Victoire Fleur Weasley
Nie.
Nie, nikt mnie do tego nie zmusi.
Choćbyście przywiązali mnie do Wierzby
Bijącej… za nic nie przełknę ani kęsa tej grzanki!
Wielka Sala, jak co rano, rozbrzmiewała
tysiącami rozmów, śmiechów, szeptów – i oczywiście plotek, w siedemdziesięciu
procentach roznoszonych przez Brendę. Do mojego talerza podleciała sowa uszata,
wyciągając w moją stronę nóżkę z rulonem Proroka Codziennego – ale nie
byłam w stanie po niego sięgnąć, ani jakkolwiek się poruszyć. W moim gardle nie
było teraz miejsca dla niczego, co nie było wielką gulą, a już z całą pewnością
nie dla żadnego jedzenia, nawet jeżeli mowa tu o wspaniałościach Wielkiej Sali.
Grzanka leżała żałośnie na moim talerzu, czekając aż zwrócę na nią uwagę, ale nie
mogłam na nią patrzeć, a nawet myśleć o niej – równie dobrze mogłabym zjeść
Wymiotkę Pomarańczową, a osiągnęłabym zupełnie taki sam efekt!
Jedzenie nigdy nie stanowiło dla mnie
niczego więcej, poza środkiem podtrzymującym mnie przy życiu, ale całkowicie
straciło na tej funkcji w sytuacji, w której nagle odechciało mi się żyć.
Siedząc jak kołek na swoim miejscu, usilnie
wpatrywałam się w stół Gryffindoru, myśląc z rozpaczą tylko o jednym: że chcę
się zabić, teraz, zaraz... A mimo wszystko, pragnęłabym ujrzeć jeszcze Teda
Lupina przed śmiercią…
Co raczej trudno było nazwać odwzajemnioną
chęcią, z racji tego, że Ted Lupin wyraźnie nie chciał mnie znać.
— No cóż! – Z otępienia wybudził mnie głos
Pocky, która już naładowała sobie na talerz mnóstwo dóbr pod postacią stosiku
miodowych racuchów z jabłkami, a teraz jak gdyby nigdy nic nakładała na nie
łyżeczką kolejne warstwy złocistej śliwkowej konfitury – zupełnie jakby na
świecie nie wydarzył się żaden kataklizm ani katastrofa rujnująca życie niewinnych
ludzi! – Sama się w to wpakowałaś! – wygłosiła wszem i wobec, moim zdaniem
całkiem zbędną opinię. Po chwili uniosła brwi, po czym wzięła moją nietkniętą,
wystygłą już grzankę i wetknęła ją w dziób sowie, która najwyraźniej uznała ten
dar za dostatecznie godną zapłatę w zamian za gazetę, bo nie czekając na
swojego knuta, rzuciła ją na stół i odleciała, podczas gdy Pauline poczęła ze
stoickim spokojem ładować na mój talerz podwójną porcję racuchów.
— N-nie…! – Wytrzeszczyłam na nią oczy. – Nie,
błagam… prędzej zwymiotuję, niż to zjem!
Znieruchomiała na moment, jakby rozważała
poziom sensu w mojej wypowiedzi, a wyraźnie doszedłszy do wniosku, że jest
zerowy, powróciła do swojej babcinej czynności.
— To
chyba tym lepiej! – zauważyła z ponurym uśmieszkiem, profesjonalnie ignorując
fakt, że cały czas kręcę głową, by nie nakładała mi więcej tych głupich
placków. – Miałabyś chociaż wymówkę, żeby nie iść dzisiaj do Hogsmeade… „Wybacz
Spell, ale nie mogę iść z tobą na randkę, bo rzygam na samą myśl o niej”!
Schowałam twarz w dłoniach, czując, że już
zbiera mi się na mdłości.
—
Ciiiiiiiiicho! – wyjęczałam. – Wcale nie prosiłam Wooda, żeby wtedy do nas
podchodził!
Bo była to prawda. Wcale nie prosiłam Wooda,
by do nas podchodził!
