Pauline Mary Glam
Jak to zazwyczaj bywa w sypialni dziewcząt z
czwartej klasy Ravenclawu – tego ranka jako pierwsza w dormitorium (jak i
zapewne w całej wieży) poderwała się z łóżka niejaka Julia McDuck, by
uporządkować swoje książki, sprawdzić dwieście razy, czy dobrze spakowała się
na lekcje, a także (w ścisłym sekrecie przed całym światem) podjąć próbę choć
cząstkowego uporządkowania ognisto rudych, splątanych włosów. Zabieg ten
zajmował jej całe pół godziny zanim budziła się Victoire Weasley, która nie
miała takiej paranoi jak Julia, by sprawdzać, czy przypadkiem w nocy gnomy nie
ukradły jej podręczników, a szczury nie zeżarły prac domowych, a już na pewno
nie musiała męczyć się ze swoimi włosami, lecz wczesne wstawanie miała po
prostu w naturze, dzięki czemu zresztą mogła skorzystać z krótkiej, spokojnej
chwili poranka, w której nie uczestniczyła jeszcze Brenda Pussycat.
Następnie budziła się wspomniana już Brenda,
która natychmiast wyskakiwała z łóżka, jakby ktoś wystrzelił ją z niego
zaklęciem, po czym rozbudzała całe dormitorium, jak i zapewne całą wieżę.
A kiedy tylko rozlegał się jej piskliwy,
wiecznie podekscytowany głos – to już nawet dwa największe śpiochy, czyli Lisa
Ackerley i ja, Pauline Glam, podrywałyśmy się z łóżka jak na odgłos wycia
mandragory.
— Dziś jest wielki dzień!! – darła się Brenda,
jak zwykle skacząc na łóżku i podrzucając do góry swojego nieszczęsnego pufka
pigmejskiego, który aż popiskiwał szaleńczo, wyraźnie przerażony swoim
położeniem. – Dziś na pewno wydarzy się coś zarąbistego!
Julia, która miała we włosach chyba z tuzin
odłamanych zębów z trzech różnych grzebieni, tylko prychnęła pod nosem, a ja i
Victoire wymieniłyśmy wymowne spojrzenia.
Brenda codziennie uważała, że „dziś jest
wielki dzień”. Nawet jeżeli ten dzień zapowiadał się na bardzo szary, ciemny,
ponury i listopadowy – a przede wszystkim rekordowo zaśnieżony, co stanowiło
dość niemile mokrą perspektywę, jako że dziś po śniadaniu czekało nas
zielarstwo.
— Wielki
dzień? – powtórzyłam z niedowierzaniem.
— A
to dlaczego? – zaciekawiła się niewinnie Victoire, a Brenda, jakby tylko na to
czekała, wypaliła:
— No
bo byłam wczoraj u Trelawney, no wiecie, na całkiem rutynowej konsultacji w
sprawie mojej przyszłości w tym tygodniu…
Tym razem Julia prychnęła nieco głośniej.
Brenda zignorowała to.
—…bo
wiecie, ja to generalnie traktuję jak zwyczajną kontrolę lekarską, po prostu
chcę wiedzieć, czy nic beznadziejnego nie spotka mnie w życiu! – trajkotała,
teraz okręcając się wokół kolumienki swojego łóżka. – Ale w każdym razie
myślałam, że jak zwykle Trelawney wywróży mi coś debilnego, na przykład, że
zgubię pufka, albo umrę, czy coś… A ona tymczasem wywróżyła mi, że…
Brenda zawiesiła teatralnie głos i spojrzała
po nas wszystkich w uniesieniu. W końcu Lisa nie wytrzymała i wychyliła głowę
spod kołdry:
— Że
co?
— Że…
– Brenda wyraźnie rozkoszowała się tworzonym przez siebie napięciem. Przejechałam
oczyma po baldachimie i już miałam znowu zakryć głowę poduszką, kiedy w końcu
Brenda wydarła się na całe dormitorium: – ...że będzie jakaś AFERA! – Po czym
cisnęła poduszką w powietrze ze szczęścia, która niefortunnie trafiła osłupiałą
Lisę prosto w twarz.
A pomyślałby kto, że przepowiednia o
„aferze” powinna mieć raczej negatywny wydźwięk! Trudno jednak było się dziwić
radości Brendy, skoro była redaktorką naczelną plotkarskiej gazetki i afery
oznaczały dla niej po prostu galeony – a galeony z kolei nowe kretyńskie
sposoby na podryw, który wszak był jej największą życiową ambicją. Ja i
Victoire spojrzałyśmy po sobie z uniesieniem brwi, jakbyśmy myślały o tym
samym, Brenda jednak chyba opacznie zrozumiała nasze miny, bo zreflektowała się
szybko:
— To
znaczy, nie użyła takiego słowa! Ale ja właśnie tak to zrozumiałam!
Powiedziała… – w tym miejscu narzuciła na ramiona kotarę od baldachimu niczym
szal, wytrzeszczyła oczy, wyciągnęła przed siebie drżącą rękę i wychrypiała
nawiedzonym głosem profesor Trelawney: – Mroczne siły gromadzą się ponad
zamkiem… Nadchodzi dzień sądu… Katastrofa, która…
Brwi Victoire unosiły się coraz wyżej i
wyżej.
—…która
zniszczy znany nam…
—
Brenda…
—…porządek
panujący wszechświatem…
—
Brenda!
Brenda zamrugała powiekami, jakby
rzeczywiście wybudziła się z jakiegoś transu, po czym spojrzała na Julię, która
świdrowała ją wzrokiem z mieszaniną irytacji i złości na piegowatej twarzy.
—
Co? – zapytała Brenda, automatycznie przyjmując obronny ton.
Lisa jęknęła i z powrotem schowała się pod
swoją kołdrę. Mimowolnie pomyślałam, że była to całkiem prawidłowa reakcja w
związku z tym, co zaraz niechybnie miało nastąpić.
— Chyba nie wierzysz w te wszystkie bzdury!
– Julia przybrała ogólną postawę pełną nagany, a Brenda zrzuciła z siebie
kotarę i założyła ręce na wątłej piersi.
—
Profesor Trelawney jest prawnuczką słynnej jasnowidzki! – zaperzyła się. – A to
chyba coś znaczy, nawet dla tak ograniczonego umysłu, jak twój!
— To
nie jest żadne ograniczenie umysłu, tylko zwyczajny ROZSĄDEK! – powiedziała
Julia poirytowana, ostatnie słowo artykułując bardzo wolno i wyraźnie, zupełnie
jakby Brenda nigdy nie spotkała się z tym terminem, w co w sumie skłonna byłam
uwierzyć. Tymczasem Brenda zaczęła podrygiwać wojowniczo na swoim materacu,
jakby szykowała się do skoku.
—
Jesteś po prostu zwyczajnie zazdrosna! – zapiszczała jak wkurzona mysz. –
Zazdrościsz mi mojej zaczepistej przyszłości, bo sama wiesz, że nic nie spotka
w życiu takiej brzydali, jak ty!
W tym momencie dotknęła ją do żywego. Julia
poczerwieniała niebezpiecznie, tak że trudno teraz było odróżnić kolor jej twarzy
od płomiennych włosów.
—
Mówisz o aspektach życia, które w ogóle mnie nie obchodzą – warknęła. – I wcale
nie zazdroszczę ci poziomu inteligencji gumochłona!
—
Wolę być ładną, przeciętnie inteligentną blondynką, niż rudą kujonicą! –
odwrzasnęła Brenda.
—
Czy ty właśnie nazwałaś siebie przeciętnie inteligentną?! – wyparskała
Julia i zaśmiała się krótko, piskliwie i szyderczo, na co Brenda aż opluła się
z oburzenia:
— Na
ładne blondynki wszyscy lecą, a kto leci na rude kujonice? NIKT!
Była to kropla, która przelała czarę. Julia
cisnęła swoją torbą o łóżko tak mocno, że aż odbiła się od posłania i spadła na
podłogę po drugiej jego stronie, gdzie z hukiem wysypały się z niej wszystkie
grube tomiszcza.
— TY
NAWET ŁADNĄ BLONDYNKĄ NIE JESTEŚ!
—
Jestem! – oświadczyła Brenda dumnie.
To
zakończyło całą dyskusję.
Julia nabrała głośno powietrza w płuca, kilkoma
wściekłymi machnięciami różdżki umieściła książki z powrotem w swojej torbie
(były to chyba jak dotąd najszybsze czary, jakie widziałam w swoim życiu), po
czym porwała ją i wypadła z dormitorium. Brenda, z twarzą rozjaśnioną triumfem,
zeskoczyła z łóżka z gracją cyrkowej artystki.
—
Ha! Pokonana! Rozłożona na cztery kościste łopatki!
Spojrzałam na Vi, która tylko bezradnie
pokręciła głową, jakby chciała dać mi do zrozumienia, że nie warto nawet tego
komentować.
— Już…? – Lisa wychyliła nos spod swojej
kołdry, rozglądając się czujnie po sypialni, jakby oczekiwała, że ktoś ją
zaatakuje. – Skończyło się…?
Ale nikt jej nie odpowiedział, bo w tym momencie
Brenda zaczęła tańczyć w euforii po całym dormitorium, co mogło stanowić
poważne niebezpieczeństwo dla całego jej otoczenia – nic też dziwnego w tym, że
ja, Vicky i Lisa odruchowo zasłoniłyśmy się poduszkami.
— Ten dzień już od samego początku jest
udany! – śpiewała Brenda, wywijając młyńca pośrodku sypialni i gubiąc przy tym
puchate skarpetki w paski. – Coś czuję, że dzisiaj szczęście już mnie nie
opuści, a może nawet… – nagle zatrzymała się gwałtownie wpół piruetu –…może od
tego właśnie dnia… nie opuści mnie już aż do końca życia!!
Cicho
prychnęłam, Brenda jednak na całe szczęście była zbyt zajęta oddawaniu się
swojej radości, by to usłyszeć.
Codzienne poranne kłótnie stały się już chyba
dla niej swoistym sportem, czego z całą pewnością nie można było powiedzieć o
Julii, która brała wszystko zbyt poważnie, by uważać to za pozytywną dawkę
adrenaliny. Brenda tymczasem czerpała ze swoich rzekomych zwycięstw całe garści
samozadowolenia.
— Ale ja to mam czasami zarąbiście-mocne
argumenty, musicie to przyznać! – piała z satysfakcją, chyba nie do końca
przejęta tym, że mówi do trzech poduszek, a nie do nas. – Julia niby taka
oczytana i w ogóle, ale widać, że książki jednak nie są w stanie zastąpić
wrodzonego talentu dyplomatycznego… — Znowu zatrzymała się tak raptownie, że
ledwo co wyhamowała przed kolumienką swojego łóżka. – Jak ja to mądrze
powiedziałam! Czasami aż zaskakuję samą siebie!
I mnie również, Brenda, ale obawiam się, że
chyba czymś całkowicie odwrotnym od przymiotu nazywanego inteligencją.
— Zresztą, widać od razu, kogo tu prawda
boli – oświadczyła Brenda z ważną miną człowieka doświadczonego wieloletnią pracą
naukową, po czym zmarszczyła czoło w wyrazie pełnym zastanowienia. – Może to
było trochę rasistowskie… – na chwilę zamarła w zamyśleniu, aż nagle znów się
rozpromieniła: – …no ale kit z tym, walić to! Co poradzę, że rudy jest po
prostu siarowy!
