzodkiewka. Czy Luna zamierzała nosić to cudactwo na głowie podczas każdej przeprowadzanej lekcji…? Nowa pani profesor zaczęła iść w stronę McGonagall, uśmiechając się delikatnie i oglądając się na uczniów lekko rozkojarzonym wzrokiem wielkich oczu, zupełnie jakby dziwiło ją to, że jest ich aż tak dużo.


   Za to uczniowie gapili się na nią z otwartymi otworami gębowymi.


   A tymczasem ona jak gdyby nigdy nic przeszła przez całą długość sali i usiadła obok Hagrida, który podsunął jej widocznie specjalnie dla niej zostawioną miskę budyniu…


   Ten budyń.


   Od początku mogłem się domyślić!


   McGonagall odchrząknęła znacząco wśród głuchej ciszy.


— Eee… powitajmy nową panią profesor oklaskami.


   Rozległy się niemrawe oklaski. Wszyscy byli w zbyt wielkim szoku, żeby mieć siłę na nadwyrężanie rąk. Luna jednak kompletnie nie zwracała uwagi na to raczej chłodne powitanie, gapiąc się na lewitujące świece i zajadając się budyniem.


   Po chwili znowu wybuchł gwar, kiedy McGonagall oznajmiła koniec rozpoczęcia roku szkolnego. Wszyscy powstawali z miejsc i tłumnie zaczęli kierować się w stronę wyjścia, rozprawiając między sobą o nowych zarządzeniach, a przede wszystkim – o nowej nauczycielce. Zanim jednak zdążyłem choćby powstać z miejsca, znikąd pojawiła się przy mnie Kaitlyn, zupełnie jakby się aportowała. Pozbyła się już swojego dresu, ale szkolna szata i tak wisiała na niej luźno – mogłem się tylko domyślać, iż Kaitlyn specjalnie dla swojej wygody zamawiała u Madame Malkin dwa razy za szeroki rozmiar.


   — Wiesz co, Lupin – powiedziała teraz, wprawdzie nie paląc już papierosa, ale za to żując gumę, którą mlaskała raz po raz. – Tak się składa, że jestem cholernie zmęczona i chyba sobie pójdę, także dzięki, że zgodziłeś się sam odprowadzić gówniarzy do wieży. – Wyjęła gumę z ust, po czym przykleiła ją do mojej odznaki. – Siema.


   Ale ja wyciągnąłem różdżkę.


Waddiwasi!


   Guma wystrzeliła w powietrze i trafiła Kaitlyn prosto w czoło, zanim ta zdążyła się uchylić. Wycelowałem różdżkę w swoją odznakę, mruknąłem „Tergeo” i już miałem odejść, kiedy Jackson wydobyła różdżkę ze swojego koka – ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, pojawiła się przy nas profesor Lovegood-Scamander.


   Przez chwilę gapiła się na nas w milczeniu, aż w końcu spojrzała na mnie.


— Ty jesteś Ted Lupin – bardziej stwierdziła, niż zapytała. Jej głos był równie rozkojarzony jak jej spojrzenie.


— Eee… no tak… – powiedziałem ostrożnie, zastanawiając się, czego Luna może ode mnie chcieć.


   Wciąż gapiła się na mnie wzrokiem tak nieruchomym, jakby jej oczy były tylko kulkami ze szkła.


— Byłeś trochę mniejszy, jak cię ostatni raz widziałam.


— Taaak… to możliwe…


— Twój ojciec też był prefektem – zagadnęła nagle. – Wiedziałeś o tym?


   Tylko kiwnąłem głową, czując się coraz bardziej dziwnie. Wielka Sala pustoszała z każdą sekundą, wokół kręciły się pierwszoroczniaki, nie wiedzące, co ze sobą zrobić, Jackson wciąż celowała we mnie różdżką z gumą przyklejoną do czoła, równocześnie lampiąc się na nową nauczycielkę jak rażona piorunem. Luna natomiast przyglądała mi się wciąż z wyraźnym zainteresowaniem.


— Twój ojciec uczył kiedyś tu w szkole. Uważam, że był bardzo dobrym nauczycielem.


— Eee… dzięki…? – wyjąkałem, mając kompletną pustkę w głowie, co mógłbym powiedzieć w tej sytuacji.


— Szkoda, że umarł – stwierdziła Luna, wciąż mówiąc tym samym rozmarzonym tonem. – Ogólnie rzecz biorąc, gdyby nie wojna, miałbyś naprawdę fajnych rodziców.


   Po czym odeszła, pozostawiając mnie w gorszym stanie psychicznym, niż byłem przez całe to lato.


   No tak. Mój ojciec był prefektem. Mój ojciec był świetnym nauczycielem i wspaniałym człowiekiem. Takie rzeczy słyszałem przez całe życie.


   Ale żeby ktoś tak otwarcie uświadomił mi, co naprawdę straciłem?


   I to w przeciągu pięciominutowej, beztroskiej pogawędki…?!


   O mamie znałem mnóstwo opowieści. Wprawdzie Andromeda nie rozmawiała o niej ze mną zbyt często, domyślam się dlaczego. Jednak wszyscy inni, którzy ją znali, bardzo chętnie opowiadali o tym, jaka była. Mówili, że okropna z niej była niezdara, że potrafiła wyłożyć się na prostej drodze i prawie zawsze wszystko wylatywało jej z rąk. Że nienawidziła imienia Nimfadora, które nadała jej Andromeda i dlatego wszystkim kazała mówić do siebie „Tonks”. Że była beznadziejna w zaklęciach gospodarskich, w przeciwieństwie do mojej babci, uwielbiała „Fatalne Jędze”, była najmłodszym aurorem w Ministerstwie, a jej mentorem był sam Alastor „Szalonooki” Moody. Że była dowcipna, zabawna, miła i odważna.


   O moim ojcu miałem bez porównania mniej informacji.


   Był prefektem. Był świetnym nauczycielem i wspaniałym człowiekiem. Wszyscy jak mantrę powtarzali w kółko tylko te trzy frazesy – tylko dlaczego właściwie Remus Lupin był takim wspaniałym człowiekiem? Nikt jakoś nie kwapił się zbytnio, żeby mi to powiedzieć.


   Ze zdjęciami mamy miałem całe albumy. Zdjęć taty miałem tylko kilka, i to wszystkie zrobione tego samego dnia.


   Coś mi się widziało, że niezbyt polubię panią profesor Lovegood-Scamander.


— Lupin…?


   Kaitlyn już nie celowała we mnie różdżką. Wpatrywała się we mnie zdezorientowana, wciąż z gumą na czole, którą własnoręcznie tam przykleiłem.


— Odprowadźmy pierwszaki i miejmy już to z głowy.


   Tylko kiwnąłem głową w milczeniu, po czym schowałem różdżkę do kieszeni szaty. I już miałem ruszyć w stronę wyjścia, kiedy nagle otrzymałem mocnego szturchańca w bok.


— I zmień te włosy, do cholery! Znowu są niebieskie!


Na koniec krótko:
Wytłumaczcie mi, jakim cudem doszło niemal 1000 nowych wyświetleń, a poprzedni rozdział skomentowała tylko jedna osoba.
Proszę Was tylko o to.
A dedykację tego rozdziału otrzymuje Nez - chyba z wiadomych przyczyn.

Nox/*

Rozgoryczona, zniechęcona i zdemotywowana brakiem komentarzy ~ Tita