sobota, 8 listopada 2014

1. Pierwszy dzień szkoły - czyli pierwsze kłopoty

   03. 09. 2012 r. PONIEDZIAŁEK
    Wiele osób ze świata czarodziejów zapewne zdziwiłoby się, gdyby wiedziało o tym, że Pocky Glam po znalezieniu w swoim dormitorium obcego, tajemniczego notesu pod łóżkiem niejakiej Brendy Pussycat, tak po prostu zaczęła w nim pisać. Przecież to może zionąć czarną magią! Przecież nigdy nie można ufać niczemu, jeśli nie wiesz, gdzie jego mózg! Na szczęście Pocky Glam nie musi się tym martwić, skoro jest całkowicie pewna iż Brenda Pussycat  nie posiada mózgu. A więc zgubione przez nią notesy tym bardziej.
   Skąd o tym wiem? Ponieważ Pocky Glam to właśnie ja. Brzmi odkrywczo, wiem, ale cóż, zawsze kiedy zaczyna się pisać dziennik, trzeba zapisywać takie głupoty jak imię, nazwisko, wiek, płeć (jakby ktoś tępy jeszcze się nie domyślił...), adres, hobby, ulubiony kolor, potrawę i blablablabla, dalej pamiętniczek już sam się rozkręca. Aby dopełnić tego rytuału, mogę więc napisać że nazywam się Pauline Mary Glam, mam lat 13, jestem płci żeńskiej, jeśli ktoś miałby jakieś wątpliwości! Mój adres obecnie to Gdzieś w Szkocji, Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, Wieża Ravenclawu, Dormitorium Dziewcząt z kl.3, Drugie Łóżko Od Drzwi. Hobby, ulubiony kolor i tak dalej już sobie daruję.
   I po co to komu? I tak nikt nie będzie tego czytał, chyba że Brendzie udało się jakimś cudem zaczarować ten notesik tak, by zapisywane w nim słowa trafiały bezpośrednio do jej mózgu. Mówiłam jednak, że ona przecież czegoś takiego nie posiada.
   A przecież tak jak ja znajduje się w Ravenclaw! No ale cóż, z Tiarą Przydziału w naszą Ceremonię musiało być widocznie coś nie tak (wnioskuję to po składności jej tamtorocznej piosenki, a raczej wycia na całą Wielką Salę - po tylu tysiącach lat nie dziwię się, że głos Tiary jest tak zdarty jak jej rondo...). Czasami jednak niektórzy ewidentnie nie pasujący do danego domu ludzie, zostają przydzieleni do niego najwyraźniej na takiej samej zasadzie, na jakiej opiekun Hufflepuffu, profesor Longbottom był kiedyś w Gryffindorze, co większość ludzi ze szkoły traktuje już jako legendę, bo nikt nie chce temu wierzyć! I jak tu ufać takiej Tiarze? Przecież nie wiadomo gdzie jest jej mózg!
   A na przykład taka Victoire Weasley, której cała ruda rodzina była w Gryffindorze? Wystarczyło kilka wilowatych genów i już od razu Ravenclaw. Poskutkowało to oczywiście tym, że cała rodzina Weasleyów wywróciła się do góry nogami - bo kto by pomyślał, żeby Victoire, ze swoimi srebrzystymi włosami, ciemno-niebieskimi oczami i ogólnym wyglądem szkolnej piękności - mogłaby być jakaś inteligentna. Ale sądzę, że gdyby została wysłana z nazwiskiem Weasley do Beuxbatons, wszyscy jej krewni równocześnie dostaliby zawału.
   Szkolne stereotypy mają się tak: ślizgoni to podlizywacze (ze względu na ich dawne grzechy względem gryfonów, puchonów, krukonów i w ogóle całego świata); krukoni to kujoni; puchoni to degeneraci społeczni, natomiast tylko dom Gryffindoru jest doskonały, zawsze zdobywa Puchar Domów, Puchar Qudditcha, był w nim Harry Potter, Dumbledore i takie tam pierdoły. Oczywiście te stereotypy nie zawsze się sprawdzają. Wystarczy spojrzeć na zawartość naszego dormitorium.
   Na naszą sypialnię składa się  pięć łóżek, a więc i pięć dziewczyn - niestety nie wiąże się to z pięcioma pełnymi zakresami intelektu. Pod ten zarzut najbardziej podchodzi wspomniana już powyżej Brenda Pussycat - mugolaczka, którą Victoire miała nieszczęście spotkać u Madame Malkin tuż przed rozpoczęciem 1 roku w Hogwarcie. I od tamtej pory jej życie nie zaznało już spokoju. Brenda, wówczas bojąca się dotykać własnej różdżki, która jakimś cudem ją wybrała (uważam to za próbę samobójczą, o ile można rozważać taką możliwość u różdżek) zaczęła tak naprzykrzać się Vice że aż dziwię się, iż Victa do tej pory nie związała jej, nie przytroczyła kamienia do nogi i nie wrzuciła do jeziora na pożarcie wielkiej kałamarnicy. Co tu jeszcze można powiedzieć o Brendzie poza tym, że jest nadzwyczaj nadpobudliwa? To w sumie jedyna cecha, która składa się na cały jej charakter. No, może poza tym, że mnie nie lubi, bo jest zazdrosna o Victoire. Do tego jest posiadaczką krótkich blond włosów, które czesze sobie w kretyńskie odstające kosmyki. Pomyśleć, że jest jedyną mugolaczką poza mną w dormitorium... Konkurencji to zbyt wielkiej nie mam...
