sobota, 18 lutego 2017

2.5 Noc Duchów

Ted Remus Lupin

   — A więc Winnifreda Broomstick nie żyje.

   Fiffie maszerowała po pustej klasie z rękoma założonymi za plecami, niczym mój ojciec chrzestny przed swoim oddziałem aurorów. I tak jak Harry, minę miała profesjonalnie dobraną do panującej obecnie sytuacji – czyli grobową – co jakoś nieszczególnie przyprawiało nas do śmiechu.

   — Wszyscy doskonale wiemy, co to oznacza.

   Ja i Dominique, jak na razie jedyni obecni na tej tajnej naradzie, spojrzeliśmy po sobie.

— Po pierwsze – Fiffie zatknęła kciuk za palec wskazujący – to była pierwsza i jedyna porwana, która się odnalazła. Więc to oczywiste, że porywacze sami nam ją podsunęli.

— Tylko czemu? – wyrwała się z pytaniem Dominique. – Żeby i tak ją…

   Urwała, napotykając na gromiące spojrzenie Fiffie.

— Po drugie – podjęła z naciskiem, tym razem chwytając się za palec wskazujący prawej ręki – To nie przypadek, że zwrócili ministerstwu akurat pierwszą porwaną, musiało to być celowe działanie, a więc…

— To znaczy, że więcej porwanych już nam nie zwrócą! – przerwała jej znowu Domie, na co Fiffie ponownie cisnęła na nią z oczu błyskawice.

— Po trzecie! – uniosła nieco głos, pokazując w stronę Di palec środkowy. – Oddali ją w bardzo ciężkim stanie, a kiedy zaczęła wracać do zdrowia, po cichu postanowili ją zamordować. Kto się zgadza z tą teorią…?

— Podobnież była wymęczona torturami i eksperymentalnymi zaklęciami – zauważyłem. – Poza tym, była już w bardzo podeszłym wieku…

— A więc ustaliliśmy, że śmierć naturalna jest wykluczona! – przekrzyczała mnie Fiffie, całkowicie ignorując moje słowa. – A to oznacza, że musimy zacząć działać.

— Zaraz, zaraz. Gdzie są Victoire i Pocky…?

   Kap, kap, kap, kap.

   Wielkie krople deszczu zabębniły o kolorowe szybki w oknach nieużywanej klasy, w której ja, Fiffie i Domie się spotkaliśmy, całej zapełnionej starymi, porysowanymi i nadpalonymi pulpitami, kulawymi krzesłami, zakurzonymi, wypchanymi i w większości zmutowanymi zwierzętami, starymi, ptasimi i nietoperzymi kościotrupkami w wielkich zardzewiałych klatkach (niektóre z nich miały po parę głów i nadprogramową liczbę kończyn), z tablicą zamazaną przez Irytka wulgarnymi słowami i brzydkimi obrazkami, biblioteczkami z szybami tak brudnymi, że zakrywały one zawartość szaf lepiej, niż nie oszklone drzwi – przy czym jedyne świadectwa życia w tym dawno zapomnianym przez wszystkich pomieszczeniu, stanowił jakiś zbzikowany ze starości i alienacji chochlik kornwalijski, który majstrował  przy wielkim, antycznym żyrandolu, oraz wypłowiałe kotary przy tablicy, w których wyraźnie brzęczało coś, czym mogło być tylko całe stado rozsierdzonych bahanek. Fiffie wstrzymała swój wypolerowany na wysoki połysk obcas i zatupała nim niecierpliwie po wyłożonej płytką posadzce.

   — Zaraz przyjdą… – Zmarszczyła brwi, wyraźnie niezbyt zadowolona moim pytaniem. – Ale zanim to zrobią, chyba możemy trochę obgadać, co i jak.

— Chodzi ci o to, że Victoire może się coś nie spodobać? – westchnąłem.

— Mniej więcej – przyznała się bez bicia Fiffie, nawet nie podejmując prób stworzenia pozorów, że jest inaczej. – A Pocky i tak nie ma nic do gadania.

   Tylko wywróciłem oczami, opierając się o stojący za mną pulpit – był to jednak błąd, bo ławka od razu zwaliła się z łoskotem na ziemię, a ja oczywiście razem z nią, przy czym niezbyt przyjemnie rąbnąłem się w łokieć, nie mówiąc już o kręgosłupie i nieszczęsnej kości ogonowej.

— Teddy, ty grubasie! – zachichotała tylko Domie, nawet nie przestając bujać się na swoim kulawym krześle.

   No tak. Nie ma to jak przyjaciele i ich nieodzowna pomoc w potrzebie.

— Czy mogę kontynuować…? – Fiffie zmierzyła mnie spojrzeniem, unosząc brwi.

   Szybko wstałem, otrzepując się z pyłu i ledwo powstrzymując się od paru soczystych epitetów względem zepsutych ławek i ich zdradliwości. Fiffie ponownie zaczęła krążyć przed nami, jakby przemawiała do całej armii, a nie do dwóch osób.

   — Chyba nie muszę tłumaczyć, że musimy podjąć jakieś działanie, co? – odwróciła się w naszą stronę raptownie, jakby chciała nas przyłapać na robieniu min za jej plecami, świadczących o tym, że mamy coś przeciwko. Kiedy jednak nie dostrzegła u nas żadnych takich oznak, powróciła do swojej marszruty po posadzce, wzbijając przy tym całe obłoczki z grubej warstwy kurzu, co skończyło się oczywiście tym, że musiała zatrzymać się i wykonać całą serię kichnięć.

— A psik! A psik! A psik! A psik! A psik! A psik! A psik! A psik!

   Za każdym „a psikiem” ja i Di bezwiednie kiwaliśmy głowami.

   W końcu Fiffie wykichała z siebie cały kurz, otarła nos, po czym spojrzała na nas z głębokim wyrzutem.

— Czy musieliśmy się spotkać akurat w tej dziadowskiej klasie?! – wyparowała. – Przecież dobrze wiecie, że mam alergię…

— Przejdź może łaskawie do rzeczy…

   Spojrzała na mnie spode łba.

— Ja i Domie uważamy…

— Właściwie to ja na to wpadłam…! – wtrąciła się Di, huśtając się coraz żwawiej na kulawym krześle. Zacząłem mimowolnie zastanawiać się, jak ona to robi, że do tej pory z niego nie zleciała.

— Ministerstwo straciło jedyny trop! Już niczego się od tej porwanej nie dowiedzą, zresztą, wątpię, że w ogóle coś udało im się z niej wyciągnąć – podjęła Fiffie, a jej oczy rozbłysły w półmroku. – A TO ZNACZY, że tylko my wiemy, kto ma nielegalne dojścia, kto ma znajomości na czarnym ryneczku i kto mógł dopilnować, aby w lekarstwach podawanych Winnifredzie Broomstick w Świętym Mungu, znalazła się trucizna…– wyparowała, a ja aż cofnąłem się i o mało co znów nie połamałem kości, potykając się o rozwaloną za mną na podłodze ławkę.

— Że co…? Sugerujesz, że… – wytrzeszczyłem na nią oczy – … że Boorack może być mordercą?

   Zapadła głucha cisza, podczas której ulewa waliła w szyby w opętańczym staccato, niczym szalony wirtuoz w klawisze fortepianu. Fiffie odchrząknęła lekko, wyraźnie zakłopotana, po czym zabujała się lekko na piętach, ponownie chowając ręce za plecami i spoglądając na mnie całkiem niewinnie, jak na wysnute przed chwilą drastyczne oskarżenie.

— Tego nie powiedziałam… Ale Boorack zbierał wycinki z gazet o porwanych – to chyba już jest jakaś poszlaka. Może sam nie jest mordercą, ale… może ma związek z właściwymi mordercami… – ponownie urwała, widząc zmartwiałe miny moje i Di. W końcu myśl, że uczęszczamy na lekcje z mordercą, lub z ziomkiem morderców, a do tego jeszcze wysadziliśmy mu gabinet i załatwiliśmy jego ukochane zwierzątko, była nieco szokująca… – W każdym razie – podjęła znowu Fiffie, powracając do marszruty wzdłuż ustawionych pod ścianą starych pulpitów – trzeba to sprawdzić. A sprawdzić można to tylko w jeden sposób – przystanęła, po czym odchrząknęła uroczyście. – Trzeba znowu iść do lochów!

   Grzmot i błyskawica rozdarły ciemniejące niebo za oknem, padając na wypchane mutanty za jej plecami i odsłaniając ich upiorne, wielkie cienie na ścianie, groteskowo akcentując jej przejmujące dreszczem słowa. Rozległ się niezidentyfikowany dźwięk o zabarwieniu raczej bolesnym – to Dominique nastąpiła krzesłem na pufka pigmejskiego, kolejny dowód życia na tym cmentarzu edukacji, który wraz z grzmotem wytoczył się spod starej komody, gdzie najpewniej wyjadał ostatnie śmieci.

   — Że co…? – wyartykułowałem, bo jakoś nieszczególnie to do mnie dotarło.

   Rozległ się donośny huk, kiedy Domie runęła na wszystkie cztery nogi krzesła i zeszła z niego, po czym stanęła koło Fiffie – obie wpatrywały się we mnie jak wygłodniałe niuchacze, oczekując mojej reakcji.

   Ale ja tylko uniosłem brwi.

— Zaraz. Poprawcie mnie, jeżeli coś źle wydedukowałem – przysunąłem do siebie krzesło porzucone przez Domie, po czym usadowiłem się na nim, opierając łokcie na jego oparciu. – W zeszłym roku o mało co nie wysadziłyście lochów w powietrze. O mało nie wyleciałyście ze szkoły. Nie mówiąc o tym, że JA o mało co nie wyleciałem ze szkoły. A teraz chcecie do nich wrócić? – Odchyliłem się do tyłu, patrząc na nie z niedowierzaniem. – Okej, to kiedy idziemy na wycieczkę do Zakazanego Lasu?! Tak dawno tam nie byliśmy…!