Żadna z nas nie uznała za stosowne
uświadomienie jej, że wcale nie odniosła żadnego zwycięstwa.
Wkrótce
Brenda, cała w skowronkach, zatrzasnęła się w łazience, skąd zaraz dobiegły do
nas odgłosy jej głośnych zabiegów kosmetyczno-higienicznych, a ja i Victoire
odetkałyśmy uszy i wylazłyśmy z ciepłych od ogrzewaczy łóżek, aby również
przyszykować się na śniadanie.
A na śniadaniu nie było jeszcze wielu osób,
głównie z tej prostej przyczyny, iż nikt inny poza nami nie miał w dormitorium
dwóch rozwrzeszczanych samic pawiana, które zakłócałyby im najbardziej senne i
ciemne poranki w roku.
Sklepienie Wielkiej Sali było tego dnia
popielate, zsyłające na stoły domów białe płatki śniegu. Ja i Victoire byłyśmy
zmuszone pojawić się przy stole krukonów w nieodłącznym towarzystwie Brendy,
która teraz żywo dzieliła się ze swoją „przyjaciółką” wybitnym planem swego
autorstwa:
— Specjalnie będę nosić dziś ze sobą aparat
przez caluśki dzień! W ten sposób nie umknie mi już żadna sensacja-rewelacja!
Victoire tylko pokiwała głową i uśmiechnęła
się z udaną aprobatą, mi jednak już nieco mniej uśmiechał się ten plan.
Bo tak się niefortunnie składało, że to
właśnie dzisiaj po zielarstwie miały być eliksiry. Eliksiry, tak, właśnie te
przeklęte eliksiry, podczas których Victa zamierzała przeprowadzić swój jakże
genialny w swym szaleństwie projekt, polegający na kradzieży różdżki profesora Booracka.
Miał on głównie polegać na rozwaleniu klasy w lochach, najlepiej z poświęceniem
kilku ofiar w postaci randomowych uczniów i do tej pory sądziłam, że już i tak
ten plan nie może być gorszy. Teraz jednak przekonałam się, że jednak istnieje
taka opcja. A była nią rzecz jasna Brenda węsząca wszędzie sensacji i siedząca
na lekcji z aparatem fotograficznym…!
To chyba jednak rzeczywiście ma być
szczęśliwy dzień dla Brendy Pussycat, westchnęłam w duchu, a już szczególnie
bardzo nieszczęśliwy dzień dla Pauline Mary Glam.
Usiadłyśmy przy Fiffie i Domie, które w
przeciwieństwie do nas, zbyt rozbudzone nie były – obie miały podkrążone, lekko
zaklejone oczy, a Dominique wciąż ziewała szeroko, szarpiąc swoją biało-złotą
grzywkę, jakby to ją miało pobudzić.
— Beznadzieja – stwierdziła, mlaskając i
równocześnie spoglądając wpółprzytomnie na spoczywający tuż przed nią półmisek
ze śledziami. – Dzisiaj ma być ta cała akcja, a mi tak chce się spać, że nawet
nie czuję żadnych emocji…!
Victoire, korzystając z chwili, w której
Brenda poleciała do Sandry, by podzielić się z nią swoimi nowinami, wrzuciła na
swój talerz jak zwykle suchego tosta.
— A
mi się nie chce nawet jeść – mruknęła Fiffie zaspanym głosem.
A mi się chciało jeść i to nawet bardzo!
Może to dlatego, że mam skłonności do zajadania stresu, a może raczej dlatego,
że odkąd pojawiłam się w Wielkiej Sali, mój nos nęcił zapach ciepłej jajecznicy
na masełku. Nalałam sobie gorącej, aromatycznej herbaty i raczyłam się cytrynką
i łyżeczką miodu.
Na zimę i ogólny ból egzystencjalny nie ma
nic lepszego od dobrej herbatki!
Victoire tymczasem jak zwykle ledwie co
skubnęła swojego tosta, zanim nie ukryła się za Prorokiem Codziennym,
przyniesionym jej przez puchacza, który kazał sobie zapłacić za przesyłkę aż
jednego sykla, zamiast dwóch knutów, tak jak zazwyczaj. Zaraz okazało się, że
to z powodu wydania specjalnego gazety.
—
Całe dwadzieścia stron więcej…! – ożywiła się Vi, po czym spojrzała na pierwszą
stronę i mina jej zrzedła – …z powodu reportażu o życiu Gilderoya Lockharta? –
Spojrzała z wyrzutem na puchacza, który dziobał tosta na jej talerzu. – I za to
zapłaciłam ci całego sykla?!
Ale wredny ptak tylko wyprostował się z
godnością, po czym wzbił się w powietrze, nie omieszkując trzepnąć ją skrzydłem
w głowę.
Victoire w rewanżu rzuciła w niego kawałkiem
swojego tosta, po czym, poirytowana, strzepnęła gazetę i ukryła się za okładką,
przedstawiającą ruchome zdjęcie czarodzieja o pofalowanych blond włosach,
olśniewającym uśmiechu i trochę nieprzytomnym spojrzeniu.
A jeżeli o nieprzytomne spojrzenie chodzi,
fotografia Gilderoya Lockharta nie była tego ranka jedynym wyjątkiem.
Wkrótce Wielka Sala zaczęła coraz bardziej zapełniać
się ludźmi – a każdy z nich, czy nauczyciel, czy uczeń, zdawał się być
jednakowo poczochrany i przecierający zaspane oczy. Generalnie wszyscy
wyglądali jak na kacu po jakiejś wielkiej imprezie roku. Ted Lupin pojawił się
z jakimś gniazdem na głowie, w wymiętej koszuli, zapewne z wczorajszego dnia i
z czymś na twarzy, co wyglądało tak, jakby zasnął na mokrym od atramentu
wypracowaniu – i nawet Spell Wood, który wszedł do sali zaraz po nim, miał
jakby bardziej oklapłą fryzurę niż zwykle, a loki Gigi Bulstrode zwisały
smętnie wokół jej twarzy, na wpół wyprostowane i dziwnie rudawe.
Nic w Wielkiej Sali nie było jednak tak
niereformowalne jak prezencja Paczki Puchonów z szóstej klasy – wyglądali tak,
jakby szaty szkolne nałożyli bezpośrednio na piżamy i jakby wcale a wcale nie
zamierzali już tego zmieniać. Nannah Stone pojawiła się przy stole Ravenclawu z
zapomnianym papilotem we włosach, a Quirke opierał zmęczoną głowę na dłoni i
próbował chociaż udawać, że wcale nie pochrapuje pod nosem, tylko jest
uprzejmie zainteresowany swą zwyczajną poranną dyskusją z Julią na temat programu
nauczania. Boorack wparadował do sali, wyraźnie nieświadomy tego, iż zapomniał
zdjąć swojej szlafmycy z pomponikiem, profesor Longbottom wszedł za nim, ziewając,
w bamboszach o kształcie puchatych Mimbulus Mimbletonii – i chyba tylko Luna
Lovegood o dziwo wyglądała na rozbudzoną – choć może wydawało mi się tak po
prostu z powodu tego jej wiecznego wytrzeszczu.
— Ale to dobrze – powiedziała mi na ucho Vi,
kiedy obie obserwowałyśmy zaistniałe zjawisko społeczne. – Tym łatwiej będzie
wzbudzić większe zamieszanie…
Chyba nie do końca podzielałam jej
zadowolenie z tego powodu, aczkolwiek wolałam nie wyrażać głośno swojego
prawdziwego zdania.
— I
co, jest tam coś ciekawego…? – wskazałam na Proroka, chcąc odwrócić
uwagę Vi od wyraźnego braku entuzjazmu z mojej strony, co automatycznie
sprawiło, że wszelkie resztki optymizmu znikły z jej twarzy.
—
Oczywiście, że nie, jak zawsze same bzdety… – Z westchnieniem wywaliła gazetę
na stół. – Słuchaj, czy ustaliłaś już może z…
Ale nie dokończyła, bo w tym momencie
podszedł do nas Ted Lupin, beznamiętnie żujący grzankę i wyglądający okropnie.
Oczy miał podkrążone, a włosy całkiem białe i sterczące chyba na wszystkie
strony świata.
—
Zdecydowanie musicie przestać knuć na śniadaniach – rzucił prosto z mostu, po
czym nieznacznie wskazał podbródkiem na stół nauczycielski.
Ja i Vi nawet nie musiałyśmy się obracać,
aby przekonać się, który z nauczycieli uważnie nas obserwuje.
Mimowolnie ciarki przebiegły mi po plecach.
Z nagłą trzeźwością uświadomiłam sobie, że przecież Boorack codziennie ma
okazję do lampienia się na nas, a kto wie… może do dodania do naszych soków
jakiejś świńskiej kropli…
Tymczasem jednak już zupełnie co innego
przykuło uwagę niezawodnego zmysłu estetyki Victoire.
— Co
ty masz na twarzy? – zapytała, marszcząc brwi.
—
Ach… – Teddy tylko machnął ręką, po czym zrobił jeszcze bardziej znużoną minę
niż wcześniej. – Taaak, to… Jak mi się zdaje, to chyba praca na eliksiry… albo
astronomię… Nie wiem, pisałem ich dzisiaj kilka…
Ale Victoire już wstała i niemal przytknęła
nos do jego twarzy, na co Teddy rozbudził się błyskawicznie.
— Co ty robisz?! – Odskoczył od niej jak
oparzony.
—
Czytam! – odparła Victa niewinnie, po czym wgapiła się w jego czoło, mrużąc
oczy. – Zasto… wanie… zakl…kania…na…mię…
—
„Zastosowanie Zaklęcia Znikania na mięczakach”, to na transmutację – powiedział
bardzo szybko Ted.
Vicky tylko uniosła brwi i usiadła z
powrotem na swoim miejscu.
—
Widzę, że wygodnie ci się spało – skomentowała.
Teddy posłał jej tylko wrogie spojrzenie.
—
Siedziałem nad tym całą cholerną noc, a po śniadaniu mam od razu ONMS! Z Luną
Lovegood! W pieprzonym śniegu!
I wtedy i nam zrzedły miny, bo same
przypomniałyśmy sobie, że musimy wychodzić zaraz z zamku na zielarstwo.
A tak się złożyło, że zima przyszła bardzo
wcześnie w tym roku. Już pod koniec listopada całe błonia zasypane były niemal
metrową warstwą śniegu – co zresztą Victoire miała okazję wczoraj sprawdzić, bo
wróciła do dormitorium przemoczona do suchej nitki, z rozwalonym warkoczem, bez
czapki i na dodatek pociągająca nosem. Jeżeli o mnie chodzi – zmagałam się z
katarem przez pół miesiąca i to na tyle potężnym, że nawet wywar pieprzowy pani
Pomfrey na niego nie działał – nie bardzo uśmiechało mi się więc ponowne
wychodzenie na mróz. Zwłaszcza, że na nasze nieszczęście, Neville miał lekcję
równocześnie z Luną, co prawie zawsze oznaczało sterczenie pod furtką i
czekanie, aż ta dwójka w końcu przestanie ze sobą ględzić.
Tak było i tym razem.