   Kompletnym przeciwieństwem Brendy, która na każdym kroku odznacza się ilorazem inteligencji równym tykwobulwie, jest niejaka Julia McDuck, ruda, chuda, koścista, piegowata, okularna i nie mająca własnego życia. Typowy przykład krukonki-kujonki, tylko że nachodzący już bardziej na ostrą psychozę inaczej mówiąc obsesyjne, aberracyjne, fiksacyjne, maniackie, namiętne, paranoiczne, obłędne, psychopatyczne, predylekcyjne kuku na muniu. Oznacza to, że porusza się po szkole wciąż jak rozdrażniony rogogon w kółko od biblioteki do wieży Ravenclawu, od wieży Ravenclawu do biblioteki... Tu nie trzeba być Merlinem, żeby się domyśleć, że Julia nie ma żadnych przyjaciół. No chyba że jej przyjaciółką można nazwać cichutką gryfonkę Paris Lowendby, służącą Julii bardziej jako "ruchoma półka na książki", kiedy Julia jest już tak nimi obładowana, że można by ją pomylić z Wieżą Astronomiczną. Albo może stara pani Pince...
    Trzecim egzemplarzem krukonki, jakie prezentuje nasze dormitorium jest cicha i spokojna Lisa Ackerley. W sumie niczym nie wyróżniająca się, (kiedyś gruba, ale schudła), mogłaby uchodzić za coś w rodzaju nieoszlifowanego diamentu, gdyby w ogóle przejawiała choćby cień jakichś nadprzeciętnych zdolności. Jednakże Lisa jest chyba zbyt nieśmiała, wycofana i zakompleksiona, by choć trochę uchylić rąbka tajemnicy swojego przydzielenia do Ravenclaw. Do tego wygląda jak azjatka, niestety jednak zamiast to wykorzystywać do jakiegoś choćby orientalnego stylu, ona ubiera się w mugolskim lumpeksie. Na szczęście poza weekendami nosimy szkolne szaty, więc nie musimy na to patrzeć... Szczególnie Victoire, która jako wila jest szczególnie przewrażliwiona na takie rzeczy, jak "za długie sznurówki", albo "paproszek na sweterku".
   No właśnie, Victoire. Pozwól zionący czarną magią notesie Brendy, że nie będę opisywać jej wyglądu zewnętrznego, bo jeszcze zrobię się zazdrosna. A więc cóż innego można o niej napisać. Na pierwszy rzut oka paradująca po korytarzu z tak podniesioną głową, że raczej czuję się jak psiaczek drepczący za nią po autograf. Oczywiście przez to pierwsze wrażenie prawie wszystkie dziewczyny ze szkoły mają ją za wredną sukę Puszka, za to cała męska część uczniów po prostu za nią szaleje. Można więc powiedzieć, że Victoire jest tak samo popularna w pozytywny jak i negatywny sposób - ale oczywiście jako wila jest ponad to.
  Muszę jednak dodać, że przy bliższym poznaniu przypomina bardziej milusiego pufka pigmejskiego. Jest miła dla wszystkich. I to tak wszystkich, wszystkich. Dla dziewczyn które ewidentnie ją obmawiają i podkładają zdechłe nietoperze, dla Filcha, dla Pani Norris... Poza tym, charakteryzuje się przeplataniem swoich wypowiedzi francuskimi słówkami, ot tak z przyzwyczajenia, kieszeniami wypchanymi gadżetami Magicznych Dowcipów Weasleyów, a także tym, że do Hogwartu przyjeżdża zawsze z miliardem muszelek, kamyczków, perełek i innych takich, z których potem przez cały rok ściuboli te swoje wisiorki. Chyba od 1.kl dyndają jej w uszach nieodłączne kolczyki-muszelki.
   A więc pozostaję już tylko ja.
   I tu akurat mam chyba najmniej do napisania. Pocky Glam, mugolaczka, najniższa na 3 roku, z najdłuższymi włosami, przez to wyglądająca jak mała kupka siana i chyba najbardziej przeciętna. Przyjaźniąca się z Victoire i przez to traktowana przez innych jakby była raczej jej cziłałą. Posiadająca starszą siostrę Veronicę znaną jako Nickie, należącą do Paczki Puchonów z 5.kl, o której można by pisać więcej niż o wyglądzie Victoire ze wszystkimi szczegółami; oraz młodszą siostrę Caroline zwaną Fiffy, która wczoraj na Ceremonii Przydziału również trafiła do Ravenclawu razem z mniejszą kopią Victoire, czyli Dominique Weasley (ich rodzina - kolejny zawał).
