Coś miękkiego
dotykało mojej twarzy.
Czemu wszędzie jest
tak czerwono? Logicznym wydaje się być fakt, że las jest przecież zielony… a
przynajmniej zwykły las, bo w tym nie ma nic poza ciemnością.
No nie wiem, może
masz zamknięte oczy, a słońce świeci ci prosto w twarz?
Ale… przecież w
Zakazanym Lesie nie ma słońca!
Sen,
czy nie sen...?
Z
trudem uchyliłam powieki, po czym od razu przymrużyłam je, rażona oślepiającym
snopem światła, wpadającego przez okno dormitorium.
No nie.
To chyba jednak sen.
Na
pewno śpię teraz w jakiejś leśnej norze, leżąc głową na skunksie albo innym
niuchaczu i śni mi się, że jestem w swoim mięciutkim łóżeczku w wieży
Ravenclawu. Ale to przecież nieprawda!
— No
nareszcie!
Aż
podskoczyłam na łóżku, po czym błyskawicznie cisnęłam poduszką w źródło głosu.
— Aaaaa…!
Spod
poduszki wyłoniła się czerwona twarz mojej młodszej siostry.
— I to ma być
powitanie?! – wyrzuciła z siebie ze złością. – Nie jesteś w lesie, nie musisz
zabijać wszystkiego, co wyda z siebie dźwięk!
Fiffie!
Albo
raczej senne widziadło, które tylko wygląda i zachowuje się jak Fiffie.
Zabrałam z powrotem swoją poduszkę i zamaszystym gestem przykryłam nią sobie
głowę.
— Zostaw mnie! –
wyjęczałam stłumionym głosem. – Nie podoba ci się, że przeżyłam całą noc w
lesie? Chcesz mnie dobić?
Fiffie
tylko przysiadła na moim łóżku.
— Przynajmniej nie
muszę się martwić, że na zawsze utraciłaś zdolności koordynacji ruchowej –
odetchnęła, jakby naprawdę odczuła ulgę. – A to dowodzi, że jednak żyjesz…
Żyję!
Rzeczywiście.
Wciąż
oddycham, nic mnie nie boli, a na dodatek leżę we własnym łóżku w swoim
dormitorium. Jak to wszystko jest możliwe…?
Sen,
czy do cholery nie sen?
— Już myślałam, że
serio zdechłaś – ciągnęła niefrasobliwie rzeczowym tonem. – Spałaś chyba przez
kilka dni…
Kilka
dni…?!
Przez
chwilę mrugałam tylko ze zdumienia ledwo co rozklejonymi powiekami.
Fiffie
wpatrywała się we mnie uważnie, a słoneczne światło okalało jej włosy, czyniąc
z nich świetlistą aureolę wokół twarzy. Była tak realna, że musiałam uświadomić
sobie w końcu, że należy do rzeczywistości, czułam się jednak tak, jakbym nie
widziała jej przez całe wieki i przez to z trudem ją rozpoznawała, co
sprawiało, że wyglądała równocześnie tak nowo, jak i znajomo – a teraz
siedziała na brzegu mojego łóżka i była – jak żywa! Znów była tu ze mną!
Rozejrzałam się po sypialni i mój wzrok napotkał na puste posłanie obok mojego.
— A co
z Vi i Tedem? – zapytałam.
Fiffie
zrobiła kwaśną minę.
— Ted siedzi w Wieży
Gryffindoru i kryje się przed światem, a Victoire… pałęta się chyba po błoniach
z tego co wiem…
Cóż,
chyba żadna z tych informacji szczególnie mnie nie zadziwiła…
— Więc tylko ja
spałam tak długo?
Dopiero po wypowiedzeniu tego na głos,
odczułam lekkie zażenowanie własnym pytaniem. Fiffie jednak zdawała się tego
nie zauważać, choć skrzywiła się lekko nim udzieliła odpowiedzi.
— Tedowi dokuczała
ta rana, a Victa miała jakieś koszmary. Chcieliśmy jej dać trochę Eliksiru
Słodkiego Snu, ale odmówiła.
Pokiwałam tylko głową w lekkim zamyśleniu.
Oczywiście, że Vi nie mogła spać, skoro Teddy nie mógł, tylko czemu ja nie
miałam złych snów…? Cóż, mój sen chyba i bez eliksiru był zbyt twardy na
koszmary.
— Oczywiście
Dominique staje na głowie, żeby przywrócić ich do życia – kontynuowała Fiffie –
ale moim zdaniem to nie ma sensu. Ted nie powinien pokazywać się nigdzie w
swoim stanie, a Victa w końcu sama odżyje…
— Kiedy zasnęłam? –
przerwałam jej.
Za nic
nie mogłam sobie przypomnieć, w jaki sposób znalazłam się w swoim łóżku.
Fiffie
zastanowiła się przez moment.
— Jak już
wróciliśmy… Padłaś, jak Vi skończyła opatrywać Teda, więc ja i Di jakoś
przydźwigałyśmy cię do dormitorium dziewczyn… Oczywiście już po tym, jak Victa
doprowadziła do porządku twoje zwłoki.
— To gdzie my
byliśmy? – zmarszczyłam brwi.
— W dormitorium
Simona – odparła gładko Fiffie. – Nikogo tam nie było, więc mogliśmy was tam
jakoś ogarnąć. Nie obraź się, ale wyglądaliście jak zombie.
Nie
odpowiedziałam, tylko nadal siedziałam ze zmarszczonym czołem, odkrywając w
głowie wciąż to nowe obrazy.
Taaak,
łatwo było uwierzyć, że wyglądaliśmy jak zombie, kiedy przypomniałam sobie
jakie przerażenie wymalowało się na twarzach Domie i Fiffie, gdy napotkały nas
tamtej nocy przy skraju Zakazanego Lasu.
Przedzieraliśmy się właśnie ledwo żywi przez leśną gęstwinę, ja i Vika
podtrzymując z obu stron osłabionego Teda Lupina, który z nas wszystkich
wyglądał na najbardziej umierającego ciałem i duchem, czemu zgoła trudno było
się dziwić. Niebo między drzewami rozjaśniało się powoli, choć wciąż było
stosunkowo ciemno - ale i tak po tylu godzinach w głebokiej dziczy głęboką
nocą, miałam wrażenie, że świt dobiegający do nas ze skraju lasu wypala mi
oczy. W ogóle to, że dzieliło nas tylko kilka kroków do błoni szkolnych jakoś
nieszczególnie do mnie docierało, a widok Fiffie i Dominique już kompletnie nie
chciał zarejestrować się w moim biednym, umęczonym mózgu.
Co one
tu robiły, na brodę Merlina?...!
—
Kłębopiórka do nas przyleciała i nie przestawała nas dziobać, dopóki nie
wyszłyśmy z Zamku! – wydyszała Dominique, a jej wzrok biegał po naszych
poranionych twarzach, aż w końcu napotkał na przedramię Teda, z którego sączyła
się wciąż krew – i wtedy pobladła tak, że sama mogłaby uchodzić za upiora, gdy
stała tak skamieniała jak posąg, z tą białą twarzą i włosami, świecącymi w
bladym blasku księżyca.
Ja i
Victoire już ledwo słaniałyśmy się na nogach, o Tedzie nie wspominając. Fiffie
wyjęła z torby kawałek pergaminu, nabazgrała coś na nim szybko i powierzyła go
latającej wciąż nad ich głowami Kłębopiórce, która natychmiast pofrunęła jak
pocisk do Zamku. Na pewno poinformowała Simona, przemknęło mi przez
skołataną głowę. Potem Di i Fiffie poprowadziły nas prosto do Wieży Ravenclawu,
po drodze nie odzywając się ani słowem, ale raczej z powodu niebezpieczeństwa
wywołania Filcha z jego biura, niż dlatego, że nie miały ochoty na zasypanie
nas potokiem pytań…
Nie
usłyszałam zagadki zadanej nam przez kołatkę, a nawet gdyby do mnie dotarła i
gdybym jakimś cudem wysiliła swój umysł do wymyślenia stosownej odpowiedzi, nie
miałabym nawet siły otworzyć ust, by wypowiedzieć ją na głos. Mieliśmy
szczęście, że Fiffie zachowała w tej sytuacji zimną krew, bo nawet Dominique
nie była w stanie skupić się na zadaniu.
— Chodźcie
szybko – wyszeptała tylko drżącym z emocji głosem, maszerując wprost do
sypialni chłopców, a ja, Vi, Fiffie i Ted, bez zbędnych pytań powlekliśmy się
za nią.
W
dormitorium krukonów nie było nikogo, jeżeli nie liczyć Simona, który aż zerwał
się na równe nogi, gdy weszliśmy. Właściwie było to dosyć dziwne, że o tej
porze nie było tu ani Quirke'a, ani Setha, ani Iva, mogłam jednak tylko żywić
nadzieję, że Fiffie, Di i Simon pozbyli się ich stąd w bardziej humanitarny
sposób, niż centaury chciały nas wypędzić ze swojego terenu...
W
pomieszczeniu paliła się tylko jedna lampka – ta przy jego łóżku – i mimo horrendalnego
zmęczenia, poczułam się wdzięczna losowi za to, że nie muszę pokazywać się
Simonowi w pełnym świetle – i tak już zbytnio wybałuszał na mnie gały.
Fiffie
i Domie pomogły nam położyć Teda na najbliższym łóżku i dopiero wtedy ja i
Victoire go puściłyśmy. Od razu usiadłam ciężko na sąsiednim posłaniu, ale
Victa najwyraźniej ani myślała o odpoczynku, bo podeszła chwiejnym krokiem do
Simona i zanim ten zdążył wykonać jakikolwiek ruch, chwyciła go kurczowo za
ramię.
— Nikt
nie może wiedzieć – powiedziała zachrypłym szeptem, a jej oczy mimo zmęczenia
płonęły gorączkowym blaskiem. – Trzeba iść po najsilniejszą maść do skrzydła
szpitalnego… na najgorsze rany… jakiś najmocniejszy lek…
Simon
tylko skinął krótko głową, zaskakująco delikatnie zdjął jej rękę ze swojego
ramienia i bez słowa skierował się w stronę drzwi dormitorium. Victoire
podeszła do łóżka, na którym leżał Ted Lupin. Miał zaciśnięte oczy, cały był
blady, a czoło zrosił mu pot. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że od
dłuższego czasu musiał być nieświadomy.
— Co się do cholery stało?! – wybuchła w
końcu Dominique.
Victoire odetchnęła głęboko.
— Trzeba mu zdjąć
koszulę – powiedziała dziwnie spokojnym tonem.
