Ted Remus Lupin
— A więc Winnifreda Broomstick nie żyje.
Fiffie maszerowała po pustej klasie z rękoma
założonymi za plecami, niczym mój ojciec chrzestny przed swoim oddziałem aurorów.
I tak jak Harry, minę miała profesjonalnie dobraną do panującej obecnie sytuacji
– czyli grobową – co jakoś nieszczególnie przyprawiało nas do śmiechu.
— Wszyscy doskonale wiemy, co to oznacza.
Ja i Dominique, jak na razie jedyni obecni
na tej tajnej naradzie, spojrzeliśmy po sobie.
— Po
pierwsze – Fiffie zatknęła kciuk za palec wskazujący – to była pierwsza i
jedyna porwana, która się odnalazła. Więc to oczywiste, że porywacze sami nam
ją podsunęli.
—
Tylko czemu? – wyrwała się z pytaniem Dominique. – Żeby i tak ją…
Urwała, napotykając na gromiące spojrzenie
Fiffie.
— Po
drugie – podjęła z naciskiem, tym razem chwytając się za palec wskazujący
prawej ręki – To nie przypadek, że zwrócili ministerstwu akurat pierwszą
porwaną, musiało to być celowe działanie, a więc…
— To
znaczy, że więcej porwanych już nam nie zwrócą! – przerwała jej znowu Domie, na
co Fiffie ponownie cisnęła na nią z oczu błyskawice.
— Po
trzecie! – uniosła nieco głos, pokazując w stronę Di palec środkowy. – Oddali
ją w bardzo ciężkim stanie, a kiedy zaczęła wracać do zdrowia, po cichu
postanowili ją zamordować. Kto się zgadza z tą teorią…?
—
Podobnież była wymęczona torturami i eksperymentalnymi zaklęciami – zauważyłem.
– Poza tym, była już w bardzo podeszłym wieku…
— A
więc ustaliliśmy, że śmierć naturalna jest wykluczona! – przekrzyczała mnie Fiffie,
całkowicie ignorując moje słowa. – A to oznacza, że musimy zacząć działać.
—
Zaraz, zaraz. Gdzie są Victoire i Pocky…?
Kap, kap, kap, kap.
Wielkie krople deszczu zabębniły o kolorowe
szybki w oknach nieużywanej klasy, w której ja, Fiffie i Domie się spotkaliśmy,
całej zapełnionej starymi, porysowanymi i nadpalonymi pulpitami, kulawymi
krzesłami, zakurzonymi, wypchanymi i w większości zmutowanymi zwierzętami,
starymi, ptasimi i nietoperzymi kościotrupkami w wielkich zardzewiałych
klatkach (niektóre z nich miały po parę głów i nadprogramową liczbę kończyn), z
tablicą zamazaną przez Irytka wulgarnymi słowami i brzydkimi obrazkami, biblioteczkami
z szybami tak brudnymi, że zakrywały one zawartość szaf lepiej, niż nie
oszklone drzwi – przy czym jedyne świadectwa życia w tym dawno zapomnianym
przez wszystkich pomieszczeniu, stanowił jakiś zbzikowany ze starości i
alienacji chochlik kornwalijski, który majstrował przy wielkim, antycznym żyrandolu, oraz
wypłowiałe kotary przy tablicy, w których wyraźnie brzęczało coś, czym mogło
być tylko całe stado rozsierdzonych bahanek. Fiffie wstrzymała swój
wypolerowany na wysoki połysk obcas i zatupała nim niecierpliwie po wyłożonej
płytką posadzce.
— Zaraz przyjdą… – Zmarszczyła brwi, wyraźnie
niezbyt zadowolona moim pytaniem. – Ale zanim to zrobią, chyba możemy trochę
obgadać, co i jak.
—
Chodzi ci o to, że Victoire może się coś nie spodobać? – westchnąłem.
—
Mniej więcej – przyznała się bez bicia Fiffie, nawet nie podejmując prób
stworzenia pozorów, że jest inaczej. – A Pocky i tak nie ma nic do gadania.
Tylko wywróciłem oczami, opierając się o
stojący za mną pulpit – był to jednak błąd, bo ławka od razu zwaliła się z
łoskotem na ziemię, a ja oczywiście razem z nią, przy czym niezbyt przyjemnie
rąbnąłem się w łokieć, nie mówiąc już o kręgosłupie i nieszczęsnej kości
ogonowej.
—
Teddy, ty grubasie! – zachichotała tylko Domie, nawet nie przestając bujać się
na swoim kulawym krześle.
No tak. Nie ma to jak przyjaciele i ich
nieodzowna pomoc w potrzebie.
—
Czy mogę kontynuować…? – Fiffie zmierzyła mnie spojrzeniem, unosząc brwi.
Szybko wstałem, otrzepując się z pyłu i
ledwo powstrzymując się od paru soczystych epitetów względem zepsutych ławek i
ich zdradliwości. Fiffie ponownie zaczęła krążyć przed nami, jakby przemawiała
do całej armii, a nie do dwóch osób.
— Chyba nie muszę tłumaczyć, że musimy
podjąć jakieś działanie, co? – odwróciła się w naszą stronę raptownie, jakby
chciała nas przyłapać na robieniu min za jej plecami, świadczących o tym, że
mamy coś przeciwko. Kiedy jednak nie dostrzegła u nas żadnych takich oznak,
powróciła do swojej marszruty po posadzce, wzbijając przy tym całe obłoczki z
grubej warstwy kurzu, co skończyło się oczywiście tym, że musiała zatrzymać się
i wykonać całą serię kichnięć.
— A
psik! A psik! A psik! A psik! A psik! A psik! A psik! A psik!
Za każdym „a psikiem” ja i Di bezwiednie
kiwaliśmy głowami.
W końcu Fiffie wykichała z siebie cały kurz,
otarła nos, po czym spojrzała na nas z głębokim wyrzutem.
—
Czy musieliśmy się spotkać akurat w tej dziadowskiej klasie?! – wyparowała. –
Przecież dobrze wiecie, że mam alergię…
—
Przejdź może łaskawie do rzeczy…
Spojrzała na mnie spode łba.
— Ja
i Domie uważamy…
—
Właściwie to ja na to wpadłam…! – wtrąciła się Di, huśtając się coraz żwawiej
na kulawym krześle. Zacząłem mimowolnie zastanawiać się, jak ona to robi, że do
tej pory z niego nie zleciała.
—
Ministerstwo straciło jedyny trop! Już niczego się od tej porwanej nie
dowiedzą, zresztą, wątpię, że w ogóle coś udało im się z niej wyciągnąć –
podjęła Fiffie, a jej oczy rozbłysły w półmroku. – A TO ZNACZY, że tylko my
wiemy, kto ma nielegalne dojścia, kto ma znajomości na czarnym ryneczku i kto
mógł dopilnować, aby w lekarstwach podawanych Winnifredzie Broomstick w Świętym
Mungu, znalazła się trucizna…– wyparowała, a ja aż cofnąłem się i o mało co
znów nie połamałem kości, potykając się o rozwaloną za mną na podłodze ławkę.
— Że
co…? Sugerujesz, że… – wytrzeszczyłem na nią oczy – … że Boorack może być mordercą?
Zapadła głucha cisza, podczas której
ulewa waliła w szyby w opętańczym staccato, niczym szalony wirtuoz w klawisze
fortepianu. Fiffie odchrząknęła lekko, wyraźnie zakłopotana, po czym zabujała
się lekko na piętach, ponownie chowając ręce za plecami i spoglądając na mnie
całkiem niewinnie, jak na wysnute przed chwilą drastyczne oskarżenie.
—
Tego nie powiedziałam… Ale Boorack zbierał wycinki z gazet o porwanych – to
chyba już jest jakaś poszlaka. Może sam nie jest mordercą, ale… może ma związek
z właściwymi mordercami… – ponownie urwała, widząc zmartwiałe miny moje i Di. W
końcu myśl, że uczęszczamy na lekcje z mordercą, lub z ziomkiem morderców, a do
tego jeszcze wysadziliśmy mu gabinet i załatwiliśmy jego ukochane zwierzątko,
była nieco szokująca… – W każdym razie – podjęła znowu Fiffie, powracając do
marszruty wzdłuż ustawionych pod ścianą starych pulpitów – trzeba to sprawdzić.
A sprawdzić można to tylko w jeden sposób – przystanęła, po czym odchrząknęła
uroczyście. – Trzeba znowu iść do lochów!
Grzmot i błyskawica rozdarły ciemniejące
niebo za oknem, padając na wypchane mutanty za jej plecami i odsłaniając ich
upiorne, wielkie cienie na ścianie, groteskowo akcentując jej przejmujące
dreszczem słowa. Rozległ się niezidentyfikowany dźwięk o zabarwieniu raczej
bolesnym – to Dominique nastąpiła krzesłem na pufka pigmejskiego, kolejny dowód
życia na tym cmentarzu edukacji, który wraz z grzmotem wytoczył się spod starej
komody, gdzie najpewniej wyjadał ostatnie śmieci.
— Że co…? – wyartykułowałem, bo jakoś
nieszczególnie to do mnie dotarło.
Rozległ się donośny huk, kiedy Domie runęła
na wszystkie cztery nogi krzesła i zeszła z niego, po czym stanęła koło Fiffie
– obie wpatrywały się we mnie jak wygłodniałe niuchacze, oczekując mojej
reakcji.
Ale ja tylko uniosłem brwi.
—
Zaraz. Poprawcie mnie, jeżeli coś źle wydedukowałem – przysunąłem do siebie
krzesło porzucone przez Domie, po czym usadowiłem się na nim, opierając łokcie
na jego oparciu. – W zeszłym roku o mało co nie wysadziłyście lochów w powietrze.
O mało nie wyleciałyście ze szkoły. Nie mówiąc o tym, że JA o mało co nie
wyleciałem ze szkoły. A teraz chcecie do nich wrócić? – Odchyliłem się do tyłu,
patrząc na nie z niedowierzaniem. – Okej, to kiedy idziemy na wycieczkę do
Zakazanego Lasu?! Tak dawno tam nie byliśmy…!