A już w ogóle to nie prosiłam Wooda o to,
żeby istniał!
Ale Wood chyba miał wpisane w DNA, aby być
wybrykiem natury w moim harmonijnym środowisku naturalnym.
— Jeszcze raz powtórzę moją radę – oznajmiła
uroczyście Pocky, nakłuwając racucha na widelec. – Zawsze masz do dyspozycji
całą gamę Bombonierek Lesera…
—
Łatwo ci mówić… – westchnęłam z udręką, mimo wszystko zabierając się za
racuchy. – Ta sytuacja jest po prostu… beznadziejna!
I to również była prawda. Sytuacja była
naprawdę beznadziejna, a w każdym razie moja wyobraźnia nie była w stanie
wyimaginować sobie bardziej beznadziejnej.
Ale
może zacznę od początku historię tej Żałośnie Żenującej Żenady, w jaką
zamieniło się moje beztroskie życie pewnego ośnieżonego wieczorku spędzonego w
Wieży Gryffindoru? Otóż za siedmioma
górami, jedną wioską, Zakazanym Lasem i jeziorem, w pewnym zamku żył sobie Ted
Lupin, który wypowiedział na głos pytanie, dręczące mnie co najmniej do
tygodnia:
— No to co? Idziemy razem na pierwszy wypad
do Hogsmeade?
No właśnie. Naturalna odpowiedź brzmiałaby
bez wahania „tak”. Ale co miał powiedzieć człowiek mający na karku dwóch
natrętnych kolesi…? Najlepszym wyjściem byłoby chyba olanie ich i pójście do
wioski z ludźmi, których się naprawdę lubi, to jest z Teddym i Pocky, albo
nawet z Simonem, gdyby się zgodził, albo nawet – NAWET! – z Brendą! Prawdę
mówiąc, każdy byłby lepszy od Spella i Setha! – i tak bym zapewne
zrobiła, oczywiście gdybym była pewną siebie dziewczyną, taką jak Dominique,
albo moja mama – nie ma zatem nawet o czym tutaj mówić.
Niestety jednak, złożyło się również tak
niefortunnie, że mimo mojej całej strachliwości i niechęci do osobników spoza
ciasnego kręgu osób dobrze mi znanych – miałam w sobie mimo wszystko krew wili,
której szum w moim mózgu poszeptywał, że nie istnieje większy absurd, niż
Victoire Weasley uciekająca przed chłopcami.
Bo przecież to są tylko zwykli chłopcy!
I jeśli chodzi o Setha, w jego przypadku nie
było co do tego żadnych wątpliwości. Seth Sorens rzeczywiście był
tylko-jakimś-tam-zwykłym-chłopcem.
Ale co do Spella Cholernego Wooda…
Nie, to z całą pewnością nie był tylko-jakiś-tam-zwykły-chłopak.
Po pierwsze (i prawdopodobnie najgłupsze) on
naprawdę świetnie grał w quidditcha, co nie mogło umknąć uwadze nawet takiego
sportowego beztalencia jak ja. Po drugie (no dobra, jednak to jest najgłupsze)
– był naprawdę przystojny, na co szczególnie mój zmysł estetyki nie potrafił
zamknąć oczu. Po trzecie, był słownikowym przykładem chamskiego dupka, który z
niewiadomych przyczyn posiadał przy tym tak dalece rozwinięty zmysł wnikliwości
i wrażliwości intelektualnej, że potrafił subtelnie rozłożyć mnie na łopatki
samą wiedzą na mój temat – którą czerpał niewiadomo skąd, chyba z samego
patrzenia w moją betonową twarz. Z jednej więc strony – to trudno ukryć, choć
przyznaję to z odruchami wymiotnymi – wilę coś do niego ODROBINKĘ ciągnęło.
Ale z drugiej strony, chciała go pokonać. Chciała
go znokautować i zniszczyć – przy okazji eliminując oczywiste zagrożenie z jego
strony.
