środa, 11 lipca 2018

2.15 Szczęśliwego Nowego Roku (cz.2)

   Pauline Mary Glam

   Księżycowe światło padało snopem na posadzkę ciemnej i opustoszałej sali wejściowej. Na zewnątrz lśnił w ciemności śnieg, a od otwartych drzwi wiało zimowym nocnym mrozem — nie było jednak czasu na zastanowienie, dlaczego dębowe wrota szkoły były uchylone. Zimno uderzyło we mnie tak boleśnie, jakby chlasnęła mnie w twarz lodowata rękawica,  jakby moje ciało wpadło wprost na zamarzniętą ścianę. Nagle przestałam mieć czym oddychać — i oślepiający strach błysnął mi przed oczyma.
   A co jeśli nie zdołam iść dalej?! Co jeśli nie zdążę? Co jeśli...
  Miałam na sobie tylko sukienkę i szkolne lakierki. Otoczyłam się ramionami i zmrużyłam oczy przed ostrym powietrzem — białą połać szkolnych błoni rozjaśniały wciąż kolorowe plamy. Czy mogłam ją stąd dostrzec? Moja siostra musiała być już bardzo daleko... Zaczęłam przedzierać się przez śnieg, walcząc z jego miękkim oporem. Moje łydki atakował nieznośny ból, mróz szczypał skórę, przenikał przez cienki materiał i kuł płuca, a jednak szłam, trzęsąc się i dzwoniąc zębami, ze łzami bezsilności zamarzającymi mi w kącikach oczu, myśląc tylko o jednym, bojąc się tylko jednego — tego, że Fiffie... czy ona mogła mieć to samo co Brenda, co ja...? A może po prostu przez przypadek coś wypiła, coś wzięła na tej imprezie... W zeszłym roku przecież łyknęła przez omyłkę whisky Cristera, a Ted Lupin udowodnił mi, że na Sylwestrze Brendy nie brakowało zakazanych towarów...W najgłupszym razie przegrała jakiś durny zakład obejmujący magiczny kontrakt o przegranej i wygranej — i przysięgam na wszystko co święte, że jeśli tak, to osobiście ją zabiję!
   Coś głęboko w środku mówiło mi jednak, że nie chodziło o żaden zakład. Gardło ściskała mi lodowata łapa strachu...
— FIFFIEEEE!!! — krzyknęłam, otaczając usta skostniałymi dłońmi.
   Niebo ponad lasem rozjaśnione było łuną, ale linia drzew pozostawała ciemna — i w jednej chwili ogarnęła mnie ślepa rozpacz.
   Zatrzymałam się w śniegu i uniosłam rękę, osłaniając oczy... Noc taka jasna... a ja nie mogę jej dostrzec! A co jeśli zniknęła już w Zakazanym Lesie? Przecież nigdy jej tam nie odnajdę, nie w zimie, nie w nocy... nie żywą!
— P-Pauline...!
   Odwróciłam się raptownie — za mną kuśtykał Matthew Lion, trzymając się za bok, z twarzą wykrzywioną trudno powiedzieć przez co — zimno czy może strach. Brązowa grzywka, zazwyczaj zaczesana na boczek po krukońsku, teraz wpadała mu do oczu kompletnie rozwalona — i na krótką chwilę naprawdę zdziwiłam się na jego widok, bo przez całą drogę tutaj nawet nie zauważyłam, by w ogóle za mną biegł.
 — Onnna nie mmogła wwejść do lasu! — krzyknął. — Jake... ppobiegł do niej przed nami... mmi kazał iść ppo pomoc...
— Chodź...! — Zaczęłam ciągnąć go naprzód. — Chodźmy...
   I już nic więcej nie mówiliśmy, brnąc razem przez śnieżne zaspy.
  Muzyka dudniąca wciąż na Wieży Astronomicznej zakłócała nocną ciszę. Poza tym słyszałam tylko nasze przyspieszone oddechy obrazowane obłoczkami pary i szuranie rozgarnianego przez nas śniegu, którego gładką połać rozdzieraliśmy brutalnie niczym czystą kartkę papieru. Po kilku minutach tej beznadziejnej wędrówki już prawie przestałam odczuwać przeraźliwy ziąb, przyswoiłam sobie szczypiący ból w nogach zmuszonych do bezpośredniego kontaktu ze śniegiem, wyparłam uczucie, jakby moje ciało pokryła warstewka szronu... Jedyne co się liczyło, to iść cały czas do przodu, nie zatrzymywać się ani na chwilę, bo gdybyśmy się zatrzymali... nie dopuszczałam do siebie myśli, jak fatalnie mogłoby się to skończyć.
   On pierwszy ją dostrzegł. Wskazał mi ją drżącą ręką — jakiś odległy punkt niknący w oddali przed nami.