— Po
pierwsze, na twoim miejscu nie siadałabym na tym krześle – zaćwierkała Domie.
—
Sama się na nim huśtałaś.
—
Tak, ale pomagałam sobie różdżką, jakbyś nie zauważył.
Nie, nie zauważyłem. Oczywiście zaraz
przypłaciłem to kolejnym wywaleniem się na podłogę. Poderwałem się z niej
szybciej niż szukający na widok śmigającego nieopodal jego nosa znicza, już
poważnie wkurzony.
— A
po drugie – dodała z naciskiem Di, nie dając mi wypowiedzieć na głos, co myślę
o kulawych krzesłach – musimy iść do lochów, właśnie tym bardziej dlatego, że
nam nie wolno…!
—
Coś nie bardzo nadążam za tokiem twojego rozumowania – burknąłem.
Fiffie przejechała oczyma po sklepieniu.
— A
dlaczego nie wolno nam tam wchodzić? Bo coś tam przed nami ukrywają, tak czy
nie. A co ukrywają…? Boorack ukrywa swoje laboratorium, tak czy nie!
— No
tak… – przyznałem. – Ale…
—
Co? – wystrzeliły z siebie Fiffie i Domie równocześnie.
Postarałem się zrobić jak najbardziej
rozsądną i przekonującą minę.
—
Wchodzenie do lochów grozi bolesną śmiercią. A w waszym przypadku nawet gorzej,
bo prawie stuprocentowym wyleceniem ze szkoły.
— A
nie wchodzenie do lochów to co, niby nie grozi śmiercią? – zadrwiła Fiffie. –
Może ci przypomnę w razie jakbyś zapomniał, że Boorack ma w tej swojej grocie
wielki kocioł z jakimś czarnoksięskim świństwem.
—
Zresztą, co tu dużo gadać, ty tu jesteś gryfonem-bufonem, więc się nie
wykręcaj, jeżeli nie chcesz aby Godryk Gryffindor odesłał cię z kwitkiem do
innego domu – zaszczebiotała słodko Dominique. – I tak pewnie będziemy musiały
przekonać Vicky i Pocky, a zwłaszcza Pocky, bo tylko ona jest w stanie zgadnąć,
co jest w tym wielkim kotle…
— No
nie wiem, śmiertelna strawa dla wszystkich w tej szkole łącznie z całym ministerstwem…?
– podsunąłem.
— No
właśnie, więc wolisz czekać aż podadzą nam ją do stołu?! – odparowała
Dominique.
— A
może po prostu zróbcie znowu wybuch i miejmy to z głowy? – obruszyłem się.
—
Byłoby fajnie, ale przekonanie do tego Vi i Pocky zajęłoby nam chyba więcej
lat, niż ma ta szkoła – stwierdziła beznamiętnie Fiffie. – A przecież musimy je
w ogóle przekonać do…
Ale nie skończyła, bo w tym momencie drzwi
huknęły, strącając ostatni kurz z żyrandola i sufitu, Fiffie kichnęła, najciemniejsze
kąty klasy ponownie rozświetliło białe światło błyskawicy – i do środka
wparowały Victoire i Pauline we własnej osobie – ta ostatnia z sówką
Kłębopiórką krążącą wokół jej głowy jak ześwirowany, puchaty znicz.
Najdziwniejsze było jednak to, że obie
wyglądały całkiem inaczej niż zwykle – czyli kompletnie nie krukońsko.
Właściwie, bardziej przypominały niejaką Brendę Pussycat podczas jej
dziennikarskiego szału, niż grzeczne i ułożone uczennice.
— Już jesteście, świetnie…! – wystrzeliła z
siebie Victa, po czym klasnęła w dłonie, jakby zwoływała do siebie stado. –
Lepiej się przygotujcie, bo powiem to tylko raz i bardzo szybko, żebyście
przypadkiem nie zemdleli. Musimy iść do lochów!
Mnie, Fiffie i Domie poopadały szczęki.
A tymczasem Victoire opadła wdzięcznie na
kulawe krzesło i zakołysała się na nim wyczekująco, bynajmniej nie pomagając
sobie przy tym różdżką. Opuściłem szczękę jeszcze bardziej. Jak ona to na brodę
Merlina robiła?!
—
Powiedz, że jej powiedziałaś… – wybełkotała Fiffie w stronę Domie, ale ona
tylko pokręciła gwałtownie głową:
—
Miałyśmy im przecież powiedzieć teraz…!
Fiffie aż kichnęła z wrażenia.
—
Musimy przeprowadzić akcję dywersyjną – oznajmiła Vi, jakby nie zauważając
naszej reakcji. – Musimy się liczyć z tym, że Boorack wie o tym, że my wiemy,
albo nawet wie o tym, że tam byliśmy. Mógł nie tylko wymóc na McGonagall zakaz
wchodzenia do lochów dla uczniów, ale też dodatkowo jakoś zabezpieczyć te swoje
laboratorium, dorzucić parę zaklęć alarmowych…
— To
są takie?! – zdziwiła się Domie.
— A
myślisz, że dlaczego coś zawsze wyło jak obdzierane ze skóry, kiedy grzebałyśmy
mamie po szafkach z błyskotkami? – Victoire spojrzała na nią z politowaniem. –
Oczywiście, że są takie zaklęcia! Możemy się tam włamać o każdej porze dnia i
nocy, a Boorack może się o tym w sekundę dowiedzieć. Jeżeli wystraszył się
trochę bardziej, to mógł zaczarować tajemne wejście tak, że w ogóle nie będzie
się tam dało wejść. A jeżeli wystraszył się bardzo-bardzo, to mógł nawet rzucić
Zaklęcie Fideliusa na tę grotę i sam zostać własnym Strażnikiem Tajemnicy, a
wtedy już po nas, bo w życiu nie trafimy na miejsce i nawet nie będziemy w
stanie nikomu udowodnić, że coś tam jest.
Zapadło milczenie, podczas którego niebo
ponad zamkiem grzmiało i błyskało, okna trzęsły się w ramach, a my wszyscy
gapiliśmy się na Vikę jak w obraz. Chyba nawet ja, po mojej rozmowie z Victoire
pod chatką Hagrida, nie mogłem się spodziewać takiego jej efektu. I choć Vi w
niczym nie dała teraz po sobie poznać, że kiedykolwiek ta scena miała miejsce,
to będąc całkiem szczerym, muszę przyznać, że z tą energią do działania i
bojowym nastrojem było jej nawet całkiem do twarzy.
— Dużo nad tym myślałaś, jak na osobę, która
nie chce się w nic mieszać… – powiedziała Fiffie powoli.
—
Daj spokój, kobieta nie żyje! – żachnęła się Victoire, tak jak uprzednio Di,
opadając z hukiem na cztery nogi krzesła. – Aurorom urwało się śledztwo, więc
musimy do czegoś wykorzystać swoją wiedzę.
— To
moje słowa! – zawołała Fiffie, trudno stwierdzić, czy z lekkim oburzeniem, czy
z mimowolnym podziwem.
— No
dobra, ale w takim razie co zrobimy? – zapytałem rozsądnie, krzyżując ręce na
piersi. – Wy tu jesteście od myślenia, więc wymyślcie, w jaki sposób to
wszystko sprawdzimy i unikniemy nakrycia.
Victoire obróciła się powoli w moją stronę
na krześle, po czym zmrużyła oczy.
—
Jesteś prefektem. Prefekci też nie mogą wchodzić do lochów?
—
Nie…
— No
tak, tego się obawiałam. – Odwróciła się w stronę Pauline, która siedziała na
jedynej nie kulawej ławce, dyndając rytmicznie nogami. – A skoro tak, to nie
mamy wyjścia…
Pocky zacisnęła usta.
—
Nie podoba mi się ten plan – stwierdziła, nie kryjąc niechęci.
—
Ale jest konieczny – odparła Victoire ze stoickim spokojem.
—
Jaki plan? – zapytała Dominique ciekawie.
—
Victoire chce wysłać na zwiad Kłębopiórkę! – zawołała Pauline żałośnie,
raptownie zeskakując z ławki i krzyżując ręce.
Omal nie parsknąłem śmiechem, ale na
szczęście w porę się przed tym powstrzymałem, choć oczywiście nie zostało to
niezauważone przez Pocky, która zmierzyła mnie urażonym spojrzeniem.
— A
więc wtajemniczyłyście Kłębopiórkę…? – zapytałem, starając się zachowywać
powagę stosowną do sytuacji, co raczej marnie mi wyszło. – Uważacie, że jest,
ekhm, godna zaufania…?
— W
końcu to moja sowa – burknęła Pocky. – Powierzam jej swoje listy!
— No
właśnie, to sowa! – powtórzyłem bardzo wyraźnie, żebym przypadkiem nie
został źle zrozumiany. – Ona w ogóle ogarnia, na czym ma polegać jej… misja…?
Victoire zmarszczyła brwi.
—
Ogarnia, gdzie znaleźć adresata, to chyba ogarnie, że ma lecieć za Boorackiem.
— Tak,
za Boorackiem, który jej o mało co nie zabił! – wykrzyknęła Pauline
histerycznie.
—
Nie zabił, tylko oskalpował – poprawiła ją spokojnie Victoire, zupełnie jakby
Pocky czyniło to wielką różnicę.
—
Rozumiem, Kłębopiórka jest dosyć malutka… – rzekła Fiffie, marszcząc czoło. –
Ale chyba nawet Boorack nie jest aż tak głupi, żeby nie zauważyć, że wciąż leci
za nim pierzasta kulka…
—
Dlatego właśnie użyjemy czarów! – zawołała Victoire tak pogodnie, że gdyby ton
jej głosu naprawdę miał wpływ na panujące warunki atmosferyczne, za atakowanym
wciąż przez burzę oknem natychmiast zaświeciłoby słoneczko, a wielkie, ciemne i
naładowane elektrycznością chmury w mig stałyby się białymi i puchatymi
obłoczkami. Trudno było jednak powiedzieć, by taki sam skutek wywarło to na
Pauline, która jeszcze bardziej rozszerzyła oczy ze zgrozy.