— To nie jest
odpowiedź na moje pytanie…! – wycedziła Domie, a jej policzki poczerwieniały,
co jednak mogło mieć nie wiele związku ze złością.
— Co on mówi…? –
wyszeptała z kolei Fiffie, ledwo dosłyszalnie.
Ale Ted
pojękiwał tylko i mamrotał jakieś niezrozumiałe, urywane słowa, już wyraźnie
majacząc. Victoire zacisnęła zęby, po czym nie bacząc już na nic, zaczęła
odpinać guziki jego koszuli.
To
dopiero było trudne zadanie! A najtrudniejsze było oderwanie rękawa od jego
ramienia, który przyrósł do rany pod wpływem przyschniętej krwi. Vicky
wyciągnęła różdżkę, którą namoczyła materiał, po czym zaczęła delikatnie
odklejać go od jego skóry. Fiffie kręciła się wciąż przy mnie, sprawdzając czy
nie odniosłam żadnych poważniejszych obrażeń i nie odstąpiła mnie nawet na
krok, podczas gdy Vi przemywała Tedowi ranę – natomiast Dominique, która nie
spuszczała wzroku z tej operacji, przyglądając się jej szeroko otwartymi
oczami, ani na chwilę nie dała nam odpocząć od swojego histerycznego potoku
słów:
— Wracacie nad ranem, wyglądacie jak po
imprezie sklątek tylnowybuchowych, Ted jest ledwo żywy… – No tak, tylko sklątek
brakowało w tym lesie! – Co się stało, źle się ukłoniliście całemu stadu hipogryfów?
Zachciało wam się pojeździć trochę na centaurach? Rozdeptało was stado
galopujących gargulców? Hagrid sprowadził całą rodzinkę olbrzymów? Zaadoptował stadko
smoków? A może po prostu zaplątaliście się w te durne krzaki? Rosły tam
diabelskie sidła, czy co? Atak śmierciotuli wykluczam, bo nie wrócilibyście
żywi...
Jej
wyliczankę przerwał powrót Simona do dormitorium, który bez zbędnych wstępów
podał Victoire pojemniczek z zieloną maścią. Skąd wiedział, jakie lekarstwo
ukraść z zapasów pani Pomfrey? Moja głowa bezwiednie oparła się o ramię Fiffie
siedzącej obok mnie.
— Idę
do pokoju wspólnego, dam wam znać, jak ktoś będzie nadchodził – oznajmił Simon
dziwnie zmienionym tonem.
Chyba
starał się na mnie nie patrzeć i raczej nie mogłam się tym zbytnio dziwić.
Ledwo zauważyłam, kiedy zamknęły się za nim drzwi.
Victoire otworzyła pojemniczek lekko drżącymi dłońmi, jednak gdy zaczęła
smarować ranę Teddy’ego, jej ruchy były już pewne i spokojne.
— A jemu co się
stało? – Dominique postanowiła zmienić nieco przedmiot swego wywodu. Teraz, gdy
jej uwagę na moment zakłóciło wejście i wyjście Simona, sprawiała wrażenie,
jakby nie mogła ponownie spojrzeć na Teddy’ego, dlatego podeszła do kolumienki
jego łóżka i wbiła w nią usilnie wzrok, jakby to ona była ranna po przygodach w
Zakazanym Lesie. – Dziabnął go Złowrogi Zwierzak, czy co?...
Złowrogi
Zwierzak!
Jak
mogłyśmy tak trywialnie nazywać takiego potwora?!
— To był wilkołak –
wychrypiałam, czym spowodowałam, że Domie ponownie pobladła jak trup, a palce
Fiffie zacisnęły się lekko na moim ramieniu. Victoire natomiast nawet nie
podniosła głowy znad swojego zajęcia. Oczy miała zaczerwienione ze zmęczenia,
ale wciąż wbijała je usilnie w jeden punkt, skupiając się na swojej pracy jak
jeszcze nigdy.
— Ale…
– głos odważnej Dominique Weasley stał się nienaturalnie wysoki. – Teddy nie
będzie…
Urwała,
jakby nie mogła dokończyć tej myśli i wcale nie musiała tego robić. Same
zadawałyśmy sobie dokładnie to samo pytanie.
Ted
oddychał chrapliwie, trochę tak jak ten wilkołak, kiedy w agonii pełznął w
naszą stronę.
— Nie został
ugryziony – powiedziała jedynie Victoire, jakby ten argument mógł nas uspokoić.
– To tylko zadrapanie…
— Tylko? – prychnęła
Domie, obrzucając siostrę spojrzeniem, w którym iskrzyły się błyskawice. – Nasz
ojciec też ma tylko zadrapania!
Victa
zacisnęła usta, ale nie przestała wykonywać ręką wciąż tego samego ruchu.
Klatka piersiowa Teda podnosiła się, to opadała. Jego oddech był nierówny, a on
sam wciąż mamrotał urywane słowa, które nagle zaczęły być coraz bardziej
wyraźne:
— …to oni… to byli
oni…
— Co on gada?! –
jęknęła Dominique, teraz już wyraźnie ze łzami w oczach.
Głowa
Teda odchyliła się bezwładnie na bok.
— Victoire, on
zemdlał! – powiedziała ostro Di, ocierając powieki wierzchem dłoni.
Vika
nie zareagowała, usilnie smarując ranę Teda maścią, jednak coś nowego poza
samym skupieniem pojawiło się na jej twarzy.
Dopiero
po chwili zrozumiałam, że była to determinacja.
Nie
odstąpiła go na krok, nawet wtedy, kiedy Fiffie i Domie zaoferowały, że same
zajmą się Tedem i nami – i choć widać
było, że padała ze zmęczenia, wciąż była w nieustannym ruchu, jakby ogarnął ją
jakiś dziwny trans, który paradoksalnie dodawał jej trzeźwości i energii. Kiedy
skończyła opatrywać jego ramię, zaczęła obmywać i usuwać różdżką wszystkie inne
ranki i zadrapania, jakie Ted nabył w Zakazanym Lesie, przedzierając się przez
kolczaste zarośla i rozbijając się latającym samochodem, równocześnie wydając
Domie i Fiffie polecenia, sterując całą operacją niczym przewodnicząca
jednoosobowej Brygady Uderzeniowej. Kiedy skończyła oporządzać jego ręce i
ramiona, ujęła ostrożnie dłonią jego twarz. Wciąż nie przestawała mamrotać pod
nosem zaklęć, a jej różdżka oświetlała pulsującym blaskiem jego rysy, gdy
usuwała ostatnie obrażenia. Czoło mu się wygładziło, a zadrapania znikły.
Wyglądał teraz tak, jakby po prostu spał.
Drzemałam już w najlepsze na ramieniu Fiffie, kiedy usłyszałam nagle
głuche tąpnięcie o podłogę w momencie, gdy Vika opadła ciężko na kolana.
Teddy został doprowadzony do porządku, za to ona wciąż wyglądała jak zmora: jej
srebrzyste włosy były jednym wielkim kołtunem przyozdobionym liśćmi i
gałązkami, a cała była brudna od ziemi i poorana zadrapaniami. Mogłam się
założyć, że sama wyglądałam dokładnie tak samo, ale co mnie to już w sumie
obchodziło... Byłam już bezpieczna, mogłam spokojnie zasnąć i śnić, i już nic
nie czuć i o niczym nie myśleć...
Co było
dalej – nie mogłam już sobie przypomnieć. Ale najwyraźniej Vika opatrzyła
również i mnie, co wywnioskowałam ze swojego odbicia w lustrze, gdy w końcu po
kilku dniach wstałam z łóżka. Moja twarz i ręce były nieskalane, a włosy
opadały miękko aż do pasa, w niczym nie przypominając kupy siana, jaką miałam
na głowie, gdy opuściłam las.
—
Uczesałyście mnie, kiedy spałam?! – wyraziłam swój podziw. – Jak wy tego
dokonałyście?
— Mnie nie pytaj –
odparła Fiffie, unosząc ręce w geście usprawiedliwienia. – To Dominique zna
takie sztuczki.
Odwróciłam się od lustra i spojrzałam na swoją młodszą siostrę. Nie mogłam się
łudzić, że siedziała tu długo kiedy spałam, bo na szacie wciąż miała okruszki
po śniadaniu. Mimowolnie poczułam lekkie ukłucie żalu tym, że nie przyniosła mi
złocistych tostów skropionych równie złocistym miodem – choć przeciwko dżemowi
morelowemu też bym nic nie miała…
— Nickie
tu była wczoraj wieczorem – oznajmiła Fiffie, przerywając moje tęskne myśli o
powidłach. – Powiedziała, że po twoim przebudzeniu żąda kategorycznych
wyjaśnień…
— A Brenda, Julia i
Lisa? – zapytałam, bo nagle jakaś myśl wpadła mi do głowy. – Nie dziwiło ich,
że cały czas śpię…?
Ku
mojemu zdziwieniu, Fiffie parsknęła śmiechem.
— One? Cóż, szczerze
mówiąc mają chyba inne, ważniejsze sprawy na głowie.
Ważniejsze sprawy na głowie?...
Niby co
to ma znaczyć!
Przez
chwilę przetrawiałam tę wypowiedź z głupią miną, bo jakoś trudno było mi
zaakceptować to, że ktoś inny mógł uważać swoje sprawy za najważniejsze. W
końcu jednak uznałam, że znając Julię i Brendę, chyba już nic nie mogło mnie
zdziwić… Skoro dla jednej z nich priorytetem były tak zwane lekcje podrywu…
Fiffie
wpatrywała się we mnie poważnie orzechowymi oczami, w których światło słońca
odsłaniało leszczynowe plamki. Usiadłam z powrotem obok niej na łóżku i przez
chwilę po prostu cieszyłam się, że wyszłam z lasu i mogę patrzeć znów na moją siostrę.
Ona jednak już się nie uśmiechała.
—
Victoire i Ted nic nie chcą nam powiedzieć…
Momentalnie moja cicha radość znikła, jak światło słońca zasłonięte grubą i
ciemną kotarą.
— Nie znaleźliście
Cristal, prawda?
Dopiero
po chwili dotarł do mnie sens jej słów.
Nie
znaleźliśmy Cristal. Nie znaleźliśmy jej!
Po
przebudzeniu byłam tak szczęśliwa, że żyję i mam się dobrze, że kompletnie o
tym nie pomyślałam.
Nasza
wyprawa do lasu była bez sensu, tak samo jak obrabowanie Booracka. Leczenie Cristal
było bez sensu. A to wszystko składało się tylko na jeden bolesny wniosek: Cały
ten rok był pozbawiony sensu.