   Niewyraźna postać stała w bezruchu na skraju Zakazanego Lasu. Stapiała się z ciemną linią drzew, przezroczysta jak duch.
   Wiedziałam jednak, że nie była duchem. Jeszcze.
— FIFFIEEEEEEEE...!!!
   Czułam, że uginają się pode mną nogi, że nie mam już siły iść dalej...
   Puściłam Matthew — i upadłam na ręce i kolana, prosto w śnieg. Przez chwilę trwałam tak, drżąc i powoli dochodząc do siebie. Ból w moich dłoniach był taki, jakbym upadła nimi na roztrzaskane szkło. Potem podźwignęłam się na nogi — i pobiegłam niezdarnie, ledwo zdając sobie sprawę z tego, że szlocham jak jakieś dziecko.
   To wszystko było takie surrealistyczne... jak w jakimś dawno temu wyśnionym koszmarze, który przypomina się dopiero po latach, mgliście, ale tym gorzej, że obrazując jedynie związane z nim poczucie strachu. Jakbym znalazła się w środku okropnej wizji podsuniętej mi przez dementora, nie zdając sobie sprawy z tego, że jest fałszywa... Tak, jakbym biegła nie do Fiffie, ale do tego, co już nie było moją siostrą, do skorupy leżącej na skraju lasu w śniegu — i jakbym już teraz wiedziała, że ona nie żyje — choć przecież jeszcze nawet do niej nie dotarłam.
   Byłam już tylko kilka metrów od niej, kiedy dostrzegłam drugą ciemną postać — to musiał być Jake Pattinson. Nie dostrzegłam go z początku, bo trzymał ją za ramiona i mówił coś do niej... dlaczego nie reagowała, dlaczego stała w bezruchu jak kamienny posąg...?
— Caroline Glam...! Słyszysz mnie? Daj znak, że mnie słyszysz...! Słyszysz mnie?! Odezwij się...!
   Ale w tym momencie odepchnęłam Jake'a, ujęłam ramiona mojej siostry i spojrzałam jej w twarz.
   I wtedy zobaczyłam to, czego obawiałam się najbardziej — a jednak, spodziewałam się to zobaczyć.
   Fiffie spoglądała na mnie — ale mnie nie widziała. Jej twarz była nienaturalnie blada, usta posiniałe, a oczy zasnute dziwną mgłą, otwarte szeroko, lecz wpatrzone w nicość. Nie drżała, jakby nie czuła zimna, stała prosto jak struna, a jednak... jednak wyglądała jak martwa...
   Ale nie mogła być martwa! Już bardziej... spetryfikowana...
— FIFFIE!!! — wrzasnęłam i szarpnęłam nią mocno — ale choć zatoczyła się lekko, nawet nie drgnęła jej powieka. Powróciła do poprzedniej pozycji w taki sposób, w jaki uczyniłaby to stułbia, bezmyślnie, mechanicznie, jak elastyczna roślina. Potrząsnęłam nią jeszcze raz, do przodu i do tyłu — ale jej głowa pokiwała się tylko bezwładnie wte i wewte, jak u szmacianej lalki. Krzyknęłam do niej, znów wzywając ją po imieniu — lecz wreszcie dotarło do mnie to, co wiadome było już od początku — moja siostra była zupełnie nieświadoma. Nieświadomie wyszła z Zamku, nieświadomie poszła wprost do Zakazanego Lasu, a teraz stała i gapiła się na coś między drzewami, jakby napotkała na niewidzialną ścianę. Żadne sygnały z rzeczywistego otoczenia w ogóle do niej nie docierały.
   Puściłam ją i cofnęłam się, nie mogąc przestać na nią patrzeć, nie będąc w stanie zrobić niczego innego. Nie mogłam wyzbyć się wrażenia, że wyraz niewidomych oczu Fiffie jest mi znajomy... takie samo spojrzenie miała Brenda, kiedy na szlabanie u Booracka stało się z nią coś dziwnego.
   Bez namysłu złapałam Jake'a za przód bluzy i przyciągnęłam do siebie, tak że nasze twarze znalazły się na tej samej wysokości.
   — Mów, co się stało?! — wyrzuciłam z siebie, nie bacząc na to, że wygląda na wyraźnie przerażonego swoim położeniem. — Kiedy straciła świadomość? Widziałeś, żeby coś brała? Kręcił się ktoś koło niej? Może Boorack Junior?
— Boorack Junior?! — wreszcie wydobył z siebie głos, wytrzeszczając na mnie oczy. — A czego Boorack Junior miałby chcieć od Caroline?!
— Jak mogliście pozwolić jej wyjść z Zamku?! — wrzasnęłam, potrząsając nim, już całkiem straciwszy panowanie nad sobą.