— O
nie! Transmutacja to zło. Przekonałam się o tym w drugiej klasie, kiedy kazano
mi zamienić Kłębopiórkę w kielich. A potem na eliksirach, kiedy Boorack
nafaszerował ją papką Brendy. Żadnych czarów ta sowa stanowczo nie przeżyje…!
Vicky na ułamek sekundy skierowała wzrok na
sufit.
— Pocky,
daj spokój! – żachnęła się. – Teddy ma Wybitnego z transmutacji, więc nie ma
mowy o żadnych niepożądanych skutkach ubocznych.
Mimowolnie poczułem lekkie zadowolenie.
—
Przerabialiście już Zaklęcie Znikania, prawda?
Moje zadowolenie momentalnie obróciło się w
nicość.
—
Zaklęcie Znikania polega na sprawieniu, że coś całkiem zniknie. A tobie chodzi
o Zaklęcie Niewidzialności…
….które wchodzi w zakres zaklęć i uroków, a
nie transmutacji. A zaklęcia to była dla mnie całkiem inna zabawa.
Szczerze mówiąc, z zaklęć miałem najgorszą
ocenę na świadectwie. I kit, że tą najgorszą oceną był Zadowalający. Nawet z
wróżbiarstwa miałem Powyżej Oczekiwań, choć nie mam pojęcia, jakim merlińskim
cudem. Wydaje mi się jednak, że jestem na tyle domyślny, by podejrzewać,
dlaczego tak się dzieje.
Transmutacja, obrona przed czarną magią, czy
nawet eliksiry, są to przedmioty całkiem ścisłe. Zawsze jest podana konkretna instrukcja
co należy zrobić, aby dane zaklęcie lub wywar zadziałał, wyjaśnione są
wszystkie mechanizmy przyczynowo-skutkowe i jeżeli wykonuje się wszystko
zgodnie z wytycznymi, sprawa jest jasna, nie ma miejsca na pomyłkę. A zaklęcia
były zbyt ogólne, za mało konkretne – można było wyczarować wszystko i mogło
wyjść z tego wszystko, nic, lub nawet więcej, niż byśmy chcieli. A poza tym, to
były po prostu najzwyklejsze, magiczne sztuczki. Wyczarowywanie bukietów
kwiatków, fontanny z wina i ćwierkających ptasząt. To było kompletnie
niepraktyczne, a przy tym skutki były nie do przewidzenia.
Wróżbiarstwo było wprawdzie jeszcze gorsze,
polegające jedynie na zgadywankach i wysilaniu się na nadinterpretacje
rzeczywistości. Ale dziwnym trafem miałem smykałkę do zgadywanek. A do zaklęć
niekoniecznie.
Victoire jednak wcale nie zraziła się moją zrzedłą
miną, udając, że w ogóle jej nie zauważyła.
— A
Zaklęcie Uciszające? To poziom Standardowych Umiejętności Magicznych,
sprawdzałam.
Tak, szkoda tylko, że to program na drugi
semestr. I do tego oczywiście również z zaklęć.
— Aha, więc to na tym ma polegać ten plan? –
zapytałem, starając się nie brzmieć zbyt niepewnie, równocześnie drapiąc się za
uchem. – Mamy przetestować alarm Booracka, posyłając za nim niewidzialną i
niemą sowę…? Rzeczywiście, to bardzo… genialne w swej prostocie.
—
Cieszę się, że się zgadzamy – rzuciła Victoire, choć doskonale widziałem, że
wyczuła sarkazm i chyba nieszczególnie jej się to spodobało. Nie umknęło to też
uwadze Pocky, która spojrzała na mnie z wyraźną nadzieją.
—
Tak, to brzmi bardzo prosto, ale milion rzeczy może się nie udać! A co, jeżeli
działanie zaklęć minie przed czasem? A co, jeżeli Kłębopiórka zatrzaśnie się w
grocie? A co, jak posłanie jej tam nic nam nie da? Jeżeli uruchomi się jakiś
alarm, to będzie o nim wiedział tylko Boorack, a skąd my będziemy o tym
wiedzieć? A jeżeli ten alarm działa tylko na ludzi i posłanie tam sowy nie ma
sensu?
Cóż, nie żeby coś, ale brzmiało to całkiem
przekonująco.
Coś zaskrzypiało przeraźliwie na suficie i
wszyscy instynktownie spojrzeli w górę, aby tam zobaczyć chochlika, który teraz
próbował sforsować stary łańcuch od żyrandola za pomocą własnych zębów.
— Ja
tam uważam, że warto spróbować – stwierdziła nagle Dominique, na co Pocky
spojrzała na nią z oburzeniem. – Zobaczmy po prostu, czy Kłębopiórce uda się
bezpiecznie przeżyć cały kurs! Jeżeli uda jej się wślizgnąć za Boorackiem,
niech przyniesie nam jakiś zakazany listek, czy coś w tym stylu, a my będziemy
już wiedzieć, że jeżeli sowa może stamtąd na luzie wylatywać z rzeczami w
dziobie, to chyba będzie dostateczny dowód na to, że sami możemy tam wejść!
— A
jeżeli Kłębopiórka nie wróci? – zapytała Pauline ze złością. – O to oczywiście
nikt się już nie martwi?!
— W
zeszłym roku pozwoliłam własnej siostrze iść do Zakazanego Lasu w nocy! –
zagrzmiała Domie. – A ty nie możesz poświęcić sowy?!
Pauline tylko zacisnęła zęby i nic już
więcej nie powiedziała.
— No
dobra! – Fiffie uderzyła się w kolana, zwracając tym uwagę wszystkich.
Spojrzała po nas, a ja ponownie odniosłem nieodparte wrażenie, że mam do
czynienia z przyszłą najwyższą szychą Wizengamotu. – Uznajmy to za pewnego
rodzaju eksperyment. Wiedzcie tylko, że jeżeli Kłębopiórka nie przeżyje tej
misji, osobiście dopilnuję, abyście wydali ostatnie pieniądze na nową sowę dla
Pocky…
Pauline kopnęła lekko rozwaloną przeze mnie
ławkę, raczej niezbyt udobruchana tymi słowami.
—
Kłębopiórka wykona to zadanie bez problemu – oświadczyła nagle, jakby
mimowolnie urażona niewiarą w umiejętności jej zwierzątka. – Trzeba tylko
wykonać przed tym pewien niezbędny egzamin.
Po czym wyciągnęła rękę do góry, a szybująca
do tej pory wokół żyrandolu Kłębopiórka, natychmiast wylądowała na jej dłoni.
—
Wiesz co masz robić – powiedziała Pauline dziwnie znaczącym tonem, a sówka
prawie natychmiast poderwała się do lotu i wyfrunęła przez szparę w
niedomkniętych drzwiach klasy.
Dominique rozdziawiła gębę.
— Że
niby co ona wie, co ma zrobić…?
Pocky tylko wzruszyła niewinnie ramionami.
—
Kłębopiórka jest inteligentna. Doskonale wie, że ma znaleźć Simona i poprawić
mu nieco fryzurę. – Na widok szoku na twarzy Fiffie i Vicky, wykrzywiła się w
złośliwym uśmieszku. – Uznałam, że to najlepszy sposób na sprawdzenie jej
umiejętności.
I rzeczywiście, Pauline nie myliła się. Nie
minęło dziesięć minut, a Kłębopiórka powróciła do klasy, rozćwierkana i
najwyraźniej bardzo podekscytowana swoim zadaniem. A co oczywiste, nie była
sama. Za nią do klasy wparował Larieson, cały obsypany piórkami, czerwony na
twarzy, a przede wszystkim wściekły, czemu raczej trudno było się dziwić,
zważywszy na uroczą i niewątpliwie ptasią ozdobę, którą miał na włosach.
— CZY CIEBIE DO RESZTY POGIĘŁO?! – wydarł
się, strząsając przy tym chyba tonę kurzu ze wszystkich zakamarków żyrandolu,
zasłon i sufitu. Fiffie kichnęła, Domie ryknęła śmiechem, Victoire odchyliła
się na krześle, obserwując wszystko z równym przestrachem co zainteresowaniem i
chyba tylko ja byłem na tyle zapobiegawczy, by zacisnąć palce na różdżce
ukrytej w kieszeni, aby w razie potrzeby wyczarować Zaklęcie Tarczy i w porę
unieruchomić Lariesona, gdyby temu zachciało się rozszarpać Pocky na strzępy.
Jednak, co mnie zdziwiło, Pauline wydawała się kompletnie nie przejmować swoim
bezpieczeństwem. Wręcz przeciwnie, wyglądała na wyraźnie uszczęśliwioną.
—
Widzicie? – rzuciła niedbale w naszą stronę. – Kłębopiórka zdała egzamin.
— Zdała
egzamin?! – powtórzył Larieson, wybałuszając na nią oczy. – Zdała egzamin
na katapultę gównianych pocisków?!
Pocky tylko parsknęła śmiechem, na co on
posłał jej mordercze spojrzenie.
—
Mogłam jej kazać zostawić ci krwawy ślad dzioba na twoim czole! – obruszyła
się, głosem drżącym od rozbawienia. – Może nawet byłoby ci do twarzy z blizną,
mógłbyś zostać wtedy nowym Harrym Potterem w tej szkole. Powinieneś być mi
wdzięczny, że tego nie zrobiłam!
— No
tak! – wycedził Larieson przez zęby, aż zaciskając pięści ze złości. – I
dlatego kazałaś jej nasrać mi na głowę. Jakże ci jestem, do cholery, wdzięczny!
Pauline tylko wyciągnęła różdżkę i z bardzo
znudzoną miną sprawiła nią, że po pocisku Kłębopiórki na głowie Lariesona nie
zostało śladu. Spowodowało to, że nieco zrzedła mu mina, choć wciąż wyraźnie
złość walczyła w nim z zażenowaniem, bo nawet nie ruszył się z miejsca,
zaciskając wciąż ręce i nie patrząc na nią, zły, zaczerwieniony i upokorzony.