Wraz z
uświadomieniem sobie tej prawdy, coś zakłuło mnie w klatce piersiowej. I chyba
był to po prostu żal i smutek, zestawione ze sobą w okropnej mieszance
niedowierzania i bólu. W oczach mojej siostry również on był, ale cichy, jakby
zrezygnowany.
Delikatnie ujęłam jej dłoń.
— Caroline… My już
nigdy nie wrócimy do lasu.
I w
chwili gdy powiedziałam to na głos, uwierzyłam, że tak musi być – bo nigdy nie
narażę się ponownie na to, co przeżyłam w Zakazanym Lesie i nigdy nie pozwolę
na to mojej młodszej siostrze.
I
poczułam dziwną ulgę i spokój, mimo że bolała nas utrata naszego jednorożca – i
mimo że żal nam było opuszczać naszego jedynego kawałka świata, o którym poza
nami, nie wiedział zupełnie nikt.
Ani
Teda, ani Victoire, nie widziałam przez cały dzień.
Chodziłam po korytarzach Zamku dziwnie zamyślona, jakby lekko zgorszona i
poirytowana biegającymi wszędzie pierwszakami i innymi ludźmi cieszącymi się
odwalonymi egzaminami i rychłym początkiem wakacji, choć równocześnie było mi
to wszystko tak naprawdę obojętne – nie obchodziły mnie rozmowy na temat
Pucharu Domów i Pucharu Quidditcha, oceny z egzaminów, o których wciąż rozprawiała
większość krukonów, a także śmiechy i powtarzane wszędzie szkolne plotki, na
przykład o tym, że Spell Wood podczas wakacji zamierza wybrać się na polowanie
na kołkogonki z samym ministrem magii.
Rozmawiałam za to z Nickie, która wydarła się na mnie, że co ja znowu
narobiłam – oraz z Seanem, który próbował na swój lakoniczny sposób wyciągnąć
ze mnie, w co wpakowałam jego młodszego brata.
A skoro
już o jego bracie mowa, Simona też nigdzie nie widziałam.
Śmiechy
i rozmowy w Wielkiej Sali kołatały mi w głowie, ale nie miałam ochoty na
krukońskie rozkminy nad podpunktem „a” w zadaniu trzynastym egzaminu z
transmutacji. Smarowałam spokojnie dżemem swoje tosty i zastanawiałam się tylko
nad jednym: Czemu ci wszyscy ludzie są tak głupi i beztroscy?
No dobrze, może rozmowy o quidditchu i
tegorocznej Miss Czarownicy wytypowanej przez tygodnik Czarownica byłyby
głupsze, ale na galopujące gargulce: szanowne krukońskie grono, nikt z was
chyba nie musi martwić się o to, że nie zda, więc może przydałoby się trochę
umiaru w jaraniu się literkami, jakie wystawiają nam za egzaminy?
A jeżeli już jesteśmy przy tym temacie, gdzie
się podziała grupa dyskusyjna Julia VS Quirke? Przecież te rozmówki krukonów
krążące wokół Poradnika transmutacji dla zaawansowanych oraz komplikacji
mogących wyniknąć z transmutowania iguany były takie porywające…
W końcu pozwoliłam sobie oderwać wzrok od
tostów i rozejrzałam się wokoło.
Co się stało…?
Quirke siedział nieopodal i rozprawiał o
czymś ze zmarszczonym czołem, jednak jego rozmówcą nie była wcale Julia, ale
Seth, który wyglądał tak, jakby kwestie poruszane przez Quirke’a (czegokolwiek
dotyczyły), kompletnie go przerastały. Obok nich siedział Ivo, sprawiający
wrażenie, jakby słuchał ich jednym uchem, ale równocześnie starał się wyrzucać
wszystko co usłyszał drugim. Victoire nigdzie nie było, Simona tak samo, Brenda
siedziała koło Sandry przy stole gryfonów, a ruda burza włosów Julii wyraźnie
rzucała mi się w oczy z samego końca stołu. Dopiero po chwili zorientowałam się,
że obok mnie siedzi Lisa, bardziej jednak pochłonięta pożywieniem na swoim
talerzu, niż moją obecnością.
Szturchnęłam ją lekko w ramię.
— Co…? – spytała niezbyt przytomnie, o czym
świadczyło najwyraźniej nieposkromione zachowanie jej łokcia, którego
niezamierzony atak został wymierzony w stojący przypadkowo w jego polu rażenia
złoty puchar po brzegi wypełniony sokiem z dyni. – A, to ty…! – zamrugała nagle
powiekami, po czym zmarszczyła czoło. – Czemu cię ostatnio w ogóle nie widuję…?
Nie odpowiedziałam, rada z tego, że Lisa
rozlała sok, dzięki czemu mogłam wykorzystać to jako pretekst do wyciągnięcia
różdżki i wyczyszczenia stołu bez jawniejszego olewania jej pytania.
— Lisa, wiesz o co chodzi? – rzuciłam za to,
chowając różdżkę. – Nasza klasa jakoś dziwnie się zachowuje…
Mina Lisy momentalnie zrzedła. Przez chwilę
wyglądała tak, jakby zastanawiała się poważnie nad tym, czy przypadkiem nie
umrze bolesną śmiercią, gdy wyjawi mi tę prawdę, aż w końcu nachyliła się w
moją stronę i wyszeptała:
—
Ciebie przy tym nie było, ale… – wytrzeszczyła na moment oczy, po czym
rozejrzała się na boki niczym skrzat domowy, który sprawdza, czy aby na pewno
jego pan nie znajduje się w pobliżu – …parę dni temu była awantura stulecia…
— Awantura stulecia?
– powtórzyłam chyba nieco za głośno, bo Lisa syknęła cicho przez zęby. – Ale…
że Julia z Brendą…?
To ostatnie niemalże wyartykułowałam
niewerbalnie, widząc jej przerażoną minę.
Lisa pokiwała tylko gorliwie głową, jakby
była rada z tego, że tak szybko załapałam i że może już skończyć poruszanie
tego niebezpiecznego tematu, po czym odwróciła się z powrotem do swojego
talerza.
Widocznie dalsze drążenie sprawy było z jej
strony bardzo niepożądane, dlatego dałam sobie spokój z zastanawianiem się, co
mógł oznaczać termin „awantura stulecia”.
Doprawdy, człowiek raz pójdzie na spacer do
lasu, a już od razu wszystko staje na głowie…
Opuściłam Wielką Salę jeszcze przed końcem kolacji.
Sala
wejściowa była całkowicie pusta, choć szum tysiąca ludzkich głosów dochodzący
zza drzwi Wielkiej Sali odbijał się od ścian i sklepienia, ginąc pod nim i
brzmiąc w tym pustym i cichym miejscu bardziej jak szmer szeptów niewidzialnych
duchów. Pochodnie rzucały na ściany pomarańczowe cienie, a ich blask
przeświecał na zewnątrz przez uchylone dębowe wrota. Mimowolnie pomyślałam o
tamtym wieczorze, kiedy Malva-Loreine postanowiła rzucić budę, używając w tym
celu starego Zmiatacza. Pomyślałam też o tym, ile razy wychodziłyśmy w tym roku
przez te drzwi, tylko po to żeby za chatką Hagrida przybrać pelerynę-niewidkę
Brendy i udać się do Zakazanego Lasu…
Zacisnęłam lekko zęby, po czym wkroczyłam na pierwszy stopień prowadzący w
górę.
Usilnie
starałam się myśleć o czymś innym, o czymś błahym, o czymś, co w zaistniałej
sytuacji nie powinno zaprzątać mojej uwagi. Może porozmyślam o awanturze
stulecia Brendy i Julii…? Byłam przyzwyczajona do ich kłótni o plamkę tuszu na
wypracowaniu, czy też o zbyt głośne lekcje podrywu w naszym dormitorium, ale
jakkolwiek Julia i Brenda odnosiły się do siebie co najmniej jak centaury do
Dolores Umbridge, to chyba jeszcze nigdy nie osiągnęły aż tak wysokiego stopnia
obopólnej niechęci, by nie móc na siebie nawet spojrzeć. Brenda podobnież
przeniosła się nawet do dormitorium Sandry, a Julia jak to Julia, schroniła się
oczywiście w bibliotece, gdzie przesiadywała aż do późnego wieczora, w obawie
byleby tylko nie zetknąć się nigdzie z Brendą. W sumie nie dziwię się już, że
obie nie zauważyły mojej kilkudniowej drzemki, ale co się im na brodę Merlina stało…?!
Dotychczas jakoś ze sobą wytrzymywały.
Jedno było pewne: Brenda musiała wyjątkowo
boleśnie nadepnąć Julii na odcisk i im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym
bardziej żałowałam, że nie mogłam być świadkiem tego widowiska… Przynajmniej
miałabym okazję do spożycia popcornu.
Brenda
odseparowała się od Julii, a Victoire ode mnie. Gdzie ona na brodę Merlina może
być?
Przeskoczyłam przez fałszywy stopień, choć
ledwo co mi się to udało, tak byłam pogrążona w myślach. Widocznie jednak
chodząc po tym Zamku, moje nogi działały już bardziej z mechanicznego
przyzwyczajenia, niekoniecznie konsultując się z mózgiem. Zachwiałam się
niebezpiecznie, po czym w ostatniej chwili chwyciłam za poręcz. W tym momencie
schody poruszyły się i skręciły w prawo, prowadząc mnie wprost do korytarza
obwieszonego obrazami.
Rozejrzałam się podejrzliwie, zastanawiając
się, czy przypadkiem Irytek nie podszywa się dla kawału pod jeden z portretów,
korytarz wyglądał jednak na całkowicie opustoszały. Minęłam wielkie kolorowe płótno
z młodą dziewczyną kołyszącą się lekko na wysokiej huśtawce, następnie ponury
obraz, na którym grono uczonych w kryzach dokonywało sekcji zwłok, zaraz obok
trzy pejzaże, po których wędrowały z jednego na drugi rozradowane gnomy. W
złotych, ozdobnych ramach rozgrywała się partia szachów pomiędzy dwoma
czarodziejami, kolejny portret przedstawiał bardzo sędziwą wiedźmę z niezwykle
dorodnym nosem, na wielkim obrazie dalej rozgrywała się bitwa pomiędzy trollami
a goblinami…
Mój wzrok padł nagle na portret grubego
czarodzieja w turbanie, z okrągłą twarzą zarumienioną od kłębów oparów
snujących się z trzymanego przezeń kadzidełka.