   A dzisiaj był pierwszy dzień lekcji.
   Całe dormitorium obudziły jak zwykle wrzaski Brendy i ciskanie przez nią poduszkami w Bogu ducha winnych ludzi:
- Wstawać, wstawać!! Dzisiaj pierwszy dzień!! Pospieszcie się, śniadanie będzie już za trzy godziny!!!
   Ktoś gwałtownie rozsunął kotary mojego łóżka zrywając je chyba do połowy, po czym coś ciężkiego wskoczyło wprost na moją głowę, którą na szczęście zakryłam poduszką, gdy tylko obudziło mnie to wycie. Próbowałam powiedzieć Brendzie, żeby zeszła z mojej głowy, bo inaczej z pewnością w krótkim czasie uszkodzi moją biedną czaszkę, niestety było to niemożliwe - w końcu jednak sama ze mnie zeskoczyła i po odgłosach, które w chwilę później wydobyły się z sąsiedniego łóżka wywnioskowałam, że zaatakowała kogoś innego w ten sam sposób. Oszołomiona, ostrożnie usiadłam na swoim posłaniu, na wszelki wypadek wciąż osłaniając głowę poduszką. Brenda skakała po całym dormitorium całkowicie rozbudzona i gotowa do akcji.
   - Breeeendaaaaa... - doszedł zbolały jęk gdzieś spod kołdry, pod którą chowała się Vika. - Jest piąta rano...
- No to co?! - Brenda wciąż podrygiwała w miejscu. - Musimy się pospieszyć, dzisiaj dostaniemy plan zajęć, może będą nowe przedmioty, nie uważacie, że to ekscytujące, bo ja już nie mogę wytrzymać tych emocji...! - To wszystko jak zwykle powiedziała bardzo szybko.
- Brenda, ogarnij słowotok, bo ci się szczęka obluzuje... - wymamrotałam zaspanym głosem, ale przerwała mi Julia z centaurzą wściekłością:
- Dlaczego obudziłaś nas o piątej rano?! Nie wiesz jak niewyspanie fatalnie wpływa na koncentrację w ciągu dnia?!
   Już nic nie mówiąc, padłam z powrotem na łóżko prosto na twarz. Brenda i Julia, oczywiście jak to mają w zwyczaju, zaczęły się kłócić.
- C-co się dzieeeejeee... - ziewnęła Lisa, która dopiero teraz obudziła się ze swojego twardego snu.
- To co zwykle - powiedziałam stłumionym głosem, wciąż leżąc twarzą na swoim łóżku. - Nic szczególnego...
  W końcu jednak ja i Vi zmiarkowałyśmy, że przy krzykach Brendy i Julii w żaden sposób nie zdołamy ponownie zasnąć. Umyłyśmy się więc, ubrałyśmy, ostatnimi poprawkami przywróciłyśmy się do ogólnego stanu używalności, po czym stwierdziwszy, że do śniadania jeszcze dwie godziny, zeszłyśmy do pokoju wspólnego Ravenclawu - w tym czasie Brenda i Julia wrzeszczały na siebie po środku sypialni stojąc cały czas w piżamach, biedna Lisa zakrywszy się kołdrą po uszy próbowała zasnąć, pobudziły się inne dziewczyny z innych klas, jak dziewczyny to i również chłopcy, no i tak jak zwykle zaczął się dzień w domu Ravenclaw.
  W końcu wszyscy zeszli do Wielkiej Sali, której sklepienie było tego ranka pogodnego koloru błękitnego kryształka lodu. Przy stole Slytherinu panoszyła się Gigi Bulstrode - odpowiednik mugolskiego szkolnego plastika, z tą różnicą, że posiada patyczek ozdobiony różowymi brylancikami, zdolny do wypryszczenia twarzy potencjalnego wroga. Oczywiście otaczała ją jej banda, usłużnie podsuwająca jej półmiski, z których rzecz jasna nic nie brała, no bo przecież jest na obowiązkowej diecie. Przy stole Hufflepuffu Nickie siedziała razem ze swoim chłopakiem, Seanem Lariesonem, w towarzystwie ich paczki. Trochę dalej od nich chichotały puchonki z naszej klasy - trzy przyjaciółeczki Orellia, Esme i Claudia, w asyście Puchona Kevina, zwanego tak przez wszystkich jako że był jedynym chłopakiem z Hufflepuffu na naszym roku (całe dormitorium dla siebie, w sumie to mu nawet zazdroszczę, po tym co u nas jest co rano...). Przy stole Gryffindoru Sandra Kench, przyjaciółka Brendy Pussycat, lepiła się do niejakiego Petera Caldwella. Ja rozglądałam się za Tedem Lupinem, niestety było to trochę bezsensowne, skoro prawie nigdy nie wiadomo, czy przypadkiem nie zmienił sobie koloru włosów.