—
Mógłbyś naprawdę nie robić tyle szumu wokół siebie, bo następnym razem pazury
Kłębopiórki będą ostatnim, co zobaczysz w życiu – rzekła spokojnie Pocky,
chowając różdżkę do kieszeni.
—
Zamierzasz mi teraz wydrapać oczy…? – burknął niespokojnie Larieson, gdzieś w
okolice swoich butów.
—
Jeżeli mnie do tego zmusisz… – westchnęła Pocky, jakby sama czuła się zmęczona
perspektywą wydawania Kłębopiórcę tylu męczących poleceń. – A zresztą, dobrze
że przyszedłeś. Możemy teraz iść razem na ucztę, wyjaśnimy ci po drodze to i
owo.
Korytarze jak zwykle były udekorowane
upiornie, co potęgowało wrażenie starego i nawiedzonego zamczyska, którym
Hogwart bądź co bądź był przecież w rzeczywistości.
Ogromne pajęczyny zwieszały się z pochodni i
żyrandoli, połyskując lekko w chybotliwym blasku świec ukrytych pod przyłbicami
zbroi, które stanowiły jedyne źródła światła, poza łyskającymi wciąż za oknami
błyskawicami. Z pajęczych sieci dyndały wszędzie wielkie, czarne i owłosione pająki
– rzecz jasna zaczarowane, ale i tak wyglądające bardzo realistycznie, przez co
trudno było mi się pozbyć z głowy wspomnienia prawdziwych, ogromnych
pajęczynowych pułapek, połyskujących w bladym świetle księżyca w perłowo białej
mgle rozsnutej między ciemnymi pniami wysokich drzew, okropnego odgłosu
klekotania zabójczych i jadowitych szczypców, szelestu szybko przebierających
po podłożu, wielkich, owłosionych, czarnych odnóży… Victoire instynktownie
przysunęła się bliżej mnie, a ja chwyciłem ją za ramię i oboje mimowolnie
przyspieszyliśmy kroku.
W Wielkiej Sali na szczęście ze względów
estetycznych, zrezygnowano z pajęczych dekoracji na rzecz wszędzie latających
chmar zaczarowanych nietoperzy, ognistych serpentyn i wielkich, wydrążonych
dyń, przez których paszcze przeświecały płomienie świec. Zresztą, samo
sklepienie zdawało się być upiorną dekoracją samą w sobie, wręcz idealną na tę
okazję – ciemne i mroczne niebo, ciężkie od chmur nabrzmiałych wodą i
elektryką, wciąż grzmiało złowrogo, ciskało piorunami i lało strugami
rzęsistego deszczu, którego krople na całe szczęście rozpływały się w nicość
zanim docierały do czterech stołów domów, aż połyskujących złotą, bogatą
zastawą.
W tym miejscu musiałem się pożegnać z Vicky,
Pocky, Fiffie, Domie i Lariesonem, poprawić prefekci znaczek na szacie dla
podkreślenia swojej rangi i udać się do stołu Gryffindoru, gdzie Warwick
Pickering już oczywiście siedział ze sztućcami w garści, jakby miał zamiar
wyrąbać nimi dziurę w stole, jeżeli zaraz nie pojawi się jedzenie.
— No w końcu! – krzyknął, kiedy mnie
zobaczył. – Jakiś raport z kuchni, prefekto? Czy te skrzaty kiedykolwiek
zaszczycą nas tym żarciem, czy mam tu zdechnąć z głodu?!
— Po
pierwsze: przymknij się. Po drugie: ogarnij się – wyrecytowałem znudzonym tonem,
siadając na ławie obok niego. Pickering tylko rzucił mi zniecierpliwione
spojrzenie.
—
Skoro już jesteś tym prefektem, mógłbyś się chociaż na coś przydać! – westchnął
z żalem. – Ale jak trzeba wypitolić pierwszaka z najlepszego fotela przed
kominkiem, to oczywiście nie! Jak trzeba popędzić skrzaty domowe, żeby ruszyły
te swoje skrzacie tyłki i podały do stołu, to nie! Za co ja ci do cholery
płacę?!
—
Jęczy tak już od pół godziny – oznajmiła beznamiętnie Kaitlyn Jackson siedząca
naprzeciwko, którą dopiero teraz zauważyłem. Czerwone włosy miała spięte w kok
jeszcze bardziej rozwalony niż zwykle, może dlatego, że wędrował po nim wielki,
zaczarowany pająk.
—
Jęczy, bo jest głodny i ma beznadziejne widoki – burknął Warwick, ale ściszył
przy tym głos, aby Kaitlyn tego nie usłyszała, a ja mimowolnie zadziwiłem się
nad tym, jak ten człowiek cyka się przed dziewczynami.
Koło Kaitlyn, rozwalonej na ławce w pozie
totalnego znudzenia, siedziała Sophie Meredith, wgapiona w swój złoty nóż,
jakby zastanawiała się, kogo i w jakie miejsce nim ugodzić. Moim skromnym
zdaniem to właśnie jej powinno się bardziej obawiać, jeżeli już trzeba było
mieć się na baczności przed jakąś dziewczyną. Jackson, w swoim znoszonym dresie
wydawała mi się być totalnie nieszkodliwa. Sophie, ze swoją niewinną kasztanową
grzywką, króciutkimi warkoczykami sięgającymi jej ledwie do ramion i wielkimi,
żółtymi oczami, które zawsze kojarzyły mi się niemiło z jakimś kotem albo
sfinksem, wydawała się być o wiele bardziej niebezpieczna dla otoczenia.
Z drugiej strony Warwicka siedziały
natomiast Cracker i Caramel – a właściwie Ciara i Coral – dwie bliźniaczki z
naszego roku, które oczywiście kłóciły się ze sobą jak dwie lwice.
— A gdzie frajerzy?... – rzuciłem w stronę
Pickeringa, trącając go przy tym łokciem.
— A
kogo to obchodzi? – obruszył się Warwick. – Pewnie pudrują jeszcze noski w
dormitorium. I oczywiście wejdą tu ostatni, żeby widziały ich wszystkie laski.
I tak też stało się rzeczywiście. Cała
Wielka Sala była już zapełniona, kiedy do środka wkroczył Spell Wood –
oczywiście w asyście Cala Collinsa i Willa Watsona – najlepszych ścigających w
całej szkole i zarazem dwóch kolesi z naszego dormitorium, którzy z pewnością
cieszyliby się nieskończonym powodzeniem, gdyby nie Spell. Zamiast jednak z nim
rywalizować, oni postanowili być jego kumplami, aby zbierać po nim ochłapy
(dziwnym trafem, gdy Wood zrywał z jakąś dziewczyną, ona w bardzo krótkim
czasie lądowała w pocieszających ramionach któregoś z nich). Rzecz jasna,
mieszkając z nimi w dormitorium, mieliśmy wgląd w kulisy powstawania ich
nażelowanych fryzur, dlatego ja i Warwick zgodnie uważaliśmy ich za frajerów, a
oni, nie pozostając nam dłużnymi, uważali za frajerów nas, przy czym niestety,
mieli w szkole znacznie większe poparcie.
— Może
to dziś nastąpi ten sądny dzień, kiedy Wood sprawi nam wszystkim wielką ulgę i
w końcu się udławi…? – mruknął Pickering znad swojego lśniącego pustością
talerza, a ja tylko odchrząknąłem znacząco, z trudem ukrywając własne
ukontentowanie tą wizją.
Na całe szczęście wielkie wejście trzech
piątoklasistów z Gryffindoru do Wielkiej Sali, całkowicie zniszczyła profesor
Luna Lovegood-Scamander, która zapewne sądziła, że bardzo dyskretnie wślizguje
się za nimi do sali. Trudno było jednak nie zauważyć (i nie poczuć), że jest
obwieszona chyba setką warkoczy wielkiego, cuchnącego i nakrapianego czosnku.
To zmusiło Wooda, Watsona i Collinsa do bardzo szybkiego zajęcia miejsc przy
stole Gryffindoru, a także do zatkania większości uczniowskich aparatów oddechowych,
koło których Luna przechodziła, udając się w stronę stołu nauczycielskiego.
Warwickowi aż załzawiły oczy.
— No nie…! – jęknął, stłumionym głosem
człowieka skazanego na Azkaban. – Nie dość, że przede mną siedzi ona – wskazał
na Kaitlyn, a konkretniej na wielkiego pająka w jej włosach – to jeszcze
Pomyluna postanowiła przebrać się za uprawę czosnku…!
Nie mógł jednak dłużej narzekać, bo w tym
momencie na półmiskach pojawiła się uczta, która prawie natychmiast zatkała
jego gadatliwą gębę.
Duchy płynęły leniwie pod sklepieniem
wstrząsanym rozładowaniami elektrycznymi, z wyraźną tęsknotą spoglądając na
znajdujące się na stołach wspaniałości. Wciąż czułem się dziwnie nieswojo po
przejściu całego zamku przypominającego wielkie gniazdo akromantul, głównie
dlatego, że nieprzyjemne mrowienie ogarnęło pewne stare blizny, o których w tym
momencie wolałbym stanowczo nie myśleć. Rzuciłem się więc na jedzenie,
odczuwając ulgę tym, że mogę odwrócić uwagę od niemiłych dla mnie spraw.
Oczywiście Jackson nie omieszkała spojrzeć na mnie pogardliwie.
—
Pickering to jeszcze, ale ty Lupin? Mógłbyś dać nieco lepszy przykład naszym
podopiecznym.
Jakby nasi podopieczni tak ją obchodzili…
Nic jednak nie odpowiedziałem, ponieważ miałem właśnie problem z przełknięciem
wielkiego kęsa pieczeni.
—
Tak właściwie, to usłyszałam ostatnio historyjkę, która może cię całkiem
zainteresować – Kaitlyn nachyliła się w moją stronę, nie zważając na to, że
łokciami roztrąca większość rzeczy znajdujących się na stole. – Kojarzysz tego
małego Higginsa…? Na pewno kojarzysz. To największy wrzód na dupie z nich
wszystkich.