Dlaczego Booracka nie było na kolacji?
Przecież Boorack nigdy opuszczał żadnego
posiłku!
Jednego możemy sobie pogratulować,
pomyślałam, odrywając wzrok od obrazu – pozbawiając Booracka jego krwiożerczego
zwierzątka, pokrzyżowaliśmy mu plany związane ze zdobyciem więcej krwi
jednorożca… bo przecież Boorack sam nigdy nie narazi się na wieczne potępienie,
osobiście zabijając niewinne stworzenie, a gdzie znajdzie drugą taką bestię,
jak tamten wilkołak? W jaki sposób sprowadzi ją znów do Zakazanego Lasu? Ile by
mu to wszystko zajęło, zanim ten eliksir bulgocący w wielkim kotle w lochach
całkiem by mu nie wykipiał?
A może Boorack nie zagrzewa miejsca przy
nauczycielskim stole w Wielkiej Sali, bo właśnie przebywa w swoim tajnym
laboratorium?
Szara
Dama przepłynęła obok mnie korytarzem, lekko skinąwszy głową w moją stronę,
którym to gestem obdarzała tylko uczniów zamieszkujących Wieżę Ravenclawu, ja
jednak ledwo co to zauważyłam. Jak tu cicho i pusto… Ted siedzi pewnie teraz w
Wieży Gryffindoru, a Simon… kto wie, gdzie może teraz być? Fiffie powiedziała,
że Vi przesiaduje cały czas na błoniach, tylko po co? Czy wciąż ma nadzieję, że
między drzewami dostrzeże gdzieś srebrzysty róg?
Przyspieszyłam kroku, po czym wyszłam z
korytarza na jakąś słabo mi znaną klatkę schodową. Vi raczej nie siedzi o tej
porze na błoniach… więc może jest w Wieży Gryffindoru? Pytanie tylko, w jakim
stanie psychofizycznym znajduje się obecnie Ted Lupin…
I
nagle, zza rogu korytarza usłyszałam jakieś przyciszone głosy.
— Wciąż cię boli…?
Przystanęłam w bezruchu i wyjrzałam ostrożnie zza węgła.
Byli tam!
Ted i Victoire
siedzieli razem na schodach.
— Już nie aż tak.
Światło
pobliskiej pochodni kładło się ciepłymi cieniami na ich twarzach. Mimowolnie
ucieszyłam się z tego, że Teddy nie wygląda aż tak źle, jak można się było tego
spodziewać – Victoire naprawdę odwaliła kawał dobrej roboty, doprowadzając nas
wszystkich do stanu, który kompletnie nie nosił znamion naszych ostatnich
przygód, z kraksami samochodowymi i walką z pająkami i wilkołakiem włącznie.
Sama wyglądała tak świeżo i ładnie jak zawsze.
Teraz ujęła ostrożnie rękę Teda, odpięła
mankiet jego koszuli i podciągnęła rękaw do góry, odsłaniając bandaż na jego
przedramieniu, który sama wyczarowała.
— Weź, bo ktoś
zobaczy…! – syknął Teddy, poruszając się niespokojnie.
— Niby kto ma
zobaczyć? Wszyscy są na kolacji.
Czemu
jeszcze nadal nie ujawniłam swojej obecności?!
Ted
wyglądał na wyraźnie uspokojonego tą odpowiedzią. Patrzył w milczeniu, jak
Vicky poprawia zagięcia i zmarszczki na bandażu. Nagle jednak zabrał rękę, co
sprawiło, że Victoire aż podskoczyła w miejscu.
— Przepraszam…! –
zawołała szybko, wyraźnie sądząc, że go zabolało.
Wyglądał na zmieszanego swoją gwałtownością. Zmarszczył brwi i odchrząknął
lekko, równocześnie z powrotem zasłaniając opatrunek rękawem.
— Nic się nie stało,
tylko… – urwał na moment, po czym skrzywił się – wydaje mi się, że zbytnio
zamartwiasz się moją osobą.
Vicky
tylko uniosła brwi.
— Ja się zamartwiam?
– parsknęła ironicznie. – Wręcz przeciwnie, w ogóle nie martwię się tym, że
zranił cię wilkołak!
— Victoire, błagam
cię, przymknij się…!
— A poza tym… –
dodała Victa, już nieco ciszej. – Gdyby nie ty, musiałabym opatrywać samą
siebie, także…
Na chwilę zapadło milczenie. Victoire
wyglądała tak, jakby wciąż szukała odpowiednich słów, ale pierwszy odezwał się
Teddy:
— Dziękuję ci za wszystko,
ale chyba… chyba na to nie zasługuję.
— Nie zasługujesz? –
Vi była tym razem szczerze zdziwiona.
Nie
odpowiedział, tylko wbił posępny wzrok w posadzkę, a jego oczy pociemniały,
przypominając jakby studnie, czarne i głębokie.
Chyba
jeszcze nigdy nie widziałam Teda Lupina tak podłamanego!
Jego
włosy poszarzały i zwisły smętnymi kosmykami wokół twarzy, głowę miał
zwieszoną, a sam siedział cały przygarbiony i wyglądał w tej chwili na
tak przygnębionego, nieśmiałego i zamkniętego w sobie, że równocześnie wydawał
się być dziwnie odsłoniętym i bezbronnym, o wiele bardziej niż wtedy, kiedy
Victoire go opatrywała.
— Dobrze wiesz o co
mi chodzi – powiedział dziwnie zmienionym tonem, jakiego jeszcze nigdy nie
słyszałam w jego głosie. Wyprostował się, chyba po to aby nieco się opanować,
po czym powiedział pozornie spokojnie, widocznie chcąc zmienić temat:
— Ta rana… Będą z
niej blizny, prawda?
Victoire pokiwała głową.
— Mogą ci zostać na
zawsze – rzekła cicho, ale łagodnie, co pozwoliło Tedowi w końcu na nią
spojrzeć. – I to, że jesteś metamorfomagiem, nie ma znaczenia. Nie będziesz
mógł tego zmienić.
Zapadła
krótka chwila milczenia, podczas której Teddy skubał mankiet swej koszuli,
jakby w lekkiej zadumie.
— Ciężka sprawa –
westchnął i wreszcie uśmiechnął się dzielnie. – Będzie mnie można rozpoznać…! –
nagle zamarł, jakby raziła go jakaś przerażająca myśl. – Vi… Przecież w lato
nosi się krótki rękaw!
Vic
również się uśmiechnęła, ale inaczej. Bardziej blado.
Czy
odkrycie tajnego laboratorium mistrza eliksirów, zniknięcie Cristal,
opuszczenie przez nas Kryjówki, rana Teda… czy to oznacza, że wszystko się
teraz zmieni?
Czy
jeszcze kiedykolwiek będzie tak, jak kiedyś?
Następnego dnia nienaturalna cisza ogarnęła
Zamek, nie była jednak związana z ciężkim napięciem panującym podczas
egzaminów. Klasy świeciły pustkami, ostrołukowe okna otwarte były na oścież, a
przez nie w chłodne mury szkoły wlewała się fala parnego powietrza wraz z
odległymi śmiechami i głosami dochodzącymi z dworu. Nawet najbardziej
zatwardziali kujoni-krukoni spędzali ten dzień, wylegując się na szkolnych
błoniach i popijając mrożony sok dyniowy, bądź piwo kremowe doprawione kostkami
lodu, wcierając w nosy krem do opalania, puszczając kolorowe, niepękające bańki
mydlane i taplając się w blasku słońca lub chłodnych odmętach jeziora w
towarzystwie wielkiej kałamarnicy. Co więcej, nawet Julii McDuck nie brakowało
wśród tej sielankowej atmosfery. Wylegiwała się na kocyku, próbując czytać
opasłe tomiszcze w okularach słonecznych i gdyby ten debil Quirke zebrał się na
odwagę, mógłby właśnie rozpocząć najbardziej namiętny i kujoński wakacyjny
romans swojego życia, można było jednak usprawiedliwić go tym, że oblewany
wciąż zimną wodą przez Brendę, nie miał za bardzo na to szans…
W końcu wyniki egzaminów zostały ogłoszone i
każdy krukon został w tej kwestii zaspokojony. Z lekkim zdziwieniem odkryłam,
że otrzymałam nawet całkiem niezłe stopnie, choć jak można było się tego
spodziewać, Boorack nie omieszkał obniżyć mi nieco oceny… Jednak największe
zdumienie przy stole Ravenclawu wzbudziło 91%
z transmutacji uzyskane przez niejaką Brendę Pussycat, co nawet po
fakcie egzaminów, wciąż wydawało się niewyobrażalne. Widocznie prelekcja Simona
o kiełbasce jako wyjątku od prawa Gampa odniosła wspaniały sukces… No i
właśnie, gdzie ten Simon?!
Nie widziałam go chyba od czasu, kiedy
tamtej nocy opuścił dormitorium.
Uczta Pożegnalna w Hogwarcie była jak zwykle
ucieleśnieniem wspaniałości, dobrobytu i co najważniejsze – pyszności. Na
stołach nie brakowało niczego, nie wspominając już nawet o tradycyjnych
miętówkach. Kolejnym zaskoczeniem wieczoru okazało się być trzecie miejsce
Ravenclawu w rozgrywkach o Puchar Domów, co po aferze z gabinetem Booracka mogliśmy
zawdzięczać chyba tylko Julii i Quirke’owi, którzy prawie co każdą lekcję
zgarniali jakieś punkty. Biorąc jednak pod uwagę to, że Boorack odejmował je
mnie i Vi tak często, jak Julia i Quirke je zdobywali, mogłam również żywić
nadzieję, że i nasze męki z Filchem, to znaczy prace społeczne na rzecz domu,
zostały odpowiednio docenione.