Czwarta klasa z Ravenclawu i Slytherinu, jak
i piąta klasa z Gryffindoru i Slytherinu, sterczała przy wejściu do ogródka
Longbottoma, tupiąc w śniegu, chuchając obłoczkami pary, szczękając zębami i
oczywiście gderając. Ja, Vi i Teddy (który już pozbył się wypracowania ze
swojej twarzy), korzystając z sytuacji, staliśmy razem nieco na uboczu, dopóki
obie klasy nie miały się rozdzielić. Lecz co dziwne, odkąd wyszliśmy na śnieg,
rozmowa Teda i Vi coś nie bardzo się kleiła.
— Za tydzień wypad do Hogsmeade – mówił Ted.
– Wioska najlepiej wygląda, gdy jest cała w śniegu.
Po czym zerkał na Vic, jakby oczekiwał od
niej jakiejś reakcji, ona jednak tylko kiwała głową z dziwnie zmieszaną miną.
To podsunęło mi do głowy pewne
zastanawiające pytanie.
Kiedy w końcu Luna wraz z piątą klasą sobie
poszli, a my wgramoliliśmy się do cieplarni, szturchnęłam lekko Victoire w
ramię.
—
Słuchaj… to ty właściwie idziesz do Hogsmeade ze Spellem czy z Sethem?
Wytrzeszczyła na mnie oczy tak, jakbym
zapytała ją, czy zamierza zacząć pracę w klubie ze striptizem!
—
Ja… właściwie to…
Ale w tym momencie Longbottom kazał
wszystkim się zamknąć (oczywiście użył w tym celu nieco bardziej
eufemistycznego sformułowania), po czym zaczął wyjaśniać nam, jak obchodzić się
ze skaczącymi bulwami, które mieliśmy przesadzać.
Nie miałam więc okazji porozmawiać na ten
jakże nurtujący temat z Vi, ponieważ, jak się wkrótce okazało, bulwom wcale nie
chciało się być przesadzonymi, a wręcz przeciwnie, wyrywały się nam z rąk,
skakały po całej cieplarni, a nieuważnych potrafiły nawet chlasnąć mocno po
twarzy, gdy uznały, że zbyt ograniczamy ich wolność osobistą. Jednak kiedy
zielarstwo się skończyło i wróciliśmy do zamku, Victoire nie dała mi już
powrócić do przedmiotu ciekawiącej mnie sprawy.
— Ostatnio Boorack przydzielił każdemu truciznę
i za zadanie domowe kazał ułożyć nam przepis na własne antidotum – trajkotała
pospiesznie, kiedy schodziliśmy do lochów. – To się świetnie składa, bo…
—…bo
Simon nawet z gotowego przepisu potrafi uwarzyć tylko gluta…?
—
Rozmawiałaś z nim? – zapytała Vic. – Czy wymyślił najbeznadziejniejszy przepis,
jaki widziałaś w życiu?
Tylko parsknęłam pod nosem ponurym śmiechem.
—
Simon? Pewnie nie zrobił żadnego przepisu! Znając życie, będzie improwizował!
— To
świetnie – powtórzyła Vicky, jakby nie zdawała sobie sprawy z tego, co
właściwie mówi. – Ale w razie, jakby jednak coś nie wypaliło…
Pogrzebała w torbie i ku mojemu przerażeniu
wcisnęła mi w ręce petardę.
—…wepchniesz
mu to do kociołka.
Teraz to ja wytrzeszczyłam na nią oczy tak,
jakby zaproponowała mi właśnie, że mam wysadzić w powietrze samą siebie.
— Zwariowałaś?!
– wykrztusiłam. – Chcemy rozwalić loch, ale nie chcemy nikogo zabić…!
— Na
pewno? – mruknęła do mnie Victa ponuro, bo właśnie koło nas przeszedł Boorack,
zrzędząc pod nosem coś o „krzykach”, aby otworzyć nam drzwi do lochu.
Po czym wszyscy weszli do klasy, z Victoire
Weasley na samym czele.
— Tak, tak… siadać, siadać, nie gadać… –
Boorack postawił swoją podejrzaną czarną teczuszkę na biurku z taką miną, jakby
nie wiadomo jak ciężkie było jego życie. Najwyraźniej jego wyśmienity humor już
minął… co raczej nieszczególnie mi się podobało z racji tego, co miało nastąpić
na tej lekcji. Profesor stanął za biurkiem, poprawiając na nim karteluchy z
bardzo znużonym wyrazem twarzy, która… nie, to niemożliwe… czyżby wyglądała
jakoś BLADZIEJ niż zwykle?!
Ktoś kichnął i w klasie zaległa grobowa
cisza. Boorack odchrząknął znacząco, po czym zmarszczył się, aby zapewne w ten
sposób nadać sobie groźniejszego wyglądu.
— Na dzisiaj każde z was powinno mieć już
przygotowany przepis na antidotum na przydzieloną truciznę, zobaczymy więc, czy
wasze nędzne prace dadzą jakieś wyniki w praktyce… I lepiej przyłóżcie się do
tego zadania, bo będę sprawdzał na kimś ich skuteczność…
Jego wzrok spoczął na mnie i z przerażeniem
skonstatowałam, że to właśnie mnie Boorack zamierza otruć…!
Mimowolnie wcisnęłam się głębiej w swoją
ławkę, zaraz jednak zorientowałam się, że w ten sposób bezwiednie znalazłam się
bliżej Simona, który wywalał właśnie na blat swoje rzeczy. Błyskawicznie
powróciłam na sam koniec stolika.
— Macie na to dwie godziny – oznajmił
Boorack wyraźnie znudzonym tonem, siadając ciężko za swoim biurkiem i
wyciągając zza niego tygodnik Czarownica. – I Pussycat, schowaj z łaski
swojej ten aparat. Nie spodziewamy się na lekcji Harry’ego Pottera, ani żadnych
innych… celebrytów.
Brenda wyglądała tak, jakby przegrała na
loterii. Boorack schował się za okładką przedstawiającą czarownicę w blond
lokach i kunsztownej tiarze, polecającej dziesięć niezawodnych sposobów na
wyszorowanie i wypolerowanie kociołka, a wtedy ona wyciągnęła z powrotem swój
staroświecki aparat i położyła go sobie na kolanach, rozglądając się dookoła
czujnie, jakby oczekiwała, że zaraz ktoś wskoczy na ławkę i zedrze z siebie
ubranie. Siedziałam wciąż w bezruchu za swoją ławką na samym końcu klasy, z
mrożącym krew w żyłach uczuciem, że nie jestem w stanie poruszyć żadną kończyną
– ani nawet przygotować sobie odpowiednich składników i zająć się swoim
wywarem.
Bo to prawdopodobnie ja miałam być
ofiarą.
JA!
Victoire zapewne sądziła, że ustaliłam z
Simonem szczegóły naszej akcji dywersyjnej i pewnie nawet nie podejrzewała, że
ja i Simon rzecz jasna, nie odbyliśmy w tej sprawie żadnej prywatnej
konsultacji. Tak naprawdę, dopiero teraz nastąpiła dla nas ostatnia chwila na
jakąkolwiek naradę – a raczej ostatnia szansa dla mnie na to, aby przekonać
Simona, by mnie mimo wszystko nie zabijał. I siedząc jak zawsze w jak
największym oddaleniu od niego, zaczęłam się zastanawiać, czy by się na to
zgodził.
A tymczasem Simon Larieson (nie do wiary!)
wyjątkowo skrupulatnie, jak na niego, układał na ławce swój kociołek, deseczkę
i chochelkę, jak gdyby nigdy nic pogwizdując sobie przy tym pod nosem!
Nasze spojrzenia się spotkały i pogwizdywanie
zamarło na jego ustach. Spojrzał na mnie z wyraźnie rozbawionym politowaniem.
— Mała podpowiedź: nawet ty nie uwarzysz nic
z powietrza.
Drgnęłam i pochyliłam się do swojej torby.
Z wielkiej klepsydry na biurku Booracka
bezlitośnie sypały się ziarenka piasku. Wyciągając próbkę ze swoją trucizną i
poszczególne ingrediencje na antidotum, starałam się nie zwracać zbytnio uwagi
na fakt, że spomiędzy upchniętych w mojej torbie ksiąg wystaje czerwony
sztuczny ogień. Strzepnęłam lekko dłońmi, odetchnęłam głęboko, po czym
ustawiłam różdżką ogień pod kociołkiem, spoglądając znad niego na przód
oślizgłego lochu. Boorack przewracał stronę po stronie w Czarownicy, po
których jego wzrok przelatywał tak, jakby oglądał jedynie obrazki, Victoire
obserwowała go czujnie znad swojego wywaru, a Seth równie uważnie obserwował
Victoire.
Jeszcze raz odetchnęłam głęboko, po czym
sięgnęłam po pierwszy składnik.
Ale kiedy minęło już dziesięć minut lekcji,
zaczęłam się poważnie denerwować.
I
wcale nie dlatego, że miałam kłopoty ze swoim eliksirem… raczej dlatego, że to
Simon nie miał żadnych kłopotów!
Jego eliksir bulgotał wesoło w kociołku,
wydobywając z siebie całe chmury gęstej pary i ogólnie wyglądając bardzo
obiecująco… a nieobiecująco, jeżeli chodzi o jego ewentualne działania
pirotechniczne, czy chociażby zawartość szkodliwych substancji dla organizmu. A
ostatnią rzeczą, do jakiej chciałam się uciekać, było odpalanie na tej lekcji
fajerwerku!
— Obchód! – oznajmił nagle Boorack tak
głośno, że połowa klasy aż podskoczyła nad kociołkami.
I kolejny niedobry znak!
Kiedy Boorack odłożył Czarownicę i
wygramolił się zza swojego biurka, wziął ze sobą różdżkę.
Zapewne, aby już teraz opróżniać kociołki z
beznadziejnych wywarów!
Nienienienienie…!
Ten plan jest kompletnie nie poukładany!,
myślałam z rozpaczą, obserwując, jak Boorack łaja Orellię za pominięcie co
obrzydliwszych składników, po czym podchodzi do Iva, aby jednym machnięciem
różdżki usunąć z jego gara coś, co wyglądało jak fioletowa jajecznica. Jak Vi
zamierzała ukraść różdżkę Boorackowi, skoro na każdy obchód po klasie zabierał
ją ze swojego biurka?! I jak miałam sprawić, że za pomocą jednego fajerwerku
ktoś wyląduje w skrzydle szpitalnym, ale nie zginie?!
I dlaczego Simonowi musiał po raz pierwszy
udać się eliksir akurat TERAZ?!
Moje najgorsze przeczucia w tej kwestii
potwierdziły się w chwili, w której Boorack podszedł w końcu do naszej ławki i
nad kociołkiem Simona nawet nie drgnął mu żaden mięsień pulchnej facjaty. Nie
wyciągnął też różdżki, aby opróżnić jego kociołek – nie zrobił ani nie
powiedział kompletnie NIC.
Za to Simon wpadł w prawdziwy szał pracy,
niczym wirtuoz przy instrumencie, wrzucając po kolei do kociołka przeróżne
składniki, które w wyniku jego działań w dalszym ciągu nie zamieniały się ani w
wielkiego gluta, ani w rzygowiny kota, ani w konsystencję cementu, ani w smarki
trolla…
W tym momencie uznałam, że nastał najwyższy
czas na naradę. Kopnęłam go lekko pod stołem, a on poderwał się tak raptownie,
że omal nie wylał na siebie zawartości swojej chochelki.
— Simon Larieson! – syknęłam.
—
Co?
Spojrzałam na niego szeroko otwartymi
oczyma, nie kryjąc niedowierzania.