— Po pierwsze, na twoim miejscu nie siadałabym na tym krześle – zaćwierkała Domie.

— Sama się na nim huśtałaś.

— Tak, ale pomagałam sobie różdżką, jakbyś nie zauważył.

   Nie, nie zauważyłem. Oczywiście zaraz przypłaciłem to kolejnym wywaleniem się na podłogę. Poderwałem się z niej szybciej niż szukający na widok śmigającego nieopodal jego nosa znicza, już poważnie wkurzony.

— A po drugie – dodała z naciskiem Di, nie dając mi wypowiedzieć na głos, co myślę o kulawych krzesłach – musimy iść do lochów, właśnie tym bardziej dlatego, że nam nie wolno…!

— Coś nie bardzo nadążam za tokiem twojego rozumowania – burknąłem.

   Fiffie przejechała oczyma po sklepieniu.

— A dlaczego nie wolno nam tam wchodzić? Bo coś tam przed nami ukrywają, tak czy nie. A co ukrywają…? Boorack ukrywa swoje laboratorium, tak czy nie!

— No tak… – przyznałem. – Ale…

— Co? – wystrzeliły z siebie Fiffie i Domie równocześnie.

   Postarałem się zrobić jak najbardziej rozsądną i przekonującą minę.

— Wchodzenie do lochów grozi bolesną śmiercią. A w waszym przypadku nawet gorzej, bo prawie stuprocentowym wyleceniem ze szkoły.

— A nie wchodzenie do lochów to co, niby nie grozi śmiercią? – zadrwiła Fiffie. – Może ci przypomnę w razie jakbyś zapomniał, że Boorack ma w tej swojej grocie wielki kocioł z jakimś czarnoksięskim świństwem.

— Zresztą, co tu dużo gadać, ty tu jesteś gryfonem-bufonem, więc się nie wykręcaj, jeżeli nie chcesz aby Godryk Gryffindor odesłał cię z kwitkiem do innego domu – zaszczebiotała słodko Dominique. – I tak pewnie będziemy musiały przekonać Vicky i Pocky, a zwłaszcza Pocky, bo tylko ona jest w stanie zgadnąć, co jest w tym wielkim kotle…

— No nie wiem, śmiertelna strawa dla wszystkich w tej szkole łącznie z całym ministerstwem…? – podsunąłem.

— No właśnie, więc wolisz czekać aż podadzą nam ją do stołu?! – odparowała Dominique.

— A może po prostu zróbcie znowu wybuch i miejmy to z głowy? – obruszyłem się.

— Byłoby fajnie, ale przekonanie do tego Vi i Pocky zajęłoby nam chyba więcej lat, niż ma ta szkoła – stwierdziła beznamiętnie Fiffie. – A przecież musimy je w ogóle przekonać do…

   Ale nie skończyła, bo w tym momencie drzwi huknęły, strącając ostatni kurz z żyrandola i sufitu, Fiffie kichnęła, najciemniejsze kąty klasy ponownie rozświetliło białe światło błyskawicy – i do środka wparowały Victoire i Pauline we własnej osobie – ta ostatnia z sówką Kłębopiórką krążącą wokół jej głowy jak ześwirowany, puchaty znicz.

   Najdziwniejsze było jednak to, że obie wyglądały całkiem inaczej niż zwykle – czyli kompletnie nie krukońsko. Właściwie, bardziej przypominały niejaką Brendę Pussycat podczas jej dziennikarskiego szału, niż grzeczne i ułożone uczennice.

   — Już jesteście, świetnie…! – wystrzeliła z siebie Victa, po czym klasnęła w dłonie, jakby zwoływała do siebie stado. – Lepiej się przygotujcie, bo powiem to tylko raz i bardzo szybko, żebyście przypadkiem nie zemdleli. Musimy iść do lochów!

   Mnie, Fiffie i Domie poopadały szczęki.

   A tymczasem Victoire opadła wdzięcznie na kulawe krzesło i zakołysała się na nim wyczekująco, bynajmniej nie pomagając sobie przy tym różdżką. Opuściłem szczękę jeszcze bardziej. Jak ona to na brodę Merlina robiła?!

— Powiedz, że jej powiedziałaś… – wybełkotała Fiffie w stronę Domie, ale ona tylko pokręciła gwałtownie głową:

— Miałyśmy im przecież powiedzieć teraz…!

   Fiffie aż kichnęła z wrażenia.

— Musimy przeprowadzić akcję dywersyjną – oznajmiła Vi, jakby nie zauważając naszej reakcji. – Musimy się liczyć z tym, że Boorack wie o tym, że my wiemy, albo nawet wie o tym, że tam byliśmy. Mógł nie tylko wymóc na McGonagall zakaz wchodzenia do lochów dla uczniów, ale też dodatkowo jakoś zabezpieczyć te swoje laboratorium, dorzucić parę zaklęć alarmowych…

— To są takie?! – zdziwiła się Domie.

— A myślisz, że dlaczego coś zawsze wyło jak obdzierane ze skóry, kiedy grzebałyśmy mamie po szafkach z błyskotkami? – Victoire spojrzała na nią z politowaniem. – Oczywiście, że są takie zaklęcia! Możemy się tam włamać o każdej porze dnia i nocy, a Boorack może się o tym w sekundę dowiedzieć. Jeżeli wystraszył się trochę bardziej, to mógł zaczarować tajemne wejście tak, że w ogóle nie będzie się tam dało wejść. A jeżeli wystraszył się bardzo-bardzo, to mógł nawet rzucić Zaklęcie Fideliusa na tę grotę i sam zostać własnym Strażnikiem Tajemnicy, a wtedy już po nas, bo w życiu nie trafimy na miejsce i nawet nie będziemy w stanie nikomu udowodnić, że coś tam jest.

   Zapadło milczenie, podczas którego niebo ponad zamkiem grzmiało i błyskało, okna trzęsły się w ramach, a my wszyscy gapiliśmy się na Vikę jak w obraz. Chyba nawet ja, po mojej rozmowie z Victoire pod chatką Hagrida, nie mogłem się spodziewać takiego jej efektu. I choć Vi w niczym nie dała teraz po sobie poznać, że kiedykolwiek ta scena miała miejsce, to będąc całkiem szczerym, muszę przyznać, że z tą energią do działania i bojowym nastrojem było jej nawet całkiem do twarzy.

   — Dużo nad tym myślałaś, jak na osobę, która nie chce się w nic mieszać… – powiedziała Fiffie powoli.

— Daj spokój, kobieta nie żyje! – żachnęła się Victoire, tak jak uprzednio Di, opadając z hukiem na cztery nogi krzesła. – Aurorom urwało się śledztwo, więc musimy do czegoś wykorzystać swoją wiedzę.

— To moje słowa! – zawołała Fiffie, trudno stwierdzić, czy z lekkim oburzeniem, czy z mimowolnym podziwem.

— No dobra, ale w takim razie co zrobimy? – zapytałem rozsądnie, krzyżując ręce na piersi. – Wy tu jesteście od myślenia, więc wymyślcie, w jaki sposób to wszystko sprawdzimy i unikniemy nakrycia.

   Victoire obróciła się powoli w moją stronę na krześle, po czym zmrużyła oczy.

— Jesteś prefektem. Prefekci też nie mogą wchodzić do lochów?

— Nie…

— No tak, tego się obawiałam. – Odwróciła się w stronę Pauline, która siedziała na jedynej nie kulawej ławce, dyndając rytmicznie nogami. – A skoro tak, to nie mamy wyjścia…

   Pocky zacisnęła usta.

— Nie podoba mi się ten plan – stwierdziła, nie kryjąc niechęci.

— Ale jest konieczny – odparła Victoire ze stoickim spokojem.

— Jaki plan? – zapytała Dominique ciekawie.

— Victoire chce wysłać na zwiad Kłębopiórkę! – zawołała Pauline żałośnie, raptownie zeskakując z ławki i krzyżując ręce.

   Omal nie parsknąłem śmiechem, ale na szczęście w porę się przed tym powstrzymałem, choć oczywiście nie zostało to niezauważone przez Pocky, która zmierzyła mnie urażonym spojrzeniem.

— A więc wtajemniczyłyście Kłębopiórkę…? – zapytałem, starając się zachowywać powagę stosowną do sytuacji, co raczej marnie mi wyszło. – Uważacie, że jest, ekhm, godna zaufania…?

— W końcu to moja sowa – burknęła Pocky. – Powierzam jej swoje listy!

— No właśnie, to sowa! – powtórzyłem bardzo wyraźnie, żebym przypadkiem nie został źle zrozumiany. – Ona w ogóle ogarnia, na czym ma polegać jej… misja…?

   Victoire zmarszczyła brwi.

— Ogarnia, gdzie znaleźć adresata, to chyba ogarnie, że ma lecieć za Boorackiem.

— Tak, za Boorackiem, który jej o mało co nie zabił! – wykrzyknęła Pauline histerycznie.

— Nie zabił, tylko oskalpował – poprawiła ją spokojnie Victoire, zupełnie jakby Pocky czyniło to wielką różnicę.

— Rozumiem, Kłębopiórka jest dosyć malutka… – rzekła Fiffie, marszcząc czoło. – Ale chyba nawet Boorack nie jest aż tak głupi, żeby nie zauważyć, że wciąż leci za nim pierzasta kulka…

— Dlatego właśnie użyjemy czarów! – zawołała Victoire tak pogodnie, że gdyby ton jej głosu naprawdę miał wpływ na panujące warunki atmosferyczne, za atakowanym wciąż przez burzę oknem natychmiast zaświeciłoby słoneczko, a wielkie, ciemne i naładowane elektrycznością chmury w mig stałyby się białymi i puchatymi obłoczkami. Trudno było jednak powiedzieć, by taki sam skutek wywarło to na Pauline, która jeszcze bardziej rozszerzyła oczy ze zgrozy.

