Pauline Mary Glam
Dezorientacja. Dziwnym trafem, żadne zaklęcie, które chciałam rzucić, nie działało.
Wokół
panowała głęboka noc i czarna, aksamitna cisza, zupełnie jakbym znajdowała się
w objęciach śmierciotuli – nie mogłam się z niej za żadną cenę uwolnić. Oparłam
dłonie o kamienną ścianę, podrażniając opuszki palców na zimnej chropowatości.
— Lumos!
– syknęłam, zaciskając palce na różdżce tak mocno, jakbym chciała wycisnąć z
niej iskry. Równie dobrze mogłabym jej jednak w ogóle nie wyjmować z kieszeni,
a efekt byłby taki sam. Uniosłam ją nieco wyżej i stuknęłam w wyżłobione na
ścianie litery: – Dissendium!
Nic się
nie wydarzyło.
Rezygnacja. Westchnienie. Oparłam się o oślizgłą ścianę. Na plecach czułam
niewzruszony, chłodny kamień, ale pomiędzy palcami bosych stóp łaskotała mnie
wilgotna ziemia. Przed sobą nie widziałam ponurego podziemnego korytarza w
Starych Lochach. Widziałam drzewa, wysokie i ciemne, z wierzchołkami ginącymi w
górze, w mroku, zupełnie jakby były strugami spływającymi z wielkiej plamy
czarnego atramentu. Od strony lasu powiał lekki wiatr, wzbijając w powietrze
kilka zeschłych liści, które podwiało aż pod ścianę z napisem „Manny tu był”.
Bo to chyba był ten napis…
Ściana
nie miała końca.
Czy za
nią też są drzewa? – pomyślałam nagle. Czy za nią też znajduje się las? Ale
przecież tam było coś innego, wiem co… a przynajmniej kiedyś wiedziałam…
Między
ciemnymi pniami zamajaczyła blada, srebrna poświata.
— Nie,
Cristal… – W tej niesamowitej ciszy mój głos zabrzmiał dziwnie nienaturalnie,
jakbym znajdowała się w zamkniętym pokoju, a nie w lesie, w którym najlżejszy
dźwięk niósł ze sobą powtarzające się echo. Wbrew sobie uczyniłam jeden
chwiejny krok do przodu, odrywając się od zimnego muru, którego wcale nie
powinno tutaj być. I Cristal też nie powinno tutaj być…
Przede
wszystkim mnie nie powinno tutaj być.
Jednorożec wyłonił się spomiędzy drzew,
spojrzał na mnie wielkimi, smutnymi oczyma, zdającymi się odbijać jego własny
blask. Bo cóż innego mogło się w nich przeglądać? Żadna forma światła nie miała
tutaj prawa bytu, ani księżycowa poświata, ani iskry różdżki, ani tym bardziej
blady świt, zupełnie jakby noc była tutaj niezmienną wiecznością,
nienaruszalną. Tylko Cristal emanowała delikatnym powidokiem, tylko ona mogła
być moją przewodniczką w dalszej drodze po tym śnie…
Sen.
— Nie
pójdę za tobą.
Potrząsnęła lekko grzywą, jak miała w zwyczaju to czynić, kiedy ją czymś
irytowałam. Spróbowałam wyciągnąć do niej rękę – bez skutku.
— Nie mogę, za tobą
iść… Rozumiesz?
Nie
rozumiała.
Cichy
szelest zakłócił spokój panujący wśród drzew. Z obu stron jednorożca, wciąż
patrzącego na mnie spokojnie, nadeszły dwa nowe stworzenia. Instynktownie
cofnęłam się z powrotem do muru, zaparłam się obiema nogami w ziemię, wbijając
ręce w płaski kamień. Nie pójdę… Powiedziałam, że nie pójdę, nie mogę…
Stworzenia zatrzymały się po obu stronach Cristal i padł na nie wydzielany
przez nią blask.
Stworzenia nie były raczej zbyt piękne.
Oba
miały ludzkie ciała, ale ewidentnie nie były, nie mogły być ludźmi. Jedno z
nich miało głowę drapieżnej harpii, której oczy płonęły żywym ogniem, a przy
tym jej pionowe źrenice były kompletnie pozbawione wyrazu – jakby białe, zimne,
obojętne języki płomieni, równie dobrze mogące patrzeć w ten sposób na moją
śmierć. Drugie miało zwierzęcą twarz, a raczej dziwnie zdeformowany wilkołaczy
pysk noszący ludzkie znamiona, tak jakby zatrzymał się nagle w połowie
przemiany. Wyglądał plugawo i wstrętnie. Jego ślepia lśniły niezdrowym
blaskiem, w którym czaiły się głód i nienawiść.
Lekki wiatr
wzbił w powietrze nowe liście.
Oni nie
mogą mnie zabrać. Nie mogą... Celowałam różdżką to w jedno, to w drugie, nie
mogąc opanować coraz gwałtowniejszego drżenia… Ale przecież różdżka w moim ręku
to tylko bezwartościowy patyk…! Tysiąc takich samych leży na ściółce leśnej…
Strach. Strach,
który wpił się łapczywie w mój kark jak wielka, zimna i oślizgła pijawka.
Zabiorą
mnie. Jestem bezsilna, nie potrafię się obronić. Nie potrafię użyć różdżki.
Zabiorą mnie…
Niepohamowany i przeraźliwy krzyk wydarł się z mojego gardła, kiedy stworzenia
schwyciły mnie z obu stron.
— NIE!...
Zamachałam bezsensownie dłońmi, jak tonący usiłujący stawiać opór wodzie, tak
jakbym chciała chwycić się czegoś na płaskiej powierzchni ściany, zaszamotałam
się, próbując ryć stopami o ziemię, stworzenia były jednak zbyt silne, zbyt
żelazne były ich ręce zaciskające się na moich ramionach, nieubłaganie ciągnące
mnie w stronę ciemnej, leśnej głębi…
Nie
zabiorą mnie tam! Nie wrócę tam już nigdy, nie zmuszą mnie do tego, bym znowu
tam poszła… Będę z nimi walczyć, choćbym miała pokonać ich bez różdżki… bez
magii…
Wierzgnęłam dziko nogami i zleciałam z łóżka.
Światłość!
Zaraz. Światłość…?
Moje
oczy… aua, ratunku! Oślepłam. Tak, definitywnie. Cristal, przestań tak świecić,
litości…!
Ale to nie była Cristal. A ta światłość wcale nie była tak oślepiająca… Była
chłodna, szara, ponura i listopadowa.
Dzień! – skonstatowałam. Ciemna, drewniana podłoga… I ból w
biodrze i kości ogonowej… Obok mnie coś miękkiego i granatowego.
Na mnie
wzrok ciemnych, wytrzeszczonych oczu.
— Pocky?!
Lisa
Ackerley, znana ze swojej niebywałej wrażliwości na wszelkie zewnętrzne bodźce,
gapiła się na mnie zza swojej kołdry, jak przerażona sowa. Potoczyłam wzrokiem
po otoczeniu, które jeszcze przed chwilą było Zakazanym Lasem pogrążonym w
głębokiej, aksamitnej nocy… a teraz nagle znalazłam się w dormitorium! Jak to
było możliwe…?
Sen!
Moje
spojrzenie ponownie napotkało na granatową, materiałową masę porzuconą obok
mnie. Cholera jasna.
— Zerwałaś kotarę… –
stwierdziła Lisa głosem pełnym grozy, zupełnie jakbym sama tego nie zauważyła.
Najwyraźniej ona również dopiero co się obudziła, a konkretniej musiało się to
stać za moją sprawą, przy czym wyskoczyła ze swojego kokonu z pościeli
gwałtowniej niż ja zleciałam na podłogę – czarna i lśniąca grzywka sterczała na
jej głowie jak szczotka, oczy, choć szeroko otwarte, miała podkrążone, a głos
lekko zachrypnięty. – Miałaś jakiś koszmar? Zły sen? – Na szczęście były to
pytania raczej retoryczne, sądząc z zabarwienia, mające zapewne na celu jedynie
wyrażenie głębokiego współczucia.
Podźwignęłam się z podłogi, rozcierając obolałe kości, którym konfrontacja z
siłami grawitacji chyba raczej niezbyt się spodobała.
— A gdzie reszta…? –
zapytałam nieuważnie, głównie po to aby uniknąć wymuszonych zwierzeń,
zwłaszcza, że czułam już, jak szczegóły dopiero co utraconego snu błyskawicznie
zacierają się w mojej pamięci i wymazują mi się z głowy. Zmarszczyłam brwi.
Była tam Cristal… I chyba ściana w lochach… Tylko co lochy robiły nagle w
lesie?!
Dlaczego dopiero
teraz wydaje mi się to takie niedorzeczne...?
Lisa
rozejrzała się po sypialni, zupełnie jakby dopiero teraz dostrzegła, że poza
nami, nikogo w niej nie ma.
— Pewnie wszyscy są
już na śniadaniu – wzruszyła ramionami, równocześnie zerkając na mnie dziwnie,
trochę tak, jakby się bała, że zamierzam znowu paść na podłogę. – Na pewno
wszystko w porządku…? Mam cię zaprowadzić do Skrzydła Szpitalnego…?