   Profesor Flitwick rozdawał plany lekcji wzdłuż stołu krukonów.
- Spójrz, co mamy pierwsze - Victoire podsunęła mi plan lekcji pod nos, zasłaniając mi stół gryfonów. - Opieka nad magicznymi stworzeniami! Z Hagridem! Ale jeszcze godzinę po śniadaniu mamy wolną...
- No tak. Może w końcu się dowiemy czym mamy karmić swoje gryzące książki... Bo chyba nie swoimi palcami - pokazałam jej plaster na palcu, który musiałam założyć po tym, jak próbowałam spakować Potworną Księgę Potworów do kufra przed wyjazdem.
   Victoire jednak nie odpowiedziała, ponieważ podeszła do nas Dominique razem z Fiffy.
- Ten stary, zdziadziały, mały karzełek to opiekun naszego domu? - spytała Domie z tępym wyrazem twarzy.
- Mały, zdziadziały?! Karzełek?! - w tym momencie poczułam się osobiście obrażona, bądź co bądź należałam do karlej warstwy społecznej, postanowiłam więc jej bronić. - To wielki czarodziej. Żebyś ty widziała jak on widowiskowo potrafi zeskoczyć z góry książek na lekcji.
   Fiffy zachichotała mimowolnie.
- Mon Dieu! - Dominique raptownie usiadła obok swojej siostry. - Wiesz jakie okropne dziewczyny są w naszym dormitorium? Są straszne. Katastrofalne. Koszmarne. Fatalne. Nieznośne. Beznadziejne.
- Nie no, Lucy jeszcze nie jest taka zła - stwierdziła Fiffy, przysiadając na ławce koło mnie.
- Nie, nie jest zła. Bo to mysza. Ale ta Nannah! Panoszy się, jakby cały Zamek był jej pałacem.
- Bądź co bądź, to ten Zamek jest jej pałacem - zauważyłam. - Tyle że dzieli go razem z miliardem innych uczniaków.
- Ale i tak, najgorsza jest... - tu Dominique urwała, po czym zrobiła minę jakby jej się zbierało na wymioty.
- Bacy Phellps - dokończyła Fiffy, ze zgrozą patrząc gdzieś ponad moją głową.
   Odwróciłam się.
   Tuż za mną stała dziewczynka rozmiarów młodego słonia. Na głowie miała zawiązaną ogromną różową kokardę,  a na jej wielkiej świńskiej twarzy rozlewał się jak syrop malinowy lepki od skrytej złośliwości wyraz.
   - Czecho-Lecho! - po jej głosie od razu poznałam, że nie ma nawet mikroskopijnej szansy na to, bym kiedykolwiek ją choć odrobinkę polubiła. - Macie tu kurczaka wędzonego??
   Domie i Fiffy spojrzały po sobie znacząco.
- Beznadziejna ta wielka stołówa! - wychrumkało obrażonym tonem to świnio-podobne-monstrum, nie doczekawszy się od nas żadnej innej reakcji poza wytrzeszczeniem oczu. - Niby tyle żarcia, a nie ma tu nawet moich ulubionych przekąsek! - po czym sobie poszła.
   - Ona jest... jest... - przez chwilę zabrakło mi słów. - ...jakaś skonfundowana!
- No wiesz co Pocky, nawet jej nie znasz - Victoire jak gdyby nigdy nic zabrała się za grzanki.
- Mówię o Tiarze Przydziału! - wybuchłam. - Co to w ogóle miało być? To jest Ravenclaw, tutaj lampa wiedzy płonie!
- To wszystko sprawia, że jeszcze bardziej żałuję, że nie jestem w Gryffindorze - powiedziała ponuro Di.
- Naprawdę żałujesz, że nie jesteś w Gryffindorze? - Victoire aż przestała jeść.
- A ty nie żałowałaś? Rodzice pełni wyrzutu, cała rodzina zawiedziona, ty na  skraju wydziedziczenia... - ciągnęła Dominique coraz to dramatyczniejszym tonem.- Idziesz rano na śniadanie a tu wyjec i sowa, która oczywiście robi ci na głowę... Nawet durny rodzinny ptak okazuje ci swoje rozczarowanie... Wracasz do domu na Święta, a tu w drzwiach matka z tasakiem i ojciec z zaczarowaną gofrownicą od dziadka, młodszy brat przebrany za śmierciożercę, obrzucający cię klątwami z Baśni barda Beedle'a, wymachujący badylem z drzewnego konara...  - W tym momencie tragizm tych wizji na chwilę odebrał jej głos. Nagle przez jej twarz przebiegł kąśliwy uśmieszek - Poza tym, nie trafiłaś do tego samego domu co Teddy.