— Jak mogliśmy... co?! — krzyknął, a na jego twarzy odmalowała się złość. — Myślisz, że pytała nas o pozwolenie?! W pewnym momencie zniknęła, zaczęliśmy z Teodorem jej szukać, rozdzieliliśmy się, ja i Matthew wyszliśmy z Wieży, zobaczyliśmy ją przez okno, ja od razu do niej pobiegłem, a Matthew poleciał po ciebie!
   Wyrwał mi bluzę z uścisku, wypuszczając z siebie gniewny obłoczek pary — policzki miał mocno zaczerwienione, trudno stwierdzić, czy z zimna, czy ze złości.
— I nie zatrzymałeś jej?! — wydarłam się na całe gardło. — Pozwoliłeś jej ot tak przeparadować sobie przez całe błonia?! A co byś zrobił, gdyby weszła do lasu?!
— W tej kwestii liczyliśmy raczej na ciebie!
   Przez chwilę tylko patrzeliśmy na siebie, dysząc z wściekłości — i paniki, co wyczytałam z jego rozszerzonych oczu.
— Całkiem odleciała — wyrzucił z siebie, a głos niespodziewanie mu zadrżał. Z nas wszystkich to on był w najlepszej sytuacji — miał na sobie bluzę, na której teraz skrzyżował ręce, aby zatrzymać jak najwięcej ciepła. — Pruła przez śnieg, jakby była pod działaniem Imperiusa. Nie dało się jej zatrzymać... W końcu sama stanęła i teraz z kolei nie da się jej ruszyć z miejsca...!
   W jego głosie wybrzmiała tym razem wyraźnie bezsilna nuta.
   Odwróciłam się z powrotem w stronę Fiffie — wciąż wyglądała zupełnie tak samo, jak posąg. Może tylko oczy otwarte miała trochę szerzej...
— Musimy ją stąd zabrać! — jęknęłam, chwytając ją za rękę — która nie była bezwładna. Nie, była zesztywniała, jak u...
   Jak u trupa.
   Jeszcze raz spojrzałam w twarz Fiffie.
   Strach ma wielkie oczy...
— AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAACHHHHHHH...!!!
   Fiffie wrzasnęła. Nagle, na całe gardło, jakby ktoś przypiekł ją żywym ogniem.
  A był to wrzask tak rozdzierający, że aż ścinający krew w żyłach. Rozwarł jej fioletowe, zmartwiałe usta, sprawił, że oczy nabiegły jej krwią, pochłonął wszystko, każdy dźwięk — odległą muzykę, nawet huki fajerwerków, prześwidrował powietrze, zawibrował w naszych uszach i przewiercił nam głowy, poderwał z koron drzew chmary oszalałych nietoperzy, odbił od ściany lasu i potoczył się po błoniach nietłumiony przez śnieg, nie dający się zagłuszyć ani zatrzymać, przeszywający wszystko, wszędzie. Ja, Jake i Matthew omalże nie poupadaliśmy, zupełnie jakby uderzyła w nas nagle zbijająca z nóg fala powietrza. I wtedy rozległ się ten dźwięk — chrzęst śniegu pod ludzką stopą, kiedy Fiffie zrobiła pierwszy krok w stronę groźnej, leśnej ciemności... ale wciąż krzyczała w niebogłosy, zaciskała powieki, kręciła głową, tak że włosy latały jej na wszystkie strony... szła do przodu, równocześnie opierając się temu całym ciałem, odchylając się do tyłu, jakby ciągnęła ją jakaś niewidzialna siła, wyrywając się jakby z jakichś niematerialnych sideł, a jednak wciąż szła, wciąż zagłębiała się coraz bardziej w Zakazany Las, choć wyła i szlochała jak jeszcze nigdy w życiu, choć przecież widać było, jak bardzo nie chciała tam iść...
   — FIFFIEEEE...! — Ja, Jake i Matthew rzuciliśmy się w jej stronę. Chwyciliśmy ją za ręce i za ramiona, usiłując odciągnąć ją do tyłu, lecz gdy tylko ją dotknęliśmy, zaczęła nam się wyrywać jak oszalały z przerażenia hipogryf.
— NIE... NIE! ZOSTAWCIE MNIE... ZOSTAWCIE...!!!
— FIFFIE! — krzyknął Matthew. — MY CHCEMY... CI POMÓC...