Kategorycznie
pokręciłam głową, po czym nie czekając na dalsze indagacje, zniknęłam w
czeluściach łazienki, nim Lisa zdążyła wygrzebać się ze swojego barłogu i
użyczyć mi swojej pomocnej dłoni. Nie miałam ochoty na żadne pytania, ani Lisy,
ani tym bardziej pani Pomfrey! Sama chętnie zadałabym sobie kilka.
Wstać
równocześnie z Lisą Ackerley, największym śpiochem w całym Zamku, oznaczało
chyba upadek na dno życiowej energii. Chociaż może gdybym ja jej nie obudziła,
to spałaby nadal, kto wie… Chyba bez sensu było to rozważać. Tak czy siak,
Julia zdążyła już pewnie dogłębnie sprawdzić, czy ma zapakowane wszystkie
księgi i zadania domowe na poniedziałek, a Victoire wysłuchać tysiąca
euforycznych powodów Brendy, dla których ten dzień miał być najlepszym w jej życiu…
Nie obudziły mnie nawet poranne wrzaski Brendy?! Co jest ze mną nie tak?!
Nawet
nie spojrzałam w stronę lustra nad umywalką. Zaczęłam szorować zęby, usiłując
sobie przypomnieć, co działo się w moim śnie, zanim upadek na twardą i
niegościnną podłogę postanowił mnie z niego brutalnie wyrwać. Kiedy starania te
nic jednak nie dały, poświęciłam się zastanawianiu nad zgoła inną kwestią: Czy
zwyczajne Reparo podziała na zerwaną kotarę…?
Sklepienie Wielkiej Sali było szare, ponure i listopadowe – zupełnie jak cały
ten poranek.
—
POCKY! – Jeżeli coś wybudziło mnie z transu gwałtowniej, niż upadek z łóżka na
podłogę, to było to właśnie to: wrzask Dominique Weasley, który rozległ się w
całej Wielkiej Sali, kiedy tylko zjawiłam się przy stole Ravenclawu.
— Na świętego kafla!
Gdzie ty byłaś do tej pory?! – Wyskoczyła ze swojego miejsca gwałtowniej niż
tłuczek wypuszczony ze skrzyni. – Musiałaś spać aż do teraz?! Śniadanie zaraz
się kończy, pakuj tosty i wychodzimy, mamy przed sobą chyba tysiąc pięćset rzeczy
do zrobienia…!
Co
racja to racja. Urodziny Caroline Rose Glam, znanej powszechnie jako Fiffie, a
szczególniej przygotowanie tych urodzin, to nie były przelewki. Nie zdążyłam
więc nawet wyrwać Victoire ze szpon Brendy, która zajęta była bardzo ekspresyjnym
snuciem namiętnej opowieści o swojej nieszczęśliwej miłości do
„sama-wiesz-kogo” (jakkolwiek to brzmi), ani nawet wysłuchać strzępka uczonej
dyskusji Julii i Quirke’a o tegorocznym programie nauczania przewidzianym na
przedmioty obejmowane przez Sumy (czyli wszystkie), ani nawet pogadać z Tedem,
(którego włosy były bardziej szare niż niebo na suficie), ani pomachać do
Paczki Puchonów (która zapewne knuła już, jak przemycić alkohol na urodziny
dwunastolatki), ani nawet rozejrzeć się za tym przeklętym gburem Simonem
Lariesonem, oczywiście tylko po to, by przekonać się, czy nadal ostentacyjnie
mnie ignoruje za wybryk Kłębopiórki w Noc Duchów – w każdym razie nie zdążyłam
zrobić tego wszystkiego, ponieważ Dominique już wypchnęła mnie z Wielkiej Sali
i pociągnęła na schody w celu obejścia całego Zamku.
Szkoda.
Chętnie napiłabym się gorącej herbaty z cytryną, miodem albo syropem malinowym,
bo w taki chłodny jesienny ranek nietrudno było o drapanie w gardle. Cały
zresztą zamek zdążyła już okrążyć epidemia grypy i przerwy między lekcjami
większość uczniów nieraz spędzała w długiej kolejce po wywar pieprzowy pani
Pomfrey. Może to wcale nie był taki głupi pomysł ze strony Lisy, by iść do
Skrzydła Szpitalnego...? W każdym razie pretensje o ominięcie śniadania mogłam
mieć wyłącznie do siebie…
…i do
Victoire. Mogła mnie obudzić!
— A
gdzie Fiffie? – zapytałam nagle, bo zdałam sobie sprawę z tego, że nigdzie nie
widziałam jej przy stole Ravenclawu.
Dominique
wepchnęła mi w ręce kilka tostów owiniętych w serwetkę.
— Fiffie…? Eee…
kazałam ją czymś zająć – rzuciła niejasno, wzruszając ramionami, po czym
otworzyła pierwsze lepsze drzwi w korytarzu łazienki Jęczącej Marty. – Co o tym
sądzisz…? Wiem, że słabe sąsiedztwo, ale…
Była to
klasa od transmutacji, prawdopodobnie na poziomie Owutemów, sądząc z wypchanych
i zmutowanych zwierząt.
— Zwariowałaś? –
spojrzałam na nią dziwnie. – Przecież to używana klasa! I to jeszcze
McGonagall!
— Jak to mówią, pod
latarnią najciemniej… – Dominique ponownie wzruszyła ramionami. – A zresztą,
przecież dobrze wiesz, że nie możemy zrobić jej imprezki w żadnej nieużywanej
klasie… Za dużo tam wszędzie kurzu, zakichałaby się na śmierć, zafundowalibyśmy
jej tym raczej pogrzeb, a nie urodziny! A w używanych klasach przynajmniej
sprzątają!
— Wiesz, istnieje
też możliwość posprzątania kurzu samodzielnie, jeżeli coś takiego kiedykolwiek
obiło ci się o uszy.
— Skoro tak… –
Dominique wzruszyła ramionami po raz trzeci, a ja pomyślałam, że chętnie
wyczarowałabym wielką drewnianą linijkę, do której przywiązałabym jej barki. –
Jak pójdziemy do kuchni po żarcie, możemy wynająć jakiegoś skrzata domowego…
— Co?!
Domie
wywróciła oczami.
— No dobra dobra,
zhańbię się i posprzątam! – Spojrzała na mnie spode łba. – Wprawdzie wolałabym
wykorzystać ten czas na coś bardziej praktycznego, jak na przykład malowanie
paznokci, ale w sumie i tak ciotka Hermiona dowiedziałaby się, że wykorzystuję
biedne skrzaty i by mnie zabiła… – Zrobiła minę dość jasno wyrażającą charakter
zadanego jej sposobu śmierci w takowym wypadku.
Przez
większość przedpołudnia łaziłyśmy więc po Zamku w poszukiwaniu dogodnego
miejsca, ponieważ obie zgodziłyśmy się co do tego, że dormitorium drugoklasistek
okupowane przez prosiakowatą Bacy Phellps, problematyzujące wstęp osobnikom
płci przeciwnej, a na dodatek obserwowane przez prefekcinę Sherry Power pod
kątem zachowywania ciszy nocnej i zasad ogólnego bezpieczeństwa, niestety
straciło na znamionach pomieszczenia prywatnego, co znaczyło, odciętego od
wścibskiego nosa Brendy Pussycat, która z chęcią opisałaby w swoim szkolnym
szmatławcu „Imprezkę Roku z udziałem sexy-sióstr-wil i powszechnie znanych
puchonów z przystojnym puchonem na czele” – do czego zapewne urosłyby niewinne
bezalkoholowe urodzinki mojej młodszej siostrzyczki.
— Czyli
że niby czym kazałaś ją zająć? – podjęłam niespodziewanie temat w korytarzu
Ulfryka Śmiałego, którego kamienne popiersie przewodziło ciągnącemu się dalej
wzdłuż wyleniałych arrasów rzędowi zardzewiałych zbroi.
— A, nasłałam na nią
Jake’a, Matthew i Teodora.
Aha.
Trzej muszkieterowie na progu dojrzewania. Świetnie.
— Nie…
nie… nie… – Dominique otwierała po kolei wszystkie drzwi, wciąż kręcąc nosem.
Czasami nawet dawała objaśnienia do poszczególnych „nie”, choć im wyżej się
wspinałyśmy, tym rzadziej raczyła się ze mną dzielić swoimi wytrawnymi opiniami
na temat poszczególnych pomieszczeń. – Za blisko Flicha… Za blisko dyry… Za
brudno… Nie ma krzeseł… Za mało miejsca… Schowek na miotły… Zdechły szczur…
Irytek... IRYTEK! – W tym momencie zatrzasnęła drzwi z takim impetem, że
podmuch powietrza omal nie zwiał nas na drugi koniec korytarza. Co w sumie nie
byłoby chyba takie złe, bo prawie natychmiast przez drzwi wychynął brzydki łeb
Irytka, który rozpromienił się ohydnie na nasz widok.
—
OOOOO! – zawrzasnął ochrypłym i w jego mniemaniu zapewne słodkim, choć dla nas
po prostu czysto wkurzającym głosem. – Panienka Wila Z Mózgiem Debila i jej
skrzatka domowa Pękala-Mądrala! – Po czym zarechotał z własnego dowcipu.
Dominique obdarowała go epitetem, którego nigdy w życiu nie odważyłaby się użyć
w obecności Victoire. Irytek jednak nie stracił rezonu – wręcz przeciwnie,
wykrzywił się jeszcze bardziej.