   Victoire tylko wzruszyła ramionami, ale już się nie odezwała. Dominique z triumfem nakłuła na widelec kawałek jajka sadzonego.
- Ha, zgasiłam cię!
- Moje gratulacje - rzuciła beznamiętnie Viki. - Z tego co mówisz, powinnam chyba z rozpaczy wypatroszyć sobie mięsień sercowy, zrobić z tego koktajl, wypłakać gałki oczne i wygotować w łzawym wrzątku na jajka na miękko...
- Błagam, ja jem! - przerwałam jej.
- Gdybyś była w Gryffindorze, miałabyś Puchar Domów co rok i 100 punktów co tydzień - powiedziała Fiffy do Di. - Nie mówiąc już o quidditchu.
- Chciałabym grać w quidditcha - Dominique zatrzymała widelec z jajkiem w połowie drogi do ust i zrobiła taką rozmarzoną minę, że brakowało tu tylko kwiatków, tęczy i jednorożców - Walić we wszystkich tłuczkami we wszystkie strony...
- Dominique... Powstrzymaj tę swoją chorą fantazję, dobrze? - westchnęła Victa, jakby przed chwilą sama nie wspominała czegoś o wypatroszeniu serca i gałek ocznych.
- Ciekawe jak wygląda miazga na twarzy.
- Dominique!
- A na twarzy gryfona... - Di rozkręcała się coraz bardziej.
- Gryfoni to bufoni! - stwierdziłam oczywistą oczywistość.
- Dzięki, Pocky - rozległ się głos tuż za moimi plecami.
   Był to oczywiście nie kto inny tylko Teddy Lupin, dzisiaj marchewkowo rudy (możliwe że po to by zaakcentować w ten sposób kolejną porażkę Weasleyów jeśli chodzi o Ceremonię Przydziału, hahaha...).
- Aaaaaaa, Teddy - powiedziałam szybko się uśmiechając. - Jak miło cię widzieć! Może soczku? Grzaneczek? Z keczupem?
- ...na twarzy? - szepnęła szybko Domie.
- Tsaaaaaa... Pozwólcie, że opuszczę na to kurtynę milczenia.
   - Pragnę tylko zauważyć - wtrąciła Vika, wciąż nie odwracając głowy od talerza - że przy stole gryfonów również są grzanki.
- Ale odkrywcze - prychnęła Domie. - Brawo Merlinie. Tylko że u nich grzanki nie mają super ekstra mocnych dodatków.
   Vika powoli przestała żuć swoją grzankę.
- Że co...?
- A nic, nic, smacznego.
- Za pięć minut lekcje... - zauważyła nieśmiało Fiffy, która cały czas gapiła się na Teda jakimś dziwnym wzrokiem (pewnie zastanawiała się, co się stało z jego zieloną czupryną, którą miał jeszcze wczoraj w pociągu, hyhy).
- No to chodźmy! - Di energicznie zerwała się z miejsca. - Nie możemy się spóźnić na sam początek szkoły!
I pobiegła do drzwi, ciągnąc za sobą Fiffy, mówiącą coś w stylu:
- No, skoro mamy tu spędzić jeszcze 7 lat...
   Sięgnęłam przez stół po słoiczek dżemu z wiśniogron.
- Co macie pierwsze? - nie czekając na odpowiedź, Teddy wyjął mi z rąk plan, który wcześniej podała mi Vi. - Aaaa. Widzę że gumochłony...
- Jak to: gumochłony? - Viki znowu przestała przeżuwać. - A nie hipogryfy?
- No cóż... Program nauczania Hagrida już dawno zaniechał hipogryfów... Wiecie: trauma z jego pierwszej lekcji. Hagrid od tego czasu ma skrzywioną psychikę na ich punkcie - Teddy nieznacznie uniósł brwi.
- Może to dobrze - wtrąciłam. - Z nazwy brzmi jak jakieś... skrzyżowanie gryfa z hipopotamem.
   Teddy i Victoire parsknęli śmiechem.
- No... co? - spytałam, spłoszona.
Zignorowali mnie, dalej śmiejąc się jak idioci.
- No dobra, ja idę, OPCM mnie wzywa... - oznajmił Teddy wciąż wyraźnie rozbawiony. - Powodzenia na opiece... Chociaż Pocky chyba nie będzie miała na niej problemów, skoro wymyśla takie krzyżówki... Swoją drogą zazdroszczę wyobraźni.
- Dziękuję. Moją następną krzyżówką będziesz ty laboratoryjnie wymieszany z odchodami bahanek.
- Eheeeem, coś jeszcze?
- Tak! - spojrzałam na niego wzrokiem psychopatki. - Zjadłabym budyń...
- Jadłaś grzanki Pocky? - ni stąd ni zowąd zainteresowała się Victoire. - Może to te ekstra mocne dodatki?
- Coś sugerujesz? Po prostu mam ochotę na budyń. - spojrzałam uporczywie na swój talerz. - Ta Bacy ma rację. Nie ma tu nawet moich ulubionych przekąsek.