— O nie! Transmutacja to zło. Przekonałam się o tym w drugiej klasie, kiedy kazano mi zamienić Kłębopiórkę w kielich. A potem na eliksirach, kiedy Boorack nafaszerował ją papką Brendy. Żadnych czarów ta sowa stanowczo nie przeżyje…!

   Vicky na ułamek sekundy skierowała wzrok na sufit.

— Pocky, daj spokój! – żachnęła się. – Teddy ma Wybitnego z transmutacji, więc nie ma mowy o żadnych niepożądanych skutkach ubocznych.

   Mimowolnie poczułem lekkie zadowolenie.

— Przerabialiście już Zaklęcie Znikania, prawda?

   Moje zadowolenie momentalnie obróciło się w nicość.

— Zaklęcie Znikania polega na sprawieniu, że coś całkiem zniknie. A tobie chodzi o Zaklęcie Niewidzialności…

   ….które wchodzi w zakres zaklęć i uroków, a nie transmutacji. A zaklęcia to była dla mnie całkiem inna zabawa.

   Szczerze mówiąc, z zaklęć miałem najgorszą ocenę na świadectwie. I kit, że tą najgorszą oceną był Zadowalający. Nawet z wróżbiarstwa miałem Powyżej Oczekiwań, choć nie mam pojęcia, jakim merlińskim cudem. Wydaje mi się jednak, że jestem na tyle domyślny, by podejrzewać, dlaczego tak się dzieje.

   Transmutacja, obrona przed czarną magią, czy nawet eliksiry, są to przedmioty całkiem ścisłe. Zawsze jest podana konkretna instrukcja co należy zrobić, aby dane zaklęcie lub wywar zadziałał, wyjaśnione są wszystkie mechanizmy przyczynowo-skutkowe i jeżeli wykonuje się wszystko zgodnie z wytycznymi, sprawa jest jasna, nie ma miejsca na pomyłkę. A zaklęcia były zbyt ogólne, za mało konkretne – można było wyczarować wszystko i mogło wyjść z tego wszystko, nic, lub nawet więcej, niż byśmy chcieli. A poza tym, to były po prostu najzwyklejsze, magiczne sztuczki. Wyczarowywanie bukietów kwiatków, fontanny z wina i ćwierkających ptasząt. To było kompletnie niepraktyczne, a przy tym skutki były nie do przewidzenia.

   Wróżbiarstwo było wprawdzie jeszcze gorsze, polegające jedynie na zgadywankach i wysilaniu się na nadinterpretacje rzeczywistości. Ale dziwnym trafem miałem smykałkę do zgadywanek. A do zaklęć niekoniecznie.

   Victoire jednak wcale nie zraziła się moją zrzedłą miną, udając, że w ogóle jej nie zauważyła.

— A Zaklęcie Uciszające? To poziom Standardowych Umiejętności Magicznych, sprawdzałam.

   Tak, szkoda tylko, że to program na drugi semestr. I do tego oczywiście również z zaklęć.

 — Aha, więc to na tym ma polegać ten plan? – zapytałem, starając się nie brzmieć zbyt niepewnie, równocześnie drapiąc się za uchem. – Mamy przetestować alarm Booracka, posyłając za nim niewidzialną i niemą sowę…? Rzeczywiście, to bardzo… genialne w swej prostocie.

— Cieszę się, że się zgadzamy – rzuciła Victoire, choć doskonale widziałem, że wyczuła sarkazm i chyba nieszczególnie jej się to spodobało. Nie umknęło to też uwadze Pocky, która spojrzała na mnie z wyraźną nadzieją.

— Tak, to brzmi bardzo prosto, ale milion rzeczy może się nie udać! A co, jeżeli działanie zaklęć minie przed czasem? A co, jeżeli Kłębopiórka zatrzaśnie się w grocie? A co, jak posłanie jej tam nic nam nie da? Jeżeli uruchomi się jakiś alarm, to będzie o nim wiedział tylko Boorack, a skąd my będziemy o tym wiedzieć? A jeżeli ten alarm działa tylko na ludzi i posłanie tam sowy nie ma sensu?

   Cóż, nie żeby coś, ale brzmiało to całkiem przekonująco.

   Coś zaskrzypiało przeraźliwie na suficie i wszyscy instynktownie spojrzeli w górę, aby tam zobaczyć chochlika, który teraz próbował sforsować stary łańcuch od żyrandola za pomocą własnych zębów.

— Ja tam uważam, że warto spróbować – stwierdziła nagle Dominique, na co Pocky spojrzała na nią z oburzeniem. – Zobaczmy po prostu, czy Kłębopiórce uda się bezpiecznie przeżyć cały kurs! Jeżeli uda jej się wślizgnąć za Boorackiem, niech przyniesie nam jakiś zakazany listek, czy coś w tym stylu, a my będziemy już wiedzieć, że jeżeli sowa może stamtąd na luzie wylatywać z rzeczami w dziobie, to chyba będzie dostateczny dowód na to, że sami możemy tam wejść!

— A jeżeli Kłębopiórka nie wróci? – zapytała Pauline ze złością. – O to oczywiście nikt się już nie martwi?!

— W zeszłym roku pozwoliłam własnej siostrze iść do Zakazanego Lasu w nocy! – zagrzmiała Domie. – A ty nie możesz poświęcić sowy?!

   Pauline tylko zacisnęła zęby i nic już więcej nie powiedziała.

— No dobra! – Fiffie uderzyła się w kolana, zwracając tym uwagę wszystkich. Spojrzała po nas, a ja ponownie odniosłem nieodparte wrażenie, że mam do czynienia z przyszłą najwyższą szychą Wizengamotu. – Uznajmy to za pewnego rodzaju eksperyment. Wiedzcie tylko, że jeżeli Kłębopiórka nie przeżyje tej misji, osobiście dopilnuję, abyście wydali ostatnie pieniądze na nową sowę dla Pocky…

   Pauline kopnęła lekko rozwaloną przeze mnie ławkę, raczej niezbyt udobruchana tymi słowami.

— Kłębopiórka wykona to zadanie bez problemu – oświadczyła nagle, jakby mimowolnie urażona niewiarą w umiejętności jej zwierzątka. – Trzeba tylko wykonać przed tym pewien niezbędny egzamin.

   Po czym wyciągnęła rękę do góry, a szybująca do tej pory wokół żyrandolu Kłębopiórka, natychmiast wylądowała na jej dłoni.

— Wiesz co masz robić – powiedziała Pauline dziwnie znaczącym tonem, a sówka prawie natychmiast poderwała się do lotu i wyfrunęła przez szparę w niedomkniętych drzwiach klasy.

   Dominique rozdziawiła gębę.

— Że niby co ona wie, co ma zrobić…?

   Pocky tylko wzruszyła niewinnie ramionami.

— Kłębopiórka jest inteligentna. Doskonale wie, że ma znaleźć Simona i poprawić mu nieco fryzurę. – Na widok szoku na twarzy Fiffie i Vicky, wykrzywiła się w złośliwym uśmieszku. – Uznałam, że to najlepszy sposób na sprawdzenie jej umiejętności.

   I rzeczywiście, Pauline nie myliła się. Nie minęło dziesięć minut, a Kłębopiórka powróciła do klasy, rozćwierkana i najwyraźniej bardzo podekscytowana swoim zadaniem. A co oczywiste, nie była sama. Za nią do klasy wparował Larieson, cały obsypany piórkami, czerwony na twarzy, a przede wszystkim wściekły, czemu raczej trudno było się dziwić, zważywszy na uroczą i niewątpliwie ptasią ozdobę, którą miał na włosach.

   — CZY CIEBIE DO RESZTY POGIĘŁO?! – wydarł się, strząsając przy tym chyba tonę kurzu ze wszystkich zakamarków żyrandolu, zasłon i sufitu. Fiffie kichnęła, Domie ryknęła śmiechem, Victoire odchyliła się na krześle, obserwując wszystko z równym przestrachem co zainteresowaniem i chyba tylko ja byłem na tyle zapobiegawczy, by zacisnąć palce na różdżce ukrytej w kieszeni, aby w razie potrzeby wyczarować Zaklęcie Tarczy i w porę unieruchomić Lariesona, gdyby temu zachciało się rozszarpać Pocky na strzępy. Jednak, co mnie zdziwiło, Pauline wydawała się kompletnie nie przejmować swoim bezpieczeństwem. Wręcz przeciwnie, wyglądała na wyraźnie uszczęśliwioną.

— Widzicie? – rzuciła niedbale w naszą stronę. – Kłębopiórka zdała egzamin.

Zdała egzamin?! – powtórzył Larieson, wybałuszając na nią oczy. – Zdała egzamin na katapultę gównianych pocisków?!

   Pocky tylko parsknęła śmiechem, na co on posłał jej mordercze spojrzenie.

— Mogłam jej kazać zostawić ci krwawy ślad dzioba na twoim czole! – obruszyła się, głosem drżącym od rozbawienia. – Może nawet byłoby ci do twarzy z blizną, mógłbyś zostać wtedy nowym Harrym Potterem w tej szkole. Powinieneś być mi wdzięczny, że tego nie zrobiłam!

— No tak! – wycedził Larieson przez zęby, aż zaciskając pięści ze złości. – I dlatego kazałaś jej nasrać mi na głowę. Jakże ci jestem, do cholery, wdzięczny!

   Pauline tylko wyciągnęła różdżkę i z bardzo znudzoną miną sprawiła nią, że po pocisku Kłębopiórki na głowie Lariesona nie zostało śladu. Spowodowało to, że nieco zrzedła mu mina, choć wciąż wyraźnie złość walczyła w nim z zażenowaniem, bo nawet nie ruszył się z miejsca, zaciskając wciąż ręce i nie patrząc na nią, zły, zaczerwieniony i upokorzony.