— No, no, no… ładnie
to tak? Ładnie? Ładna buźka, a z jęzora kuśka? Oj, będzie kara, będzie…! –
zacmokał, po czym zawisł nad nami, jakby od niechcenia ciskając nam prosto na
głowy kawałki zapleśniałej kredy. Ponieważ jednak miałam już barwne
doświadczenie z przedmiotami, które poltergeist ciskał uczniom na głowy (i to
dosłownie, jeżeli wspomnieć incydent z butlą zestarzałego czerwonego
atramentu), równie od niechcenia wycelowałam różdżkę w jego stronę i rzuciłam
najprostsze Zaklęcie Tarczy. Oczka Irytka zwęziły się ze złości bardziej, niż
gdy Domie odparowała mu niecenzuralnym słowem.
— UCZNIOWIE RZUCAJĄ
ZAKLĘCIA NA KORYTARZACH!!! – ryknął tak, że aż zatrzęsły się stare zbroje. –
UCZNIOWIE GWAŁCĄ REGULAMIN!!!
— UCZNIOWIE RZUCAJĄ
ZAKLĘCIA W OBRONIE WŁASNEJ! – przekrzyczała go Di, nawet nie ruszając się z
miejsca.
Co
jednak musiało ulec zmianie, kiedy Irytek podleciał do popiersia Ulfryka
Śmiałego, podniósł je tak, jakby kamień nic nie ważył, po czym zaczął lecieć za
nami wciąż z popiersiem uniesionym wysoko nad głową.
I cały
incydent skończyłby się niechybnie ciśnięciem ciężkiego popiersia ze szczytu
ruchomych schodów, gdyby znikąd nie pojawił się Ted Lupin, który potraktował
Irytka niezwykle udanym Immobilusem.
—
TEDDY! – wydyszała Domie, podczas gdy stopnie ruszyły się i poczęły skręcać w
prawo, ku kolejnym schodom prowadzącym w górę. – Co ty tu u diabła…
— Jak to co –
obruszył się Teddy. – To Wieża Gryffindoru!
Rzeczywiście, to była Wieża Gryffindoru!
Tysiące
ruchomych obrazów przyglądało się wędrówkom lewitujących marmurowych schodów.
Po chwili Irytek został daleko za nami, unieruchomiony w pół rzutu kamiennym
popiersiem. Ja i Domie zapytałyśmy Teda, czy wie cokolwiek o rezultacie misji
Victoire.
— Szczerze
mówiąc, nie miałem dzisiaj w ogóle okazji do pogadania z nią – zmarszczył brwi.
– Ale to chyba tym bardziej świadczy, że wszystko idzie po naszej myśli.
Ja i Di
spojrzałyśmy po sobie triumfalnie.
Bo czyż
to nie był genialny pomysł? – zadałam sobie to próżne pytanie po raz setny.
Victoire z wyraźnym rozdrażnieniem i abominacją równocześnie, wyznała mi, jak
natknęła się ostatnio na półnagiego Spella Wooda w stadionowym składziku na
miotły. Dzisiaj oczywiście również miał się odbyć trening drużyny Gryffindoru i
to najważniejszy, bo ostatni przed pierwszym meczem sezonu z puchonami. Łatwo
było więc znaleźć zajęcie Brendzie i Sandrze, aby nie węszyły wokół naszego
przyjęcia – wystarczyło sprzedać im informację, że jeżeli napalone fanki Spella
odczuwają zawód, nie mogąc go dojrzeć przez szpary szatni drużyny Gryffindoru,
to za to mają możność pooglądania sobie jego klaty w o wiele bardziej odosobnionych
i intymnych warunkach. Dzięki temu skutecznie wypełniliśmy grafik Brendy i
Sandry zebraniem co popularniejszych w szkole czirliderek i czatowaniem na
Spella w nadziei umieszczenia go na pierwszej stronie Accio Ploty. A to
przemówiłoby chyba do wyobraźni każdego – ile razy by wtedy zostały pobite
rekordy sprzedaży!
Przy
czym Victoire pozostawała jedynie anonimową informatorką, a Spell… hmm, trudno
stwierdzić, by miał jakoś szczególniej ucierpieć na tej sytuacji… A nawet jeśli
by ucierpiał, to co nas to w końcu obchodzi…?!
Dominique oparła się leniwie o marmurową balustradę przejeżdżającą powoli obok
ruchomych obrazów, spoglądając na Teda spod rzęs.
—
Właściwie to… – zaczęła zdawkowym tonem. – Zastanawia mnie, czy odpowiada ci
takie rozwiązanie, czy też może nie…?
— Co masz na myśli?
Di
wzruszyła ramionami po raz czwarty w ciągu tego dnia, choć w tym przypadku był
to zabieg czysto zamierzony, o czym świadczył niedbały wdzięk, z jakim to
uczyniła.
— No cóż,
podejrzewam, że w najbliższych tygodniach nasz drogi Spell nie będzie miał
czasu ani warunków do stawiania swoich włosów na żel w spokoju i prywatności… –
zaszczebiotała, nagle przypatrując się Teddy’emu jakoś uważniej – …więc zapewne
nie będzie miał czasu przystawiać się do Vi, choć z drugiej strony, zostanie
zbombardowany imponującą ilością niezłych lasek…
Ale Ted
nie skomentował tego w żaden inny sposób poza ostentacyjnym prychnięciem, przy
czym nie wykluczam ewentualności, że i w tym przypadku było to wyreżyserowane.
Postanowiłam podjąć z nim nieco praktyczniejszy temat.
— Myślisz, że
skrzaty nadal wywalają uczniów z kuchni? – zapytałam, przypominając tym samym
sytuację jaka spotkała nas w zeszłym roku szkolnym w urodziny Victoire, kiedy
mali pracownicy kuchni oświadczyli, że „pani dyrektor nie pozwala” i
zatrzasnęli nam obraz z martwą naturą przed nosem. – Bo jeżeli tak, to będziemy
musieli wykombinować jakiś teleport do Hogsmeade, a wątpię, by było to mniejsze
wykroczenie, niż poproszenie skrzatów o trochę żarcia.
— Pomyślałby kto, że
tyle w tym zamku sekretnych przejść! – zamarudziła Di, odbijając się od
balustrady. – Dlaczego nikt nie wymyślił tajnego przejścia do Hogsmeade?! Do
takich Trzech Mioteł na przykład… Albo mam jeszcze lepszy pomysł…! – Jej oczy
nabrały tęsknego wyrazu, kiedy wpatrzyła się gdzieś w niewiadomą przestrzeń
między obrazami. – Do Miodowego Królestwa…!
Ja i
Teddy aż przełknęliśmy ślinę.
— Marzenia… –
stwierdził tylko Teddy ponuro. – Cholera! – zakrzyknął nagle i walnął
pięścią w kamienną poręcz.
— Co…? – Dominique
wyrwała się z marzycielskiego transu, w którym zapewne zdobywała już szczyty
karmelowej góry spływającej strumieniami słodkiego mleczka i okraszonej
różowymi obłoczkami waty cukrowej.
— Jak to co! –
ofuknął ją Teddy. – Harry przecież wymykał się do Hogsmeade tysiąc razy, kiedy
nie miał pozwolenia!
— Tylko jak on to na
brodę Merlina robił..? – zastanowiła się Dominique.
— No nie wiem… –
rzekłam. – Może był Harrym Potterem…?
Kiedy
dojechaliśmy wreszcie na siódme piętro, byliśmy bardziej głodni, niż gdybyśmy
weszli tam po normalnych schodach.
— Wiecie co… tu
chyba będzie najlepiej!
Ja,
Dominique i Ted zajrzeliśmy do pracowni zaklęć i uroków.
Była to
wprawdzie używana klasa, ale dzięki temu, że urzędował w niej nie kto inny, a
właśnie profesor Flitwick, była niebywale porządna jak na warunki tego
wiekowego zamku – a przede wszystkim, pedantycznie czyściutka. Na ścianach
powyżej rzeźbionej, dębowej boazerii wisiały wielkie pożółkłe makiety z
ruchomymi ilustracjami przedstawiającymi przebieg rzucania poszczególnych
zaklęć, a szafy na tyłach sali wypchane były przeróżnymi artefaktami i
obiektami działań magicznych, wśród których nie brakowało również poduszek
służących ze względów bezpieczeństwa do ćwiczenia bardziej wyczynowych zaklęć.
Należy również nadmienić, że klasa była dostatecznie duża, by znalazła się w
niej wolna przestrzeń nawet po odsunięciu wszystkich pulpitów pod ściany. I jak
się okazało, dało się do niej wcisnąć nawet żółtą kanapę.
Bo tak
się złożyło, że po chwili do środka klasy wepchnęła nas żółta kanapa.
Co
jasne, żółta kanapa nie działała sama.
— Pomyśleliśmy –
wydobył się z kanapy zuchwały głos – że okrasimy nieco tę bibę odrobiną
luksusu!
Po czym
zza puchatego mebla wyłonił się nie kto inny, jak Crister Welch, herszt Paczki
Puchonów z szóstej klasy, rzecz jasna w towarzystwie Rosalie Newman i Florence
Fisher.
Ja,
Teddy i Domie niezbyt romantycznie rozdziawiliśmy na ten widok gęby.