—
Jak dla mnie wszystkie te pierwszaki wyglądają dokładnie tak samo – mruknąłem,
sięgając po dzban dyniowego soku.
Jackson wywróciła oczami.
— Mały,
gruby, czarny, piegi, nos jak świński ryjek, oczka pełne nienawiści! –
wyrzuciła z siebie, wyraźnie zniecierpliwiona, a ja omal nie zachłysnąłem się
sokiem, kiedy zdałem sobie sprawę o kim ona mówi. Oczywiście, że znałem tego
cholernego gówniarza! Z chęcią pokazałbym mu, gdzie żyją akromantule i to wcale
nie z pobudek edukacyjnych.
— No
tak, i co z nim? – zapytałem, siląc się na neutralny ton.
—
Ten smark jakimś cudem wyniuchał, że dzisiaj Prawie Bezgłowy Nick wyprawia bibę
z okazji swojego kopniaka w kalendarz – rzekła Kaitlyn konspiracyjnie,
równocześnie unosząc brwi. – No i oczywiście wymyślił sobie, że zbierze całą
ekipę smarków i razem pójdą do lochów…
—
Co?!
Omal nie wyplułem swojej potrawki.
— A
to – odparła Jackson, odchylając się na swoim miejscu i patrząc na mnie z
wyraźnym rozczarowaniem. – Hm. Myślałam, że nieco bardziej ubawi cię ta
historia.
—
Ubawi?! – spojrzałem na nią z niedowierzaniem. – I ty to słyszałaś i nie
wybiłaś im tego z głowy?!
— A
po co? – obruszyła się Kaitlyn. – Przecież i tak wiadomo, że tego nie zrobią…
—
Jackson, to są młodzi i głupi gryfo… – zacząłem, ale nie skończyłem, bo nagle
coś innego i z całą pewnością bardziej wstrząsającego przykuło moją uwagę.
Przy stole Ravenclawu jak gdyby nigdy nic
stał sobie beztrosko Spell Wood. I to nie przy byle jakim skrawku stołu
Ravenclawu. Przy tym skrawku stołu Ravenclawu, który postanowiła zająć akurat
Victoire Weasley.
Kaitlyn obejrzała się instynktownie w
stronę, w której utkwiłem wzrok, a Warwick, do tej pory zajęty pożeraniem
uczty, zarechotał głośno.
—
Co, dopiero teraz się skapnąłeś?
Tylko zacisnąłem palce na widelcu.
—
Czego on od niej chce…? – zmarszczyłem brwi, udając umiarkowane
zainteresowanie, mające zamaskować nagłą falę dość nieprzyjemnego uczucia.
—
Jak to czego – parsknął Pickering, ponownie zwracając się do swojego talerza. –
Chyba nie autografu. No chyba, że na jej staniku.
Ograniczyłem swój komentarz do silnego
kopnięcia go pod stołem.
— No
co? – obruszył się Warwick, po czym wywrócił oczami ostentacyjnie. – Przecież
to tylko twoja przyjaciółka. Łączy was zwykła, platoniczna przyjaźń…
Jackson parsknęła złośliwym śmiechem.
—
Wiecie, że w tym roku będziemy przerabiać Zaklęcie Uciszające? – rzuciłem
pozornie błahym tonem. – To będzie takie przyjemne, zatkać wam w końcu wasze
parszywe gęby…
—
Zastanawiam się tylko nad jednym… – Warwick zmarszczył brwi, idealnie udając
człowieka myślącego, którym przecież ewidentnie nie był. – Jak można przyjaźnić
się z wilą…? Jesteś gejem? A może impotentem…?
—
Ani tym, ani tym, Pickering, możesz mi wierzyć.
Obróciliśmy się błyskawicznie, przy czym
Warwick o mało co nie zleciał z krzesła. Za nami stała bowiem Ginger Genevive Bulstrode,
jak zwykle wyglądając jak skok do jeziora z wysokiego klifu – czyli bardzo
atrakcyjnie i niebezpiecznie zarazem.
— A
ty co tu robisz? – zaatakowałem ją niezbyt przyjaznym tonem, bo i nie miałem w
tym momencie specjalnej ochoty na uprzejmości. – Nie przypominam sobie, byśmy
zamawiali kelnerkę.
Warwick ledwo co stłumił śmiech, po czym natychmiast
zatkał sobie twarz jagnięciną, z dosyć przerażoną miną.
—
Ostry język – stwierdziła Gigi, uśmiechając się fałszywie. – Szkoda, że poza
wypowiadaniem głupich uwag, jest raczej bezużyteczny.
— Masz
coś do mnie? – zapytałem prosto z mostu.
— Nudzi
mi się – odparła Gigi marudnie, niby niedbałym ruchem dłoni wprawiając w ruch
złote pukle. – A zresztą, jestem tylko płochliwą ślizgonką, przydałby mi się
jakiś odważny gryfon…
—
Płochliwa ślizgonka…? – parsknąłem. – Ty?
—
Odważny gryfon…? – parsknął Warwick. – On?
— W
szkole jest tak przerażająco, jak ja przeżyję sama noc w lochach...? Niewiadomo
skąd może wyskoczyć wilkołak.
Zamarłem, gapiąc się na nią w osłupieniu.
Jadowicie zielone oczy Gigi wpatrywały się
wprost we mnie i aż płonęły nieskrywaną złośliwością.
Skąd ona wiedziała…? A jeśli nie wiedziała,
to skąd to podejrzewała? Czy to możliwe, by słowa te wyszły z jej ust
przypadkiem…
Było już jednak za późno. Instynktownie
chwyciłem się za przedramię – za blizny, które Ginger widziała i które od
samego początku bardzo ją interesowały. Jej oczy zwęziły się w wężowe szparki.
—
Idź do Wooda – powiedziałem, nadaremnie starając się wrócić do poprzedniej
nuty. – On jest w końcu urodzonym obrońcą.
Ostatnie badawcze spojrzenie i ślizgonka
odeszła, nie oglądając się za siebie. Ja i Warwick odetchnęliśmy z ulgą – z
tym, że ja zrobiłem to w duchu, a Pickering zrobił to głośno na cały stół.
— W końcu…! – Złapał się za serce, jakby
sprawdzał, czy nadal działa i jest na miejscu, po czym ponownie zabrał się za
jedzenie, równocześnie odprowadzając balansującą biodrami Gigi wzrokiem,
wyrażającym coś w rodzaju maślanego przestrachu. – Co za suka…! Jak ty możesz
się z nią w ogóle zadawać…? Rozumiem, że ma to i owo, ale to samica bazyliszka.
A ty masz przecież pod nosem milutką Vickes, która też ma to i owo…
—
Zamkniesz się, czy nie?
Pickering tylko spojrzał na mnie z
niedowierzaniem.
—
Mówię poważnie, stary. Ta Bulstrode to jakiś zapomniany horkruks
Sam-Wiesz-Kogo. Rozumiem, Gryffindor, odwaga i te sprawy, ale zadawanie się z
nią to już brawura, jeśli nie samobójstwo. Nawet Wood nie zbliża się do niej na
odległość kija od miotły, a przecież na pewno połasiłby się na jej…
—
Przysięgam, że zaraz rzucę na ciebie to cholerne Silencio…! – wycedziłem przez
zęby.
— No
co? – obraził się Warwick. – Chyba mi nie wmówisz, że znajomisz się z
Bulstrode, ze względu na zalety jej charakteru…?
Jackson przejechała oczyma po błyskającym
sklepieniu.
—
Wybacz Pickering, ale cycki Gigi Bulstrode, to chyba ostatnia rzecz o jakiej
chce mi się słuchać podczas tej uczty – stwierdziła flegmatycznie, po czym
wyjęła różdżkę ze swojego koka. – Silencio.
Warwicka zatkało, po czym z trudem złapał
powietrze, nie wydając przy tym z siebie żadnego dźwięku.
Postarałem się nie spojrzeć na Kaitlyn z
przesadnym podziwem, choć byłbym kłamcą, gdybym udał, że jej biegłość w
zaklęciu, którego jeszcze się nie uczyliśmy, nie zrobiła na mnie wrażenia. Z
drugiej strony, poczułem lekkie ukłucie spowodowane tym, że przecież Jackson
nienawidzi nauki, a swoje umiejętności zawdzięcza jedynie talentowi. Skoro
jednak ona potrafiła w sekundę zamknąć twarz Pickeringowi (a wierzcie mi, że
sprawienie, by się przymknął, było niemożebnie trudne), to dlaczego mnie miałoby
się nie udać? W tym momencie jakoś nie przychodził mi na to zagadnienie żaden
kontrargument.
Nastała pora deseru, podczas której
Pickering, wciąż pod działaniem zaklęcia, napchał sobie usta biszkoptem,
patrząc na Jackson spode łba. Ona jednak ani myślała zdjąć z niego uroku,
pogrążając się w rozmowie ze swoją przyjaciółką Sophie, która z wielkim zapałem
pochłaniała kawał tortu w kształcie trumny. Nałożyłem sobie czekoladowego
ciasta z zielonymi, lukrowymi robalami w środku, obserwując bacznie stół
krukonów. Pauline skinęła w moją stronę głową, po czym Kłębopiórka poderwała
się z jej ramienia i podleciała do mnie w mgnieniu oka.
Szybko chwyciłem ją w garść i schowałem pod
stołem, żeby nie zdążyła zrobić zbytniego zamieszania, po czym wyciągnąłem
różdżkę. Sówka zaćwierkała na to głośno, co spowodowało, że Sophie podskoczyła
na swoim miejscu i potrąciła swój puchar, z którego sok rozlał się na cały
stół. Zaklęcie Niewidzialności poszło mi całkiem sprawnie, za drugim razem
udało mi się rozciągnąć niewidzialne pole wokół całego obiektu. Z Zaklęciem
Uciszającym było już trochę gorzej.
— Silencio… – mruczałem pod nosem,
wciąż zaciskając palce na czymś puchatym w dotyku, choć niewątpliwie
niewidzialnym, ale za to wydającym wciąż z siebie pohukujące odgłosy. – Silencio,
do cholery… Zamkniesz się w końcu, czy…
Urwałem, napotykając na wzrok Warwicka,
który patrzył na mnie jak na wariata – w sumie dziwnie musiałem wyglądać,
gadając coś pod stołem do własnej pięści.