— Co
to ma być?! – zapiszczałam histerycznie, wskazując na jego wywar, który
wyglądał teraz jak…
Najzwyklejsza w świecie zupa pomidorowa!
I to całkiem smakowita pomidorowa.
Wzrok Simona powędrował ode mnie do zupy i z
powrotem. Po chwili zmarszczył brwi, jakby zastanawiał się, jakby mi to
wytłumaczyć.
—
Wiesz co… Chyba nie jestem za bardzo w stanie tego wyjaśnić…
—
Przecież tutaj brakuje tylko makaronu!
—
Spokojnie! – Simon uniósł obie ręce trochę tak, jak Hagrid uspokajający
rozwścieczonego hipogryfa. – Zaraz pewnie wrzucę jakiś składnik, który wszystko
wybuchnie…
—
Mogę ci nawet polecić ten składnik.
Po czym podałam mu pod ławką czerwoną
petardę.
—
No bez jaj…! – wykrztusił.
Tylko wzruszyłam ramionami, unosząc brwi,
chcąc w ten sposób podkreślić, że to nie moja wina, że jego eliksir jest
kompletnie nie wybuchowy i musimy przez to uciec się do bardziej drastycznych
środków. Simon tymczasem otarł czoło i powieki, po czym wgapił się we mnie
okrągłymi oczami, opierając głowę na zwiniętej pięści, jakby oczekiwał ode mnie
uprzejmej odpowiedzi, z jakiego urwałam się psychiatryka.
— Przestań się tak na mnie gapić! –
powiedziałam, czując, że się czerwienię.
— No
tak, racja – parsknął Simon, prostując się. – Zapomniałem, że masz przecież
barwne doświadczenie w przeprowadzaniu zamachów wybuchowych w lochach.
Zmarszczyłam brwi, mieszając z wolna różdżką
w swoim kociołku. Nagle przed oczami stanął mi widok kilkudziesięciu słoi
zwalających się z półek i rozbryzgujących się na posadzce miliardem odłamków
szkła i oślizgłymi kawałeczkami ich obrzydliwej zawartości… tylko że my wtedy wcale
nie zamierzałyśmy robić żadnego wybuchu! I teraz myśląc o tym wszystkim, co
wydarzyło się później, tak naprawdę nasza nieświadomość przyszłych wydarzeń,
oszczędziła nam połowę stresu.
Teraz jednak zamierzaliśmy zrobić wybuch
celowo i to niestety na mnie i na Simonie spoczywał ten przykry obowiązek.
— Dobra – podjął cicho Simon, nachylając się
w moją stronę. – Wrzucimy ten fajerwerk do kociołka Brendy albo Iva, wyjdzie na
to samo…
—
Albo Lisy – podsunęłam, obserwując jego reakcję.
Simon nie skomentował, ale i nie zaoponował.
—…albo
wrzucimy go do twojego kociołka, kiedy podejdzie do nas Boorack! – wypaliłam,
równocześnie zdając sobie sprawę z szaleństwa tego pomysłu.
—
Tak, a sami schowamy się pod ławką… – odparł Simon, po czym uśmiechnął się z
ponurą satysfakcją. – Może przy odrobinie szczęścia rąbnie w niego…
— Przestać
gadać!! – rozległo się warknięcie Booracka zza uśmiechniętej
blond-czarownicy.
Ja i Simon rzuciliśmy sobie ostatnie
spojrzenia, po czym odwróciliśmy się każde do swojego wywaru.
Do końca lekcji pozostało całe dwadzieścia
pięć minut. Mój eliksir nie był skończony jeszcze nawet w połowie, podczas gdy
włosy Julii niemal stanęły dęba pod wpływem oparów o ostrym zapachu czosnku,
wydzielanych przez jej prawie ukończone antidotum. Lisa mieszała gorączkowo w
swoim kotle coś o konsystencji mieszaniny błota z musztardą, Brenda używała do
pracy tylko jednej ręki, drugą wciąż ściskając w pogotowiu aparat schowany pod
ławką, co skutkowało tym, że w jej kociołku powstało coś wyglądające jak kisiel
zawierający rozgniecione żuki, Victoire obserwowała Booracka, nie bacząc na to,
że z jej mikstury dymi jak z komina, Seth usiłował podpalić ogień pod
kociołkiem, który z jakichś przyczyn ciągle mu gasł, Ivo siedział z głupią
miną, chyba totalnie nie wiedząc, co robić dalej… a tymczasem zupa Simona
zaczęła bulgotać gwałtownie, jak pomidorowe jaccuzi.
Victoire, korzystając z tego, że Seth
przestał zwracać na nią uwagę, odwróciła się do tyłu, spoglądając na nas
pytająco.
Lekko szturchnęłam Simona łokciem.
— Co?
– mruknął. – Teraz?
W milczeniu pokręciłam głową, po czym
spojrzałam w stronę biurka. Vi już odwróciła się z powrotem do swojego wywaru,
wachlując go podręcznikiem, aby pozbyć się ulatującej z niego wielkiej chmury
dymu. Boorack rzucił na blat biurka Czarownicę.
— Zaraz
– szepnęłam w stronę Simona.
Ciemna grzywka opadła mu na czoło, kiedy
pochylił się, wyciągając spod ławki czerwoną petardę. Boorack stanął nad ławką
Setha i Vi.
—
Sorens, to co tutaj uwarzyłeś, nie ma kompletnie żadnej wartości…! A ciebie
Weasley, nie prosiłem, abyś urządzała w mojej klasie wędzarnię!
Och nie, znowu wziął różdżkę ze sobą! Za
pomocą dwóch krótkich machnięć, w sekundę opróżnił kociołki Victoire i Setha.
Szybko chwyciłam Simona za przegub, powstrzymując go od jakiegoś głupiego
ruchu…
Simon wyrwał rękę z mojego uścisku.
— Jeszcze nie teraz! – szepnęłam ze złością.
—
Masz mnie za idiotę? – Simon zmarszczył brwi. – Zaraz podejdzie do kociołka
Brendy…
—
Nie, poczekaj aż podejdzie bliżej…!
Spróbowałam odebrać mu petardę pod blatem,
jednak on błyskawicznie uniknął mojej ręki.
—
Czy ty nie możesz mi choć raz zaufać?!
Zaufać?! Jemu?! Och nie, nigdy w życiu!
Podjęłam kolejną próbę odebrania mu ładunku
wybuchowego, na co wyciągnął rękę na drugi koniec ławy, jak najdalej ode mnie,
tak, że omal się na nim nie położyłam. Fuknęłam rozzłoszczona, po czym
zaczęliśmy bić się między sobą pod ławką, podczas gdy słodko nieświadomy
niczego Boorack kontynuował swój zabójczy marsz po plugawym lochu:
— Cóż, McDuck… Jeżeli chciałaś mnie
rozczarować, to ci się to z całą pewnością udało…!
Po czym opróżnił także kociołek Julii! W tym
momencie nawet ja i Simon, oboje trzymając za czerwone końce rakiety,
przestaliśmy walczyć ze sobą, po czym zamarliśmy z przerażonymi minami – i nie
my jedni, teraz każdy miał taki wyraz twarzy, zaglądając do własnego kociołka.
Julia natomiast wyglądała tak, jakby Boorack
na jej oczach zabił malutkiego, bezbronnego króliczka. Sam profesor, jakby nie
zdając sobie z tego sprawy, jakie wywołał wrażenie, usuwając antidotum
najgorszej kujonicy wśród krukonów, podszedł do kolejnej ławki.
— A jeżeli chodzi o ciebie, Ackerley, nie
mam pojęcia co to jest, ale chyba niedaleko temu do zawartości twojego mózgu… –
Jedno machnięcie i również kociołek Lisy zalśnił czystością… – Ty, Pussycat,
jak zawsze żałośnie… I schowaj ten aparat, na litość boską!
Wyciągnął różdżkę i opróżnił kociołek
Brendy, na co Simon aż opuścił szczękę ze zgrozy.
Boorack tymczasem bez jakichkolwiek
wyjaśnień pozbył się antidotum Quirke’a, po czym nawrzeszczał na Iva, który nie
zrobił kompletnie nic od ostatniego razu, kiedy profesor oczyścił jego
kociołek. Zupa pomidorowa Simona bulgotała coraz gwałtowniej, wyrzucając z
siebie wielkie, czerwone bąble…
— Szybciej…! – ponagliłam go, bo
Boorack był już przy ławce Puchona Kevina… Simon wyciągnął z torby różdżkę, ale
już mętna mikstura zniknęła ze srebrnego kociołka Orelii… Szybko wcisnęłam mu
petardę w ręce… W tym momencie zalśniły kociołki Claudii i Esme… Simon
wycelował różdżką w lont…
— To
gdzie mam to w końcu wrzucić?! – wyszeptał, wyraźnie zdenerwowany. – Boorack
opróżnił już wszystkie kociołki, poza naszymi…!
—
Odpalaj to! – zapiszczałam panicznie. – On już tu idzie…
—
Ale gdzie…
—
Gdziekolwiek! Byle nie we mnie!
I w tym momencie, kilka rzeczy wydarzyło się
równocześnie.
Z różdżki Simona wystrzeliła iskra, która
błyskawicznie podpaliła lont; Boorack podszedł do naszej ławki, ocierając pot z
zaczerwienionej twarzy; Simon bez namysłu wcisnął petardę do swojego wrzącego
kotła…
I było to ostatnie, co w pełni zarejestrowałam.
Wielki wybuch nastąpił tak szybko, że nie
zdołałam nawet jakkolwiek się na niego przygotować – nie zdążyłam ani schować
się pod ławkę, ani nawet zatkać uszu. Rozległ się ogromny huk, tysiące czerwonych
iskier wystrzeliło w powietrze z przeciągłym piskiem, kiedy kociołek Simona
eksplodował na kawałki… i ledwo co zobaczyłam, jak różdżka Booracka wylatuje mu
z rąk i znika gdzieś pod tablicą… wielka fala pomidorówki chlusnęła wprost na
mnie.
Przez chwilę nie słyszałam, ani nie
widziałam nic.
Następną rzeczą, z której zdałam sobie
sprawę, to to, że ociekam cała czymś obrzydliwym – i że chyba wylądowałam na
czymś zimnym i twardym.
Przed oczami tańczył mi korowód czerwonych gwiazdek,
a w uszach piszczało, gdy nagle dotarło do mnie, że to nie ściany i podłoga
lochu tak wirują, ale to mną ktoś potrząsa za ramiona.
— O Boże… Boże, Pauline…! – Omal nie
poznałam jego głosu, był tak zaniepokojony! – Nic ci nie jest…? Przepraszam
cię, nie chciałem…
— Ty
kretynie… – wyjęczałam, wciąż zaciskając oczy i kręcąc głową, która ciążyła
mi dziwnie. – Ty kretynie, miałeś trafić w… – Otworzyłam powieki i prawie
natychmiast wrzasnęłam na cały loch. – SIMON, TY MASZ POMIDORA NA TWARZY!
I tak było w samej istocie!
Nos Simona zniknął. Na jego miejscu pojawiło
się coś małego, okrągłego i zielonego – coś, co z całą pewnością i
niezaprzeczalnie wyglądało jak wyposażony w szypułkę, mały, niedojrzały
pomidor.
Ale wcale nie wyglądało na to, by Simon
szczególnie przejął się tą informacją. Jego oczy rozszerzyły się, po czym
wydobył z siebie:
—
Pauline, ty… ty JESTEŚ pomidorem!