A
tymczasem trójka puchonów jak gdyby nigdy nic rąbnęła tapczan po środku
przestrzeni między rzędami pulpitów i usadowiła się na nim – Rosalie zakładając
nogę na nogę, pragnę zauważyć, eksponując oba okazy za pomocą niezbyt skromnej
spódniczki i szpilek z krokodylej albo smoczej skóry, Florence opierając się
leniwie o wezgłowie i wystawiając na działanie nikłego światła padającego z
okna wszystkie kolczyki, które dźwigała na twarzy, a Crister rzecz jasna po
środku, obejmując dziewczyny jak jakiś macho.
— Już
prędzej spodziewałabym się, że przemycicie tu barek alkoholowy! – wyrzuciłam z
siebie zachrypniętym głosem. – Nawet nie zwyczajny barek... Całą spiżarnię
McGonagall z najlepszą Whisky! Piwnice Madame Rosmerty wypełnione dębowymi
beczkami z miodem pitnym! Ale kanapa?!
Jak na
komendę wyszczerzyli do nas zęby – nawet Rosalie, która jeszcze przed chwilą
dmuchała na całkiem suche już paznokcie.
—
Raczycie nam może wytłumaczyć, jak przytargaliście kanapę ze swojego salonu w
piwnicy przez siedem pięter aż tutaj? – zapytał z niedowierzaniem Teddy.
— A co to za
problem? – obruszył się Crister, jakby mowa była o chodzeniu po korytarzach ze
zwykłą szkolną torbą, a nie żółtą kanapą. – Ta kanapa od wieków służy
szlachetnym tyłkom synów Hufflepuffu. Nikt nie ma prawa się czepiać, co puchoni
robią z własną kanapą. A nawet jeśli, zawsze możemy powołać się na znajomego
prefekta! – dodał takim tonem, jakby to kończyło dyskusję.
Teddy
natomiast zrobił sceptyczną minę.
— A co gryfoński
prefekt ma do waszych puchońskich kanap…?
— No właśnie! –
ziewnęła Florence, zamiatając rudymi kitkami. – Dlatego nie masz prawa nam jej
skonfiskować.
— Ale nie mogę też
chronić waszych puchońskich tyłków.
— O nasze tyłki się
nie martw… – mruknęła Rosalie znad lusterka, przy którym poprawiała makijaż ust
w dość lubieżny sposób. – A jakby co, zawsze mamy Seana. Wprawdzie zrzekł się
prefektury, ale w końcu zawsze to jakaś namiastka władzy, nawet jeśli
niedoszłej.
Mimowolnie powstrzymałam się od krukońskiego komentarza, że to kompletnie nie
ma sensu.
— Dobra, bierzecie
to na własną odpowiedzialność – chciałam powiedzieć to stanowczym tonem, jednak
przeszkodził mi w tym nieco nagły ból gardła. Ale nawet gdyby nie to, puchoni
chyba i tak nie wzięliby sobie moich słów do serca… Teraz Rosalie tuszowała
rzęsy (nie wiem, co ona robiła dzisiaj rano w dormitorium, jeżeli nie dokładnie
to samo – ale walić logikę), Florence dokręcała śrubki w swojej twarzy, a
Crister wyjął skądś sprośną mugolską gazetkę, którą rozłożył wbrew kobiecej
obecności. Czy on naprawdę myślał, że będzie mógł to w spokoju „czytać” przy
Dominique Weasley?! Natychmiast wyrwała mu gazetę i cisnęła w kąt, wyraźnie
oburzona.
— Co?!... – zawołał
Crister z pretensją.
— Co: co?! – wydarła
się. – Co to za głupie pytanie?! ZABIERAĆ STĄD TYŁKI I JAZDA DO PRACY!
Przyszliście, żeby sobie popatrzeć…?!
— Szczerze mówiąc,
tak – bąknął Crister.
— Otóż co to, to
nie, kochany – zaćwierkała Dominique głosem ociekającym lepką i jadowitą
słodyczą. – Skoro jesteście tacy hop do przodu, to może przydajcie się raz na
coś i skombinujcie jakieś żarcie! To pewnie dla was żaden problem, skrzaty
domowe to wasi dobrzy sąsiedzi… A zresztą, co ja gadam, skoro wy nawet z kanapą
potraficie paradować po całym zamku…!
— Od kogo ona do
cholery się uczy?! – wybuchnął Crister w naszą stronę. – Od Sherry Power, czy
od Gigi Bulstrode?!
Ja i
Teddy tylko pokręciliśmy bezradnie głowami, na znak, że nie mamy zielonego
pojęcia.
Do
wieczora – pod twardą ręką przewodnictwa Dominique – wszystko było w idealnym
ładzie i składzie. Klasa Flitwicka odmieniła się prawie nie do poznania,
głównie dzięki niezawodnemu zmysłowi estetycznemu mojemu i Victy, która po
obiedzie zdołała wyrwać się z łap Brendy i z wypiekami na twarzy nie do końca
wiadomo, czym spowodowanymi, oraz z mściwym uśmieszkiem, oznajmiła nam, że plan
powiódł się w stu procentach i że w tym momencie Brenda i Sandra już szykują
odpowiedni eliksir do wywołania ruchomych zdjęć z półnagim Spellem Woodem w
roli głównej. Jeszcze długo śmiałyśmy się złośliwie z tego powodu, rozwieszając
wszędzie baloniki, a potem czekając przy szkolnej bramie, aż z Hogsmeade
przyleci nasz zamówiony w Miodowym Królestwie tort dla Fiffie. Trzeba wam
bowiem wiedzieć, że mimo plotek o mnie i o Booracku Juniorze, Spell Wood nadal
wierzył w poprzednią pogłoskę na mój temat, a mianowicie w to, że bujam się w
nim, odkąd uraczył mnie tym strasznym tańcem na sylwestrowej imprezce – bo w
końcu jak mogłabym porzucić myśli o nim, Wielkim i Wspaniałym
Spellu-Obroniłem-Tysiąc-Bramek-Woodzie, dla trolla pokroju Booracka Juniora…! W
każdym razie, kiedy tylko do nas podchodził, aby podrywać Vicky, równocześnie
gapił się na mnie znacząco i mrugał oczami, czym nas obie doprowadzał do szału
– Victoire tym, że próbował w ten sposób wzbudzić jej „zazdrość”, a mnie tym,
że było to po prostu zwyczajnie upokarzające. Wprawdzie zwiększenie jego popularności
trudno było nazwać zemstą. Ale przynajmniej była szansa, że Spell Wood w końcu
się odczepi, z czego obie byłyśmy chyba jednakowo rade.
A na
urodzinach Fiffie jak zwykle było bardzo głośno. Na całe szczęście w porę
obrzuciliśmy ściany i podłogę stosownymi zaklęciami tłumiącymi dźwięki.
Cała
pracownia zaklęć obwieszona była malutkimi, kolorowymi balonikami i długimi
serpentynami, a pulpity usunięte pod ściany, uginały się pod sałatkami,
łakociami i innymi witaminami, wraz z sokami, napojami i innymi alkoholami. No
dobra, z drinków było tylko piwo kremowe, o co już sama zadbałam, stawiając na
poczucie abstynencji Paczki Puchonów. Na katedrze Flitwicka ustawiliśmy radio,
które natychmiast ryknęło Fatalnymi Jędzami, kiedy zwalili się pierwsi goście zaszczyceni
zaproszeniem.
A byli
to:
Ja i
Dominique (dwie organizatorki przyjęcia); Victoire (nasza nieoceniona pomocna
dłoń); Teddy (który specjalnie na tę okazję włożył bluzę z Fatalnych Jędz);
Nannah Stone (niezwykle zadowolona z siebie, bo przed rozpoczęciem urodzin
zdążyła zobaczyć kawałek nagiego Spella, czemu dała upust, wystrzeliwując
gwiazdkowe konfetti z wielkiej tuby); szara myszka Lucy New (która w swej
nieśmiałości natychmiast zakręciła się gdzieś w kącie, gdzie ku swojemu
zgorszeniu, znalazła sprośną gazetkę Cristera); rozhukany Matthew Lion (tuż po
złożeniu życzeń Fiffie poświęcił się namiętnej wymianie obraźliwych epitetów z
Dominique); krukoński ścigający Jake Pattinson (który próbował pomagać Matthew,
choć ten świetnie sobie z Domie radził); niejaki Teodor Taylor (który nie
pozbawiał Fiffie swojej ślizgońskiej obecności nawet na minutę); Peter Caldwell
(kręcący się gdzieś ciągle w pobliżu Victoire, równie uparcie udający, że jej
nie zna); Crister Welch (bardzo rwący się do tańca po środku sali, choć
przecież zakazałam mu być nawalonym); Rosalie Newman (która chętnie dała się
porwać Cristerowi w ramiona); Florence Fisher (która zaczęła odstawiać dziwny
hinduski taniec do muzyki rockowej); Nickie Glam (która ubolewała na brak
alkoholu); Sean Larieson (który nie zapraszał Nickie do tańca, udowadniając
tym, że jest jej ideałem); Scarlett Curtin (małomówna, ale za to świetnie
stepująca po parkiecie); Laura Michaels (dla zabawy rzucająca na tańczących
Tarantallegrę i czekająca, kiedy się zorientują); Carrie Ackerley (która
usiłowała tańczyć tak swobodnie jak Florence, ale coś jej nie wychodziło,
dopóki nie oberwała Tarantallegrą Laury); Lisa Ackerley (która wkręciła się tu
wraz ze swoją siostrą Carrie); oraz Simon Larieson (który wkręcił się tu wraz ze
swoim bratem Seanem, bo przecież wcale nie miał prawa tutaj być, bo nie miał
prawa być zaproszonym oficjalnie, bo przecież wcale nie dołączył do naszej
grupy i był na mnie obrażony, i mnie nie lubił, i… czemu Ted, Vi, Fiffie i
Domie tak szybko zaakceptowali go jako członka naszej tajnej organizacji
Wtajemniczonych We Wszystko?! Tempo, z jakim tego dokonali, było dla mnie
przerażające!).