— Mógłbyś naprawdę nie robić tyle szumu wokół siebie, bo następnym razem pazury Kłębopiórki będą ostatnim, co zobaczysz w życiu – rzekła spokojnie Pocky, chowając różdżkę do kieszeni.

— Zamierzasz mi teraz wydrapać oczy…? – burknął niespokojnie Larieson, gdzieś w okolice swoich butów.

— Jeżeli mnie do tego zmusisz… – westchnęła Pocky, jakby sama czuła się zmęczona perspektywą wydawania Kłębopiórcę tylu męczących poleceń. – A zresztą, dobrze że przyszedłeś. Możemy teraz iść razem na ucztę, wyjaśnimy ci po drodze to i owo.

   Korytarze jak zwykle były udekorowane upiornie, co potęgowało wrażenie starego i nawiedzonego zamczyska, którym Hogwart bądź co bądź był przecież w rzeczywistości.

   Ogromne pajęczyny zwieszały się z pochodni i żyrandoli, połyskując lekko w chybotliwym blasku świec ukrytych pod przyłbicami zbroi, które stanowiły jedyne źródła światła, poza łyskającymi wciąż za oknami błyskawicami. Z pajęczych sieci dyndały wszędzie wielkie, czarne i owłosione pająki – rzecz jasna zaczarowane, ale i tak wyglądające bardzo realistycznie, przez co trudno było mi się pozbyć z głowy wspomnienia prawdziwych, ogromnych pajęczynowych pułapek, połyskujących w bladym świetle księżyca w perłowo białej mgle rozsnutej między ciemnymi pniami wysokich drzew, okropnego odgłosu klekotania zabójczych i jadowitych szczypców, szelestu szybko przebierających po podłożu, wielkich, owłosionych, czarnych odnóży… Victoire instynktownie przysunęła się bliżej mnie, a ja chwyciłem ją za ramię i oboje mimowolnie przyspieszyliśmy kroku.

   W Wielkiej Sali na szczęście ze względów estetycznych, zrezygnowano z pajęczych dekoracji na rzecz wszędzie latających chmar zaczarowanych nietoperzy, ognistych serpentyn i wielkich, wydrążonych dyń, przez których paszcze przeświecały płomienie świec. Zresztą, samo sklepienie zdawało się być upiorną dekoracją samą w sobie, wręcz idealną na tę okazję – ciemne i mroczne niebo, ciężkie od chmur nabrzmiałych wodą i elektryką, wciąż grzmiało złowrogo, ciskało piorunami i lało strugami rzęsistego deszczu, którego krople na całe szczęście rozpływały się w nicość zanim docierały do czterech stołów domów, aż połyskujących złotą, bogatą zastawą.

   W tym miejscu musiałem się pożegnać z Vicky, Pocky, Fiffie, Domie i Lariesonem, poprawić prefekci znaczek na szacie dla podkreślenia swojej rangi i udać się do stołu Gryffindoru, gdzie Warwick Pickering już oczywiście siedział ze sztućcami w garści, jakby miał zamiar wyrąbać nimi dziurę w stole, jeżeli zaraz nie pojawi się jedzenie.

   — No w końcu! – krzyknął, kiedy mnie zobaczył. – Jakiś raport z kuchni, prefekto? Czy te skrzaty kiedykolwiek zaszczycą nas tym żarciem, czy mam tu zdechnąć z głodu?!

— Po pierwsze: przymknij się. Po drugie: ogarnij się – wyrecytowałem znudzonym tonem, siadając na ławie obok niego. Pickering tylko rzucił mi zniecierpliwione spojrzenie.

— Skoro już jesteś tym prefektem, mógłbyś się chociaż na coś przydać! – westchnął z żalem. – Ale jak trzeba wypitolić pierwszaka z najlepszego fotela przed kominkiem, to oczywiście nie! Jak trzeba popędzić skrzaty domowe, żeby ruszyły te swoje skrzacie tyłki i podały do stołu, to nie! Za co ja ci do cholery płacę?!

— Jęczy tak już od pół godziny – oznajmiła beznamiętnie Kaitlyn Jackson siedząca naprzeciwko, którą dopiero teraz zauważyłem. Czerwone włosy miała spięte w kok jeszcze bardziej rozwalony niż zwykle, może dlatego, że wędrował po nim wielki, zaczarowany pająk.

— Jęczy, bo jest głodny i ma beznadziejne widoki – burknął Warwick, ale ściszył przy tym głos, aby Kaitlyn tego nie usłyszała, a ja mimowolnie zadziwiłem się nad tym, jak ten człowiek cyka się przed dziewczynami.

   Koło Kaitlyn, rozwalonej na ławce w pozie totalnego znudzenia, siedziała Sophie Meredith, wgapiona w swój złoty nóż, jakby zastanawiała się, kogo i w jakie miejsce nim ugodzić. Moim skromnym zdaniem to właśnie jej powinno się bardziej obawiać, jeżeli już trzeba było mieć się na baczności przed jakąś dziewczyną. Jackson, w swoim znoszonym dresie wydawała mi się być totalnie nieszkodliwa. Sophie, ze swoją niewinną kasztanową grzywką, króciutkimi warkoczykami sięgającymi jej ledwie do ramion i wielkimi, żółtymi oczami, które zawsze kojarzyły mi się niemiło z jakimś kotem albo sfinksem, wydawała się być o wiele bardziej niebezpieczna dla otoczenia.

   Z drugiej strony Warwicka siedziały natomiast Cracker i Caramel – a właściwie Ciara i Coral – dwie bliźniaczki z naszego roku, które oczywiście kłóciły się ze sobą jak dwie lwice.

   — A gdzie frajerzy?... – rzuciłem w stronę Pickeringa, trącając go przy tym łokciem.

— A kogo to obchodzi? – obruszył się Warwick. – Pewnie pudrują jeszcze noski w dormitorium. I oczywiście wejdą tu ostatni, żeby widziały ich wszystkie laski.

   I tak też stało się rzeczywiście. Cała Wielka Sala była już zapełniona, kiedy do środka wkroczył Spell Wood – oczywiście w asyście Cala Collinsa i Willa Watsona – najlepszych ścigających w całej szkole i zarazem dwóch kolesi z naszego dormitorium, którzy z pewnością cieszyliby się nieskończonym powodzeniem, gdyby nie Spell. Zamiast jednak z nim rywalizować, oni postanowili być jego kumplami, aby zbierać po nim ochłapy (dziwnym trafem, gdy Wood zrywał z jakąś dziewczyną, ona w bardzo krótkim czasie lądowała w pocieszających ramionach któregoś z nich). Rzecz jasna, mieszkając z nimi w dormitorium, mieliśmy wgląd w kulisy powstawania ich nażelowanych fryzur, dlatego ja i Warwick zgodnie uważaliśmy ich za frajerów, a oni, nie pozostając nam dłużnymi, uważali za frajerów nas, przy czym niestety, mieli w szkole znacznie większe poparcie.

   — Może to dziś nastąpi ten sądny dzień, kiedy Wood sprawi nam wszystkim wielką ulgę i w końcu się udławi…? – mruknął Pickering znad swojego lśniącego pustością talerza, a ja tylko odchrząknąłem znacząco, z trudem ukrywając własne ukontentowanie tą wizją.

   Na całe szczęście wielkie wejście trzech piątoklasistów z Gryffindoru do Wielkiej Sali, całkowicie zniszczyła profesor Luna Lovegood-Scamander, która zapewne sądziła, że bardzo dyskretnie wślizguje się za nimi do sali. Trudno było jednak nie zauważyć (i nie poczuć), że jest obwieszona chyba setką warkoczy wielkiego, cuchnącego i nakrapianego czosnku. To zmusiło Wooda, Watsona i Collinsa do bardzo szybkiego zajęcia miejsc przy stole Gryffindoru, a także do zatkania większości uczniowskich aparatów oddechowych, koło których Luna przechodziła, udając się w stronę stołu nauczycielskiego.

   Warwickowi aż załzawiły oczy.

   — No nie…! – jęknął, stłumionym głosem człowieka skazanego na Azkaban. – Nie dość, że przede mną siedzi ona – wskazał na Kaitlyn, a konkretniej na wielkiego pająka w jej włosach – to jeszcze Pomyluna postanowiła przebrać się za uprawę czosnku…!

   Nie mógł jednak dłużej narzekać, bo w tym momencie na półmiskach pojawiła się uczta, która prawie natychmiast zatkała jego gadatliwą gębę.

   Duchy płynęły leniwie pod sklepieniem wstrząsanym rozładowaniami elektrycznymi, z wyraźną tęsknotą spoglądając na znajdujące się na stołach wspaniałości. Wciąż czułem się dziwnie nieswojo po przejściu całego zamku przypominającego wielkie gniazdo akromantul, głównie dlatego, że nieprzyjemne mrowienie ogarnęło pewne stare blizny, o których w tym momencie wolałbym stanowczo nie myśleć. Rzuciłem się więc na jedzenie, odczuwając ulgę tym, że mogę odwrócić uwagę od niemiłych dla mnie spraw. Oczywiście Jackson nie omieszkała spojrzeć na mnie pogardliwie.

— Pickering to jeszcze, ale ty Lupin? Mógłbyś dać nieco lepszy przykład naszym podopiecznym.

   Jakby nasi podopieczni tak ją obchodzili… Nic jednak nie odpowiedziałem, ponieważ miałem właśnie problem z przełknięciem wielkiego kęsa pieczeni.

— Tak właściwie, to usłyszałam ostatnio historyjkę, która może cię całkiem zainteresować – Kaitlyn nachyliła się w moją stronę, nie zważając na to, że łokciami roztrąca większość rzeczy znajdujących się na stole. – Kojarzysz tego małego Higginsa…? Na pewno kojarzysz. To największy wrzód na dupie z nich wszystkich.