Porwałam porzuconą na podłodze chochelkę,
spojrzałam w nią i ponownie wrzasnęłam.
Simon Larieson miał rację!
Policzki spuchły mi do rozmiarów bułeczek,
skóra napięła się i zalśniła czerwienią… Byłam prawie pewna, że moją twarz
można było teraz odkrajać plastrami, a starczyłoby jej na kanapki dla całej
klasy!
Rozległ się błysk flesza aparatu, buchnęła
chmura fioletowego dymu – i już wiedziałam, co będzie na okładce następnej Accio
Ploty. Szybko zakryłam twarz dłońmi, co wcale nie było łatwe, ze względu na
jej nowo nabyte rozmiary, po czym zawyłam głucho na cały loch, myśląc tylko o
jednym – że chcę UMRZEĆ! Ale zanim to zrobię, zabiorę ze sobą na tamten świat
Simona Lariesona! Simona Lariesona, tego cholernego bałwana i największego eliksirowego
palanta na świecie, który sporządził miksturę, która transmutowała moją twarz w
wielką, czerwoną bulwę, w okropne warzywne monstrum!
Wyglądało na to, że nikt poza nami, nie
doznał żadnych obrażeń – wszyscy, jedni pod ławkami, drudzy na ławkach, gapili
się na nas okrągłymi oczami – aż nagle każdy równocześnie drgnął, kiedy od
ścian lochu odbił się ryk przypominający ranionego tura:
— LARIESOOON!!! GLAAAM!!!
Simon puścił moje ramiona, a ja z wolna
odjęłam dłonie od twarzy.
Już prawie zapomnieliśmy, że Boorack cały
czas jest obecny wśród nas. Wyglądało na to, że wybuch kociołka zwalił go z
nóg, przez co wpadł na ławkę znajdującą się za nim i teraz leżał wśród
roztrzaskanego drewna, porozrzucanych kociołków, ingrediencji i innych
eliksirowych przyborów. Za to sam Boorack… oj, to nie był miły widok…
Generalnie każdy uczeń w Hogwarcie wie, że
stopień wkurzenia Booracka zależy od stopnia czerwoności jego twarzy.
Teraz twarz Booracka była czerwieńsza nawet
od mojej.
— Wy… dwoje… – wykrztusił, gramoląc się z
podłogi, bo jakoś nikt z osłupiałych uczniów nie kwapił się by mu pomóc, łapiąc
się pulchną dłonią za serce i wytrzeszczając na nas świńskie oczka z żądzą
mordu. – Na-tychmiast… do dyrektorki!
—
Co?! – krzyknęłam, aż zrywając się na równe nogi.
Był to jednak poważny błąd, bo prawie
natychmiast zakręciło mi się w głowie i zachwiałam się raptownie. Simon w porę
podtrzymał mnie, gapiąc się na Booracka jak na jakiegoś świra.
—
Nie widzi pan, jak ona wygląda?! – krzyknął ze złością, aż poczerwieniał
pomidorek, który miał teraz zamiast nosa. – Trzeba ją zabrać do Skrzydła
Szpitalnego!
—
Nigdzie-nie-pójdziecie-dopóki-nie-zostaniecie-ukarani!!!
—
Ukarani?! – powtórzył Simon. – A to niby za co?!
— A
TO TWOIM ZDANIEM NIBY CO TO JEST?!
Wskazał oskarżycielsko paluchem na wszystko to,
co pozostało z kociołka Simona – czyli na czarną dziurę w naszej ławce, gdzie
tkwiły resztki zwęglonej petardy.
—
To, jak mi się zdaje, jest dziura w ławce – wyparskał Simon ze wściekłym
sarkazmem.
Gdyby wzrok mógł zabijać, już padłby trupem,
przepołowiony wzdłuż ciała piłą mechaniczną. Wszyscy równocześnie wstrzymali
oddech, kiedy Boorack nabrał głośno powietrza w płuca:
—
PUSZCZACIE SOBIE SZTUCZNE OGNIE NA MOJEJ LEKCJI I NIE RÓBCIE SOBIE ZE MNIE IDIOTY!!!
W klasie zaległa niemal taka cisza, jak w
sławetną noc napadu na jego gabinet.
Zacisnęłam zęby, usiłując nie rozpłakać się z
bezsilnej rozpaczy. Zostałam transmutowana w pomidora… w cholerne
warzywo! A teraz zamiast od razu udać się do pani Pomfrey, miałam
przeparadować przez pół szkoły w tym stanie i jeszcze prosić się o karę u
McGonagall!
— NO
JUŻ! – darł się Boorack, wypluwając z siebie hektolitry śliny na pozostałości
naszej ławki, przy czym oczy wyłaziły mu z orbit i nabiegły krwią, a żyła na
skroni pulsowała okropnie, jakby za chwilę miała wybuchnąć. – ŻADNYCH WIĘCEJ WYBUCHÓW
W LOCHACH! ŻADNEGO WIĘCEJ MARNOTRAWIENIA CENNYCH INGREDIENCJI! ŻADNEGO WIĘCEJ
WANDALISTYCZNEGO NISZCZENIA SZKOLNEGO MIENIA! W TEJ CHWILI ZAPŁACICIE MI ZA
WSZYSTKO I NIE OBCHODZI MNIE, CZY ZAMIENILIŚCIE SIĘ W POMIDORY, CZY JAKIEŚ INNE
WARZYWA! MARSZ DO DYREKTORKI!
Odezwał się ten, który sam jest
warzywem!
Ale w tym momencie wtrąciła się Julia
McDuck, wyraźnie przerażona własną śmiałością:
— Ekhem, panie profesorze…
—
CZEGO?!
Julia przełknęła nerwowo ślinę i poprawiła
pospiesznie okulary, które zjeżdżały jej ze spoconego nosa.
—
Chciałam tylko zaznaczyć, że… regulamin szkolny wyraźnie zastrzega, że jeżeli
na lekcji nastąpi jakikolwiek… ekhm… wypadek… to nauczyciel prowadzący ma
obowiązek niezwłocznie odprowadzić poszkodowanych uczniów do Skrzy…
Urwała, kiedy Boorack zrobił się już
wyraźnie fioletowy na twarzy.
—
Nie sądzę, McDuck, by jakikolwiek uczeń musiał mi przypominać punkty regulaminu
szkolnego! – wycedził przez zęby tonem, którym równie dobrze mógłby powiedzieć
„zaraz ukręcę ci ten rudy łeb”.
—
Ale Julia ma rację, proszę pana! – ochoczo wystąpił w jej obronie Quirke. –
Niech pan profesor nie poczytuje za niestosowne tego, co powiem… ale jeżeli
pani dyrektor zobaczy ich w tym stanie… może mieć pan poważne kłopoty…
Boorack zacisnął pięści i zaczął spoglądać
to na Quirke’a, to na Julię, jakby nie wiedział, na które z nich najpierw się
rzucić.
Ale zanim zdążył o tym zadecydować, w klasie
rozległo się głośne skrzypienie i wszyscy jak jeden mąż zwrócili oczy na
Brendę, która już smarowała po pergaminie swoim dziennikarskim, jadowicie
różowym piórem, aż umazując sobie nos tuszem z przejęcia:
— Może… mieć… poważne… kłopoty…
Wszyscy spojrzeli po sobie z przestrachem,
nikt jednak nie przewidział, że ten widok, o dziwo, jakby nieco otrzeźwi Booracka.
Z najwyższym trudem rozluźnił pięści, odetchnął, po czym powiedział, wyraźnie
siląc się na spokój, choć wciąż trząsł się cały, jakby wszystko się w nim
gotowało:
— Dobrze… dobrze. Larieson, Glam…
idziemy do Skrzydła Szpitalnego… McDuck, Simpson, wy odpowiadacie za
sprzątanie… A tobie, Pussycat, zabraniam czegokolwiek publikować na ten temat!
Po czym ja, Simon i Boorack opuściliśmy
zniszczony loch.
W Skrzydle Szpitalnym, na całe szczęście
byliśmy jedynymi pacjentami, jako że wszyscy kontuzjowani w ostatnim meczu
quidditcha zdążyli już dawno opuścić szpital, a w tym miesiącu ludzie
odwiedzali to miejsce jedynie z powodu kataru, który w sekundę eliminował wywar
pieprzowy. Nic więc dziwnego, że obrażenia moje i Simona – a zwłaszcza moje –
stały się prawdziwym zakłóceniem spokojnego życia pani Pomfrey, której oczy
zrobiły się aż okrągłe jak spodki, kiedy nas zobaczyła.
— Transmutowaliście się w pomidory? Na
eliksirach? – powtarzała wciąż z taką miną, jakby nie była pewna, na jakiej
właściwie planecie wylądowała. – Ale… jaki to był eliksir…?
Było to chyba pytanie numer jeden z listy
wszystkich pytań, których stanowczo nie powinno się zadawać Simonowi
Lariesonowi.
— No
dobrze, nie bardzo wprawdzie rozumiem, dlaczego nie wiesz, co robiłeś przez
całą lekcję, ale… może jesteś w stanie wymienić chociaż jakieś składniki,
których użyłeś…?
Definitywnie było to drugie pytanie z listy
pytań, których nie było sensu zadawać Simonowi.
— W
takim razie będziecie musieli tu trochę poczekać, zanim znajdę jakieś antidotum!
– oświadczyła pani Pomfrey poirytowana, wciąż zerkając na nas dziwnie. – A
jeszcze nie wiem, ile to w ogóle zajmie, zanim powrócicie do dawnej postaci…
Więc po prostu… siedźcie tu i czekajcie!
Po czym potruchtała czym prędzej do swojego
gabinetu, jakby obawiała się, że zbyt długie przebywanie z nami, dwoma
pomidorami i jednym burakiem, ją również zamieni w warzywo.
Zostaliśmy więc sami na sali szpitalnej. Ja
i Simon nie patrzyliśmy na siebie, Boorack paradował zaś przed nami, marszcząc
brwi i zaciskając szczęki. Po długiej – baaardzo długiej chwili ciężkiego
milczenia – w końcu stanął w miejscu i zmierzył nas złowróżbnym spojrzeniem
spode łba.
— Dzisiaj… wasza dwójka zachowała się karygodnie.
Ja i Simon zerknęliśmy na siebie mimochodem.
Pomidorowy nos Simona urósł już do rozmiarów całkiem dorodnego pomidora i z
niepokojem zastanawiałam się, czy to samo dzieje się z moją twarzą. Pomacałam
się po niej i zorientowałam się, że na czole wyrosła mi wielka szypułka.
Natychmiast opuściłam ręce, czując, że robi mi się słabo.
— Nie będę dociekał, co znów za idiotyzm
strzelił do waszych pustych mózgownic – ciągnął cicho Boorack, cedząc każde
słowo przez zęby, już niemal bordowy na twarzy – ale przysięgam, że ten
haniebny akt wandalizmu, bezmyślna dewastacja i porażające chuligaństwo, na
dodatek bezczelnie i celowo wystosowane aby zakłócić moją lekcję, równocześnie
stanowiąc zamach na moje życie, a co najważniejsze, na bezpieczeństwo moich uczniów…!