Szybko
zanurkowałam w tłum, aby się z nim nie spotkać. Teddy i Victoire siedzieli na
żółtej kanapie, choć przecież wcale nie byli puchonami, a obok nich piętrzył
się stos prezentów przeznaczonych dla mojej młodszej siostry (wśród nich nie
zabrakło ogromnego różowego i puchatego jednorożca od Jake’a i Matthew, którego
Fiffie przyjęła z zachwytem ale i wielką konsternacją).
— Co.
On. Tu. Robi?! – wycedziłam przez zęby, na co oni spojrzeli na mnie ze
zdziwieniem.
— Kto?
— Jak to kto, ten
jednorożec! – parsknęłam ze zniecierpliwieniem, różdżką pozbywając się góry
pakunków z mojego miejsca na kanapie. Usiadłam i nachyliłam się w ich stronę,
żeby nikt poza nimi mnie nie usłyszał. – Oczywiście, że mówię o Simonie
Lariesonie…!
Wyraz
zdziwienia nie znikał z ich twarzy.
— A co ci on
przeszkadza…? – Victoire zmarszczyła brwi. Jak mogła tego nie rozumieć, skoro
jej samej potrafił przeszkadzać niewidzialny pyłek na rękawie szaty? Czy to
takie dziwne, że mi przeszkadza istota ludzka…?
Choć po
głębszym zastanowieniu, nie przesadzałabym zbytnio z tą ludzkością.
— Jak to: co? –
Teraz to ja się zdziwiłam. – Po prostu. Nie lubię go…!
— Naprawdę…?
Ted i
Vi spojrzeli po sobie z uniesieniem brwi. I to w sposób, który raczej
nieszczególnie mi się spodobał.
— A może mam go tu
zawołać? – zaproponowała nagle Vicky, profesjonalnie ignorując to, że
wytrzeszczyłam na nią w tym momencie oczy, jakby zaproponowała mi właśnie
podkasanie spódnicy i odstawienie przy wszystkich tańca hula. – Jak wychylisz
się trochę z kanapy i uda ci się ominąć wzrokiem figury baletowe Cristera, to
zobaczysz, że stoi o tam, z Lisą…
— Nic nie widzę –
oświadczyłam sucho. – I na nic nie będę patrzeć.
(Oczywiście
pozwoliłam sobie na drobne przekłamanie w tej kwestii i nie tylko z powodu
pokusy zerknięcia na dzikie tańce Cristera, który odstawiał właśnie mugolskie
Jezioro Łabędzie).
— Daj spokój, Vi,
nie przerywaj im – odezwał się Teddy leniwie, zakładając ręce za głowę. –
Chyba, że Pocky wyraźnie sobie tego zażyczy.
Tylko
zacięłam usta i już nic więcej nie powiedziałam, zastanawiając się, co
właściwie jest powodem rozbawienia na ich twarzach – bo chyba nie to, że
właśnie mam ochotę ich zabić…?
I chyba
jedyną rzeczą bardziej wkurzającą w tym momencie od Teda i Vi, była Lisa. Tak,
ta sama Lisa, która jeszcze dzisiaj rano wydawała mi się taka miła i kochana… A
teraz jak na złość była jeszcze bardziej miła i kochana, gdy tak stała przy
Simonie, zaróżowiona i ze zdenerwowania wiercąca stopą w podłodze… Wyglądała
przy tym tak słodko i uroczo, że zemdliło mnie bardziej, niż na widok wielkiego
stosu pianek, który Crister wytrzasnął od skrzatów domowych.
Teddy i Victa wciąż
przyglądali mi się z tymi swoimi nieścieralnymi uśmieszkami.
I nagle pomyślałam,
że przecież urodziny Fiffie to zarazem dzień pełen innych, ciekawych rocznic.
— Wiecie co jest
fascynujące? – zagadnęłam ich beztrosko, zanim zdążyłam choćby się zastanowić i
odgryźć sobie język. – Tak sobie myślę, że dokładnie rok temu, obmacałeś Gigi w
tej pustej klasie! A ty Victoire, dokładnie rok temu zatrzasnęłaś się ze
Spellem w jednej kabinie w kiblu. Co za zabawny splot zdarzeń, nie sądzicie?
Po czym
zostawiłam ich oboje siedzących na żółtej kanapie z minami jak po wybuchu bomby
atomowej.
A
przecież to był dopiero początek tej imprezy!
Oj, zły ze mnie
człowiek. Naprawdę zły.
Odstrzeliłam sobie butelkę piwa kremowego, starając się nie patrzeć ani na
żółtą kanapę po prawej, ani na dwa niepożądane obiekty po lewej stronie – czyli
byłam zmuszona przyglądać się tańcom godowym pośrodku sali. Crister i Rosalie
odstawiali jakiś pijacki balet, Carrie wciąż nie wyzwoliła się spod
Tarantallegry, co z biegiem czasu chyba coraz mniej jej się podobało, Nannah
Stone samotnie wywijała tyłkiem, jakby kręciła hula-hop, Scarlett i Florence
wirowały jak szalone w kółko, trzymając się za ręce, ale nawet one nie
zajmowały przy tym tyle przestrzeni ile Domie, Fiffie, Matthew i Jake, którzy
naprawdę tańczyli jak oszalałe hipogryfy – zupełnie tak jak w piosence.
Przechyliłam butelkę, wcale nie myśląc o tym, co przed chwilą zrobiłam.
Zupełnie, jakby dokonała tego jakaś inna osoba, której nie znałam, i na której
zachowanie nie mogłam mieć żadnego wpływu.
Jedynymi osobami, które nie tańczyły, a nie były niepożądanymi obiektami ani
mną, byli Lucy New, która skubała w kącie jakąś sałatkę, przyglądając się
wszystkiemu co się działo z wyraźnym przerażeniem, Nickie i Sean, ale to zbyt
oczywiste, Laura, bawiąca się gałką głośności w radiu, Peter, na którego nie patrzyłam,
bo znajdował się w obrębie strefy żółtej kanapy oraz Teodor Taylor, który tak
się składa, dziwnym trafem znalazł się nagle tuż obok mnie.
— A ty
nie tańczysz? – zagadnęłam go, wskazując lekko głową w bok, na jego szalejących
przyjaciół. W sumie wcale mnie to nie obchodziło, zwłaszcza, że nie wysilałam
się zbytnio przy wymyślaniu tego pytania – było oczywiste, że ślizgon jest zbyt
sztywny i wyrachowany, by nagle zacząć wywijać dziko po parkiecie. Miałam
jednak dziwną potrzebę odezwania się do kogokolwiek i zajęcia czymś myśli –
czymkolwiek, byleby nie niepożądanymi obiektami.
Obiektami numer jeden, dwa, trzy i cztery.
Chyba
nawet rozmowa z kolesiem, którego nie darzyłam przesadnie ciepłymi uczuciami
wydawała się w tym momencie przyjemniejsza, niż roztrząsanie mojego bezmyślnego
czynu. Co do samego Teodora – racja, w zeszłym roku nam pomógł, nie bez oporów,
ale jednak… Lecz mimo to, jakoś trudno było mi lubić człowieka tak nieufnego i
podejrzliwego, zwłaszcza, kiedy sama byłam wobec niego jeszcze bardziej nieufna
i podejrzliwa.
Teodor
spojrzał na mnie z wyraźnym zdziwieniem, w jego przypadku wyrażonym ślizgońską,
czyli lekko ironiczną miną.
— Powiedzmy, że wolę
nie ryzykować kontuzją – stwierdził, spoglądając na Dom, Jake’a, Matthew i
Fiffie, którzy skakali po podłodze jakby była trampoliną.
— Boisz się, że
wśród nich zginiesz?...
— Raczej że to oni
zginą przeze mnie.
No
proszę. Ślizgon, który beznadziejnie tańczy. Albo sam tak myśli. Jedno z
dwojga.
To
sprawiło, że obudziło się we mnie małe ziarenko sympatii wobec niego – które
natychmiast obróciło się w nicość, kiedy Teodor skierował wzrok na tańczących i
jego wzrok wyraźnie się zamglił… O nienienienienienie…! Uciekaj Pocky, uciekaj
w podskokach! On się lampi na twoją siostrę, to obrzydliwe!
Z tym
kolesiem coś stanowczo należało zrobić!
W tym
przypadku mogłam jednak zasięgnąć rady tylko u Victoire, a jakoś nie bardzo
chciało mi się teraz do niej podchodzić. Och, jakie to było głupie, wyciągać te
idiotyczne incydenty sprzed roku! Przecież Vi wcale się nie prosiła o
zatrzaśnięcie z Woodem razem w kiblu! A Teddy ostro zjechał wtedy Gigi, co
skutkowało tym, że potem nie gadali ze sobą przez niemal pół roku. Co mnie
opętało, że nagle wyciągnęłam czarne karty ich historii na wierzch…?