— Jak dla mnie wszystkie te pierwszaki wyglądają dokładnie tak samo – mruknąłem, sięgając po dzban dyniowego soku.

   Jackson wywróciła oczami.

— Mały, gruby, czarny, piegi, nos jak świński ryjek, oczka pełne nienawiści! – wyrzuciła z siebie, wyraźnie zniecierpliwiona, a ja omal nie zachłysnąłem się sokiem, kiedy zdałem sobie sprawę o kim ona mówi. Oczywiście, że znałem tego cholernego gówniarza! Z chęcią pokazałbym mu, gdzie żyją akromantule i to wcale nie z pobudek edukacyjnych.

— No tak, i co z nim? – zapytałem, siląc się na neutralny ton.

— Ten smark jakimś cudem wyniuchał, że dzisiaj Prawie Bezgłowy Nick wyprawia bibę z okazji swojego kopniaka w kalendarz – rzekła Kaitlyn konspiracyjnie, równocześnie unosząc brwi. – No i oczywiście wymyślił sobie, że zbierze całą ekipę smarków i razem pójdą do lochów…

— Co?!

   Omal nie wyplułem swojej potrawki.

— A to – odparła Jackson, odchylając się na swoim miejscu i patrząc na mnie z wyraźnym rozczarowaniem. – Hm. Myślałam, że nieco bardziej ubawi cię ta historia.

— Ubawi?! – spojrzałem na nią z niedowierzaniem. – I ty to słyszałaś i nie wybiłaś im tego z głowy?!

— A po co? – obruszyła się Kaitlyn. – Przecież i tak wiadomo, że tego nie zrobią…

— Jackson, to są młodzi i głupi gryfo… – zacząłem, ale nie skończyłem, bo nagle coś innego i z całą pewnością bardziej wstrząsającego przykuło moją uwagę.

   Przy stole Ravenclawu jak gdyby nigdy nic stał sobie beztrosko Spell Wood. I to nie przy byle jakim skrawku stołu Ravenclawu. Przy tym skrawku stołu Ravenclawu, który postanowiła zająć akurat Victoire Weasley.

   Kaitlyn obejrzała się instynktownie w stronę, w której utkwiłem wzrok, a Warwick, do tej pory zajęty pożeraniem uczty, zarechotał głośno.

— Co, dopiero teraz się skapnąłeś?

   Tylko zacisnąłem palce na widelcu.

— Czego on od niej chce…? – zmarszczyłem brwi, udając umiarkowane zainteresowanie, mające zamaskować nagłą falę dość nieprzyjemnego uczucia.

— Jak to czego – parsknął Pickering, ponownie zwracając się do swojego talerza. – Chyba nie autografu. No chyba, że na jej staniku.

   Ograniczyłem swój komentarz do silnego kopnięcia go pod stołem.

— No co? – obruszył się Warwick, po czym wywrócił oczami ostentacyjnie. – Przecież to tylko twoja przyjaciółka. Łączy was zwykła, platoniczna przyjaźń…

   Jackson parsknęła złośliwym śmiechem.

— Wiecie, że w tym roku będziemy przerabiać Zaklęcie Uciszające? – rzuciłem pozornie błahym tonem. – To będzie takie przyjemne, zatkać wam w końcu wasze parszywe gęby…

— Zastanawiam się tylko nad jednym… – Warwick zmarszczył brwi, idealnie udając człowieka myślącego, którym przecież ewidentnie nie był. – Jak można przyjaźnić się z wilą…? Jesteś gejem? A może impotentem…?

— Ani tym, ani tym, Pickering, możesz mi wierzyć.

   Obróciliśmy się błyskawicznie, przy czym Warwick o mało co nie zleciał z krzesła. Za nami stała bowiem Ginger Genevive Bulstrode, jak zwykle wyglądając jak skok do jeziora z wysokiego klifu – czyli bardzo atrakcyjnie i niebezpiecznie zarazem.

— A ty co tu robisz? – zaatakowałem ją niezbyt przyjaznym tonem, bo i nie miałem w tym momencie specjalnej ochoty na uprzejmości. – Nie przypominam sobie, byśmy zamawiali kelnerkę.

   Warwick ledwo co stłumił śmiech, po czym natychmiast zatkał sobie twarz jagnięciną, z dosyć przerażoną miną.

— Ostry język – stwierdziła Gigi, uśmiechając się fałszywie. – Szkoda, że poza wypowiadaniem głupich uwag, jest raczej bezużyteczny.

— Masz coś do mnie? – zapytałem prosto z mostu.

— Nudzi mi się – odparła Gigi marudnie, niby niedbałym ruchem dłoni wprawiając w ruch złote pukle. – A zresztą, jestem tylko płochliwą ślizgonką, przydałby mi się jakiś odważny gryfon…

— Płochliwa ślizgonka…? – parsknąłem. – Ty?

Odważny gryfon…? – parsknął Warwick. – On?

— W szkole jest tak przerażająco, jak ja przeżyję sama noc w lochach...? Niewiadomo skąd może wyskoczyć wilkołak.

   Zamarłem, gapiąc się na nią w osłupieniu.

   Jadowicie zielone oczy Gigi wpatrywały się wprost we mnie i aż płonęły nieskrywaną złośliwością.

   Skąd ona wiedziała…? A jeśli nie wiedziała, to skąd to podejrzewała? Czy to możliwe, by słowa te wyszły z jej ust przypadkiem…

   Było już jednak za późno. Instynktownie chwyciłem się za przedramię – za blizny, które Ginger widziała i które od samego początku bardzo ją interesowały. Jej oczy zwęziły się w wężowe szparki.

— Idź do Wooda – powiedziałem, nadaremnie starając się wrócić do poprzedniej nuty. – On jest w końcu urodzonym obrońcą.

   Ostatnie badawcze spojrzenie i ślizgonka odeszła, nie oglądając się za siebie. Ja i Warwick odetchnęliśmy z ulgą – z tym, że ja zrobiłem to w duchu, a Pickering zrobił to głośno na cały stół.

   — W końcu…! – Złapał się za serce, jakby sprawdzał, czy nadal działa i jest na miejscu, po czym ponownie zabrał się za jedzenie, równocześnie odprowadzając balansującą biodrami Gigi wzrokiem, wyrażającym coś w rodzaju maślanego przestrachu. – Co za suka…! Jak ty możesz się z nią w ogóle zadawać…? Rozumiem, że ma to i owo, ale to samica bazyliszka. A ty masz przecież pod nosem milutką Vickes, która też ma to i owo…

— Zamkniesz się, czy nie?

   Pickering tylko spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

— Mówię poważnie, stary. Ta Bulstrode to jakiś zapomniany horkruks Sam-Wiesz-Kogo. Rozumiem, Gryffindor, odwaga i te sprawy, ale zadawanie się z nią to już brawura, jeśli nie samobójstwo. Nawet Wood nie zbliża się do niej na odległość kija od miotły, a przecież na pewno połasiłby się na jej…

— Przysięgam, że zaraz rzucę na ciebie to cholerne Silencio…! – wycedziłem przez zęby.

— No co? – obraził się Warwick. – Chyba mi nie wmówisz, że znajomisz się z Bulstrode, ze względu na zalety jej charakteru…?

   Jackson przejechała oczyma po błyskającym sklepieniu.

— Wybacz Pickering, ale cycki Gigi Bulstrode, to chyba ostatnia rzecz o jakiej chce mi się słuchać podczas tej uczty – stwierdziła flegmatycznie, po czym wyjęła różdżkę ze swojego koka. – Silencio.

   Warwicka zatkało, po czym z trudem złapał powietrze, nie wydając przy tym z siebie żadnego dźwięku.

   Postarałem się nie spojrzeć na Kaitlyn z przesadnym podziwem, choć byłbym kłamcą, gdybym udał, że jej biegłość w zaklęciu, którego jeszcze się nie uczyliśmy, nie zrobiła na mnie wrażenia. Z drugiej strony, poczułem lekkie ukłucie spowodowane tym, że przecież Jackson nienawidzi nauki, a swoje umiejętności zawdzięcza jedynie talentowi. Skoro jednak ona potrafiła w sekundę zamknąć twarz Pickeringowi (a wierzcie mi, że sprawienie, by się przymknął, było niemożebnie trudne), to dlaczego mnie miałoby się nie udać? W tym momencie jakoś nie przychodził mi na to zagadnienie żaden kontrargument.

   Nastała pora deseru, podczas której Pickering, wciąż pod działaniem zaklęcia, napchał sobie usta biszkoptem, patrząc na Jackson spode łba. Ona jednak ani myślała zdjąć z niego uroku, pogrążając się w rozmowie ze swoją przyjaciółką Sophie, która z wielkim zapałem pochłaniała kawał tortu w kształcie trumny. Nałożyłem sobie czekoladowego ciasta z zielonymi, lukrowymi robalami w środku, obserwując bacznie stół krukonów. Pauline skinęła w moją stronę głową, po czym Kłębopiórka poderwała się z jej ramienia i podleciała do mnie w mgnieniu oka.

   Szybko chwyciłem ją w garść i schowałem pod stołem, żeby nie zdążyła zrobić zbytniego zamieszania, po czym wyciągnąłem różdżkę. Sówka zaćwierkała na to głośno, co spowodowało, że Sophie podskoczyła na swoim miejscu i potrąciła swój puchar, z którego sok rozlał się na cały stół. Zaklęcie Niewidzialności poszło mi całkiem sprawnie, za drugim razem udało mi się rozciągnąć niewidzialne pole wokół całego obiektu. Z Zaklęciem Uciszającym było już trochę gorzej.

   Silencio… – mruczałem pod nosem, wciąż zaciskając palce na czymś puchatym w dotyku, choć niewątpliwie niewidzialnym, ale za to wydającym wciąż z siebie pohukujące odgłosy. – Silencio, do cholery… Zamkniesz się w końcu, czy…

   Urwałem, napotykając na wzrok Warwicka, który patrzył na mnie jak na wariata – w sumie dziwnie musiałem wyglądać, gadając coś pod stołem do własnej pięści.