   Ale nie wyglądało na to, by Fiffie nas rozpoznawała — czy w ogóle nas słyszała. Zaczęła walczyć z nami, tocząc wokół przerażonym wzrokiem, zupełnie jakby usiłowała obronić się przed niewidzialnymi potworami. Już po chwili Matthew odskoczył od niej jak oparzony, kiedy rąbnęła go łokciem w szczękę, potem rzuciła się na Jake'a i wyjąc, podrapała mu twarz tak mocno, że aż strużka krwi spłynęła z jego policzka; chwyciłam ją za oba łokcie, odciągając je do tyłu, na co zaczęła kopać i wierzgać nogami, rycząc jak ranione zwierzę tak głośno, że chyba pobudziła wszystkie stworzenia w Zakazanym Lesie. Nie mając już więcej siły, puściłam ją, upadając na ziemię — nie zauważyła tego — nadal walczyła z czymś niewidocznym, wymachiwała rękami i zapierała się nogami — lecz wciąż posuwała się naprzód, wciąż zagłębiała się w dzikiej puszczy, cichej i groźnej, białej jak śmierć, która widocznie wzywała ją do siebie...
   A ja klęczałam na śniegu, dysząc ciężko i próbując przekonać swój umysł, że to co widzę, dzieje się naprawdę.
   Jeszcze nigdy nie widziałam takiego absurdalnego szału zwierzęcego przerażenia, u nikogo. A działo się to z Fiffie, moją siostrą.
   Ktoś pomógł mi wstać ze śniegu. Oparłam się o Matthew, podczas gdy Jake puścił moje ramię. Twarz musiała piec go niemiłosiernie z bólu i mrozu, a jednak bez zawahania podszedł do Fiffie, chwycił ją za ramiona i przycisnął do drzewa, omal nie uderzając jej plecami o twardy stuletni pień. Wciąż wyrywała się, wrzeszczała, co najmniej jakby przywiązywał ją do stosu.
— Fiffie...! FIFFIE! CAROLINE ROSE GLAM!!!
   Zacisnęła oczy, znów zaczęła kręcić głową.
— NIE... PUŚĆ MNIE... PUŚĆ MNIE, ZOSTAW MNIE!!!
— NIE! — krzyknął, nadspodziewanie mocnym, dźwięcznym głosem. — Chyba zwariowałaś jeśli myślisz, że zostawię cię w tym lesie! Wyciągniemy cię stąd, tylko się obudź, do cholery! OBUDŹ SIĘ, SŁYSZYSZ?
   Nie odpowiedziała, tylko wierzgnęła w ostatnim akcie desperacji — z jej ust wydobył się rozpaczliwy jęk.
— Nieeeee... zostawcie mnie, proszę... chcę stąd wyjść...
— I wyjdziesz! — zapewnił ją gorączkowo Jake. — Oboje stąd wyjdziemy! Nie zostaniesz tu. Tylko się uspokój... Może... policz oddechy, bo ja wiem...
— Jake... — To Matthew wydobył z siebie głos. — Przecież ona cię nie słyszy...
   Ale Jake nie zwrócił na niego w ogóle uwagi. Ja sama uniosłam dłoń, nakazując Matthew, aby się zamknął — ze zdumieniem obserwowałam, jak ciało Fiffie powoli się poddaje... Ona go słyszała... naprawdę musiała go słyszeć.
— Słyszy mnie — powiedział Jake, a w jego głosie nagle zabrzmiała nieustraszona pewność. Wciąż trzymał mocno Fiffie, wpatrywał się wprost w jej twarz, czekając.
   I wtedy wszystko umilkło — Caroline zamrugała powiekami i znieruchomiała, a jej wzrok zatrzymał się na Jake'u — spojrzała na niego całkiem przytomnie.
   Na moment zapanowała całkowita cisza, martwa i głucha, zupełnie jakby nic się przed chwilą nie wydarzyło — jakby przez ostatnie dziesięć minut Zakazany Las stał tak niezmiennie, jak przez ostatnie tysiąc lat. Fiffie potoczyła wokół oszołomionym wzrokiem, trochę jakby wyrwała się z jednego koszmaru i obudziła się w jeszcze gorszym — po czym znów jej spojrzenie zatrzymało się na Jake'u.
— Jake...? — zapiszczała cicho jak wystraszona mysz — tonem, którym z pewnością nigdy nie zwracała się do nikogo, a już zwłaszcza do Jake'a Pattinsona. — Co... co ci się stało w twarz? Co my tu robimy...?!
   A potem wydarzyło się coś, co prawie nigdy się nie zdarza — Caroline Rose Glam po prostu się rozpłakała.
   Płakała, kiedy ja, Jake i Matthew objęliśmy ją ramionami. I płakała przez całą drogę do Zamku.

Jake — bohater tego rozdziału.

Dramatycznie... tragicznie.
Jeden, jedyny komunikat.
To już koniec... tych wszystkich ciężkich emocji.
Ostatnio było kilka takich rozdziałów pod rząd, ale wiedzcie, że dbam o Wasze zdrowie psychiczne... i o Wasz odpoczynek również.
Także spokojnie i luzik arbuzik, w przyszłych rozdziałach dam Wam (i sobie) trochę oddechu, no i powróci humor, rzecz jasna.
Czekam na komentarze i życzę miłych wakacji!

Nox/*

~Tita