Na ostatnim miejscu oczywiście wylądowali
puchoni i bynajmniej nie dlatego, że byli tacy beznadziejni. Po prostu w domu
Hufflepuffu widocznie brakuje zmobilizowanego sztabu do nadrabiania punktów
odjętych przez Booracka Paczce Puchonów. Mimo to, to właśnie tam zagrzmiał
największy aplauz po ogłoszeniu ich miejsca i to właśnie Paczka Puchonów
okazała się być głównymi klakierami. Profesor Longbottom wyglądał na równie wzruszonego
jak i zrezygnowanego, McGonagall ściągnęła brwi i zacisnęła usta, udając surową
minę, natomiast Boorack zmrużył świńskie oczka i zacisnął pięść na widelcu,
jakby marzył, aby w tym momencie piorun trzasnął w puchoński stół. Ogólnie
rzecz biorąc, długo jeszcze trwało, zanim minęła atmosfera wesołości i puchoni w końcu się uspokoili…
Drugie miejsce trafiło się ślizgonom, którzy
na tę doniosłą wieść ledwo co trzy razy klasnęli swoimi arystokratycznymi
łapkami. Wszyscy wiedzieli, że uczniowie Slytherinu woleliby już dostać
ostatnie miejsce niż drugie, byleby tylko gryfoni nie byli wygranymi. Szkoda
tylko, że od czasu gdy wszyscy zorientowali się, że do Gryffindoru zawsze
trafiają najlepsi (Dumbledore, Harry Potter, Ron Weasley, Hermiona Granger, mam
wymieniać dalej…?), gryfoni ani razu nie wypuścili Pucharu Domów ze swoich
lwich łap… W końcu, co by na ich przegraną
powiedział Harry Potter, gdyby przyjechał do Hogwartu na inspekcję…?!
Kiedy dekoracje Wielkiej Sali zmieniły się
na szkarłatne i złote, wszyscy chyba ledwo co to zauważyli, tak byli do tego
przyzwyczajeni. Ślizgoni siedzieli przy swoim stole z ponurymi twarzami,
zgrzytając zębami i podobnie jak Boorack, ściskając za swoje sztućce, jakby
trzymali odbezpieczone granaty, którymi zamierzali cisnąć prosto w gryfoński
stół, puchoni ziewali ostentacyjnie, a krukoni klaskali równie uprzejmie jak i
ze znudzeniem – i tylko stół Gryffindoru jak zwykle dostał radosnego świra.
Zobaczyłam jak Sandra Kench rzuca się Peterowi Caldwellowi na szyję, o mało co
nie odrywając mu przy tym głowy, Spell Wood wskoczył na swoje krzesło, aby
każda dziewczyna w szkole mogła zobaczyć jego piękną sylwetkę w blasku chwały –
i chyba tylko jedna osoba z Gryffindoru nie podzielała ogólnego entuzjazmu.
Teddy Lupin wstał od stołu, zasunął za sobą
krzesło, po czym dyskretnie udał się w stronę drzwi.
Spojrzałam w bok na Victoire, ale ona tego
nie zauważyła. Wolała wpatrywać się w Spella Wooda takim wzrokiem, jakby był
niedorozwinięty umysłowo.
— Pragnę w tym miejscu nadmienić – oznajmiła
doniosłym głosem profesor McGonagall, ocierając równocześnie łzę dumy i
wzruszenia – że dom Gryffindoru otrzymuje Puchar Domów po raz czterysta
dziewięćdziesiąty trzeci w przeciągu przeszło tysiąca lat istnienia tej
szkoły…!
I tym oto radosnym akcentem, zakończyła się
Uczta Pożegnalna. Ślizgoni wstawali ociężale ze swoich miejsc, gryfoni wciąż
skakali po swoim stole jak idioci i tylko puchoni i krukoni jak gdyby nigdy nic
opuścili Wielką Salę.
W Sali Wejściowej po raz ostatni wszyscy
kierowali się do swoich pokojów wspólnych. Prawie natychmiast Victoire została
otoczona przez tłum chłopców – każdy chciał otrzymać zaszczyt eskortowania jej
jutro na stację w Hogsmeade.
Stanęłam koło jakichś drzwi, za którymi
najpewniej znajdowała się nieużywana klasa, czekając aż Vic wyrwie się z tłumu
napalonych uczniaków, kiedy nagle klamka obok mnie drgnęła i z pomieszczenia
ktoś wyszedł. Był to Ted Lupin, nie wiedzieć czemu wyraźnie wytrącony z
równowagi, wściekły i zaczerwieniony na twarzy, a w chwilę później za nim
pojawiła się Gigi Bulstrode, w przeciwieństwie do niego widocznie bardzo czymś
zachwycona.
Ledwie na mnie spojrzał, a już go nie było.
Gigi obrzuciła mnie natomiast pogardliwym, choć równocześnie pełnym
samozadowolenia uśmiechem, po czym też znikła w tłumie. Oparłam się ponownie o
ścianę, lekko marszcząc brwi. Tedzie Lupinie, żeby tylko informacje od Gigi
były tego warte… Żebyś tylko przez ten swój jakże szlachetny powód nie
zabujał się w Gigi Bulstrode, i żebym nie musiała przemianować cię z Teda Lupina na Największego Kretyna Na Świecie…!
Nie wiadomo jakim sposobem nasze szafki
nocne same się opróżniły, a kufry zapakowały. Każdy uczeń w szkole otrzymał też
notatkę przypominającą o zakazie używania czarów poza szkołą – oczywiście żadna
z nich nie przetrwała dłużej niż pięć minut, ponieważ ulubionym przez
wszystkich ostatnim zaklęciem używanym przed wakacjami było zazwyczaj Incendio,
a i niekiedy nawet Bombarda. Na stacji w Hogsmeade oczywiście zgubiłam
się w tłumie czarnych szat, ciągnąc za sobą kufer, a drugą ręką targając klatkę
z Kłębopiórką. I po co takiej małej sóweczce taka wielka klatka?...
Hagrid górował nad tłumem, popędzając
pierwszoroczniaków. Ekspres Hogwart-Londyn lśnił czernią i czerwienią, a z
lokomotywy buchały kłęby pary, tak więc tylko wysoka sylwetka Hagrida mogła
stanowić dla mnie w tej białej chmurze jakiś punkt orientacyjny. Przecisnęłam
się przez potrącający mnie wciąż tłum, o mało nie kończąc przy tym jak podczas
przedzierania się przez gąszcz agresywnych wnykopieniek. Czy oni wszyscy mieli
mnie za jakiegoś pierwszoroczniaka, że uważali za stosowne bym przed wyjazdem
do domu zarobiła co najmniej z dwadzieścia siniaków?!
I nagle wpadłam na czyjś wielki brzuch.
— PAULINE! –
zagrzmiał tubalny głos.
Potarłam sobie czoło, po czym zadarłam głowę
najbardziej jak potrafiłam, by spojrzeć na Hagrida, którego twarz ginęła nieco
w kłębach pary.
— Hagridzie, nie
widziałeś gdzieś Teda albo Victoire?! – wydarłam się, równocześnie niby
przypadkowo rąbiąc klatką w jakiegoś grubego uczniaka, który chyba chciał
zwalić mnie z nóg.
— NIE! – wykrzyczał
równie głośno Hagrid, co w jego przypadku nie było jednak aż tak konieczne jak
w moim. – MOŻE WLEŹLI JUŻ DO POCIĄGU!
I odszedł w stronę szamoczących się
pierwszaków (wśród których różowiła się wyraźnie wielka kokarda na głowie Bacy
Phellps), a ja ruszyłam w stronę drzwi pobliskiego wagonu – gdy nagle coś
szarpnęło mocno za klatkę Kłębopiórki, o mało co nie zwalając mnie z nóg. No
nie… Czyżbym waląc klatką na oślep, o coś nią zahaczyła…?
Pociągnęłam jeszcze raz za rączkę klatki i
wtedy już wyraźnie dotarło do mnie, że ktoś po prostu musiał ją trzymać, bo gdy
ją puścił, znów o mało co nie straciłam równowagi. Zatoczyłam się co najmniej
jak po wypiciu całej beczki Kuchennej Sherry, po czym zdezorientowana spojrzałam
na uczniaka, który chwycił za moją klatkę – i wtedy oszołomienie na mojej
twarzy momentalnie ustąpiło miejsca przerażeniu.
To był Boorack Junior!
I co gorsza, bynajmniej nie trzymał mnie
teraz za klatkę.
Trzymał mnie za rękaw!
Nie, nie, nie, to chyba był po prostu jakiś
zły sen. Albo to rzeczywiście jest syn Booracka, albo śni mi się właśnie Troglodytarum
Sylvaticum. Serio, teraz kiedy widziałam już prawdziwego trolla, mogłam z
całą pewnością się założyć, że rodzina Booracków należy do grona jego dalekich
krewnych. Chociaż może raczej są spokrewnieni z trollami górskimi…?
— Pollyanna Glam –
powiedział dudniącym głosem.
— Pauline –
wycedziłam przez zęby, równocześnie usiłując niepostrzeżenie wyrwać się z jego
uścisku.
Och, jak dobrze, że tyle pary leci z tej
lokomotywy! Do dzisiaj paliłam się ze wstydu na samą myśl, że cała szkoła
widziała mnie wraz z Boorackiem Juniorem, a co dopiero, gdyby teraz zobaczyła
mnie z nim Paczka Puchonów… To już chyba wolałabym wrócić do Zakazanego Lasu!
No dobra, nie wolałabym, ale to nie zmienia
faktu, że nie czułam się zbyt komfortowo w tej sytuacji.
— Pauline – poprawił
się Boorack Junior z pewnym opóźnieniem.
Postanowiłam jednak zmienić strategię. Teraz
już jawnie usiłowałam uwolnić rękaw od jego łapy, nie dbając o kwestię jego
uczuć.
— Tak, słucham? –
powiedziałam, starając się mówić uprzejmym tonem, ale równocześnie szarpiąc
mocno ramieniem, co nieco utrudniało sprawę.
Chyba dopiero teraz dotarło do niego, że nie
życzyłam sobie, by naruszał moją przestrzeń osobistą.
— No… to… – Puścił w
końcu mój rękaw, a mięśnie jego twarzy wyraźnie się napięły, jakby bardzo
wysilał się nad czymś umysłowo. – Miłych wakacji… – I ku mojej wielkiej uldze,
zniknął w tłumie, najwyraźniej wyczerpując swoje możliwości wyrażania myśli.
Otrzepałam się, odetchnęłam głęboko, po czym z zachowaniem pełnej godności
skierowałam swoje kroki w stronę drzwi wagonu.
Gdy pociąg ruszył, większość przedziałów
była już zajęta. Wciąż oglądając się uważnie na wszystkie strony, czy aby na
pewno Boorack Junior nie czai się w jakimś przedziale, ciągnęłam kufer przez
wąski korytarz, zastanawiając się gdzie też mogą być Ted i Victoire. A może
Teddy woli podróżować z Gigi Bulstrode? A może Vicky wybrała towarzystwo Spella
Wooda? A może Dominique i Fiffie wolą siedzieć w przedziale z Matthew Lionem i
Jakiem Pattinsonem, aby móc się z nimi kłócić aż do ostatniej chwili podróży?