   Która na domiar złego wciąż ćwierkała beztrosko.

Silencio! – omal nie warknąłem.

   Coś dziabnęło mnie lekko w palec, po czym świergotanie zamilkło.

— Eee… – powiedziałem, nie bardzo wiedząc, co teraz zrobić. – Eee… wiesz gdzie… masz lecieć, czy…

   Czy gadanie do niewidzialnej i niemej sowy przypadkiem kompletnie nie ma sensu…?

   Rozluźniłem dłoń, w którą prawie natychmiast uderzyło mnie coś pierzastego – Kłębopiórka musiała odlecieć. Tylko czy poleciała do Booracka…?

   Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że Vicky i Pocky cały czas mnie obserwują. Tylko uniosłem kciuk do góry, na znak, że Kłębopiórka została pomyślnie wysłana na misję. Obie równocześnie odwróciły się i prawie natychmiast zajęły się przyciszoną rozmową.

   I już miałem zamiar zabrać się za kończenie swojego deseru, kiedy Kaitlyn cisnęła we mnie fistaszkiem.

   — Lupin! E, Lupin! – Po czym wskazała głową w stronę drzwi od Wielkiej Sali, przez którą właśnie przemykała cała chmara małych postaci w gryfońskich szatach.

   Bez słowa wbiłem widelczyk w swoje ciasto.

— O nie, stanowczo się nie piszę na żadną rzeź niewiniątek. Nie będę się pchał do klatki z rozszalałymi sklątkami…

— Odezwał się koleś, który zadaje się ze smoczycą! – parsknęła Kaitlyn kpiąco.

— To co innego – żachnąłem się. – Niech te głupie dzieci idą sobie gdzie chcą, nie będę ich zatrzymywał. Chcą zginąć, proszę bardzo. A jak wylecą ze szkoły, będzie jeszcze lepiej. Nie będę się za nimi uganiał po całych lochach, do których na dodatek…

— …nie ma wstępu…? – dokończyła Kaitlyn, unosząc brwi.

   Po czym oboje zerwaliśmy się nagle z miejsc, w chwili, gdy wrota zamknęły się za ostatnim pierwszakiem.

   Oczywiście, nawet wybiegając na wyścigi z Jackson z Wielkiej Sali, nie miałem najmniejszej ochoty na konfrontację z pierwszoroczniakami, a zwłaszcza ze wspomnianym już wcześniej bezczelnym smarkiem Harperem Higginsem. Ale jeżeli pierwszaczki się narażały, my jako prefekci, mieliśmy obowiązek im to uniemożliwić… My po prostu musieliśmy iść do tych zakazanych lochów…!

   Oboje wyhamowaliśmy ostro przed schodkami prowadzącymi w mroczne, podziemne czeluści. Kaitlyn spojrzała na mnie – a ja mimowolnie podwyższyłem sobie nieco wzrost, aby nie wypaść na ostatniego kurdupla w sytuacji, w której miałem wzbudzać autorytet. Ona tylko prychnęła, po czym oboje zbiegliśmy ze stromych stopni. Wyższy wzrost niewątpliwie miał swoje zalety, w każdym razie w zbieganiu po kilka schodków naraz bardzo pomagał.

   — No i gdzie oni są? – wydyszała Jackson, rozglądając się po oślizgłym korytarzu, pogrążonym w bladozielonym półmroku. Tutaj już nikt się nie wysilił na dekoracje adekwatne do Nocy Duchów, ale szczerze mówiąc, w tej części zamku wcale nie były one konieczne. Nie zważając jednak na dość upiorną atmosferę i na przytłumione pomruki wstrząsającej zamkiem burzy, raczej nie wyglądało na to, by miał zaraz wyskoczyć na nas jakiś upiór. I po co Boorack musiał nas osobiście odprowadzać na każdą lekcję przez te dwa miesiące?!

    Z końca mrocznego korytarza dotarły do nas odbijające się echem od oślizgłych ścian, cienkie i niewątpliwie podekscytowane głosy.

— Mamy ich! – ucieszyła się Kaitlyn, wsadziła sobie różdżkę w kok, po czym puściliśmy się pędem.

   I tak jak się spodziewałem, zastaliśmy całą grupkę pierwszoroczniaków tuż przed wejściem do korytarza prowadzącego do Starych Lochów. Najwidoczniej zatrzymali się tu, obawiając się dalszego zapuszczenia w głąb labiryntu podziemnych tuneli i teraz gadali między sobą jak najęci, przepychając się, trącając wzajemnie łokciami, stając na palcach i wyciągając przed siebie bezużyteczne w ich przypadku różdżki. Te bachory były tak zaaferowane, że nawet nas nie zauważyły…!

   — PIERWSZOROCZNI! – wydarła się Jackson.

   Bachory błyskawicznie obróciły się w naszą stronę, potykając się o własne szaty i stopy, jedna dziewczynka wywaliła się jak długa na ziemię, a ja mimowolnie pomyślałem, że na wrzaski Kaitlyn mogłaby konkurować chyba tylko z Sherry Power. Skutek jej ryknięcia był natychmiastowy: pierwszoroczniaki wyglądały tak, jakby jednak w sklepieniu Wielkiej Sali coś się popieprzyło i rzeczywiście trafił w nie piorun. Mimo wszystko trąciłem jednak Jackson w bok, bo jej głos całkiem silnie odbił się echem po całych lochach.

— Cicho…! Bo zaraz Boorack tu przyleci.

   Zignorowała mnie. Podparła się pod boki i zmierzyła kulące się przed nami pierwszaki spojrzeniem zmrużonych oczu.

— Co tu się dzieje? Co to ma być? – zaczęła cichym, strasznym głosem. – Czemu zmuszacie swoich ukochanych prefektów do fatygowania się w zakazane miejsca…?

— Prefekci wcale nie musieli tu przyłazić! – rozległ się cienki głos i Harper Higgins wyłonił się z samego środka ich zgrai. Jego skośne oczka wpatrywały się w nas bezczelnie. – Chyba możemy sobie sami pozwiedzać, tak czy nie.

Pozwiedzać! – parsknęła Kaitlyn, już wyraźnie poirytowana. – Wy cholerne bachory! Chcecie, żeby wywalili nas wszystkich na zbite ryje, a nas tylko dlatego, że musieliśmy się uganiać za gównażerią?! Posrało wam się coś w móżdżkach, dzieciary?! Macie trzy opcje: albo wyłazicie stąd sami, albo wyprowadzamy was grzecznie za łapkę, albo wypieprzamy stąd za pomocą zaklęcia i przysięgam, nic mnie nie obchodzi, że jesteście małymi, zasmarkanymi gówniarza…

— Eeeee, tak, dziękujemy za tę cenną lekcję…! – przekrzyczałem ją, szybko chwytając ją za dłoń z różdżką, którą ona wyciągnęła w stronę przerażonych maluchów, po czym szarpnąłem za nią, zmuszając dziewczynę do obrócenia się w moją stronę. – Jackson, zlituj się, na brodę Merlina. Nie możesz do tego podejść nieco bardziej… dydaktycznie…?

   Wyrwała się z mojego uścisku i spojrzała na mnie tak, jakby po raz pierwszy w życiu usłyszała takie słowo.

— Chodzi ci o to całe podejście do dzieci i tak dalej…? Jak chcesz, to sam im rób za niańkę. Ja tu jestem od wyciągania konsekwencji.

— Obawiam się, że przemoc fizyczna niestety nieco wykracza poza nasze kompetencje.

— No to dawaj – syknęła Kaitlyn przez zęby. – Walnij im jakąś bajeczkę, to zobaczymy, co to da. Ja tam nadal jestem za tym, żeby po prostu skopać im tyłki, to ich o wiele lepiej nauczy, gdzie się z nimi nie wciskać…

   Ale ja tylko odwróciłem się w stronę pierwszaków, które korzystając z naszej cichej wymiany zdań, zaczęły gadać między sobą, a teraz prawie natychmiast zamilkły, wlepiając we mnie bez wyjątku szeroko otwarte gały. Odetchnąłem płytko i nagle mój wzrok padł na małego Higginsa, którego oczy jako jedyne nie wyrażały ani strachu, ani skruchy, za to wpatrywały się we mnie ze złośliwym błyskiem.

   Jak ja nienawidzę tego gówniarza.

   — Ekhm – odchrząknąłem lekko, po czym zamilkłem, zastanawiając się, co dalej. Pierwszaki gapiły się na mnie w oczekiwaniu, a Jackson stanęła z boku, zakładając ręce na piersi i spoglądając na mnie prawie tak samo wyzywająco jak Harper Higgins. – No więc… Wiadomo, że dom Gryffindoru cechuje się odwagą… – zacząłem, na co Kaitlyn uniosła wysoko brwi, a stadko pierwszaków zafalowało w poruszeniu. – Ale jeżeli myśleliście, że to co robicie, jest odważne, a nie głupie, to niestety popełniliście błąd.

    Pierwszaki spojrzały po sobie, niektóre pootwierały paszczęki. Tylko Harper nie poruszył się ze swojego miejsca.

— Odwaga nie polega ani na poddaniu się chwilowym emocjom, ani na celowym narażaniu się na niebezpieczeństwo – podjąłem, z każdym kolejnym słowem mówiąc coraz pewniej i spokojniej. – A wy, jako młodzi gryfoni, nie powinniście mylić odwagi z brawurą, ani działać bezmyślnie, sądząc, że kierujecie się odwagą…

— A czy odwaga to nie jest przypadkiem pokonywanie własnego strachu? – zapytał chytrze Harper, a wśród pierwszaków prawie natychmiast podniósł się szmer ożywionych głosów.

   Na szczęście jedno spojrzenie wystarczyło, aby maluchy ponownie się ogarnęły.