- Ahaa...? Nieważne... - Victoire wstała od stołu. - Chodźmy, wszyscy już wychodzą.
    I tak oto skończyło się śniadanie a zaczęła się nasza błoga godzina wolnego, spędzona na szkolnych błoniach. Podoba mi się taki początek szkoły...
   A potem poszłyśmy na opiekę nad magicznymi stworzeniami. Hagrid czekał już na nas przed swoją chatą, odziany w ten swój ogromny płaszcz z jakichś kretów.
  - Ruszać się, młodziaki! - zawołał na nasz widok, klaszcząc swoimi dłońmi wielkości pokryw na śmietniki  (takie malownicze porównanie od J.K.Rowling...) - Mam dla was dzisiaj coś super! Zaraz wywalicie gały, niech skonam! Są już wszyscy? No to dobra, idziemy!
   Zaczęliśmy iść za Hagridem kawałek wzdłuż lasu, przez ten czas cała klasa gapiła się na niego jak na potrąconego tłuczkiem i my z Victą również, ponieważ wolałyśmy już sto tysięcy razy napić się Szkiele-Wzro, niż wejść do Zakazanego Lasu. Hagrid jednak ominął zalesiony skraj, prowadząc nas do czegoś, co wyglądało jak padok dla koni.
- Oooooooooo! - powiedziała Orellia Craig z Hufflepuffu, a jej przyjaciółeczki Claudia i Esme od razu jej zawtórowały. - To na pewno będą jednorożce, awwwwww, już uwielbiam ten przedmiot!
   W tym jednak momencie zobaczyły zawartość padoku i natychmiast odskoczyły z takimi minami, jakby ktoś je opryskał męskim dezodorantem.
   A więc jednak hipogryfy! No cóż, nie mogę napisać, by przypominały moją jakże genialną wizję skrzyżowania gryfa i hipopotama. A ja się dziwiłam, dlaczego Ted i Victoire tak się ze mnie śmiali... Chociaż w sumie hipogryf jest jakby krzyżówką konia i wielkiego ptaka, więc może nie byłam aż taka daleka od prawdy... Ale gdzie koniowi do hipopotama?! No i jak zwykle wyszłam na bezmózga!
   - Łooooooo - ten odgłos podziwu wydał z siebie Puchon Kevin, który wybałuszał gały, jakby wewnątrz padoku przechadzały się co najmniej gwiazdy playboya. - Można podejść bliżej?
- NIE! - Hagrid wydarł się tak głośno, że aż ptaki poderwały się z drzew w lesie za nami. - Nienienienienienie, nie wolno, skąd, jeden uczeń już miał kiedyś tego, znaczy, to by mogło być niebezpieczne, nom. Pootwirajcie książki na stronie... - urwał i rozejrzał się po klasie, która teraz lampiła się na niego jeszcze bardziej wytrzeszczając oczodoły niż to było możliwe.
   - No... więc... tego... - Hagrid jakby się speszył. - Powiedziałem co nie tak...? Nu, pootwirajcie podręczniki!
   Wszyscy drgnęli i zaczęli wygrzebywać swoje Potworne Księgi Potworów pozwiązywane grubymi paskami, skrępowane sznurami, posklejane taśmami, pospinane spinaczami, pościskane klamrami, spętane łańcuchami... No dobra, bez przesady, ale cóż, skoro te książki naprawdę są krwiożercze, wiem co mówię... Po wyjęciu ksiąg, klasa ponownie zadarła głowy i spojrzała na Hagrida wyczekująco.
   Hagrid westchnął z wyraźnym znużeniem.
- Cholibka, jak zawsze te same problemy... Dlaczego dzisiejsze młodziaki nie umią otwirać książek?!
- Od wtedy, kiedy otworzenie książki oznacza odgryzienie głowy - powiedział ktoś z tyłu.
   Cała klasa odpowiedziała nerwowym chichotem.
- Ta książka chciała mi odgryźć ręce! - zawołała Orellia prawie że z płaczem, a jej przyjaciółeczki pokiwały gorliwie głowami. - I cały manicure musiałam zaczynać od nowa!
   Hagrid tylko rzucił jej niedowierzające spojrzenie, po czym podzielił się nim również z resztą klasy.
- Nigdy nie głaszczecie książek?
- A co, trzeba je pogłaskać? - zdziwiła się Orellia, najwyraźniej zaszokowana tym, że krwiożerczą księgę tratującą jej misterny manicure wystarczy pogłaskać, żeby zaczęła się zachowywać jak milusie domowe zwierzątko.
- Oczywiście! - obruszył się Hagrid, jakby to było oczywiste, po czym odebrał jej książkę związaną mocną szeroką różową wstążką jak prezent, odwiązał ją, o mały włos uniknął ugryzienia w twarz przez agresywne okładki, aż w końcu pogładził grzbiet Potwornej Księgi Potworów swoim wielkim paluchem. W tym momencie podręcznik do opieki nad magicznymi stworzeniami zadrżał, otworzył się i ostatecznie zdechł, znaczy się znieruchomiał na jego olbrzymiej dłoni.