Chyba
beznadziejna ze mnie przyjaciółka.
I jakby
na potwierdzenie tych słów, niepożądane obiekty numer cztery i trzy pojawiły
się nagle przy mnie, jakby wyłoniły się z powietrza. Oboje z kamiennymi
twarzami, nie patrzący ani na mnie, ani na siebie, tak samo zresztą jak i nie
odzywający się ani do mnie, ani do siebie – w grobowym milczeniu totalnie nie
pasującym do panującej wokół atmosfery, odkorkowali każde swoją butelkę piwa
kremowego i oboje przechylili flaszki, nie tracąc nawet czasu na to, aby się nimi
stuknąć. Podeszłam do nich ostrożnie, bezwiednie chwytając za krawędź stołu,
jakby miało mi to zapewnić większe bezpieczeństwo w ich obecności
przypominającej tykającą bombę zegarową. Autentycznie bałam się, że wybuchną,
gdy tylko się odezwę, bo oboje wyglądali tak, jakby samo zachowanie twarzy
pozbawionej wyrazu wymagało od nich niebywałego wysiłku.
— Ale…
– odchrząknęłam, jednak to i tak nie pomogło mi pozbyć się lekkiej chrypy. –
Chyba nie wzięliście tego do siebie, co powiedziałam…? Prawda?
Równocześnie
zerknęli na siebie, po czym błyskawicznie odwrócili wzrok, jakby nastąpiło
między nimi jakieś spięcie.
— Ach, chodzi
ci o to sprzed roku…? – Victoire wzruszyła ramionami i upiła kolejny łyk piwa,
przybierając na twarz wyraz zimnej obojętności. – A co mnie obchodzą jego
obmacywanki z Gigi Bulstrode…?
— A co mnie obchodzą
jej schadzki z Woodem w kiblu? – odparował Teddy, najwyraźniej nie mogąc się
dłużej powstrzymać, by nie zrobić tego jak najbardziej jadowicie, przez co jego
udawana obojętność wypadła znacznie mniej wiarygodnie.
Victoire tylko zacisnęła usta.
— Świetnie! –
ucieszyłam się, tym samym ryzykując pogłębienie się chrypki. – Skoro was oboje
to nie obchodzi, to możemy o tym zapomnieć.
Ale Ted
i Vi spiorunowali mnie tylko wzrokiem, jakbym zaproponowała im bal karnawałowy
w środku żałoby narodowej.
I nie
wiadomo jak by się to wszystko rozwinęło, gdyby nagle pomiędzy nimi nie pojawił
się Crister, cały czerwony na twarzy i rzecz jasna, dwa razy głośniejszy niż
zwykle, przy czym kompletnie ignorujący fakt (a może raczej nieświadomy tego
faktu), że do głowy ktoś doczepił mu czerwony balonik.
— A tu
co za stypa?! – Zarzucił ręce na ramiona Teda i Vi, którzy stali po jego obu
stronach sztywni jak dwa kołki. – Przestańcie siać ogólne zgorszenie i ruszcie
tyłki! I zostawcie ten soczek… – Wyjął im z rąk butelki z piwem kremowym i
odstawił je na stolik, a kiedy się odwrócił w ich stronę, dzierżył już zupełnie
dwa inne napitki, jakby wyczarował je z powietrza. – Macie tutaj prawdziwe witaminki,
prosto z krzaczka, drzewka, czy co tam wolicie, znawcy eliksirów…
Ted i
Victoire zrobili jednakowe nieufne miny, co było właściwie dosyć uzasadnione,
zważywszy na wiadome talenty Paczki Puchonów w eliksirowarstwie. Zanim jednak
zdążyłam się domyślić, co zawierały zaserwowane przez Crisa buteleczki, ten
cymbał porwał mnie w ramiona i zaciągnął na środek klasy, gadając totalnie bez
sensu:
— Niestety, ale na
tobie, droga Pauline, należy zastosować nieco bardziej zaawansowaną kurację, a
właściwie operację…
I
okręcił mną w miejscu tak gwałtownie, że o mało co się nie wywaliłam.
— CRI…!! – zaczęłam
i nagle głos załamał mi się, totalnie odmawiając mi posłuszeństwa. Zaczęłam
kaszleć, o mało co nie wypluwając przy tym płuc, ale w końcu w czym
przeszkadzało to Cristerowi, który postanowił chyba zamęczyć mnie na śmierć?
Okręcił mnie znów, jeden raz i drugi, aż w końcu sam zaczął się ze mną kręcić,
wrzeszcząc przy tym zupełnie jak Irytek, kiedy zjeżdżał po poręczach schodów na
łyżwach Flitwicka.
Koniec
piosenki oznaczał koniec mojej męki. Crister puścił mnie, a ja natychmiast
usiadłam na podłodze, próbując powstrzymać ściany i sufit od niemiłosiernego
bujania się na boki.
— I ktoś mi powie,
że nie jestem mistrzem?! – wydarł się tymczasem Cris, rozkładając przy tym
ręce, jakby zwracał się do tysięcznego tłumu. – Udało mi się rozruszać
najbardziej zatwardziałą krukonicę na tej sali!
Szkoda,
że nie zaprosiliśmy tutaj Julii McDuck, przemknęło mi przez skołataną głowę.
I wtedy
ktoś ujął moje ramię i podźwignął mnie w górę.
— Chodź stąd. Już i
tak zrobiłaś z siebie widowisko.
Miałam
ochotę odwarknąć Simonowi, że naprawdę trudno pobić widowisko, jakim było samo
pojawienie się go na czymś o charakterze spotkania towarzyskiego, ale udało mi
się wydobyć z siebie tylko nieartykułowane charknięcie.
Choć
mimo wszystko musiałam być mu wdzięczna. Pomógł mi usunąć się spod nóg
tańczących do nowej piosenki, a przede wszystkim z zasięgu rąk Cristera, kiedy
ja byłam niezdolna do samodzielnego odejścia, bo ściany, podłoga i sufit klasy
wciąż tańczyły mi przed oczami równie żywiołowo jak zaproszeni goście.
Zatrzymaliśmy się dopiero w kącie przy żółtej kanapie, na której gniazdko
wymościli już sobie Nickie z Seanem, obserwujący balangę jakby zasiadali w Loży
Szyderców. Momentalnie rozejrzałam się za Lisą, aż zarejestrowałam ją na drugim
końcu pomieszczenia wraz z jej siostrą Carrie. Oj, trzeba było posłuchać się
Lisy i iść do Skrzydła Szpitalnego – i to wcale nie z powodu dziwacznych snów…
Ból atakował moje gardło niczym mugolska wiertarka.
— Coś
mi się zdaje, że chyba nie jest z tobą najlepiej – zauważył Simon, mierząc mnie
spojrzeniem specjalisty. – A kiedy mnie się coś zdaje, to zazwyczaj mam rację.
Tylko
wywróciłam oczyma, ale przecież nie mogłam zaprzeczyć, że miał rację.
I wtedy
nagle powiedział coś, czego nigdy ale to przenigdy, ani w poprzednim, ani w tym
życiu, nie spodziewałabym się od niego usłyszeć:
— Zrobię ci herbaty.
Wytrzeszczyłam na niego oczy.
— Po pierwsze… –
zaczęłam powoli, a moje struny głosowe zachrypiały boleśnie, jakby wsadzono
między nie papier ścierny – …od kiedy proponujesz mi herbatę, a po drugie: czy
ty w ogóle potrafisz zaparzyć herbatę?!
— Uważasz, że do
zagotowania wrzątku potrzeba jakichś specjalnych umiejętności w zakresie eliksirów,
czy masz mnie za aż takie beztalencie? – zmarszczył brwi. – To akurat
najprostsza w świecie transmutacja. No ale skąd mogłabyś o tym wiedzieć, skoro
zawsze wolisz się męczyć z ogniem pod kociołkiem.
— Za to ty nie dbasz
o niego wcale.
Przez
chwilę patrzyliśmy tylko na siebie, jakby nas oboje zaskoczyła ta
trasmutacyjno-eliksirowa konkluzja.
— No dobra – podjął,
po czym chwycił mnie za rękaw. – Siadaj… – pchnął mnie na żółtą kanapę obok
Nickie i Seana – …i, no nie wiem… – podniósł ze stosu leżących obok prezentów
wielkiego pluszowego jednorożca i bezceremonialnie nim we mnie rzucił –…grzej
się, czy coś. Zaraz wracam.
A kiedy
w końcu udało mi się wyjrzeć zza ogromnego pluszaka, już go nie było.
I co ja
niby miałam o tym wszystkim myśleć?!
— Czy
twój brat zachorował? – Te profesjonalne pytanie skierowałam w stronę Seana,
który zmarszczył brwi identycznie jak wcześniej Simon:
— Z pewnością,
jeżeli go zaraziłaś…
I
machinalnie odsunęli się ode mnie, jakbym była wielką wylęgarnią zarazków.
—
Pocky! – wydarł się ktoś, po czym brutalnie wyrwał mi wielkiego jednorożca,
którego wciąż trzymałam na kolanach, aby się „grzać”. Była to oczywiście
Fiffie, która sama wtuliła się w swojego nowego pluszaka, jakby uspokajała go
po strasznym spotkaniu ze mną, po czym przysiadła na oparciu żółtej kanapy obok
mnie. – Kto ci pozwolił dotykać tego jednorożca?!