– (Simon uniósł wysoko brwi) – …nie ujdzie wam na sucho, póki istnieje na tym
świecie jakiś wymiar sprawiedliwości! – Prześwidrował nas morderczym
spojrzeniem świńskich oczek, celując w nas parówkowatym paluchem. – I
oczywiście, któż by się tego spodziewał, Larieson i Glam! Już i tak
nadużywaliście ostatnich pokładów mojej cierpliwości, ale teraz przeszliście
wszelkie moje wyobrażenia na temat zdegenerowania dzisiejszej młodzieży…! Poza
wszelką krytyką jest zupełne przegnicie wartości moralnych, jakie dzisiaj
zaprezentowaliście! Deprawacja, demoralizacja, degrengolada!!! Chuligaństwo,
wichrzycielstwo, obrzydliwy sabotaż!!! Odrażający bandytyzm!!! Zuchwalstwo!!!
Bezczelność!!! NIESUBORDYNACJA!!! – Boorack zaczął już pluć. – Chciałbym
zobaczyć profesora Flitwicka, kiedy to usłyszy!!! O waszych opiekunach prawnych
nie wspominając!!! Jako członek ciała pedagogicznego, wypruwam z siebie
ostatnie żyły, byście wyszli z tej szkoły jako cywilizowani ludzie, abyście nie
hańbili społeczności czarodziejów swoim warcholstwem, niechciejstwem i
nieróbstwem, swoimi żałosnymi magicznymi zdolnościami!!! I co?! Co?!! Co
przynoszą moje starania?! Zerowy poziom wdzięczności…! Brak poszanowania…! Ale
widocznie byłem naiwny sądząc, że nie pójdziecie w ślady swojego pożałowania
godnego rodzeństwa! Na co dzień muszę tolerować ignorancję, ale takiego barbarzyństwa
nie będę tolerował! Najwyższy czas, żebyście się dowiedzieli, że
skończyły się czasy ataków terrorystycznych w lochach!!! Już ja was nauczę, co
to znaczy szacunek i dyscyplina!!! DWUGODZINNY SZLABAN, W KAŻDĄ SOBOTĘ I
NIEDZIELĘ PRZEZ KOLEJNY MIESIĄC, W MOIM GABINECIE! MINUS PIĘĆDZIESIĄT PUNKTÓW
DLA RAVENCLAWU! Ach, i byłbym zapomniał… ten szlaban będzie obejmować również
pierwsze szkolne wyjście do wioski Hogsmeade, abyście jak najbardziej należycie
odczuli tę karę!!! Prędzej sam wysadzę lochy, niż pozwolę, by takie dzikusy jak
wy choćby na krok opuściły szkołę!!!
Po czym potoczył po nas wzrokiem wytrzeszczonych
gał, jak jakiś psychopata.
W tym
momencie miałam ochotę zabić się chyba jeszcze bardziej niż wtedy, kiedy po
wybuchu kociołka spojrzałam w swoją chochelkę.
Oczywiście, miałam już kiedyś szlaban u pani
Pince, nie było to nic miłego… Ale szlaban u Booracka, była to chyba tortura
gorsza niż pięć minut wysłuchiwania zachwytów Filcha nad dawnymi metodami
karania! A właściwie… chyba nawet dawne metody karania, byłyby lepsze
niż weekendowe dwie godziny z Boorackiem!
I to jeszcze w pierwszy w tym roku wypad do
Hogsmeade…!
Tymczasem Boorack spoglądał wciąż na nas z
nienawistną uciechą pana psychola.
— I nie chcę słyszeć od was ani słowa skargi
czy sprzeciwu! – zastrzegł, zupełnie tak, jakbyśmy ja i Simon rzucili się przed
nim na kolana, błagając go o litość i zmiłowanie. – Zdaje się, że powinniście
mieć teraz lekcję z profesorem Flitwickiem…? Otóż udam się do niego, w tej
chwili, i poinformuję go o waszym skandalicznym zachowaniu na mojej lekcji,
a potem… – zawiesił teatralnie głos, spoglądając na nas jak na wyjątkowo tłusty
kawałek schabu – potem doniosę o wszystkim pani dyrektor i dopilnuję, aby
wystosowała odpowiednie notki do waszych rodziców i opiekunów prawnych!!!
Zmrużył oczka, jakby patrząc na nas w ten
sposób sądził, że wydusi z nas ostatnie resztki życia.
— Czas, byście wreszcie zrozumieli, Larieson
i Glam… Czas, by wasze ptasie móżdżki uświadomiły sobie, kto tu rządzi.
Po czym wyparadował ze Skrzydła Szpitalnego,
aż huknęły za nim wielkie, dwuskrzydłowe drzwi.
W sali zapadło głuche milczenie – tym dotkliwsze
po tych wszystkich wrzaskach.
Nie patrzyłam na Simona – nie miałam ochoty
na niego patrzeć! I wcale nie dlatego, że miał pomidora zamiast nosa, ani nawet
nie dlatego, że sama byłam pomidorem.
Szlaban u Booracka…
Szlaban.
U.
Booracka.
Szlaban u pana profesora Psychola Booracka.
Nagle do mojej świadomości dotarło to, że od
sklepienia Skrzydła Szpitalnego odbija się głuchy odgłos pojedynczych oklasków.
Ze zdziwieniem spojrzałam na Simona, który uderzał dłonią o dłoń z beznamiętną
miną arystokraty na średnio interesującym spektaklu operowym.
— Co ty robisz? – zapytałam, starając się
nie zdradzać swoim tonem, że uważam to za lekko nienormalne.
—
Jak to: co? – odparł z niewinnym zaskoczeniem. – Biję brawo.
— Do
reszty skretyniałeś? – wytrzeszczyłam na niego oczy. – Bijesz brawo Boorackowi
za jego przemowę?
Ale nie zdążył mi odpowiedzieć, bo w tym
momencie ze swojego gabinetu wyłoniła się pani Pomfrey, dzierżąc w dłoniach
pudełko z dziwnie pachnącą maścią.
— Poszedł już sobie…? No naresz… To znaczy…
– zmieszała się, kiedy zdała sobie sprawę, że ja i Simon wciąż jesteśmy w
pomieszczeniu, po czym zacisnęła usta, wyciągając maść w naszą stronę. – To jak
na razie jedyny pomysł, na jaki udało mi się wpaść… Z nosem powinno zadziałać –
machnęła ręką w stronę pomidora na twarzy Simona. – Ale w twoim przypadku, kochana…
– zacmokała, obracając lekko moją głowę, aby ją lepiej obejrzeć. – No nic,
jeszcze zobaczymy… Co najwyżej zostaniesz tu na noc!
Posłałam ponad jej ramieniem spojrzenie pod
adresem Simona, o treści „wielkie dzięki”. Pani Pomfrey uniosła lekko brwi.
— No cóż, z tego co tu słyszałam, zanosi się
na niezłą awanturkę… Oby to tylko nie wykończyło biednej Minerwy McGonagall –
westchnęła z żalem. – I nie życzę wam, abyście mieli ją na swoim sumieniu…
Po czym wróciła do swojego gabinetu, wciąż
wzdychając i kręcąc głową. Cóż, jeżeli o mnie chodzi, to nie powiem, by mnie tą
uwagą specjalnie pokrzepiła na duchu. Ja i Simon wzruszyliśmy tylko ramionami,
po czym poczęstowaliśmy się maścią.
Ale chyba całą następną godzinę spędziliśmy
na czekaniu, aż maść pani Pomfrey wreszcie zacznie działać. Okazało się, że była
bezbarwna i błyskawicznie się wchłaniała, ale na tym niestety kończyły się jej
magiczne właściwości – musiało minąć chyba z tysiąc lat, zanim pomidorowy nos
Simona z czerwonego zrobił się na powrót zielony. Większość tego czasu
przemaszerowałam więc po całym Skrzydle Szpitalnym, przeklinając w duchu i na
głos jego, a przede wszystkim zupę pomidorową. No i Booracka, rzecz oczywista.
I głupie pomysły Victoire!
— Czy ty zamierzasz kiedykolwiek zamilknąć?
– nie wytrzymał w końcu Simon, który już od dłuższego czasu leżał rozciągnięty
na łóżku, gapiąc się w sufit i starając się mnie nie słuchać. – Zakłócasz moją
kontemplację…
—
Kontemplację? Niby czego? – burknęłam, stając pośrodku sali i krzyżując ręce.
Simon spojrzał na mnie spod uniesionych brwi
i długich rzęs – i znad swojego pomidora.
—
Mojego dzieła – wyjaśnił protekcjonalnie. – A teraz cicho bądź i się nie
ruszaj. Daj mi popodziwiać swoją twarz.
Ale jedyne co dałam mu popodziwiać, był mój
środkowy palec, dał więc już spokój z docinkami.
Więcej już się do siebie nie odzywaliśmy.
Krążyłam po sali szpitalnej, milcząc na złość Simonowi, któremu wyraźnie
zaczynało się nudzić, bo począł wywijać bez sensu różdżką nad głową. Jeżeli o
mnie chodzi, wolałabym, aby ją odłożył… Nie powiedziałam jednak nic na ten
temat i wkrótce każde z nas pogrążyło się we własnych myślach.
Czy Victoire udało się ukraść różdżkę
Boorackowi?
Widziałam, jak wylatywała mu z rąk, a potem
przecież nie miał jej ze sobą, Vi musiała więc pomyślnie skorzystać z
zamieszania i ją ukraść… A Boorack nie wrócił teraz od razu do lochu,
pomaszerował prosto do Flitwicka, a potem jeszcze zapewne nie omieszka
odwiedzić McGonagall… A to oznacza, że Vi ma dużo czasu, aby…
Drzwi Skrzydła Szpitalnego huknęły zdrowo, a
ja i Simon aż podskoczyliśmy na swoich miejscach.
Do środka wpadli Victoire Weasley, Ted
Lupin, Dominique Weasley i Caroline Glam. Wszyscy wyglądali na dość mocno
zaaferowanych, co oczywiście nie zakłóciło ich gwałtownej reakcji na pomidorowy
stan naszych twarzy.
— O cholera! – Fiffie aż otworzyła gębę,
szturchając mnie palcem wskazującym w napięte, czerwone policzki. – Vi
wspominała coś o tym, że przeszliście transformację, ale że w pomidory? Nie
mogliście się zamienić w ludzi-pająki, czy coś…?
—
Wybacz, ale w katalogu nie było zbyt wielu atrakcyjniejszych opcji – odparł
Simon, ignorując fakt, że Dominique z wyraźnym niedowierzaniem gapi się na jego
nos.
—
Powinniście się zgłosić do Longbottoma – stwierdził Teddy, który wyglądał na
równie przestraszonego, co rozbawionego. – Trzeba was sklasyfikować jako nowy
gatunek…
— I
co, pewnie wszyscy już wiedzą? – zapytałam smętnie, pytanie te kierując w
stronę Victoire, która chyba jako jedyna starała się zrobić normalną minę w
tych dziwacznych okolicznościach. – Brenda wywołała już zdjęcia? Wymyśliła
nagłówek…? Niech zgadnę, Pomidory atakują…
— Eeeee…
– powiedziała tylko Vi, wyglądając na dosyć zmieszaną. – Nie, jeszcze niczego nie
wydała, ale… Przecież znasz Brendę. Ona sama roznosi plotki, jakby latała po
całej szkole na miotle.
— No
tak, zapomniałam, że do tego wszystkiego, jestem jeszcze dziewczyną Booracka
Juniora! – pacnęłam się w swoje pomidorowe czoło. – A więc jestem teraz
podwójnym pośmiewiskiem…!
— Ekhm,
no cóż, jakby to ująć… Teraz naczelnym żartem, który krąży po szkole jest to,
że otwieracie razem warzywniak.