Która na domiar złego wciąż ćwierkała
beztrosko.
— Silencio!
– omal nie warknąłem.
Coś dziabnęło mnie lekko w palec, po czym
świergotanie zamilkło.
—
Eee… – powiedziałem, nie bardzo wiedząc, co teraz zrobić. – Eee… wiesz gdzie…
masz lecieć, czy…
Czy gadanie do niewidzialnej i niemej sowy
przypadkiem kompletnie nie ma sensu…?
Rozluźniłem dłoń, w którą prawie natychmiast
uderzyło mnie coś pierzastego – Kłębopiórka musiała odlecieć. Tylko czy
poleciała do Booracka…?
Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że Vicky i
Pocky cały czas mnie obserwują. Tylko uniosłem kciuk do góry, na znak, że
Kłębopiórka została pomyślnie wysłana na misję. Obie równocześnie odwróciły się
i prawie natychmiast zajęły się przyciszoną rozmową.
I już miałem zamiar zabrać się za kończenie
swojego deseru, kiedy Kaitlyn cisnęła we mnie fistaszkiem.
— Lupin! E, Lupin! – Po czym wskazała głową
w stronę drzwi od Wielkiej Sali, przez którą właśnie przemykała cała chmara
małych postaci w gryfońskich szatach.
Bez słowa wbiłem widelczyk w swoje ciasto.
— O
nie, stanowczo się nie piszę na żadną rzeź niewiniątek. Nie będę się pchał do
klatki z rozszalałymi sklątkami…
—
Odezwał się koleś, który zadaje się ze smoczycą! – parsknęła Kaitlyn kpiąco.
— To
co innego – żachnąłem się. – Niech te głupie dzieci idą sobie gdzie chcą, nie
będę ich zatrzymywał. Chcą zginąć, proszę bardzo. A jak wylecą ze szkoły,
będzie jeszcze lepiej. Nie będę się za nimi uganiał po całych lochach, do
których na dodatek…
— …nie
ma wstępu…? – dokończyła Kaitlyn, unosząc brwi.
Po czym oboje zerwaliśmy się nagle z miejsc,
w chwili, gdy wrota zamknęły się za ostatnim pierwszakiem.
Oczywiście, nawet wybiegając na wyścigi z
Jackson z Wielkiej Sali, nie miałem najmniejszej ochoty na konfrontację z
pierwszoroczniakami, a zwłaszcza ze wspomnianym już wcześniej bezczelnym
smarkiem Harperem Higginsem. Ale jeżeli pierwszaczki się narażały, my jako
prefekci, mieliśmy obowiązek im to uniemożliwić… My po prostu musieliśmy
iść do tych zakazanych lochów…!
Oboje wyhamowaliśmy ostro przed schodkami
prowadzącymi w mroczne, podziemne czeluści. Kaitlyn spojrzała na mnie – a ja
mimowolnie podwyższyłem sobie nieco wzrost, aby nie wypaść na ostatniego
kurdupla w sytuacji, w której miałem wzbudzać autorytet. Ona tylko prychnęła,
po czym oboje zbiegliśmy ze stromych stopni. Wyższy wzrost niewątpliwie miał
swoje zalety, w każdym razie w zbieganiu po kilka schodków naraz bardzo
pomagał.
— No i gdzie oni są? – wydyszała Jackson,
rozglądając się po oślizgłym korytarzu, pogrążonym w bladozielonym półmroku.
Tutaj już nikt się nie wysilił na dekoracje adekwatne do Nocy Duchów, ale
szczerze mówiąc, w tej części zamku wcale nie były one konieczne. Nie zważając
jednak na dość upiorną atmosferę i na przytłumione pomruki wstrząsającej zamkiem burzy, raczej nie wyglądało na to, by miał zaraz
wyskoczyć na nas jakiś upiór. I po co Boorack musiał nas osobiście odprowadzać
na każdą lekcję przez te dwa miesiące?!
Z
końca mrocznego korytarza dotarły do nas odbijające się echem od oślizgłych
ścian, cienkie i niewątpliwie podekscytowane głosy.
—
Mamy ich! – ucieszyła się Kaitlyn, wsadziła sobie różdżkę w kok, po czym
puściliśmy się pędem.
I tak jak się spodziewałem, zastaliśmy całą
grupkę pierwszoroczniaków tuż przed wejściem do korytarza prowadzącego do
Starych Lochów. Najwidoczniej zatrzymali się tu, obawiając się dalszego
zapuszczenia w głąb labiryntu podziemnych tuneli i teraz gadali między sobą jak
najęci, przepychając się, trącając wzajemnie łokciami, stając na palcach i
wyciągając przed siebie bezużyteczne w ich przypadku różdżki. Te bachory były
tak zaaferowane, że nawet nas nie zauważyły…!
— PIERWSZOROCZNI! – wydarła się Jackson.
Bachory błyskawicznie obróciły się w naszą
stronę, potykając się o własne szaty i stopy, jedna dziewczynka wywaliła się
jak długa na ziemię, a ja mimowolnie pomyślałem, że na wrzaski Kaitlyn mogłaby
konkurować chyba tylko z Sherry Power. Skutek jej ryknięcia był natychmiastowy:
pierwszoroczniaki wyglądały tak, jakby jednak w sklepieniu Wielkiej Sali coś
się popieprzyło i rzeczywiście trafił w nie piorun. Mimo wszystko trąciłem
jednak Jackson w bok, bo jej głos całkiem silnie odbił się echem po całych
lochach.
—
Cicho…! Bo zaraz Boorack tu przyleci.
Zignorowała mnie. Podparła się pod boki i
zmierzyła kulące się przed nami pierwszaki spojrzeniem zmrużonych oczu.
— Co
tu się dzieje? Co to ma być? – zaczęła cichym, strasznym głosem. – Czemu
zmuszacie swoich ukochanych prefektów do fatygowania się w zakazane miejsca…?
—
Prefekci wcale nie musieli tu przyłazić! – rozległ się cienki głos i Harper
Higgins wyłonił się z samego środka ich zgrai. Jego skośne oczka wpatrywały się
w nas bezczelnie. – Chyba możemy sobie sami pozwiedzać, tak czy nie.
— Pozwiedzać!
– parsknęła Kaitlyn, już wyraźnie poirytowana. – Wy cholerne bachory! Chcecie,
żeby wywalili nas wszystkich na zbite ryje, a nas tylko dlatego, że musieliśmy
się uganiać za gównażerią?! Posrało wam się coś w móżdżkach, dzieciary?! Macie
trzy opcje: albo wyłazicie stąd sami, albo wyprowadzamy was grzecznie za łapkę,
albo wypieprzamy stąd za pomocą zaklęcia i przysięgam, nic mnie nie obchodzi,
że jesteście małymi, zasmarkanymi gówniarza…
—
Eeeee, tak, dziękujemy za tę cenną lekcję…! – przekrzyczałem ją, szybko
chwytając ją za dłoń z różdżką, którą ona wyciągnęła w stronę przerażonych
maluchów, po czym szarpnąłem za nią, zmuszając dziewczynę do obrócenia się w
moją stronę. – Jackson, zlituj się, na brodę Merlina. Nie możesz do tego
podejść nieco bardziej… dydaktycznie…?
Wyrwała się z mojego uścisku i spojrzała na
mnie tak, jakby po raz pierwszy w życiu usłyszała takie słowo.
—
Chodzi ci o to całe podejście do dzieci i tak dalej…? Jak chcesz, to sam im rób
za niańkę. Ja tu jestem od wyciągania konsekwencji.
—
Obawiam się, że przemoc fizyczna niestety nieco wykracza poza nasze
kompetencje.
— No
to dawaj – syknęła Kaitlyn przez zęby. – Walnij im jakąś bajeczkę, to
zobaczymy, co to da. Ja tam nadal jestem za tym, żeby po prostu skopać im
tyłki, to ich o wiele lepiej nauczy, gdzie się z nimi nie wciskać…
Ale ja tylko odwróciłem się w stronę
pierwszaków, które korzystając z naszej cichej wymiany zdań, zaczęły gadać
między sobą, a teraz prawie natychmiast zamilkły, wlepiając we mnie bez wyjątku
szeroko otwarte gały. Odetchnąłem płytko i nagle mój wzrok padł na małego
Higginsa, którego oczy jako jedyne nie wyrażały ani strachu, ani skruchy, za to
wpatrywały się we mnie ze złośliwym błyskiem.
Jak ja nienawidzę tego gówniarza.
— Ekhm – odchrząknąłem lekko, po czym
zamilkłem, zastanawiając się, co dalej. Pierwszaki gapiły się na mnie w
oczekiwaniu, a Jackson stanęła z boku, zakładając ręce na piersi i spoglądając
na mnie prawie tak samo wyzywająco jak Harper Higgins. – No więc… Wiadomo, że
dom Gryffindoru cechuje się odwagą… – zacząłem, na co Kaitlyn uniosła wysoko
brwi, a stadko pierwszaków zafalowało w poruszeniu. – Ale jeżeli myśleliście,
że to co robicie, jest odważne, a nie głupie, to niestety popełniliście błąd.
Pierwszaki spojrzały po sobie, niektóre
pootwierały paszczęki. Tylko Harper nie poruszył się ze swojego miejsca.
— Odwaga
nie polega ani na poddaniu się chwilowym emocjom, ani na celowym narażaniu się
na niebezpieczeństwo – podjąłem, z każdym kolejnym słowem mówiąc coraz pewniej
i spokojniej. – A wy, jako młodzi gryfoni, nie powinniście mylić odwagi z
brawurą, ani działać bezmyślnie, sądząc, że kierujecie się odwagą…
— A
czy odwaga to nie jest przypadkiem pokonywanie własnego strachu? – zapytał chytrze
Harper, a wśród pierwszaków prawie natychmiast podniósł się szmer ożywionych
głosów.