Swoją drogą, dlaczego niektórzy ludzie mają
adoratorów takich jak przystojny Spell Wood, albo atrakcyjna Gigi Bulstrode, a
akurat mnie musiał się trafić obrzydliwy Boorack Junior?
I kiedy tak szłam, nagle natknęłam się na
Simona, stojącego jak gdyby nigdy nic przy oknie w korytarzu.
Przez chwilę zamarłam, zaskoczona jego
widokiem i dopiero po chwili udało mi się wrócić do postawy pełnej godności.
— Przepraszam – rzuciłam w jego stronę, co
zabrzmiało trochę tak, jakbym mówiła do kogoś obcego.
— Doprawdy? Za co?
Dopiero po chwili dotarł do mnie sens jego
słów.
Za co?... Może za to, że odmówiłam mu na
Sylwestrze, albo za plotki o mnie i o Spellu? Ale przecież kto jeszcze pamiętał
o Sylwestrze, a pogłoski o Woodzie co go mogły właściwie obchodzić?
A może mam go przepraszać za mój rzekomy
związek z Boorackiem Juniorem?!
— Przepraszam za to,
że chcę przejść akurat tą drogą, którą ty postanowiłeś zablokować – odparłam,
unosząc brwi.
Simon tylko uśmiechnął się lekko pod nosem.
— Nie musisz
przechodzić dalej, skoro to mnie szukasz.
— Słucham?
Ale on tylko szarpnął głową w stronę drzwi
pobliskiego przedziału, w którym jak gdyby nigdy nic zasiadali wszyscy ci,
których szukałam, na dodatek bez wyjątku wlepiający gały w naszą stronę.
Spojrzałam na Simona zdumiona.
— To jakaś zmowa?!
— Ależ skąd. W Noc
Duchów ocaliłem cię przed Filchem, w Sylwestra dostałem od ciebie kosza,
zażegnałem wasz spór z Quirkiem, kryłem cię, gdy byłaś w Zakazanym Lesie, a
teraz zająłem ci przedział. Twój dług wciąż rośnie, Pauline Glam.
Na to już nic nie byłam w stanie odrzec,
tylko zaczerwieniłam się jak idiotka. Czy on musi być tak cholernie
pamiętliwy?!
W tym momencie stwierdziłam, że Simon nie
jest godzien mojego spojrzenia, dlatego też odwróciłam od niego wzrok i
otworzyłam drzwi przedziału.
Fiffie i Dominique siedziały na miejscach przy
oknie, a obok zasiadali Ted i Victoire. Kiedy weszłam, Teddy chciał pomóc mi z
walizką, ale Simon go wyręczył, za co mimo wszystko byłam mu wdzięczna, bo
bynajmniej nie chciałabym być powodem, dla którego Tedowi Lupinowi miałaby
odpaść ręka…
— Pauline! – zawołała Dominique, co
zabrzmiało nieco zbyt entuzjastycznie jak na mój nastrój, a Mrukot, którego
trzymała w ramionach, również miauknął na mój widok. – Jesteś w końcu, już
myśleliśmy, że pociąg odjechał bez ciebie!
— Boorack Junior ją
zatrzymał – oznajmił Simon półgębkiem.
Czy on mnie śledzi, czy co jest z nim nie
tak?!
— Czekaj, czekaj, bo
chyba coś źle zrozumiałam – powiedziała Fiffie, odwracając wzrok od okna, po
czym zmarszczyła czoło. – Boorack Junior cię zatrzymał? Ale że Boorack?
Junior? Najmłodszy z przedstawicieli podgatunku warzywa?
Rzuciłam na Simona mordercze spojrzenie. Na
twarz Fiffie wstąpiła natomiast mina pełna obrzydzenia.
— I czego od ciebie
chciał? – zapytała Victa, jakby wydawało jej się dziwne to, że ktoś, nawet
jeżeli tym kimś był Boorack Junior, nie zaliczał się do osobników płci męskiej,
którzy oblegali ją na stacji.
— Życzył mi miłych
wakacji…
Domie, Fiffie i Simon parsknęli śmiechem, a
nawet Ted wykrzywił usta w skąpym uśmiechu i tylko Victoire wciąż marszczyła
brwi, jakby sprawiało jej wielką trudność zrozumienie złożoności tej sytuacji.
— Widzisz,
przynajmniej on się o ciebie troszczy – wydusiła Di, wciąż nie mogąc
powstrzymać ataku śmiechu. – Szkoda tylko, że miałabyś takiego okropnego
teścia…
Chyba jeszcze nigdy nie miałam tak
przemożnej ochoty, aby zamienić ją w galaretę.
— Lepiej się nie
śmiej – powiedziałam ponuro. – Boorack nadal wierzy, że chodzę z jego synalem…
— Właściwie, może
kiedyś okaże się to przydatne... – stwierdziła Di, a naprzeciwko niej Fiffie
zrobiła taką miną, jakby zjadła fasolkę o smaku wymiocin.
Nie zareagowałam, choć Domie sama się o to
prosiła – wiedziałam jednak, że sprowokowałabym tylko dalsze rubaszne żarty na
temat mojego namiętnego związku z Warzywem Juniorem. A poza tym, niby do czego
Boorack Junior miałby mi się przydać…? Był zbyt tępy, żeby sklecić równoważnik
zdania, a co dopiero zdanie współrzędnie złożone (o podrzędnie złożonym nie
marzyłam nawet w najśmielszych snach).
Nie to co Gigi Bulstrode… Zerknęłam na Teda,
który gapił się na mankiet swojej koszuli z miną, która kompletnie nic mi nie
mówiła. Zamierzał w przyszłości zwierzać nam się z tego, co Gigi mu mówi, czy
może będzie to traktował zbyt osobiście…? To, że wyciąganie z niej informacji
nie stanowiło dla niego szczególnie przykrego procederu, raczej nie ulegało
wątpliwości.
Chyba jednak jestem zbyt ciekawska.
Jakby w odpowiedzi na moje myśli, drzwi
przedziału otworzyły się i stanęła w nich Brenda w wystrzałowej tiarze na
głowie, dźwigając stos kolorowych, tandetnych gazetek.
— Accio Plota,
mega promocja, ostatnie wydanie w tym roku szkolnym… VICTOIRE! – omal nie
upuściła wszystkich gazetek. – Jesteś!! – wparowała do naszego
przedziału i już nie pytając nikogo o zgodę, wepchnęła się na miejsce między
Tedem a Vi, równocześnie zwalając stos prasy na jego kolana. – Wszędzie cię
szukałam, ale sama rozumiesz, trudno było się do ciebie dostać przez tych
wszystkich pryszczatych samców, a potem praca, praca, praca! Accio Ploty
się rozchodzą jak maślane bułeczki, po czarodziejsku mówiąc, paszteciki
dyniowe, choć ja tam ich nie lubię, no ale chyba wiesz o co mi chodzi, w końcu to
Ravenclaw, SIĘ WIE! – trąciła ją przyjacielsko w bok, na co Victa tylko
skrzywiła się boleśnie. Brenda zdawała się jednak tego kompletnie nie zauważyć.
Odebrała od Teda swoje Accio Ploty, po czym spojrzała po wszystkich z
miną clowna, który szerokim uśmiechem zachęca do siebie potencjalnych
ochotników.
— To co…? – zapytała
przeciągle (czego zapewne nauczyła się podczas lekcji podrywu, a konkretniej
przerabiając niezwykle trudne zagadnienie uwodzicielskiego kuszenia mężczyzny).
– Chcecie…?
Podniosła do góry jeden egzemplarz, migając
nam przed oczami jaskrawą okładką, wyraźnie chcąc zwrócić naszą uwagę na to, że
jest ruchoma.
Simon założył ręce za głowę i wyciągnął nogi
przed siebie.
— Mój warunek znasz,
jak w środku jest krzyżówka, to biorę.
Brenda wytrzeszczyła na niego oczy jak na
świra.
— Krzyżówka…!
– powtórzyła takim tonem, jakby głupszego słowa w życiu nie słyszała. – Tyle
plot, a ten myśli, że komuś chciało się wymyślać krzyżówkę…! Nawet nie
byłoby na nią miejsca w numerze, tyle jest w nim mega plot…
— Niby jakich mega
plot – zapytałyśmy ja, Vi, Di i Fiffie równocześnie.
Brenda uśmiechnęła się, nie kryjąc
satysfakcji tym, że wzbudziła naszą ciekawość.
— A takich, jak na
przykład… ta! – oznajmiła dobitnie, po czym otworzyła zamaszyście Accio
Plotę na pierwszej stronie.
Ja, Vicky, Fiffie i Domie nachyliłyśmy się,
żeby zobaczyć nagłówek.
W SZKOLE POLUJE NA SERCA, W WAKACJE – NA
KOŁKOGONKI. SPELL WOOD OPOWIADA O SWOJEJ NIEZWYKŁEJ PRZYJAŹNI Z MINISTREM
MAGII.
Wszystkie spojrzałyśmy po sobie, unosząc
brwi.
— Gorący temat, no
nie? – zapytała Brenda podnieconym tonem. Całe szczęście, było to pytanie
retoryczne, ponieważ zaraz potem odwróciła kilka stron, pokazując nam kolejny
artykuł. – Albo to…! – Postukała palcem w tytuł głoszący: ROZGRYWKI O PUCHAR
DOMÓW – USTAWIONE? – Ale to jeszcze nic! – zapewniła nas żarliwie Brenda. –
Z tego jestem szczególnie dumna… Zwłaszcza, że uwielbiam Kącik Miłości, sama go
wymyśliłam, a jego powodzenie traktuję jedynie jako potwierdzenie mojego
geniuszu… – odwróciła stronę i podetkała nam gazetę pod nos. W oczy zakłuł nas
jadowicie różowy napis: NOWY ROMANS PONĘTNEJ ŚLIZGONKI? CZYLI SEKRETY
(NIE)UŻYWANYCH KLAS. – Szałowy nagłówek, nie? To mój oryginalny po…
Ale nie skończyła, bo w tym momencie Ted
Lupin wyrwał jej z ręki gazetę.
Zapadła cisza, podczas której Teddy
przebiegał wzrokiem po artykule, a Brenda siedziała z obrażoną miną.
— No ja rozumiem, że to gorące tematy, no
ale trochę kultury osobistej…
Ted podniósł wzrok znad Accio Ploty,
po czym zlustrował wzrokiem resztę stosu.
— Ile? – spytał
krótko.
— Dwa sykle –
rzuciła Brenda z automatu.
— W porządku. Biorę
wszystko.
Brenda aż wytrzeszczyła gały. I nie była
jedyna. Ja, Vi, Simon, Domie i Fiffie również szeroko otworzyliśmy oczy.