— Uważaj, jest już
nosicielem zakaźnej choroby – burknęłam.
Chyba
niezbyt się tym przejęła, bo zamiast wywalić jednorożca jak najdalej, zaczęła
głaskać go czule po jego tęczowej grzywie, co spowodowało, że z jego pyska
wyleciało kilka magicznych, srebrnych gwiazdek, które znikły po ułamku sekundy.
— Uaauuu, ten
pluszak ma jakieś zarąbiste funkcje…!
Ja i
Nickie mimowolnie wymieniłyśmy spojrzenia.
— Tak, jest świetny!
– rozległ się głos rozpieszczonej dziewczynki, co oznaczało, że zostaliśmy
zaszczyceni obecnością Nanny Stone, która z jakiegoś bliżej nieokreślonego
powodu postanowiła zrobić sobie przerwę w namawianiu Laury do włączenia w radiu
jakiegoś wolniejszego i romantyczniejszego kawałka, oraz od dręczenia Jake’a i
Teodora, z którymi koniecznie chciała takowy kawałek zaliczyć. – No i przede
wszystkim drogo kosztował. Słyszałam, że Spell kupił takiego swojej
dziewczynie… Oczywiście dwa razy większego! – Wyszczerzyła ząbki niby parodia
piranii. – Ale na całe szczęście nie zagwarantowało mu to szczęścia w tym
związku…
Ja,
Fiffie, Nickie i Sean udaliśmy zbiorowe ziewnięcie.
— No co? – Uśmiech
znikł z wypudrowanej i wyróżowionej twarzyczki Nanny, ustępując miejsca
głębokiej urazie. – Ja i tak wiem, że Spell kiedyś w końcu zrozumie, że tylko
ja jestem tą jedyną, która potrafi docenić dary jego serca… – Tym razem wszyscy
jak jeden mąż parsknęli śmiechem, na co Nannah uniosła się jeszcze większym oburzeniem.
– Będziecie jeszcze żałować, jak nie dostaniecie zaproszenia na nasz wypasiony
ślub…!
— Zaproszenia na
co?! – nie wytrzymała Fiffie. – Nannah, ty nawet jeszcze nie zdołałaś sprawić,
by Spell sam z siebie powiedział ci „cześć”. A już gadasz o jakimś ślubie?!
Ale Nannah tylko
zadarła nosa.
— Takie detale… to
tylko kwestia czasu. Niedługo, och, już niedługo, będziemy świętować ze Spellem
rocznicę naszego spotkania… A kto wie, może nawet rocznicę…
Lecz
nie skończyła, bo w tym momencie wrócił Simon z parującym kubkiem, który
wytrzasnął nie wiadomo skąd.
—
Rychła poprawa zdrowia gwarantowana – oznajmił, podając mi stworzoną przez
siebie herbatę.
— Ale chyba nie
próbowałeś samemu skombinować wywaru pieprzowego…? – zapytała podejrzliwie
Nickie, równocześnie kładąc mi obronnie rękę na ramieniu, jakby chciała tym
zaznaczyć swoje rzecznictwo nad moim zdrowiem.
— I jesteś pewien,
że nie wysadziłeś przy tym żadnego czajnika? – wolał profilaktycznie upewnić
się Sean. – Bo to byłby już trzeci taki raz w twoim życiu.
W tym
jednak momencie upiłam łyk herbaty – i prawie natychmiast zaniosłam się
koszmarnym kaszlem, omal jej z siebie nie wypluwając. W gardło zapiekł mnie
straszliwy ogień, a w oczach stanęły łzy, kiedy wycharczałam:
— C-Co to… jest?!
Nickie
i Sean ryknęli śmiechem, jakby nagle załapali jakiś żart.
— Jak to co – odparł
Simon takim tonem, jakby dziwił się, że pytam go o takie oczywistości. –
Ognista Whisky.
— Co?!
Aż
zerwałam się z miejsca, po czym potoczyłam wzrokiem po całym pomieszczeniu, w
poszukiwaniu Cristera. Po chwili podszedł do nas, oczywiście uśmiechnięty od
ucha do ucha i zadowolony z siebie jak jakiś głupek.
— Daliście Pocky
witaminki?! Miała się o nich nie dowiedzieć…
— Ty…
Nickie
natychmiast zatkała mi twarz, powstrzymując mnie od jeszcze drastyczniejszego
zdarcia sobie gardła.
— Człowieku! –
Fiffie wytrzeszczyła oczy znad swojego jednorożca rzygającego gwiazdkami. – Ja kończę dwanaście lat, nie siedemnaście!
— Pięć lat różnicy,
wielkie mi halo…! – żachnął się Crister, zupełnie tak jak wtedy, kiedy chodziło
o przenoszenie żółtej kanapy przez wszystkie piętra tego zamku. – A zresztą,
zaraz się przekonacie, że nie ma zabawy bez alkoholu. – Po czym wyciągnął
różdżkę i w powietrze gdzieś z obrębu tapczanu, wylewitowały trzy butelki:
jedna po piwie kremowym, druga po Kuchennej Sherry, a trzecia po Ognistej
Whisky. – EJ LUDZIE, GRAMY W BUTELKĘ?! WYBIERAJCIE, CZYM CHCECIE ZOSTAĆ OBLANI!
Ta
kanapa…!
Ja wiedziałam… od
początku wiedziałam, że coś jest z nią nie tak!
Och,
gdybym tylko miała głos. Objechałabym Cristera i jego debilne pomysły po
wszystkie czasy. W tym wypadku mogłam niestety jedynie maluteńkimi łyczkami
popijać „herbatkę” Simona i bez słowa zgodzić się na grę w butelkę, której
nienawidziłam – no ale w końcu co zrobić, skoro dosłownie nie miałam nic do
gadania…?
Wszyscy
bardzo zgodnie wybrali rzecz jasna Ognistą Whisky.
— To co, ja
zaczynam! – oznajmił Crister, kiedy zebraliśmy się już we wzorowym kółeczku, po
czym stuknął różdżką w butelkę, która natychmiast zaczęła obracać się tak
błyskawicznie, że zamieniła się w okrągłą smugę. W końcu jednak zatrzymała się
i wycelowała szyjką w Teddy’ego. – Ha! – Crister wyglądał na głęboko
usatysfakcjonowanego tym wyborem. – Gadaj, jakie jest hasło do łazienki
prefektów!
Ale Teddy tylko
parsknął na to śmiechem.
— No dawaj! –
ponaglił Cris, a Florence dodała:
— W sumie, jak
Ognista cię obleje, to i tak będziesz musiał tam iść, żeby się umyć! – Pobujała
się w miejscu pogodnie. – A wtedy i tak za tobą pójdziemy!
— A jak grzecznie
powiesz, to kto wie, może kiedyś tam wejdziesz, a w środku będzie czekał na
ciebie ładny nagi haremik, który załatwię ci po starej znajomości – zachęcił
Crister.
— Czy ty czasami
siebie słyszysz?! – Nickie wywróciła oczami.
W końcu
jednak Ted wyznał nam, że hasło brzmi „Brzozowa nutka”, co każdy bardzo
pieczołowicie odnotował sobie w pamięci. Następnie stuknął różdżką w butelkę i
wylosował Fiffie, a ze względu na to, że było to jej święto, uprzejmie zadał
jej jakieś mało zobowiązujące pytanie, które nie wymagało od szczerości mojej
siostry zbytniego poświecenia. Fiffie mogła więc czuć się całkowicie
bezpieczna. Wyraźnie z tego zadowolona, wprawiła butlę w ruch i traf sprawił,
że jej ofiarą padła Nannah, na co Fiffie wyszczerzyła się z radości jeszcze
bardziej.
— Hmmm… Nannah,
chyba nie obrazisz się, gdy poddam się małemu testowi? – zapytała niewinnie,
choć było oczywiste, że odpowiedź Nanny nie będzie miała na jej niecne zamiary
najmniejszego wpływu. – Bo chyba wiesz, jakiego żelu do włosów używa Spell
Wood?
Nannah
aż otworzyła usta.
— No nie gadaj! –
wybuchnęła Dominique. – Przecież jesteś jego przyszłą żonką, jak możesz tego
nie wiedzieć?!
— Oczywiście, że
wiem! – zaperzyła się Nan. – Spell używa najlepszego i najdroższego żelu,
„Ulizanna”!
Dopiero
gdy stało się jasne, że butelka jej nie obleje, wszyscy parsknęli śmiechem,
równocześnie patrząc na Nannę z niedowierzaniem. Ona zaś z godnością wyciągnęła
swoją różdżkę wysadzaną diamencikami (zapewne z najdroższego plastiku) i
stuknęła nią w Whisky.
Wylosowała
Laurę. Ale i tak było jasne, że nie miało to żadnego znaczenia wobec pytania
Nanny („Czy podoba ci się Spell”?). Było oczywiste, że Nannah zapytałaby o to
każdego, obojętnie nawet, jakiej płci.
Chociaż
w tym przypadku nawet wylosowanie Seana i zapytanie go o jego uczucia względem
Wooda nie byłoby gorsze, niż wybór Laury Michaels, która przecież nienawidziła
wszystkich mężczyzn, a Spell Wood miał drugie miejsce w jej rankingu nienawiści
do nich, zaraz po Booracku, rzecz jasna.