— Oczywiście – powiedziałem, spoglądając na Harpera poważnie. – Ale ostatecznie to objawia się samo. Wałęsanie się po lochach w poszukiwaniu duchów, to raczej marny na to sposób, a szczerze mówiąc, to po prostu słaba wymówka.

   Zapadła głucha cisza i nawet Jackson przestała stukać w zniecierpliwieniu obcasem po posadzce. Higgins zaciął usta, w końcu spuścił wzrok.

   Wiktoria! Zwycięstwo! Teraz wszystkie pierwszaki poopuszczały głowy, a ja mimowolnie wsadziłem ręce do kieszeni i zakołysałem się na piętach, nie mogąc się powstrzymać, aby nie rzucić pełnego satysfakcji spojrzenia na Jackson, która patrzyła na to wszystko ze zrzedłą miną.

— No dobra Lupin, niech ci będzie, że wygrałeś – burknęła w końcu, na co ja wyszczerzyłem zęby. – Tylko błagam, oszczędź mi tego swojego triumfalnego uśmieszku. Pierwszole, idziemy stąd.

   Dzieciary, przed chwilą rozproszone w bezładnej zgrai, natychmiast uformowały się we wzorowym szeregu.

   I już mieliśmy wychodzić, kiedy nagle z ciemnego korytarza dotarł do nas wyraźny odgłos czyichś kroków. Nie mógł to być jednak żaden nauczyciel, bo ktoś wyraźnie biegł tutaj w wielkim pośpiechu, dysząc ciężko – co również utwierdziło nas w przekonaniu, że nie mógł być to żaden potwór.

   No chyba, że za potwora można było uznać Warwicka Pickeringa, bo to właśnie on wyłonił się po chwili z mroku, na okrągłej twarzy mając czerwone wypieki i wyraz totalnego wymęczenia oraz bólu, co uzasadniał fakt, że trzymał się oburącz za wyraźnie ostro kłujący bok.

   — Lupin…! – wydyszał, słaniając się na nogach. – Lupin, twój stary… Jest tu, w szkole…

— Co?! – wybałuszyłem na niego oczy. – Jaki mój stary…?!

— No stary, w sensie, twój ojciec chrzestny…! – wyrzucił z siebie Pickering, opierając się o chłodną ścianę. – Harry Potter jest w Hogwarcie, do cholery!

   Pierwszoroczniaki natychmiast zaczęły gadać między sobą jedno przez drugie, gapiąc się na mnie ciekawsko. Kaitlyn zmarszczyła brwi.

— No i co z tego? – obruszyła się. – Pewnie przyjechał na jakieś głupie wykłady z OPCMu…

— Gdyby przyjechał na wykłady, to pokazałby się na uczcie – powiedziałem rozsądnie. – A skoro się nie pokazał, to…

— Lupin, na brodę Merlina, zostaw na później te refleksje! – jęknął Warwick. – On tu idzie, tu do lochów. Zmywajcie się stąd na gacie Merlina…!

   Ale ja nie ruszyłem się z miejsca nawet o cal, myśląc nad tym gorączkowo. Harry jest w Hogwarcie? Teraz? Ale… dlaczego mnie o tym nie uprzedził? Dlaczego nie napisał, że w Noc Duchów tu będzie?

   Nagle uświadomiłem sobie, że nie napisałem do niego ani razu od rozpoczęcia tego roku szkolnego, do babci Andromedy zresztą też nic nie wysłałem. I dopiero teraz wydało mi się to dziwne, czemu w takim razie nikt nie napisał do mnie? Może uważali, że jestem już dostatecznie dorosły, aby nie musieć się upewniać, czy wszystko u mnie w porządku…?

   A teraz mój ojciec chrzestny zjawia się tutaj, niewiadomo skąd i dlaczego. Na dodatek nic mi o tym nie mówi, choć przecież jakkolwiek taił przede mną sprawy Zakonu, to jednak zawsze był ze mną szczery. W Noc Duchów zginęli jego rodzice, ale czy to może być powód, by zjawiał się dzisiaj w Hogwarcie? Powinien być raczej w Dolinie Godryka.

   — Zabieraj stąd te pierwszaki i to szybko.

   O dziwo, Kaitlyn nie dała sobie tego dwa razy powtarzać. Rzecz jasna nie omieszkała posłać mi oburzonego spojrzenia, którym zapewne obiecała mi pomstę za tak protekcjonalne jej potraktowanie, ale chyba nawet ona nie mogła się sprzeczać, że lepiej będzie, jeżeli Harry Potter nie natknie się na zgraję uczniów w lochach, które dla nich były zakazane, a które on sam zapewne chciał zbadać.

   — A ty co? – zdziwił się Warwick, kiedy Jackson i pierwszaki zniknęli za zakrętem. – Uważasz, że nie musisz się ukrywać przed tatusiem chrzestnym? Bo chyba nie zamierzasz wyciągnąć go teraz na pogawędkę?

— Oczywiście, że nie! – syknąłem, ciągnąc go za sobą korytarzem prowadzącym w stronę gabinetu Booracka. – I tak by mi nic nie powiedział…

   Na twarzy Warwicka odmalowało się głębokie zdziwienie.

— Jak to? Przecież jesteś jego synalkiem…

— Zamknij się, Pickering – warknąłem.

   Skoro nie powiedział mi, że będzie dzisiaj w szkole, to jak mogłem liczyć na to, że powie mi, co tu robi…? Na szczęście istniały jeszcze nieco bardziej ślizgońskie sposoby dowiadywania się rzeczy od osób, które nie chciały nam ich wyjawić.

— Będziesz podglądać własnego chrzestnego…?! – wydyszał Warwick, a ja szybko kazałem mu zatkać gębę. Rzecz jasna, tradycyjne ostrzeżenie kompletnie nic nie dało. – I dlaczego musimy iść akurat pod gabinet Booracka…?

— Bo to najbardziej prawdopodobne, że właśnie tutaj się zjawi. A teraz bądź cicho.

   Obaj wstrzymaliśmy oddech, nasłuchując jakichkolwiek dźwięków świadczących o tym, że jednak ktoś nakrył Kaitlyn i zgraję pierwszaków w obrębie lochów, ale najwyraźniej tak się nie stało, bo po chwili z końca korytarza dotarło do nas echo zbliżających się kroków.

   Ale kroki nie należały tylko do jednej osoby.

   — …to zły pomysł, Harry. – Tak, to był wyraźnie głos Hermiony, któremu beznadziejna akustyka tego wnętrza bynajmniej nie pomagała mówić dyskretnie. – Teraz lochy to dla uczniów zakazany owoc. Trzeba szybko znieść zakaz z obrębu używanych lochów.

— Kiedyś zakaz wstępu obowiązywał uczęszczany korytarz na trzecim piętrze, Hermiono, i jakoś działał – to był mój ojciec chrzestny.

— Tak Harry, działał na wszystkich poza nami! – Hermiona nieco uniosła głos, na co Harry syknął cicho.

— W takim razie zamknijmy tylko dostęp do Starych Lochów, dopóki nie odkryjemy tego przejścia.

   Ja i Pickering spojrzeliśmy po sobie. Kroki roznosiły się echem coraz głośniej i głośniej, musiały już minąć drzwi od gabinetu Booracka…

— Oni tu idą! – zapiszczał Warwick ledwo dosłyszalnie, a ja chwyciłem go za rękaw szaty i obaj zaczęliśmy bezszelestnie wycofywać się w głąb mrocznego korytarza. Nie było jednak dla nas drogi ucieczki – musieliśmy czym prędzej znaleźć jakąś kryjówkę, jeżeli nie chcieliśmy zostać nakryci.

   A ja szczególnie nie chciałem zostać nakryty. I to jeszcze przez Hermionę i Harry’ego!

   Kręgi świateł ich różdżek już prawie omiatały załamanie korytarza, w którym się skryliśmy, kiedy wymacałem za sobą zardzewiałą zasuwę i czym prędzej wciągnąłem Warwicka do jakiegoś starego lochu. Oczywiście zamykane za nami drzwi musiały zaskrzypieć tak przeraźliwie jakby od stu lat nie były naoliwione – co właściwie mogło być prawdą.

   — Co to było?! – wrzasnęła Hermiona, sądząc z odgłosów, nadeptując przy tym Harry’emu na stopę.

   Ja i Pickering omal nie przestaliśmy oddychać.

— Hermiono, to jest Hogwart. Pewnie usłyszałaś orkiestrę duchów wygrywającą na piłach. W końcu dziś Prawie Bezgłowy Nick obchodzi rocznicę swojej śmierci…

— Ach, tak… tak, pewnie masz rację.

   Odgłosy ich kroków cichły powoli w oddali.

   Ja i Warwick staliśmy przez chwilę obaj oparci o drzwi lochu, nie odzywając się do siebie. Wzrok z trudem przyzwyczajał się do ciemności, ale loch, do którego trafiliśmy nie mógł być zbyt dużym pomieszczeniem, przypominał raczej jednoosobową celę. Wokół pachniało zgnilizną i starością, a wilgoć zdawała się aż skapywać z sufitu i ścian. Było tu też bardzo chłodno, tak że od razu dostałem gęsiej skórki.

   — No i co to miało niby być? – odezwał się przyciszony głos Warwicka.

   Tylko wzruszyłem ramionami, nie w porę uświadamiając sobie, że i tak jest zbyt ciemno, aby Pickering to zobaczył.

— Nie wiem – powiedziałem więc. – Gadali coś o jakimś przejściu…

— Idźmy stąd – przerwał mi, szczękając zębami. – Cholernie tutaj zimno!