Na szczęście jedno spojrzenie wystarczyło,
aby maluchy ponownie się ogarnęły.
—
Oczywiście – powiedziałem, spoglądając na Harpera poważnie. – Ale ostatecznie
to objawia się samo. Wałęsanie się po lochach w poszukiwaniu duchów, to raczej
marny na to sposób, a szczerze mówiąc, to po prostu słaba wymówka.
Zapadła głucha cisza i nawet Jackson
przestała stukać w zniecierpliwieniu obcasem po posadzce. Higgins zaciął usta,
w końcu spuścił wzrok.
Wiktoria! Zwycięstwo! Teraz wszystkie
pierwszaki poopuszczały głowy, a ja mimowolnie wsadziłem ręce do kieszeni i
zakołysałem się na piętach, nie mogąc się powstrzymać, aby nie rzucić pełnego
satysfakcji spojrzenia na Jackson, która patrzyła na to wszystko ze zrzedłą
miną.
— No
dobra Lupin, niech ci będzie, że wygrałeś – burknęła w końcu, na co ja
wyszczerzyłem zęby. – Tylko błagam, oszczędź mi tego swojego triumfalnego
uśmieszku. Pierwszole, idziemy stąd.
Dzieciary, przed chwilą rozproszone w
bezładnej zgrai, natychmiast uformowały się we wzorowym szeregu.
I już mieliśmy wychodzić, kiedy nagle z
ciemnego korytarza dotarł do nas wyraźny odgłos czyichś kroków. Nie mógł to być
jednak żaden nauczyciel, bo ktoś wyraźnie biegł tutaj w wielkim pośpiechu,
dysząc ciężko – co również utwierdziło nas w przekonaniu, że nie mógł być to
żaden potwór.
No chyba, że za potwora można było uznać
Warwicka Pickeringa, bo to właśnie on wyłonił się po chwili z mroku, na
okrągłej twarzy mając czerwone wypieki i wyraz totalnego wymęczenia oraz bólu,
co uzasadniał fakt, że trzymał się oburącz za wyraźnie ostro kłujący bok.
— Lupin…! – wydyszał, słaniając się na
nogach. – Lupin, twój stary… Jest tu, w szkole…
—
Co?! – wybałuszyłem na niego oczy. – Jaki mój stary…?!
— No
stary, w sensie, twój ojciec chrzestny…! – wyrzucił z siebie Pickering,
opierając się o chłodną ścianę. – Harry Potter jest w Hogwarcie, do cholery!
Pierwszoroczniaki natychmiast zaczęły gadać
między sobą jedno przez drugie, gapiąc się na mnie ciekawsko. Kaitlyn
zmarszczyła brwi.
— No
i co z tego? – obruszyła się. – Pewnie przyjechał na jakieś głupie wykłady z
OPCMu…
—
Gdyby przyjechał na wykłady, to pokazałby się na uczcie – powiedziałem
rozsądnie. – A skoro się nie pokazał, to…
—
Lupin, na brodę Merlina, zostaw na później te refleksje! – jęknął Warwick. – On
tu idzie, tu do lochów. Zmywajcie się stąd na gacie Merlina…!
Ale ja nie ruszyłem się z miejsca nawet o
cal, myśląc nad tym gorączkowo. Harry jest w Hogwarcie? Teraz? Ale… dlaczego
mnie o tym nie uprzedził? Dlaczego nie napisał, że w Noc Duchów tu będzie?
Nagle uświadomiłem sobie, że nie napisałem
do niego ani razu od rozpoczęcia tego roku szkolnego, do babci Andromedy
zresztą też nic nie wysłałem. I dopiero teraz wydało mi się to dziwne, czemu w
takim razie nikt nie napisał do mnie? Może uważali, że jestem już dostatecznie
dorosły, aby nie musieć się upewniać, czy wszystko u mnie w porządku…?
A teraz mój ojciec chrzestny zjawia się
tutaj, niewiadomo skąd i dlaczego. Na dodatek nic mi o tym nie mówi, choć
przecież jakkolwiek taił przede mną sprawy Zakonu, to jednak zawsze był ze mną
szczery. W Noc Duchów zginęli jego rodzice, ale czy to może być powód, by
zjawiał się dzisiaj w Hogwarcie? Powinien być raczej w Dolinie Godryka.
— Zabieraj stąd te pierwszaki i to szybko.
O dziwo, Kaitlyn nie dała sobie tego dwa
razy powtarzać. Rzecz jasna nie omieszkała posłać mi oburzonego spojrzenia,
którym zapewne obiecała mi pomstę za tak protekcjonalne jej potraktowanie, ale
chyba nawet ona nie mogła się sprzeczać, że lepiej będzie, jeżeli Harry Potter
nie natknie się na zgraję uczniów w lochach, które dla nich były zakazane, a
które on sam zapewne chciał zbadać.
— A ty co? – zdziwił się Warwick, kiedy
Jackson i pierwszaki zniknęli za zakrętem. – Uważasz, że nie musisz się ukrywać
przed tatusiem chrzestnym? Bo chyba nie zamierzasz wyciągnąć go teraz na
pogawędkę?
—
Oczywiście, że nie! – syknąłem, ciągnąc go za sobą korytarzem prowadzącym w
stronę gabinetu Booracka. – I tak by mi nic nie powiedział…
Na twarzy Warwicka odmalowało się głębokie
zdziwienie.
—
Jak to? Przecież jesteś jego synalkiem…
—
Zamknij się, Pickering – warknąłem.
Skoro nie powiedział mi, że będzie dzisiaj w
szkole, to jak mogłem liczyć na to, że powie mi, co tu robi…? Na szczęście
istniały jeszcze nieco bardziej ślizgońskie sposoby dowiadywania się rzeczy od
osób, które nie chciały nam ich wyjawić.
—
Będziesz podglądać własnego chrzestnego…?! – wydyszał Warwick, a ja szybko
kazałem mu zatkać gębę. Rzecz jasna, tradycyjne ostrzeżenie kompletnie nic nie
dało. – I dlaczego musimy iść akurat pod gabinet Booracka…?
— Bo
to najbardziej prawdopodobne, że właśnie tutaj się zjawi. A teraz bądź cicho.
Obaj wstrzymaliśmy oddech, nasłuchując
jakichkolwiek dźwięków świadczących o tym, że jednak ktoś nakrył Kaitlyn i
zgraję pierwszaków w obrębie lochów, ale najwyraźniej tak się nie stało, bo po
chwili z końca korytarza dotarło do nas echo zbliżających się kroków.
Ale kroki nie należały tylko do jednej
osoby.
— …to zły pomysł, Harry. – Tak, to był
wyraźnie głos Hermiony, któremu beznadziejna akustyka tego wnętrza bynajmniej
nie pomagała mówić dyskretnie. – Teraz lochy to dla uczniów zakazany owoc.
Trzeba szybko znieść zakaz z obrębu używanych lochów.
—
Kiedyś zakaz wstępu obowiązywał uczęszczany korytarz na trzecim piętrze,
Hermiono, i jakoś działał – to był mój ojciec chrzestny.
—
Tak Harry, działał na wszystkich poza nami! – Hermiona nieco uniosła głos, na
co Harry syknął cicho.
— W
takim razie zamknijmy tylko dostęp do Starych Lochów, dopóki nie odkryjemy tego
przejścia.
Ja i Pickering spojrzeliśmy po sobie. Kroki
roznosiły się echem coraz głośniej i głośniej, musiały już minąć drzwi od
gabinetu Booracka…
—
Oni tu idą! – zapiszczał Warwick ledwo dosłyszalnie, a ja chwyciłem go za rękaw
szaty i obaj zaczęliśmy bezszelestnie wycofywać się w głąb mrocznego korytarza.
Nie było jednak dla nas drogi ucieczki – musieliśmy czym prędzej znaleźć jakąś
kryjówkę, jeżeli nie chcieliśmy zostać nakryci.
A ja szczególnie nie chciałem zostać
nakryty. I to jeszcze przez Hermionę i Harry’ego!
Kręgi świateł ich różdżek już prawie omiatały
załamanie korytarza, w którym się skryliśmy, kiedy wymacałem za sobą
zardzewiałą zasuwę i czym prędzej wciągnąłem Warwicka do jakiegoś starego
lochu. Oczywiście zamykane za nami drzwi musiały zaskrzypieć tak przeraźliwie
jakby od stu lat nie były naoliwione – co właściwie mogło być prawdą.
— Co to było?! – wrzasnęła Hermiona, sądząc
z odgłosów, nadeptując przy tym Harry’emu na stopę.
Ja i Pickering omal nie przestaliśmy
oddychać.
—
Hermiono, to jest Hogwart. Pewnie usłyszałaś orkiestrę duchów wygrywającą na
piłach. W końcu dziś Prawie Bezgłowy Nick obchodzi rocznicę swojej śmierci…
—
Ach, tak… tak, pewnie masz rację.
Odgłosy ich kroków cichły powoli w oddali.
Ja i Warwick staliśmy przez chwilę obaj
oparci o drzwi lochu, nie odzywając się do siebie. Wzrok z trudem przyzwyczajał
się do ciemności, ale loch, do którego trafiliśmy nie mógł być zbyt dużym
pomieszczeniem, przypominał raczej jednoosobową celę. Wokół pachniało zgnilizną
i starością, a wilgoć zdawała się aż skapywać z sufitu i ścian. Było tu też
bardzo chłodno, tak że od razu dostałem gęsiej skórki.
— No i co to miało niby być? – odezwał się
przyciszony głos Warwicka.
Tylko wzruszyłem ramionami, nie w porę
uświadamiając sobie, że i tak jest zbyt ciemno, aby Pickering to zobaczył.
—
Nie wiem – powiedziałem więc. – Gadali coś o jakimś przejściu…
—
Idźmy stąd – przerwał mi, szczękając zębami. – Cholernie tutaj zimno!