   - No i po krzyku. Śmiszne, co nie? - z zadowoleniem przyglądał się uczniakom, którzy ostrożnie zdzierali z książek co tam na nich mieli i głaskali je, a one mruczały zbiorowo jak zadowolone kociaczki. - No to jak książki macie pootwirane, no to... Tego... - odchrząknął uroczyście, po czym zamaszystym gestem ogromnej łapy wskazał na zawartość padoku - To są właśnie hipogryfy.
   Jedno z dziwacznych stworzeń majestatycznie nastroszyło skrzydła, inne łypnęło żółtymi oczami, po czym mlasnęło błyszczącym dziobem. Orellia i jej przyjaciółeczki równocześnie przełknęły ślinę, natomiast Puchonowi Kevinowi oczy wciąż świeciły się jak żaróweczki.
- Można podejść?
Hagrid natychmiast zatarasował mu drogę swoim wielkim brzuchem, z przerażoną miną. Po chwili groźnie nastroszył brwi.
- Uwaga, słuchać uważnie instrukcji i wbić ją sobie do łepetyny! Hipogryfy są cholernie honorne, a to znaczy, że tylko łypniecie wilkiem w ich kierunku, a już pożegnacie się ze swoją głową. To pirsza rzecz. Druga: Trzeba czekać na pirszy ruch hipogryfa, więc STAĆ MI TU TERAZ NA BACZNOŚĆ I ANI MI MRUGNĄĆ! - Klasa natychmiast wyrównała szyki, jak najszybciej, żeby hipogryfy przypadkiem nie zdążyły się na nich rzucić. - No. Trzecia rzecz: Jak się podchodzi do hipogryfa, trzeba się ukłonić i czekać jak się odkłoni. Ale my nie będziemy tego robić, bo to zbyt niebezpieczne, poza tym po waszych gębach widzę, że na pewno nie wzbudzicie ich zaufania, nieszczęście murowane, a nie chcemy chyba żadnych wypadków śmirtelnych. Trza więc zastosować pewne środki bezpieczeństwa. Co najmniej TRZY METRY OD TEGO PADOKU! - Klasa ponownie jak najprędzej wycofała się na wskazaną odległość, tyłem, aby nie zniszczyć uprzedniego szyku. - No. Ja będę wszystko sam demonstrował. Mnie one lubieją, więc nie ma ryzyka - rzekł Hagrid ważnym tonem. - A wy stójcie i... eeeee... róbcie notatki, czy co tam.
   Trzy puchonki natychmiast gorliwie pokiwały głowami. Nawet Puchon Kevin wyglądał na wystraszonego, mimo że wcześniej tak się podniecał. Lisa Ackerley, jedyna dziewczyna z Ravenclaw oprócz nas, która zapisała się na ONMS, wyglądała na bardziej zaabsorbowaną swoją włochatą mruczącą książką, niż niebezpieczeństwem grożącym jej ze strony krwiożerczych hipogryfów. Jedynie gruby Ivo Rogers toczył po wystrachanej klasie głupkowatym wzrokiem, jakby miał wywalone na wszystko, ale on jest po prostu człowiekiem - rośliną, także do jego braku objawów jakichkolwiek emocji nie należy przywiązywać zbyt wielkiej wagi.
    Tak więc Hagrid jednym krokiem przelazł przez ogrodzenie, a klasa skwapliwie zajęła się "notatkami, czy czymś tam". Ja cały czas patrzyłam szeroko otwartymi oczami na Hagrida, lecz bynajmniej nie z powodu obawy krwawej śmierci zadanej przez hipogryfy. Już bardziej z niedowierzania dla jego "środków ostrożności" i ogólnego zaskoczenia jego znajomością takiego pojęcia jak... bezpieczeństwo?!
   - O co chodzi z tymi hipogryfami? - zapytałam Victoire, która jak wiadomo, w wielu czarodziejskich sprawach ma większe obeznanie ode mnie.
- W jakim sensie?
- W takim sensie, że Hagrid zachowuje się tak, jakby zionęły petardami.
Victoire poskubała futerko na okładce swojej księgi w zadumie.
- No wiesz... Moim zdaniem, to Hagrid bardziej niż o nas, boi się o te hipogryfy. Wiesz, ta trauma z jego pierwszej lekcji.
   No tak, to już wydawało się być bardziej prawdopodobne.
   A wieczorem stało się coś, o czym kategorycznie nie mogę pisać, jeżeli ten zionący czarną magią notes Brendy zaprowadza zapisaną w nim treść wprost do jej mózgu. Ale przecież ona nie ma mózgu jak już wielokrotnie o tym mówiłam, także napiszę!