— Ale… – wyrzuciła z
siebie Brenda. – Nie mogę ci tego sprzedać! Ploty to ploty, muszą się roznosić…
Tu nie chodzi o pieniądze, tylko o powołanie… to znaczy… liczy się jak
największa ilość odbiorców!
— Skoro tak… – Teddy
wzruszył ramionami, po czym wyciągnął różdżkę. – Reducto.
I zanim Brenda zdążyła choćby pisnąć, cały
stos Accio Plot zamienił się w proch.
Przez chwilę zapanowała głucha cisza.
Wszyscy siedzieli w bezruchu, w napięciu czekając na wybuch, ale nie wyglądało
na to by miał nastąpić. Brenda gapiła się oniemiała w kupę popiołu.
— A… a… ale… –
wydukała, jakby jeszcze nie dotarło do niej co się właściwie stało. – Czemu…?
— Lepiej chodź,
Brendie… – powiedziała łagodnie Victoire, po czym delikatnie i profesjonalnie,
niczym najwyższej klasy pielęgniarka w Świętym Mungu na oddziale Urazów
Psychicznych, pomogła osłupiałej Brendzie opuścić przedział.
Obok pozostałości po całym stosie Accio
Plot, wciąż leżał jeszcze jedyny ocalały egzemplarz.
Victoire usiadła z powrotem, po czym
spojrzała na Teda z wyrzutem.
— No wiesz… To był
dorobek jej życia.
— Te bzdury? –
prychnął Teddy. – W takim razie wyświadczyłem jej przysługę.
Dominique zerknęła na Victoire, potem na
Teddy’ego, potem znowu na Victoire, aż w końcu nie wytrzymała i porwała
ostatnią Accio Plotę w swoje szpony. Rozsiadła się wygodniej, po czym
wgapiła się beznamiętnie w nagłówek.
— Rzeczywiście,
niezła szmira – stwierdziła, równocześnie marszcząc brwi. – Zrobili tu
literówkę, zamiast „pokrętnej ślizgonki” napisali „ponętnej”…
Victa mimowolnie parsknęła ponurym
śmieszkiem.
— No więc niby co
było powodem tego aktu zniszczenia? – uniosłam lekko brwi, spoglądając na Teddy’ego
z ukosa. – Postanowiłeś oczyścić świat z tandety, czy może jesteś jednym z
wielu szlachetnych obrońców czci Gigi Bulstrode?
Ted Lupin posłał mi stalowy uśmiech.
— Po prostu nie
zamierzam tolerować oczerniania mojej osoby.
— Oczerniania twojej
osoby? – wykrzyknęła Dom z niedowierzaniem. – Przecież tu jest o tobie tylko
jedno zdanie!
— O jedno zdanie za
dużo! – odparował natychmiast Teddy.
— No to pojechałeś…
– skomentowała Fiffie.
Victoire odebrała Domie Accio Plotę,
przejechała wzrokiem po artykule, po czym zadrgał jej kącik ust. Po chwili
podała mi gazetę, a ja, Fiffie i Simon nachyliliśmy się nad bijącą po oczach
stronicą.
Ogólnie rzecz biorąc, cały artykuł wyglądał
na niezbyt wyrafinowany reportaż, składający się głównie z naiwnych relacji anonimowych
członkiń bandy Gigi, jej jeszcze bardziej incognito „kochanków o złamanych
sercach”, wszystko to opatrzone barwnym, wybujałym komentarzem ułożonym przez
Brendę i Sandrę. O Teddy’m wspomniane było na samym szarym końcu: Z kim więc
znika w pustych klasach drapieżna blondynka? Czy jej zmienność i niewybredne
zachcianki jest w stanie zaspokoić tylko ktoś o metamorfomagicznych zdolnościach?
I wreszcie: czym właściwie jest pozornie zwykła znajomość Gigi ze znanym ze
swoich oszałamiających outfitów Tedem Lupinem?
Spojrzałam znad Accio Ploty na
Teda. Ach, gdyby tylko wiedział, że mogło być o wiele gorzej… W końcu Brenda
miała w zanadrzu mega plotę z udziałem jego i Gigi, a mimo wszystko jej nie
wykorzystała. Musi więc go naprawdę szanować!
— Naprawdę jesteś
najbardziej znany ze swoich oszałamiających outfitów? – Fiffie parsknęła
śmiechem.
Teddy rzucił jej pochmurne spojrzenie, tak
dalekie od fajerwerków wokół jego osoby, jakie wykreowały Brenda i Sandra, że
aż trudno było sobie wyobrazić, by pisano o nim w kolorowych tandetnych gazetkach.
— Ale że Gigi Bulstrode?
– Simon uniósł brwi. – Nie no, stary…
— Żaden stary, dla
ciebie panie Lupin, kretynie.
Simon
zignorował tę uwagę, biorąc ode mnie gazetkę.
— Swoją drogą,
ciekawe czy Accio Plota nie jest cenzurowana…
Rozłożył flegmatycznie gazetkę, rzucając
znad niej znaczące spojrzenie na Fiffie i Domie.
Na obu ich twarzach zagościł tajemniczy,
złośliwy uśmieszek.
— Cenzurowana? –
powtórzyła Victa, po czym spojrzała na Simona z niedowierzaniem. – Że niby Brenda
miałaby cenzurować jakieś plotki?
— Owszem – odparł
Simon, beztrosko przewracając stronę. – Na przykład plotki o samej sobie.
Teraz to ja uniosłam brwi. Victoire zrobiła
zdziwioną minę.
— A niby jakie
plotki miałaby roznosić o samej sobie? – zapytała, nie kryjąc sarkazmu.
Ale Simon uśmiechnął się tylko triumfalnie,
po czym rozłożył Accio Plotę na błyszczącej stronicy.
ZATRZĘSŁA WIEŻĄ
RAVENCLAWU W POSADACH – AWANTURA STULECIA!!
Fiffie i Dominique aż zapiszczały z
uciechy.
— Napisała o tym! –
zarechotała Domie. – Pewnie nie mogła się powstrzymać…!
— Dawaj to! – Fiffie
wyrwała Simonowi Accio Plotę, po czym zaczęła czytać:
Noc po egzaminach. W Wieży Ravenclawu jak
zwykle panował idealny porządek.
„Nic nie
wskazywało na wybuch, jaki miał nastąpić!” relacjonuje prefekt Ravenclawu,
Sherry Power l.16, w rozmowie z tajnym
korespondentem Accio Ploty. „ Jak zwykle wzorowo zaprowadziłam ciszę
nocną na terenie całego pokoju wspólnego i wszystkich dormitorium. Zazwyczaj udaje
mi się utrzymywać porządek.” Jednak tamtego wieczoru, w jednej z chłopięcych sypialni
rozpętało się piekło. „Nie mógł to być wynik zaniedbanych obowiązków!” zapewnia
Power, zapytana o to w wywiadzie. „Mój chłopak Mark Tower może to potwierdzić!”
dodaje.
Takiej awantury nie mogła jednak przewidzieć
nawet najbardziej wzorowa prefekcina. Około godziny 22:00, a więc już po
zaprowadzeniu ciszy nocnej, w dormitorium chłopców rozegrała się kłótnia dwóch dziewczyn.
Jedna z nich, ładna blondynka, ogólnie lubiana w otoczeniu krukonów (a także
wśród innych domów), chciała odwiedzić przed pójściem spać swojego przystojnego
i mądrego kolegę, aby podziękować mu za pomoc w nauce do egzaminów. Nie
wiedziała jednak, iż swoim niewinnym zachowaniem wzbudzi szał zazdrości w
swojej współlokatorce z dormitorium, niezbyt popularnej dziewczynie, na dodatek
rudej, o fatalnej prezencji i kompletnie nie posiadającej uroku osobistego.
Należy również przypomnieć iż wyżej wymieniona osoba jest ruda i dlatego nie
miała żadnych szans u przystojnego kolegi, w porównaniu z ładną blondynką.
W wyniku konfrontacji ładnej blondynki z rudą
osobą w obecności przystojnego kolegi, doszło do kłótni, która z czasem
przerodziła się w prawdziwą Awanturę Stulecia! „Nie było tak źle, dopóki tylko
się na siebie wydzierały” twierdzi Seth Sorens, współlokator przystojnego kolegi
ładnej blondynki. „Ale kiedy zaczęły rzucać w siebie rzeczami, nie dało się już
nic zrobić”. W tym miejscu redakcja pragnie nadmienić, iż to ruda koleżanka
pierwsza zaatakowała ładną i miłą blondynkę.
Awantura pomiędzy
dziewczynami postawiła na nogi całą Wieżę Ravenclawu. W jej wyniku lubianej
przez wszystkich blondynce wyrosły z uszu arbuzy, a ruda dziewczyna musiała
zostać obezwładniona. Jednak czy spór został już zażegnany? Na koniec dodamy
jeszcze, iż osoby o których opowiada niniejszy artykuł, chcące zachować pełną anonimowość,
są uczniami trzeciego roku. Dla Accio Ploty ~ S. Kench i B. Pussycat
Fiffie odrzuciła gazetę na bok i
spojrzała po wszystkich z satysfakcją.
— No i… co? –
zapytałam powoli.
— No a myślisz, że
komu to zawdzięczasz?! – wybuchła Fiffie.
Ja, Vi i Teddy wytrzeszczyliśmy oczy. Fiffie
i Domie przybiły triumfalną piątkę.
— Że niby… wy za tym
stoicie? – Teddy spojrzał na nie z niedowierzaniem, zapominając chyba nawet o
Kąciku Miłości.
Ale zanim któraś z nich zdążyła nas
oświecić, drzwi przedziału rozsunęły się i stanęła w nich staruszka z wózkiem.
— Coś z wózeczka,
kochaneczki?
— W samą porę! –
Dominique aż klasnęła w ręce.
Już po chwili wszyscy siedzieli obładowani
czekoladowymi żabami i pasztecikami z dyni. Wyrzuciliśmy pozostałości po stosie
Accio Plot, po czym każdy rozsiadł się wygodnie na swoim siedzeniu; Ted odpakowując
czekoladową żabę, Victoire szeleszcząc papierkiem od muffinki z wiśniogronami,
Simon podgryzając likworową pałeczkę, a Di i Fiffie musy świstusy.
Sięgnęłam po jedną z czekoladowych żab.