— Nie.
I jak
na ironię losu, następną ofiarą był… Sean! Gdy tylko butelka w niego
wycelowała, Laura natychmiast wystrzeliła jak z narowistej różdżki:
— Opowiedz historię
rozpuszczenia się twojego szóstego kociołka!
Cała
Paczka Puchonów jęknęła przeciągle.
— Zaraz, zaraz! –
odezwał się głośno Simon, po czym wycelował w Seana palcem. – Mówiłeś, że
rozpuściłeś tylko pięć kociołków…!
— Tylko…? –
mruknęłam pod nosem, ale nikt mnie nie usłyszał, bo wszyscy zaczęli krzyczeć
jedno przez drugie, namawiając, przekupując, grożąc, szantażując i ogółem
błagając Seana o tę opowieść.
W końcu
musiał się jednak przełamać, bo butelka zaczynała trząść się niebezpiecznie – a
przecież powszechnie wiadomo, że za zbytnie zwlekanie z odpowiedzią też można
było nieźle oberwać. Mówił jednak tak spokojnie i opanowanie, że zanim wszyscy
zorientowali się, że już zaczął i się zamknęli, on był już w połowie swojej
opowieści.
Ogólnie
rzecz biorąc, była to chyba najdłuższa wypowiedź Seana Lariesona przed szerszą
publiką w historii. Przy czym opowieść ta niebywale wpisywała się w kanon
zwyczajowych wyczynów Lariesonów na lekcjach eliksirów i trudno było mi się
oprzeć wrażeniu, że sama nie byłam jej świadkiem.
— HA. HA. HA!
W
pewnym momencie musiało to nastąpić. Matthew Lion wylosował Dominique Weasley.
— Mam cię! Teraz już
się nie wywiniesz! Och, niech będzie błogosławiony ten dzień i ta whisky…
Di przybrała tylko skrajnie znudzoną minę.
— Czy mógłbyś może łaskawie
przejść już do rzeczy…?
Matthew aż nabrał
głęboko tchu.
— No, to gadaj! Co
to niby za wielka tajemnica państwowa, którą ty i Fiffie ukrywałyście przed
nami przez cały tamten rok?!
I wtedy
wszyscy ze zdziwieniem skonstatowali, że pewną siebie i nieustraszoną Dominique
Weasley wyraźnie zatkało. A ja nagle zrozumiałam dlaczego...
O ŻESZ
CHOLERA JASNA!
Twarze
Di i Fiffie nie były chyba bardziej przerażone nawet wtedy, kiedy w środku
nocy, w gabinecie Booracka, zwaliły się z półek wszystkie słoje. Spojrzałam na
Victoire, która gapiła się na Domie, która z kolei błądziła wzrokiem po nas
wszystkich, podczas gdy Whisky trzęsła się coraz bardziej, jakby miała za
chwilę wybuchnąć…
I nagle
wyraz bolesnego napięcia zniknął z twarzy Di, ustępując miejsca zaskoczeniu.
— Zaraz…! –
zawołała. – Przecież… przecież i tak wszyscy tu o tym wiedzą!
I rzeczywiście – miała rację! Jak zwykle zresztą w przypadku Dominique Weasley.
Przecież o naszym „napadzie” na gabinet Booracka, wiedziała cała Paczka
Puchonów, Peter Caldwell, który był naszym jedynym świadkiem obrony Teddy’ego,
Simon i Lisa, przecież pewnie nawet Teodor musiał się tego domyślać, skoro
poprosiłyśmy go o oprowadzenie po Starych Lochach! A więc ze wszystkich tu
obecnych, zielonego pojęcia nie mieli o tym tylko Matthew, Jake, Lucy New i
Nannah. Jeżeli więc chodzi o te osoby: Lucy nie wyglądała na gadułę, więc chyba
można było jej ufać, a nawet jeśli nie, to z łatwością zastraszyć. Matthew i
Jake może byli dość ryzykowni, ale mimo ciągłych sprzeczek, przyjaźnili się
jednak całkiem blisko z Fiffie i Domie, więc wątpię, by mogli to wykorzystać
przeciwko nim. A Nannah… Można było wymazać jej pamięć…!
Domie
westchnęła ciężko, po czym wyprostowała się uroczyście.
— No dobra, skoro
już tak bardzo chcesz wiedzieć… To my wysadziłyśmy gabinet Booracka!
— CO?! – Matthew
wyglądał tak, jakby oberwał od Domie tłuczkiem w łeb.
Nannie aż opadła szczęka. Zapewne po raz
drugi w ciągu tego dnia, zważywszy na to, że widziała klatę Spella.
— To byłyście WY?! –
wydarł się Jake, wytrzeszczając oczy.
— Tak, tak, my też
byliśmy w szoku… – Crister ziewnął.
— …a zwłaszcza, jak
Boorack wyskoczył z pyskiem do nas – mruknęła Nickie.
Ale i
tak wybudzanie Matthew i Jake’a z szoku zajęło nam dobrych parę minut.
Gra w
butelkę definitywnie zakończyła się w momencie, w którym Peter Caldwell,
zapytany przez Florence „czy już odbujał się w Victoire”, został zdrowo
chluśnięty „witaminkami” Cristera. Spowodowało to pewien rozłam w naszym kręgu,
ponieważ Peter, ociekający Whisky, postanowił uciec od Vi na tyle, na ile
pozwalał mu na to obręb pracowni zaklęć, przy czym ona również nie przejawiała
zbytniej chęci do konfrontacji z jego żałośnie ociekającą trunkiem osobą, jak i
z Paczką Puchonów, która rzecz jasna ryczała ze śmiechu. Skutkiem było ponowne
rozproszenie się ludzi na wszystkie strony. W tym Ted po jednej stronie klasy,
a Vi po drugiej…
Ale ja
nie chciałam! Naprawdę. A poza tym, to przecież było rok temu…
Ale
może ja wcale nie mam racji…? Może to co przeszłe, zbyt odnosiło się do
teraźniejszości, aby być wobec tego obojętnym?
Dominique
poinformowała mnie dyskretnie, że idzie pozapalać świeczki na torcie dla
Fiffie, a ja kiwnęłam głową. Di odeszła, a ja spojrzałam na Victoire, która
stała samotnie, opierając się o stolik i gapiąc się tępo w przestrzeń.
Całkiem
bez wyrazu. Bez uczuć. Twarz gładka i czysta jak papier.
Wręcz jakby
bez człowieczeństwa. Nieludzka.
Oczy, zimne języczki
ognia…
Zamrugałam szybko, ale wciąż to widziałam…! Nie potrafiłam pozbyć się tego
obrazu z głowy…
Victoire była drapieżną
harpią.
Nie. To przecież
Victoire. Przetrzyj oczy, a się przekonasz…
Jesteś chora. Oczy ci
łzawią, to pewnie dlatego. Tylko nie patrz w stronę Teda, bo jeżeli zobaczysz…
ten zwierzęcy pysk, na wpół wilkołaczy, wpół ludzki, wstrętny i plugawy…
Sen? Nie, to nie sen! Ty naprawdę to
widzisz! Dlaczego? Przecież to tylko Teddy i Victoire. Patrz, podchodzą do
siebie, chyba nawet są dla siebie mili. Mówią, że to było głupie, dziecinne. Że
to nie ma już znaczenia… Ich cienie na ścianie za nimi są ludzkie…
…ludzkie ciała,
zwierzęce głowy…
Strach. Strach,
który wpija się łapczywie w mój kark jak wielka, zimna i oślizgła pijawka.
Zabiorą
mnie. Jestem bezsilna, nie potrafię się obronić. Nie potrafię użyć różdżki.
Zabiorą mnie…
— Pauline…?
Aż podskoczyłam w
miejscu, po czym zaczerpnęłam głęboko powietrza.
Teddy i Victoire stali przy stoliku
nieopodal, śmiejąc się. Zaskoczona, spojrzałam na Simona Lariesona, który chyba
już od dłuższej chwili przyglądał mi się uważnie, spod ciemnej grzywki
opadającej mu na czoło.
— Wszystko w
porządku? – zapytał, marszcząc brwi.
— Jeżeli za w
porządku uważasz swoją irytującą obecność w mojej przestrzeni osobistej…
Momentalnie zaczęłam żałować, że spławiłam go tak szybko, że pozwoliłam, by
odszedł, wzruszając ramionami…
Bo przy
Simonie nic nigdy nie wydawało się niepokojące. Dziwne złudzenia optyczne
wykpiłby i zbagatelizował, a wtedy na pewno znikłyby mi sprzed oczu.
Lecz kiedy
Simon odszedł, zostawiając mnie samą, groźne cienie stawały się o wiele
bardziej realne.
3 listopada - Urodzinki Fiffie i Syriusza! |
Witajcie!
Stęskniliście się za mną choć trochę?
A rozdział podobał Wam się choć trochę?
Jeżeli tak, proszę o komentarze adekwatne do jego długości!
Zemścijcie się i sprawcie, abym to ja oślepła...
Konkurs na najdłuższy komentarz uważam za rozpoczęty...!
(Dedykacja dla wszystkich fanów żółtych kanap i Paczki Puchonów - o ile takowi są).
Nox/*
~Tita