   Wyszłyśmy z Fiffy i Domie na szkolne błonia, opędziwszy się wcześniej od naszej drogiej nadpobudliwej koleżanki z dormitorium (patrz ------> Brenda), która naturalnie chciała towarzyszyć Viki.
   Fiffy szła z rękoma założonymi na karku, cała emanując wewnętrznym zadowoleniem.
- Jak to dobrze urwać się z mugolskiej szkoły, do takiej - na głowie położyła sobie nowo zakupionego pufka pigmejskiego, co śmiesznie kontrastowało z jej uroczystym wyrazem twarzy, towarzyszącemu temu stwierdzeniu.
- Tsaaaa, święte słowa... - zgodziła się Dominique, jednak sprawiając wrażenie jakby myślała zupełnie o czymś innym. - Dzisiaj już czternastu chłopaków mi się przedstawiało...
- Aha? Pamiętasz jak nazywał się chociaż jeden z nich? - zapytała Fiffy takim tonem, jakby prysło całe jej zadowolenie.
- Eeee, no nie. Jak miałam zapamiętać, skoro przelatywali w ciągu dnia jeden po drugim? - obruszyła się Domie, próbując utrzymać swojego małego szarego kotka z oczami jak zielone diody, który wciąż jej się wyrywał.
- Przyzwyczaisz się... - zaczęła Victa do swojej siostry, ale zamilkła na widok min mojej i Fiffy.
   Zaczęłyśmy iść skrajem Zakazanego Lasu, zostawiając w tyle chatkę gajowego.
- Mrukot, przestań drapać tymi pazurami, mały psychopato! - łajała kota Di. - Powinieneś obciąć paznokcie. Mamusia już ci zrobi manicure, że popamiętasz ty futrzany terrorysto! - w tym momencie Mrukot wyskoczył z jej rąk i pomknął susami pomiędzy drzewa. - Mrukot!
   Ale Mrukot zniknął już gdzieś w listnej kniei. Dominique natychmiast rzuciła się w pogoń, jednakże nie miała wiele szczęścia - zanim jeszcze zdążyła nam zniknąć z oczu, potknęła się i wpadła w jakieś krzaki.
- Cholera. - wstała i otrzepała się z pozostałości runa leśnego, po czym odwróciła się i nie zwracając uwagi na nasze krzyki pobiegła dalej.
- Dominique...! - zawołała Victoire za swoją siostrą znikającą w buszu - Wracaj, zapomniałaś, że to Zakazany Las?!
- Zakazany? - zdziwiła się Fiffy.
Odwróciłyśmy się do niej, patrząc z niedowierzaniem.
- Nie mów że... Nie słuchałyście przemówienia McGonagalli?!
- Emmm, no... - Fiffy się zmieszała. - Może nie usłyszałyśmy akurat tego... A dlaczego niby ten las jest Zakazany?
Victoire wyglądała teraz na kompletnie załamaną i ja pewnie musiałam wyglądać tak samo. Fiffy najwyraźniej wystarczyło to, aby odgadnąć odpowiedź.
- To... może poczekajmy na nią? Może zaraz wyjdzie...?
- Zaraz wyjdzie...  - spojrzałam w stronę, gdzie po Di nie zostało nawet echo. - To jest Zakazany Las! Tak szybko chyba się z niego nie wyjdzie.
- No to skoro o tym wiedziałyście, to czemu jej nie powstrzymałyście?!
- Bo nie wiedziałyśmy, że ona o tym nie wie! Skąd miałyśmy wiedzieć, że pobiegnie dalej w głąb lasu?
- Odnajdźmy ją, zanim całkiem się tam zgubi! - zakomenderowała Victoire.
- To może... poprośmy o pomoc Hagrida? - zaproponowałam.
- Nie wiadomo, gdzie może teraz być - zauważyła Fiffy. - W jego chacie jest zgaszone światło...
- No to chodźmy zanim Domie całkiem zapuści się w tej dziczy! - krzyknęła Victa.
   Lecz po Dominique patrząc w głąb Zakazanego Lasu nie było już ani śladu.

C.D.N.


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

 A więc to już koniec mojej pierwszej notki! :D Był to wprowadzający rozdział, bo zajęty trochę przez opis niektórych postaci, liczę jednak na to, że gdy już bardziej zapoznacie się z bohaterami, to i notki staną się płynniejsze i ciekawsze ;) Poza tym oczywiście mam nadzieję, że Wam się podobało i zapraszam do komentowania i dalszego czytania. W kolejnym wpisie: Czy Brenda odkryje brak notesu, bądź swojego mózgu? Czy Hagrid dosiądzie hipogryfa? Czy Ted Lupin zostanie skrzyżowany z bahankami? Gdzie jest Dominique? Gdzie jest Mrukot? Gdzie Victoire, Pocky i Fiffy właściwie są i kogo oraz co znajdują? Do następnej notki! ^///^

~ Tita Pocky