Dotknąłem zardzewiałej zasuwy i ze
zdziwieniem odkryłem, że jest lodowata. Cofnąłem od niej dłoń, ledwo co
dostrzegając ją w ciemności, czułem jednak jak palce grabieją mi coraz
bardziej. Czarny mrok zdawał się napierać na moje oczy i coś dziwnego nagle
zaczęło dziać się z moim wzrokiem – zupełnie tak, jakbym zamiast przyzwyczajać
się do ciemności, stopniowo się w niej zanurzał, powoli ślepnął…
— Nie… – wychrypiałem, ledwo co poznając
własny głos.
To niemożliwe. To niemożliwe…
Z naszych ust unosiły się obłoki pary.
Obezwładniające zimno zmieniło każdy mój mięsień w bryłę lodu, powstrzymując
mnie od jakiegokolwiek ruchu.
Zlodowaciała zasuwa również ani drgnęła.
— Co
jest?! – usłyszałem wyraźnie zdezorientowany głos Warwicka. – Co to za cholerna
lodówka?! Lumos!
Blade światło, które rozjarzyło koniec jego
różdżki, oświetliło wysoką, zakapturzoną postać unoszącą się tuż nade mną, a
ściany i sufit, na które padł blask, momentalnie zawirowały mi przed oczami i
podłoże usunęło mi się spod stóp.
Uszy
wypełniała mi lodowata woda…
To niemożliwe… To niemożliwe!
Trupia, pokryta liszajami ręka. Czarna
peleryna, ciemniejsza niż otaczający mnie wokół mrok…
Loch i dementor nagle rozpłynęły się w
perłowo białej mgle. Świsty i huki, wybuchające iskry… Znałem te dźwięki tak
dobrze… Odbijały się one echem od ścian…
— Miałaś z nim zostać… Miałaś zostać z
Teddym…
—
Nie mogłam…!
Eksplozja, chrupnięcie pękającego marmuru.
Ktoś krzyknął zaklęcie i głosy moich rodziców urwały się, zastąpiły je dźwięki
magicznych promieni rozpryskujących się na gładkich kamieniach. Śmiechy,
rozpaczliwe wołania… Wrzask, który wydała z siebie moja matka, na widok
padającego ojca…
— Lupin… Lupin!
Ktoś rąbnął mnie w twarz.
Ocknąłem się i otworzyłem szeroko oczy.
Nadal byliśmy w lochu, ale po dementorze nie
zostało już śladu. Poderwałem się z oślizgłej posadzki, trochę za szybko, bo od
razu zakręciło mi się w głowie. Mój oszołomiony wzrok padł w końcu na Warwicka,
który w świetle własnej różdżki, wpatrywał się we mnie wyraźnie wściekły.
— No
wreszcie! – warknął. – Przebudziła się Śpiąca Królewna! Masz Wybitnego z OPCM,
a nie potrafisz sobie poradzić z durnym boginem?!
—
Bo-boginem… Co…?!
Zerwałem się na równe nogi. Był to kolejny
błąd, bo o mało co nie osunąłem się przy tym na ścianę. Pickering kopniakiem
otworzył drzwi i wyciągnął mnie za szatę z lochu. Chyba po raz pierwszy
widziałem go tak roztrzęsionego i wściekłego.
—
To-to był… to był… – wybełkotałem, jak dziecko dając mu się ciągnąć przez
mroczny korytarz.
—
Tak, to był zasrany bogin, którego bez problemu rozpierdzieliłeś w trzeciej
klasie! – wrzasnął Warwick histerycznie. – A tak w ogóle to od kiedy twoim
boginem jest dementor?! Myślałem, że jest nim twoja wku*wiona babcia!
Ale ja nic na to nie odrzekłem, tylko
wyrwałem mu się, czując narastające poczucie upokorzenia, złości, a przede
wszystkim głębokiego szoku. To nawet nie był prawdziwy dementor! To był
najzwyklejszy w świecie bogin, stwór uwielbiający zagnieżdżać się w ciemnych,
dawno zapomnianych miejscach i lubujący się w straszeniu Bogu ducha winnych
ludzi. Do tej pory byłem mistrzem zaklęcia Riddikulus.
Dlaczego, dlaczego teraz tak łatwo straciłem
nad sobą panowanie…?!
— Do
cholery jasnej, żebym ja musiał ratować ci dupę, to tego się nie spodziewałem!
– Warwick wpadł w prawdziwy słowotok, wciąż zdenerwowany do granic możliwości.
Kroczył przy tym tak szybko, że mimo iż był teraz o wiele niższy ode mnie, ledwo
co dotrzymywałem mu kroku. Przeszliśmy koło gabinetu Booracka i klasy
eliksirów, a on nadawał bez ustanku. – Jak można być taką ciotą, taką sierotą…?!
—
Nie nazywaj mnie sierotą! – krzyknąłem ze złością, aż stając pośrodku
korytarza.
Pickering był jednak zbyt rozstrojony
emocjonalnie, aby spostrzec swój błąd, a tym bardziej mnie za niego przeprosić.
—
Ledwo bogin na niego wyskoczy, a ten już mdleje jak panienka! – Szarpnął za
moją szatę, zmuszając mnie do dalszego marszu. – Kujon, Wybitny, cholerny prefekcik…!
—
Zamknij się! – krzyknąłem jeszcze głośniej.
—
Nie, nie zamknę się! – zapiszczał Warwick z wyrzutem. – Uratowałem ci twoje
kujońskie życie, więc będziesz mnie teraz słuchał!
Przeszliśmy chyba przez pół zamku, podczas
czego Warwick z dziesięć razy zdążył zwyzywać mnie od pizd i tchórzy. Kiedy
dochodziliśmy do portretu Grubej Damy, ostatkiem sił powstrzymywałem się od
tego, aby nie palnąć go prosto w ten nasprężynowany łeb.
— Zamkniesz się w końcu, czy nie?! –
wrzasnąłem wreszcie na cały korytarz, mając w głębokim poważaniu to, że uczta
już się skończyła i nastała godzina ciszy nocnej. Włosy zapewne już od wyjścia
z lochów miałem czerwone, ale kompletnie mnie to nie obchodziło, jedyne co
teraz odczuwałem to wrząca wściekłość. – Przysięgam, że zaraz zatkam ci twarz!
Ale Warwick wydał z siebie tylko
przestraszony krzyk.
— Co
to jest?!
Momentalnie ochłonąłem, po czym powędrowałem
wzrokiem za spojrzeniem Warwicka. Nie zauważyłem, kiedy podwinąłem rękawy. Cień
padający na blizny biegnące po moim przedramieniu uwydatnił je szpetnie.
—
To? – prychnąłem lekceważąco, zbyt wściekły, aby przejmować się tym, że ktoś to
zobaczył. – Ach, to nic takiego! Podrapał mnie kotek mojej babci.
—
Jak duży był ten kotek…? – Pickering przełknął ślinę.
Zacisnąłem usta, nie bardzo wiedząc, co na
to odpowiedzieć. Nawet nie opuszczając z powrotem rękawów i nie zwracając już
uwagi na Pickeringa, otworzyłem dziurę pod portretem (co było nieco
problematyczne, zważywszy na to, że Gruba Dama była ostro wkurzona tym, że ją
obudziliśmy) i przelazłem przez nią do pokoju wspólnego, nie oglądając się za
siebie.
Przez
pół nocy nie mogłem zasnąć.
Zdawało mi się, że po kotarach mojego łóżka
wędrowały jakieś dziwne cienie, z ciemności dobiegały do mnie stłumione odgłosy
iskier, huków, świstów, wołania… Ale dlaczego dementor… Dlaczego dementor,
dlaczego nie wilkołak…? Podświadomie znałem odpowiedź na to pytanie, ale
odsłoniła się ona przede mną dopiero teraz, kiedy zostałem sam w ciemności,
ostygły ze strachu i wściekłości, pozostawiony własnym myślom…
Z wilkołakiem byłem w stanie walczyć. I
ostatecznie, bądź co bądź, udało mi się go pokonać. Z dementorem natomiast, nie
miałem szans. Mogłem tylko poddać się jego działaniu…
Miałaś z nim zostać… Miałaś zostać z Teddym…
Nie
mogłam…
Nic więcej. Żadnych wzniosłych słów, żadnych
proroctw, wyznań, złotych myśli ani w ogóle mądrości wypowiadanych zazwyczaj
przez wielkich czarodziejów przed śmiercią. Zginęli w walce, wykrzykując
zaklęcia, uskakując przed klątwami jakby balansując na krawędzi przepaści, może
nawet odczuwali strach…
Dlaczego to słyszałem? To nie było moje
wspomnienie. Nie było mnie tam…
To
nie miało sensu.
W środku nocy zerwałem się z posłania zlany
potem. Powlokłem się do łazienki i pierwsze co zrobiłem, to zerwałem z siebie
koszulkę, która przykleiła mi się do ciała i wsadziłem głowę do umywalki pod
strumień lodowatej wody. Potem spojrzałem w popękane lustro nad zlewem.
Kropelki ściekały mi z czoła, z rzęs i lekko zadartego nosa. Mokre włosy miałem
niezaprzeczalnie białe.
Co by mi powiedziała Victoire?
Na
pewno by coś powiedziała. Na pewno by coś zrobiła, na pewno znalazłaby jakąś
radę.
Poproś Harry’ego, żeby nauczył cię
Patronusa. Jak się z nim następnym razem spotkasz…
Tak, zrobię tak. Zrobię tak, Victoire.
Kiedy zasypiałem, byłem już całkiem
spokojny.
Uff!
Oj, coś mi się widzi, że chcecie mnie zabić!
Po pierwsze, znów zabójczo się rozpisałam, a po drugie postanowiłam wykończyć biednego Teddy'ego.
Swoją drogą, coś mi się widzi, że ta część będzie swoistym hołdem dla Remusa i Tonks [*]
A przede wszystkim, uważam nieskromnie uczynienie z Harry'ego mentora dla Teddy'ego, za całkiem udany pomysł, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że to Remus nauczył Harry'ego Patronusa.
Ten jakże mroczny rozdział dedykuję Mrocznej Kosiarce oraz Alister (za brzydki język :p)
A, i proszę o czujność względem Caput Draconis w najbliższych dniach!
Nox/*
~Tita