Domie i Fiffie spojrzały po sobie, tłumiąc
uśmieszki. Jednak Simon zrobił pobłażliwą minę.
—
Mogło być gorzej… ten żart jest wyjątkowo słaby…
— No
ale gadaj, udało się? – przyskoczyłam do Victy, wlepiając w nią oczy w
oczekiwaniu. – Ukradłaś tę różdżkę?
Wiesz już co to za zaklęcie?
—
Nie… – zająknęła się. – Nie do końca…
— Co
chcesz powiedzieć przez „nie do końca”?!
Ja i Simon wytrzeszczyliśmy na nią oczy. Vi
spojrzała na Teda, jakby szukała u niego pomocy.
—
Spokojnie! – zawołał Teddy, patrząc na nas z wyraźnym niepokojem. – Dajcie jej
dokończyć…
— No
to jak w końcu?
—
Musiałam cofnąć się chyba o dwieście zaklęć, zanim odnalazłam to… no to,
co myślę, że to może być to…
— Co
to znaczy, że myślisz, że to może być to…
Victoire odetchnęła lekko.
—
Pocky, Priori Incantatem działa w ten sposób, że pokazuje tylko widmo zaklęcia,
nie wyjawia jego formuły!
— To
skoro musiałaś cofnąć się o cały tydzień rzucanych przez Booracka zaklęć…
Vi przysunęła sobie krzesło i spoczęła na
nim, kładąc ręce na kolanach, jakby przygotowując się do wypowiedzi na jakimś
ustnym egzaminie. Ja, Fiffie, Domie, Teddy i Simon, okrążyliśmy ją w wianuszku,
patrząc na nią w napięciu.
— Musiałam cofnąć się chyba o dziesięć
tysięcy bezużytecznych zaklęć wstecz, żeby w ogóle dotrzeć do czegoś
interesującego. Nie wiem, czy na pewno chodzi tu o jakieś zaklęcie ochronne i
nie wiem, czy teraz będę potrafiła wam to wyjaśnić tak, jak to zobaczyłam…
— No
gadaj, co zobaczyłaś? – ponagliłam.
—…poza
tym, że Boorack codziennie podgrzewa sobie różdżką tyłek? – dodała Di.
Victoire zmarszczyła lekko czoło, jakby
szybko zbierała myśli.
— To
była taka jakby… różowawa poświata. I wyglądała tak, jakby padała na jakieś
miejsce, ale… potem jakby zamieniła się w świetlistą kulę i tak jakby… wleciała
do jakiejś osoby.
—
Wleciała do jakiejś osoby? – powtórzyła Fiffie z dość zdegustowaną miną.
Vicky pokiwała głową. Wszyscy spojrzeliśmy
po sobie, jakbyśmy oczekiwali, że jednak ktoś z nas wie, co to wszystko może
znaczyć.
— A…
widziałaś, co to w ogóle była za osoba? – zmarszczył brwi Simon.
—
Nie mam pojęcia! – odparła Vika. – To była tylko sylwetka i to dosyć… okrągła.
Jeżeli wiecie, co mam na myśli.
Tym razem każde z nas przybrało dosyć
posępną minę.
— A
więc Boorack rzucił zaklęcie ochronne na samego siebie – parsknęła Fiffie.
—
Ale o co w takim razie chodzi z tym miejscem? – zapytała celnie Di.
—
Nie wiem… – odparła Vi w zamyśleniu. – To wszystko jest jakieś dziwne…
Ale w tym momencie drzwi ponownie huknęły i
do sali wbiegł profesor Flitwick, wyglądając na chyba jeszcze bardziej zaaferowanego
niż wcześniej Vi, Ted, Domie i Fiffie:
—
Panno Glam! Panie… Larieson! Właśnie profesor Boorack.... ale widzę, że
macie odwiedzających?
Zatrzymał się w pół kroku, spoglądając po
nas pytająco, a wszyscy zaczęli od razu kręcić głowami i zapewniać, że nie,
profesor wcale nie przeszkadza, że my już sobie idziemy itp.
Victoire ustąpiła Flitwickowi miejsca na
krześle, na którym on rozsiadł się wygodnie, po czym ona i reszta opuściła
Skrzydło Szpitalne, spoglądając na nas z niepokojem. Jak się wkrótce okazało
całkowicie bezsensownym, bo opiekun naszego domu aż zachichotał, gdy na nas
spojrzał.
— No, no, nieźle żeście się urządzili! –
Nagle przybrał śmiertelnie poważny wyraz twarzy. – Chciałem porozmawiać z waszą
dwójką na osobności, ponieważ skarżył się na was profesor Boorack.
Ja i Simon wymieniliśmy się spojrzeniami.
Doskonale wiedzieliśmy, że Boorack się na nas skarżył! Na widok naszych min,
Flitwick ponownie uśmiechnął się lekko, jakby doskonale wiedział, o co nam
chodzi.
— Rozumiem, że wydarzył się wypadek, tak? –
Próbował nastroszyć brwi, aby ponownie nadać sobie powagi, ale już chyba nie do
końca mu to wyszło. – Pomieszał pan coś w przepisie, panie Larieson, i
transmutował siebie i biedną pannę Glam w pomidory?
Po czym, sam już nie wytrzymując, złapał się
za brzuch i rozchichotał się do rozpuku!
Ja i Simon, wciąż siedząc z grobowymi
minami, uprzejmie odczekaliśmy, aż stary profesor przestanie się z nas śmiać.
Profesor Flitwick tymczasem otarł łzy ściekające mu w posiwiałe wąsy:
— Oczywiście jestem bardzo zmartwiony tym,
że dostaliście szlaban, a jeszcze bardziej tym, że Ravenclaw stracił
pięćdziesiąt punktów…
—
Panie profesorze… – odezwał się Simon.
—
Hm? Panie Larieson? – Flitwick już definitywnie przestał się zaśmiewać, po czym
spojrzał na niego ciekawie.
Ja również zerknęłam na Simona,
zastanawiając się, co zaraz powie. Zacznie usprawiedliwiać się przed
Flitwickiem? Zacznie narzekać na Booracka, albo spróbuje wyprosić u opiekuna
domu interwencję w sprawie zmiany kary? Nie zdziwiłabym się, gdyby podjął się
takiego kroku, bo każdy spokrewniony z Paczką Puchonów oddałby cały swój
dobytek, aby tylko uniknąć szlabanu u Mistrza Eliksirów.
Jednak tego, czego podjął się Simon, nie
domyśliłabym się chyba nigdy w życiu.
— Może
to trochę nie na temat – zaczął – ale mam pewne pytanie natury naukowej… a
konkretniej dotyczące zaklęć dla zaawansowanych…
— No
więc śmiało, chłopcze! – zachichotał Flitwick. – Zadawaj swoje naukowe pytanie!
Simon zastanowił się. Przysięgłabym, że
trwało to równo trzy sekundy.
A potem powiedział:
—
Czy istnieje rodzaj zaklęć ochronnych, który powiązuje dane miejsce z konkretną
osobą?
Flitwick w jednej chwili przestał się
uśmiechać. Przez chwilę obserwował Simona bez zmrużenia oka i już myślałam, że
powie, iż takiego zaklęcia nie ma, albo w ogóle, że to pytanie było kompletnie
bez sensu…
—
Zdaje mi się, że chodzi ci o Zaklęcie Fideliusa?
Ja i Simon nie wytrzymaliśmy, po czym
spojrzeliśmy po sobie bardzo szybko.
—
Otóż, co ja mogę ci powiedzieć na ten temat… – Profesor Flitwick zmarszczył
brwi, nagle jakby całkowicie zapominając, że przyszedł tu z powodu Booracka i
że rozmawia właśnie z dwójką uczniów, z których jedno ma pomidora zamiast nosa,
a drugie pomidora zamiast twarzy. – A więc w rzeczy samej, jak to ująłeś, jest
to zaklęcie dla zaawansowanych… a nawet dla bardzo zaawansowanych… niesłychanie
złożone i niełatwe, oj tak…
Odchrząknął, po czym oparł się wygodniej na
krześle, zupełnie jakby przybył tu tylko po to, aby wyjaśnić nam ten jeden
problem naukowy – co zresztą zaraz rzeczywiście uczynił:
— Zaklęcie Fideliusa, w kilku słowach,
polega na czymś w rodzaju magicznego kontraktu, podczas którego dochodzi do
zdeponowania tajemnicy w duszy żywego człowieka. Jeżeli więc tą tajemnicą jest
informacja o położeniu jakiegoś miejsca, to nikt nie może jej poznać, poza
osobą, której tajemnica została powierzona… Osobę taką nazywa się Strażnikiem
Tajemnicy. I tylko i wyłącznie Strażnik Tajemnicy może zdradzić ową tajemnicę…
rzecz jasna, jedynie w dobrowolny sposób.
—
Ale… – odezwałam się powoli, a mały profesor spojrzał na mnie uprzejmie. – To
znaczy, że nawet jeżeli wszyscy wcześniej wiedzieli, gdzie jest to miejsce i
jak do niego trafić... to teraz już nie wiedzą i już do niego nie trafią,
dopóki nie wyjawi im tego… ten strażnik?
—
Dokładnie! – ucieszył się Flitwick. – Dziesięć punktów dla Ravenclawu! Musimy
teraz troszkę nadgonić z punktacją… – puścił do nas oko porozumiewawczo. – A
tak z ciekawości… dlaczego interesują was akurat te rejony magii…?
—
Bo… my chcieliśmy… – wydukałam, a Simon wpadł mi w słowo:
—
Napisać pracę dodatkową!
— No
to piszcie, piszcie! – zapiszczał Flitwick, uradowany. – Teraz zapewne
będziecie mieli na to dużo czasu!
Po czym opuścił Skrzydło Szpitalne, a ja
rzuciłam w Simona poduszką.
—
Praca dodatkowa?! Czy ty do reszty zdurniałeś?!
I tak do końca dnia nie opuściliśmy już
Skrzydła Szpitalnego, pisząc swoją dodatkową pracę!
Pomagali nam w tym, rzecz jasna, Ted, Vi,
Fiffie i Domie, którzy przynieśli nam przy okazji trochę żarcia, stanowiącego pokaźne
kawałki zapiekanki i kilka butelek soku z dyni (choć w sumie mogłabym zjeść
przecież swoją twarz), a potem donieśli nam jeszcze książki z biblioteki. Ja i
Simon opowiedzieliśmy im o tym, co powiedział nam profesor Flitwick.
— Zaklęcie Fideliusa?
—
Strażnik Tajemnicy…?
— No
to sprawa przegrana! Boorack pewnie uczynił nim samego siebie…
Gdy tylko wybrzmiała ta konkluzja, zapadła
grobowa cisza. Ja i Simon, siedząc na łóżku wśród tysiąca zwoi pergaminu,
spojrzeliśmy po sobie ponuro. Ted stukał palcami w okładkę opasłej księgi o zaklęciach
dla zaawansowanych, marszcząc brwi i jakby usilnie nad czymś myśląc, Vi skubała
róg strony w swojej książce kolei z taką miną, jakby już nic nie była w stanie
wymyślić, a Di i Fiffie aż zaczęły gryźć swoje pióra ze zgryzoty.
— Ale przecież tam byliśmy!
Wszyscy zwrócili wzrok na Dominique, która
wydała z siebie ten okrzyk. Spojrzała po nas, jakby szukała poparcia.