   Dotknąłem zardzewiałej zasuwy i ze zdziwieniem odkryłem, że jest lodowata. Cofnąłem od niej dłoń, ledwo co dostrzegając ją w ciemności, czułem jednak jak palce grabieją mi coraz bardziej. Czarny mrok zdawał się napierać na moje oczy i coś dziwnego nagle zaczęło dziać się z moim wzrokiem – zupełnie tak, jakbym zamiast przyzwyczajać się do ciemności, stopniowo się w niej zanurzał, powoli ślepnął…

   — Nie… – wychrypiałem, ledwo co poznając własny głos.

   To niemożliwe. To niemożliwe…

   Z naszych ust unosiły się obłoki pary. Obezwładniające zimno zmieniło każdy mój mięsień w bryłę lodu, powstrzymując mnie od jakiegokolwiek ruchu.

   Zlodowaciała zasuwa również ani drgnęła.

— Co jest?! – usłyszałem wyraźnie zdezorientowany głos Warwicka. – Co to za cholerna lodówka?! Lumos!

   Blade światło, które rozjarzyło koniec jego różdżki, oświetliło wysoką, zakapturzoną postać unoszącą się tuż nade mną, a ściany i sufit, na które padł blask, momentalnie zawirowały mi przed oczami i podłoże usunęło mi się spod stóp.

   Uszy wypełniała mi lodowata woda…

   To niemożliwe… To niemożliwe!

   Trupia, pokryta liszajami ręka. Czarna peleryna, ciemniejsza niż otaczający mnie wokół mrok…

   Loch i dementor nagle rozpłynęły się w perłowo białej mgle. Świsty i huki, wybuchające iskry… Znałem te dźwięki tak dobrze… Odbijały się one echem od ścian…

   — Miałaś z nim zostać… Miałaś zostać z Teddym…

— Nie mogłam…!

   Eksplozja, chrupnięcie pękającego marmuru. Ktoś krzyknął zaklęcie i głosy moich rodziców urwały się, zastąpiły je dźwięki magicznych promieni rozpryskujących się na gładkich kamieniach. Śmiechy, rozpaczliwe wołania… Wrzask, który wydała z siebie moja matka, na widok padającego ojca…

   — Lupin… Lupin!

   Ktoś rąbnął mnie w twarz.

   Ocknąłem się i otworzyłem szeroko oczy.

   Nadal byliśmy w lochu, ale po dementorze nie zostało już śladu. Poderwałem się z oślizgłej posadzki, trochę za szybko, bo od razu zakręciło mi się w głowie. Mój oszołomiony wzrok padł w końcu na Warwicka, który w świetle własnej różdżki, wpatrywał się we mnie wyraźnie wściekły.

— No wreszcie! – warknął. – Przebudziła się Śpiąca Królewna! Masz Wybitnego z OPCM, a nie potrafisz sobie poradzić z durnym boginem?!

— Bo-boginem… Co…?!

   Zerwałem się na równe nogi. Był to kolejny błąd, bo o mało co nie osunąłem się przy tym na ścianę. Pickering kopniakiem otworzył drzwi i wyciągnął mnie za szatę z lochu. Chyba po raz pierwszy widziałem go tak roztrzęsionego i wściekłego.

— To-to był… to był… – wybełkotałem, jak dziecko dając mu się ciągnąć przez mroczny korytarz.

— Tak, to był zasrany bogin, którego bez problemu rozpierdzieliłeś w trzeciej klasie! – wrzasnął Warwick histerycznie. – A tak w ogóle to od kiedy twoim boginem jest dementor?! Myślałem, że jest nim twoja wku*wiona babcia!

   Ale ja nic na to nie odrzekłem, tylko wyrwałem mu się, czując narastające poczucie upokorzenia, złości, a przede wszystkim głębokiego szoku. To nawet nie był prawdziwy dementor! To był najzwyklejszy w świecie bogin, stwór uwielbiający zagnieżdżać się w ciemnych, dawno zapomnianych miejscach i lubujący się w straszeniu Bogu ducha winnych ludzi. Do tej pory byłem mistrzem zaklęcia Riddikulus.

   Dlaczego, dlaczego teraz tak łatwo straciłem nad sobą panowanie…?!

— Do cholery jasnej, żebym ja musiał ratować ci dupę, to tego się nie spodziewałem! – Warwick wpadł w prawdziwy słowotok, wciąż zdenerwowany do granic możliwości. Kroczył przy tym tak szybko, że mimo iż był teraz o wiele niższy ode mnie, ledwo co dotrzymywałem mu kroku. Przeszliśmy koło gabinetu Booracka i klasy eliksirów, a on nadawał bez ustanku. – Jak można być taką ciotą, taką sierotą…?!

— Nie nazywaj mnie sierotą! – krzyknąłem ze złością, aż stając pośrodku korytarza.

   Pickering był jednak zbyt rozstrojony emocjonalnie, aby spostrzec swój błąd, a tym bardziej mnie za niego przeprosić.

— Ledwo bogin na niego wyskoczy, a ten już mdleje jak panienka! – Szarpnął za moją szatę, zmuszając mnie do dalszego marszu. – Kujon, Wybitny, cholerny prefekcik…!

— Zamknij się! – krzyknąłem jeszcze głośniej.

— Nie, nie zamknę się! – zapiszczał Warwick z wyrzutem. – Uratowałem ci twoje kujońskie życie, więc będziesz mnie teraz słuchał!

   Przeszliśmy chyba przez pół zamku, podczas czego Warwick z dziesięć razy zdążył zwyzywać mnie od pizd i tchórzy. Kiedy dochodziliśmy do portretu Grubej Damy, ostatkiem sił powstrzymywałem się od tego, aby nie palnąć go prosto w ten nasprężynowany łeb.

   — Zamkniesz się w końcu, czy nie?! – wrzasnąłem wreszcie na cały korytarz, mając w głębokim poważaniu to, że uczta już się skończyła i nastała godzina ciszy nocnej. Włosy zapewne już od wyjścia z lochów miałem czerwone, ale kompletnie mnie to nie obchodziło, jedyne co teraz odczuwałem to wrząca wściekłość. – Przysięgam, że zaraz zatkam ci twarz!

   Ale Warwick wydał z siebie tylko przestraszony krzyk.

— Co to jest?!

   Momentalnie ochłonąłem, po czym powędrowałem wzrokiem za spojrzeniem Warwicka. Nie zauważyłem, kiedy podwinąłem rękawy. Cień padający na blizny biegnące po moim przedramieniu uwydatnił je szpetnie.

— To? – prychnąłem lekceważąco, zbyt wściekły, aby przejmować się tym, że ktoś to zobaczył. – Ach, to nic takiego! Podrapał mnie kotek mojej babci.

— Jak duży był ten kotek…? – Pickering przełknął ślinę.

   Zacisnąłem usta, nie bardzo wiedząc, co na to odpowiedzieć. Nawet nie opuszczając z powrotem rękawów i nie zwracając już uwagi na Pickeringa, otworzyłem dziurę pod portretem (co było nieco problematyczne, zważywszy na to, że Gruba Dama była ostro wkurzona tym, że ją obudziliśmy) i przelazłem przez nią do pokoju wspólnego, nie oglądając się za siebie.

   Przez pół nocy nie mogłem zasnąć.

   Zdawało mi się, że po kotarach mojego łóżka wędrowały jakieś dziwne cienie, z ciemności dobiegały do mnie stłumione odgłosy iskier, huków, świstów, wołania… Ale dlaczego dementor… Dlaczego dementor, dlaczego nie wilkołak…? Podświadomie znałem odpowiedź na to pytanie, ale odsłoniła się ona przede mną dopiero teraz, kiedy zostałem sam w ciemności, ostygły ze strachu i wściekłości, pozostawiony własnym myślom…

   Z wilkołakiem byłem w stanie walczyć. I ostatecznie, bądź co bądź, udało mi się go pokonać. Z dementorem natomiast, nie miałem szans. Mogłem tylko poddać się jego działaniu…

   Miałaś z nim zostać… Miałaś zostać z Teddym…

Nie mogłam…

   Nic więcej. Żadnych wzniosłych słów, żadnych proroctw, wyznań, złotych myśli ani w ogóle mądrości wypowiadanych zazwyczaj przez wielkich czarodziejów przed śmiercią. Zginęli w walce, wykrzykując zaklęcia, uskakując przed klątwami jakby balansując na krawędzi przepaści, może nawet odczuwali strach…

   Dlaczego to słyszałem? To nie było moje wspomnienie. Nie było mnie tam…

To nie miało sensu.

   W środku nocy zerwałem się z posłania zlany potem. Powlokłem się do łazienki i pierwsze co zrobiłem, to zerwałem z siebie koszulkę, która przykleiła mi się do ciała i wsadziłem głowę do umywalki pod strumień lodowatej wody. Potem spojrzałem w popękane lustro nad zlewem. Kropelki ściekały mi z czoła, z rzęs i lekko zadartego nosa. Mokre włosy miałem niezaprzeczalnie białe.

   Co by mi powiedziała Victoire?

Na pewno by coś powiedziała. Na pewno by coś zrobiła, na pewno znalazłaby jakąś radę.

   Poproś Harry’ego, żeby nauczył cię Patronusa. Jak się z nim następnym razem spotkasz…

   Tak, zrobię tak. Zrobię tak, Victoire.
   Kiedy zasypiałem, byłem już całkiem spokojny.



Uff!
Oj, coś mi się widzi, że chcecie mnie zabić!
Po pierwsze, znów zabójczo się rozpisałam, a po drugie postanowiłam wykończyć biednego Teddy'ego.
Swoją drogą, coś mi się widzi, że ta część będzie swoistym hołdem dla Remusa i Tonks [*] 
A przede wszystkim, uważam nieskromnie uczynienie z Harry'ego mentora dla Teddy'ego, za całkiem udany pomysł, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że to Remus nauczył Harry'ego Patronusa.
Ten jakże mroczny rozdział dedykuję Mrocznej Kosiarce oraz Alister (za brzydki język :p)
A, i proszę o czujność względem Caput Draconis w najbliższych dniach!

Nox/*

~Tita