— Skoro już wszyscy się tu zebraliśmy –
rozpoczęła uroczyście Dominique – to opowiemy wam, jakim geniuszem wykazaliśmy
się ja, panna Glam młodsza i niejaki pan Larieson, podczas gdy wy zbieraliście
grzybki w lesie…
Ted Lupin wydał z siebie odgłos pośredni
pomiędzy prychnięciem a kaszlnięciem.
— Cisza na sali! –
zakomenderowała Domie, celując w Teda musem świstusem.
Rozległo się ostatnie chrupnięcie likworowej
pałeczki, po czym zapadła cisza.
— Dziękuję – Di
wygładziła spódniczkę z godnością. – Mogę już zaczynać…? – nagle urwała, po
czym zmarszczyła brwi. – Właściwie to… od czego mam zacząć?
— Cóż, trochę tego
było – powiedziała Fiffie z ciężkim westchnieniem. – Żeby ukryć waszą nieobecność
w dormitoriach…
— A odebranie klucza
od bramy Filchowi? – wtrącił Simon. – Bez tego nikt nie mógłby wrócić nad ranem
do szkoły…
On i Fiffie pokiwali z wolna głowami.
— No dobra, do
rzeczy! – zniecierpliwiłam się, równocześnie siłując się ze swoją czekoladową
żabą, która chciała mi się wyrwać z rąk. – Jak wy to wszystko zrobiliście?
— Z Filchem akurat było
łatwo – prychnęła lekceważąco Dominique. – Wystarczyło skonfrontować Irytka z
Panią Norris, żeby wywabić go z jego gabinetu… Gorzej było z waszymi kolesiami
z dormitorium.
Przewróciła oczami, nie zauważając, że Mrukot
chce dobrać się do jej musa świstusa.
— Rozumiem, że najpierw
zajęliście się gryfonami, skoro u krukonów awantura trwała całą noc… – odezwała
się Victoire, a Ted Lupin aż klasnął w dłonie:
— No, to co
zrobiliście Spellowi Woodowi?
Victa spojrzała na niego karcąco.
— Zbytnio nie
musieliśmy się wysilać – rzekł Simon, wyjmując likworową pałeczkę z ust. –
Wystarczyło wynająć Caldwella…
— Petera? – na
twarzy Victoire tym razem wymalowało się zdumienie.
— Tak, tego samego,
z którym spędziłaś namiętne Walentynki! – potwierdziła śpiewnie Dominique. –
Potem cię unikał z powodu tej pamiętnej kompromitacji… ale ostatecznie zgodził
się nam pomóc!
— Tak więc Simon
wydębił od Paczki Puchonów trochę Ognistej, my ukradłyśmy z twojej szafki
nocnej Pauline, trochę Eliksiru Słodkiego Snu… – Fiffie coraz bardziej
nakręcała się własną opowieścią. – Potem daliśmy to wszystko Peterowi, on
poleciał z tym do Wieży Gryffindoru…
— No i dał to
wszystko Spellowi Woodowi – podjęła Domie. – To było dziecinnie proste,
zważywszy na to jak bardzo Wood jest przyzwyczajony do darów od wielbicieli…
— A jak wszystko
wypili, pospali się od razu jak niemowlęta – zakończył Simon z satysfakcją.
— Ale nie martw się
Ted, że twoi koledzy pili bez ciebie – dodała naprędce Dominique. – Jeden
podobnież się o ciebie upominał, ale Peter mu powiedział, że będziesz do późna
czytał książkę dla pasjonatów obrony przed czarną magią, w co nie tak trudno
było uwierzyć…
— Przynajmniej jeden
lojalny – mruknął Teddy pod nosem.
— No a z waszym
dormitorium pojechałyśmy na całość! – oznajmiła radośnie Fiffie, po czym
wgryzła się w musa świstusa, z miną wyrażającą całkowitą pełnię szczęścia.
Mimowolnie zerknęłam na wielki nagłówek w Accio
Plocie o Awanturze Stulecia. Cóż, nie dało się ukryć, że artykuł był dość
stronniczy…
— Bardziej dyskretnie
się nie dało? – zapytałam ironicznie.
— Wierz mi, że
mieliśmy jak najlepsze chęci – zapewniła mnie Dom, poprawiając Mrukota na
swoich kolanach. – Ale twój eliksir już się nam skończył, więc musieliśmy zdać
się na improwizację…
— I dlatego postanowiliście
rozpętać piekło? – Vi uniosła brwi.
— Dokładnie! –
zawołała dobitnie Domie, spoglądając na nią triumfalnie.
W końcu udało mi się ugryźć swoją żabę.
Simon ponownie chrupnął likworową pałeczką.
— Czyli… zwabiliście
Brendę do dormitorium Quirke’a, a potem nasłaliście na nią Julię? – upewniłam
się.
— Proste – rzekł
Simon.
— Ale genialne! – dodała
Di.
Teddy tylko pokręcił głową, uśmiechając się
z niedowierzaniem.
— No a Lisa? –
zapytała zdziwiona Vicky.
— Wątpię czy z nią
był problem – odparłam. – Zawsze zasypia jako pierwsza.
— W każdym razie to
wszystko przyniosło dużo większy efekt, niż byśmy chcieli – powiedział Simon
beznamiętnym tonem. – Chociaż w Accio Plocie Brenda nieco
podkoloryzowała, nie wyrosły jej z uszu arbuzy.
— Nie, tylko ogórki
– zachichotała Fiffie.
Aż zakrztusiłam się kończynami przednimi
żaby.
— W końcu doszło do
pojedynku, więc Quirke, Seth i Ivo musieli zwiewać… – ciągnął Simon.
— Zabrali ze sobą
koce i poszli spać do pokoju wspólnego! – Dominique wyszczerzyła zęby.
— W ten sposób mieliśmy
puste dormitorium, gdy przyszliście – wyjaśniła Fiffie.
Zapadło milczenie, kiedy wszyscy
przypomnieli sobie wydarzenia tamtej nocy. Wszyscy, z wyjątkiem Teda rzecz
jasna, który niczego nie pamiętał.
Teraz zgniótł opakowanie po czekoladowej
żabie, marszcząc brwi.
— Tak właściwie to…
co się stało, jak wróciliśmy z lasu?
Domie i Fiffie rzuciły sobie szybkie
spojrzenia, a ja i Simon zerknęliśmy na siebie, po czym szybko uciekliśmy wzrokiem
na boki. Victoire siedziała sztywno, lekko zaróżowiona. Ted Lupin patrzył po
nas wszystkich, zdezorientowany.
Co mieliśmy mu powiedzieć?
Że leżał na łóżku ledwo żywy?
Że musiałyśmy go rozbierać i myć?
Że majaczył wciąż „to byli oni”?
Trudno było o tym wszystkim mówić teraz, gdy
siedzieliśmy wygodnie w przedziale Ekspresu Hogwart-Londyn, obładowani
słodyczami i mknęliśmy przez zielone lasy i pola, śmiejąc się w swoim towarzystwie.
Za oknem krajobraz rozmazywał się pod
wpływem pędu powietrza, wciąż zmieniając się pod pędzlem wiatru. To już koniec,
pomyślałam, wpatrując się w migające przestrzenie za oknem. Na horyzoncie
majaczyła ciemna linia drzew.
Zanim jeszcze wszyscy udali się do powozów,
mających zawieźć nas na stację Hogsmeade, znalazłam Victoire na skraju Zakazanego
Lasu. Stała w miejscu, z którego zawsze rozpoczynałyśmy wędrówkę do naszej
Kryjówki. Nie wchodziła jednak dalej, zupełnie tak jakby między nią a ścianą
drzew znajdowała się niewidzialna bariera.
Był zawsze taki moment, który uwielbiałam,
kiedy docierałyśmy do Kryjówki w czasach, gdy Cristal nie była jeszcze
uwiązana, ale miała już na tyle sprawną nogę, by móc biegać samotnie po lesie.
Była to chwila, kiedy Victoire zaczynała ją po prostu wołać. Jej srebrzysty
głos roznosił się echem wśród zielonej ciszy, potem następowała chwila grozy,
aż w końcu Cristal pojawiała się pomiędzy gałęziami i nie musiałyśmy się już o
nic martwić.
A teraz nie wiedziałyśmy, gdzie mogła być
Cristal.
Victoire postąpiła kilka kroków do przodu.
Na ułamek sekundy przestraszyłam się, że jednak mimo wszystko chce wejść do
Zakazanego Lasu i iść do Kryjówki – ale ona nie zrobiła tego. Zawahała się
przez moment, po czym zawołała słabym, drżącym głosem:
— Cristal…!
Ale echo nie powtórzyło jej wołania, a jej
głos zamarł, jakby przytłumiony.
Nasz jednorożec nie pojawił się.
A może jeszcze kiedyś… – pomyślałam teraz,
siedząc w Ekspresie Hogwart-Londyn, podjadając czekoladową żabę i wpatrując się
w linię drzew na horyzoncie. W końcu Cristal była bardzo dzielnym jednorożcem.
Dominique siedziała w bezruchu, gapiąc się w
okno i nieco mechanicznie głaszcząc dłonią Mrukota po grzbiecie. Fiffie ssała w
zadumie musa świstusa, Victoire obracała
w rękach swoją różdżkę, a Ted Lupin wpatrywał się w swój rękaw, pod którym
skrywał opatrunek. Simon podgryzał likworową pałeczkę.
Cristal jeszcze kiedyś wróci.
W końcu wszystko jest możliwe, jeśli żyje
się w magicznym szaleństwie.
_______________________________________
I oto koniec!
Jak na razie nie mam nic do dodania, no może jedna... nie, dwie malutkie rzeczy.
Po pierwsze: słowo od autorki wystosuję obszerniej w poście informacyjnym, który pojawi się już niebawem.
Po drugie: Ten rozdział, jak i zresztą wszystkie inne, bo jakże by inaczej, dedykuję mojej kochanej siostrze Fiffie, bez której ta historia nie powstałaby.
Co by tu jeszcze... Aha. Bądźcie aktywni i trzymajcie różdżki cały czas w pogotowiu!
Od tego zależy, czy pojawi się kolejna część tej opowieści... A, taki tam szantażyk, hahahahaha.
A na razie...
Nox/*
~ Tita Pocky
Ps. Noc Duchów, rocznica śmierci Prawie Bezgłowego Nicka oraz Dzień Chłopca Który Przeżył, a także drugie urodziny tego bloga! Wszystkiego Najlepszego, Czytelnicy!
Ps. Noc Duchów, rocznica śmierci Prawie Bezgłowego Nicka oraz Dzień Chłopca Który Przeżył, a także drugie urodziny tego bloga! Wszystkiego Najlepszego, Czytelnicy!