— No
przecież chyba pamiętacie… Był tam ten cały napis na ścianie i w ogóle… Tylko
jaki to był…
—
Był tam jakiś napis? – Vi zmarszczyła czoło.
—
Tak! – zawołałam, jakby mnie olśniło. – I chyba nawet miałam to gdzieś
zapisane…
Ale chociaż siedzieliśmy nad tym kilka
godzin, żadne z nas nie przypomniało sobie, co ów napis głosił, ani tym
bardziej gdzie się znajdował. Co było przecież nie do zniesienia, bo wcześniej…
…wcześniej doskonale o tym wiedzieliśmy!
Wyglądało jednak na to, że rzucając Zaklęcie
Fideliusa na swoje tajemne miejsce, Boorack jakby automatycznie wymazał z
naszych głów wszystkie wspomnienia dotyczące wskazówek, jak do niego trafić.
Wychodziło też na to, że na nic zda się czyjakolwiek pomoc w tej kwestii – teraz
ani Teodor Taylor, ani nawet Malva-Loreine nie mogliby nam jej udzielić, bo po
prostu żadne z nich nie było Strażnikiem Tajemnicy! A wszystko wskazywało na
to, że Boorack rzeczywiście uczynił nim samego siebie, co wydawało się totalnie
beznadziejne, zważywszy na to, że nawet Eliksir Prawdy, czy Zaklęcia
Niewybaczalne (których i tak byśmy nie użyli), nie wyciągnęłyby z niego tego
sekretu.
A teraz… nie mogliśmy nawet wymówić
nazwy tego miejsca!
Jedno było pewne – cała sprawa musiała być o
wiele poważniejsza, niż do tej pory byliśmy w stanie podejrzewać, skoro Boorack
podjął się aż takiego kroku… co on mógł tam do cholery ukrywać?!
Słowem: sytuacja była beznadziejna.
W
końcu nastał wieczór, śnieg sypiący za oknami zamienił się w grad, niebo
ściemniło się, a pani Pomfrey wyprosiła naszych gości, twierdząc, że
„potrzebujemy spokoju”.
Victoire, Teddy, Fiffie i Domie powlekli się
do wyjścia, zabierając wszystkie księgi i rzucając nam smętne „dobranoc”. I nic
w tym dziwnego… Sama czułam się tak, jakby ktoś od kilku godzin tłukł czymś
twardym o wnętrze mojej czaszki.
A więc jednak naprawdę na darmo transmutowałam
się w pomidora. Victoire udało się ukraść różdżkę… nawet udało nam się odkryć,
jakie Boorack rzucił zaklęcie… ale na tym kończyło się pasmo naszych sukcesów…
Bo cóż mieliśmy zrobić z tymi informacjami?
A raczej jak mogliśmy coś z nimi zrobić?
— No cóż, sądzę, że zostaniecie tu jeszcze
przynajmniej do jutra rano – zagderała pani Pomfrey, kiedy za naszym
towarzystwem zamknęły się drzwi. – A już na pewno panna Glam… Opuchlizna będzie
ci schodzić pewnie przez całą noc.
Cicho jęknęłam, patrząc za nią, jak odchodzi
do swojego gabinetu. Simon stał za mną, opierając się o swoje łóżko – on również
nie wyglądał na zbytnio zadowolonego.
Chyba oboje po raz pierwszy mieliśmy spędzić
noc w Skrzydle Szpitalnym – i to, jak się okazało, oboje całkowicie bez sensu.
Nie wymieniliśmy jednak między sobą na ten temat żadnych komentarzy – a tak
właściwie, trwaliśmy w upartym milczeniu, odkąd wyszła stąd cała reszta
Wtajemniczonych we Wszystko.
Wtajemniczonych, ale Bezsilnych i Bezużytecznych
we Wszystkim.
Grad walił w okna, ale w Zamku panowała
niemal śmiertelna cisza.
W całkowitym milczeniu, przebraliśmy się w
szpitalne piżamki i położyliśmy się do łóżek. Pani Pomfrey przyszła, zabrała
parawany, życzyła nam dobrej nocy i udała się do swojego gabinetu – i gdy tylko
zamknęły się za nią drzwi, Simon prawie natychmiast odrzucił na bok swoją
kołdrę i porwał za swoją szatę, którą pielęgniarka za pomocą czarów złożyła w
idealny stosik.
— No to cześć. Ja stąd spadam.
—
Co?! – zawołałam. – Nie!
Simon zatrzymał się i wywrócił oczami.
—
Mam już normalny nos! – powiedział z irytacją, wskazując na swoją twarz, w
razie jakbym nie zauważyła. – Nie ma żadnego sensu, żebym tutaj siedział!
—
Ale pani Pomfrey kazała ci tu jeszcze zostać!
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem, jak na
jakieś zasmarkane dziecko! Którym zapewne byłam w tym momencie. W każdym razie,
siedząc w łóżeczku pod kołderką, z pomidorem zamiast twarzy, musiałam wyglądać
naprawdę żałośnie.
—
Czy ty boisz się zostać tu sama?
Tylko podciągnęłam nogi pod brodę,
spoglądając na niego obrażona.
— Nie…?
– odparłam wyzywająco. – Ja… po prostu… nie chcę, żeby…
Jego brwi unosiły się coraz wyżej i wyżej.
Uch, jak ja tego nie znoszę…!
—
Zamieniłeś mnie w pomidora! – wybuchnęłam. – Chyba jesteś mi coś winien!
To go chyba troszkę zdeprymowało. Spuścił
wzrok, po czym ponownie spojrzał na mnie spod ciemnej grzywki – a kąciki ust
zadrżały mu podejrzanie.
—
Wiesz… tak właściwie, to nie widzę wielkiej różnicy. Przy mnie zawsze wyglądasz
jak naburmuszony pomidor.
Zaczerwieniłabym się zapewne, gdybym już od paru godzin nie była
czerwona!
Simon przysiadł na moim łóżku, spoglądając
na mnie z przekrzywioną głową, jak na jakiś interesujący okaz. Wolałabym, aby
mi się tak nie przyglądał, zwłaszcza teraz, kiedy byłam pomidorem – ale skoro
on nie widział żadnej różnicy…
— Zazwyczaj
z daleka wyglądasz całkiem normalnie – powiedział cicho, marszcząc brwi. – A właściwie,
nawet całkiem ładnie. Ale tylko z daleka. Dziwnym trafem, pomidor robi się z
ciebie tylko wtedy, kiedy ja zjawiam się w pobliżu.
Milczałam, gapiąc się na swoje kolana. Tymczasem
on uśmiechnął się lekko pod nosem.
—
Czyli mam tu zostać tylko dlatego, że boisz się sama spać? – stwierdził,
wyraźnie rozkoszując się własnymi słowami.
I co miałam na to odpowiedzieć? Byłam
pomidorem! Pociągnęłam więc tylko nosem i niechętnie kiwnęłam głową.
Moja godność i tak już została pogrzebana.
Czemu więc miałam nie korzystać z jej braku…?
—
Dobrej nocy, Pomidorze Glam.
—
Dobrej nocy… Kretynie Larieson.
A następnego dnia ranek przywitał nas chłodnym
niebem, słabymi promieniami słońca i niezmąconym niczym spokojem na gładkiej i
nieskalanej połaci błyszczącego śniegu.
Spojrzałam w lusterko i ze zdziwieniem jak i
radością uznałam, że moja twarz mimo wszystko powróciła do normalności.
Opuściliśmy zatem Skrzydło Szpitalne,
wychodząc na korytarze wypełnione szpeczącymi na nasz widok uczniami. Po
lekcjach udaliśmy się natomiast do profesora Flitwicka, aby oddać mu nasze dodatkowe
prace, za co obdarował nas dwudziestoma punktami na głowę, co definitywnie
zatarło również wszelki ślad po odjętych nam przez Booracka punktach.
Życie jednak nie mogło być aż tak piękne –
nasz szlaban wciąż był aktualny, wbrew zakazom Booracka pojawiła się Accio
Plota z wielkim pomidorem na okładce, a wszelkie działania Wtajemniczonych
we Wszystko musieliśmy ustanowić niestety za zawieszone. Jedyne więc co pozostało
mnie, Victoire i Teddy’emu, było uznanie, że moje wyleczenie się z naburmuszonego
pomidora to całkiem przyzwoity powód, aby wieczorkiem usiąść w kątku pokoju
wspólnego Gryffindoru i wznieść parę toastów; rzecz jasna na moją cześć.
Śnieg tymczasem znowu zaczął sypać za oknami
jak szalony, ograniczając dostęp światła dobiegającego z zewnętrznego świata. W
pokoju wspólnym gryfonów było jednak ciepło i… pomidorowo, jeżeli mogę to tak
określić.
— No to co? – Ted odstrzelił korek z butelki
piwa kremowego. – Idziemy razem na pierwszy wypad do Hogsmeade?
— Ja
nie mogę… – powiedziałyśmy z Victoire równocześnie.
Teddy odwrócił wzrok od piwa i spojrzał na
nas, marszcząc brwi.
—
Zaraz, zaraz, po kolei. Ty – rzucił we mnie swoim korkiem – nie możesz niby dlaczego…?
Ledwo co go złapałam, czując się, jak bardzo
kiepski szukający.
— Bo
będę miała szlaban u Booracka!
—
Tak, to rzeczywiście poważny powód. Ale ty? – spojrzał na Victoire uważnie. –
Jeżeli masz coś zadane, to mogę ci pomóc. Wcale nie musisz rezygnować przez to
z Hogsmeade.
Vicky zacisnęła usta.
—
Nie, nie mam nic zadane.
—
Więc niby czemu nie możesz iść…?
Lekki rumieniec wystąpił na jej policzki. Ja
i Ted wymieniliśmy się spojrzeniami, po czym zwróciliśmy na nią podejrzliwy
wzrok.
—
Ale chyba nie zamierzasz się uczyć – spytał powoli Teddy, jeden z największych
kujonów, jakich znam.
—
Nie!
—
Albo zachorować? – dodałam.
—
Nie…
—
Może zobaczyłaś Ponuraka i przepowiadasz sobie śmierć akurat w terminie
pierwszego wypadu do Hogsmeade?
Victa przejechała oczyma po suficie.
—
Ale chyba nie chcesz znowu iść do LASU? – wyszeptał Teddy ze zgrozą, tak, aby
nie usłyszeli tego siedzący nieopodal inni gryfoni.
— Nie!
– zaprzeczyła szybko Victoire, równocześnie już całkiem czerwieniejąc jak
burak. – Nie chodzi o to, tylko po prostu… – zawahała się, po czym wyrzuciła z
siebie: – …po prostu…już się umówiłam… z kimś innym.
Rozległ się trzask tłuczonego szkła i
trysnęło na nas piwem kremowym. Ja i Victoire aż podskoczyłyśmy, po czym
spojrzałyśmy na Teddy’ego.
W jego ręku tkwiły szczątki butelki.
__________________________________________________
A jednak zajęło mi to dwa tygodnie!
W tym rozdziale postanowiłam zawrzeć wszystko to, co powinien mieć dobry rozdział od Pocky:
* kłótnię Brendy i Julii
* eliksiry i wściekłość Booracka
* szczyptę Tedoire
* dużo Pockemona
* i oczywiście upokorzenie Pauline.
Nic więc dziwnego, że rozdział wyszedł mi tak długi.
Z niecierpliwością czekam na Wasze komentarze ~
Nox/*
~ Tita