Wymyśliła więc w tym celu bardzo szczwany
plan, nie bez odrobiny wrodzonej wredoty.
Bo co by zrobił taki Spell Wood, uwielbiany
przez wszystkich, pan nie znający odpowiedzi „nie” z ust żadnej dziewczyny,
gdyby Victoire Weasley umówiła się z Sethem Sorensem? Szarym człowieczkiem, bez
nazwiska, klaty i pozycji? Oczywiście, wkurzyłby się! A przede wszystkim,
poznałby wreszcie swoje prawdziwe miejsce.
Postanowiłam więc umówić się z Sethem (choć
podejrzewałam, że skazuję się tym samym na randkę podobną do tej, którą miałam
wątpliwą przyjemność przeżyć z Peterem Caldwellem), próbując wmawiać sobie przy
tym, że robię to z czystej dobroci serca, że kieruję się wyłącznie szlachetnymi
pobudkami, że nie chcę, by Seth uważał się za kogoś gorszego, bla bla bla…
trudno było mi się jednak oszukiwać, że przez cały czas chodzi mi tylko o Wooda.
Kiedy to sobie uświadomiłam, poczęłam więc z kolei przekonywać samą siebie, że
utarcie mu nosa to po prostu dobry uczynek, a tak szczytny cel uświęca środki…
nie mogłam jednak wyzbyć się wyrzutów sumienia wobec Setha – wyrzutów, których
prawdziwa wila nigdy w życiu nie powinna mieć.
Ale ja nie byłam przecież czystokrwistą
wilą. Miałam w sobie jakiś okruszek empatii, który nie pozwalał mi
wykorzystywać Setha w ten sposób. Najchętniej więc zacisnęłabym oczy, zatkała
uszy, nakryła głowę kołdrą i w swej bierności czekała, aż sytuacja sama się
rozwiąże… Było to jednak niemożliwe, a na domiar złego, z każdym dniem zwłoki, wszystko
to zacieśniało się wokół mnie, jak jakieś diabelskie sidła.
I wtedy na scenę wkroczył on, od razu
skupiając na sobie wszystkie światła reflektorów.
Chyba jednak nie doceniałam go do tej pory.
Już raz przecież pojawił się w ten sam
sposób. Wtedy, kiedy po eliksirach rozmawiałam z Sethem, a on ni z gruszki ni z
pietruszki oświadczył, że już się niby ze mną umówił.
Skąd miałam do cholery wiedzieć, że drugi
raz odwali dokładnie to samo?!
Może powinnam jednak wziąć przykład z Brendy
i udać się do Trelawney na prywatne konsultacje.
— No i po co te całe nerwy, Lupin?
Z policzka Teda ciekła strużka krwi, ale
kompletnie nie zwracał na to uwagi. Wciąż zaciskał dłoń na szczątkach butelki,
z miną jak po wybuchu bomby, która odpaliła wcześniej niż się spodziewał. To
samo można było powiedzieć o Pocky, podobnie jak ja, całej ociekającej piwem
kremowym i gapiącej się na Wooda z otwartymi ustami, jak na niewiadomo jakie
zjawisko – jeżeli jednak w mojej głowie pojawiła się myśl, że sytuacja nie może
być gorsza, to niestety okazała się dużą pomyłką – a przynajmniej w momencie, w
którym poczułam ciepły, nieprzyjemny ciężar na ramionach, kiedy Spell objął
mnie bezceremonialnie, spoglądając jak gdyby nigdy nic na Teda z tym swoim
nieścieralnym, zuchwałym uśmieszkiem.
— C-co…?!
– To było chyba jedyne, na co przydała się teraz elokwencja Teda Lupina.
Wyciągnął w moją stronę roztrzaskaną flaszkę, wytrzeszczając oczy to na Wooda,
to na mnie. – Ty… z nim?!
— No
cóż Lupin, rzeczywiście za spostrzegawczość należy ci się Wybitny – zakpił
Spell.
Przyciągnął
mnie jeszcze bliżej do siebie, jakbym była jakąś drewnianą lalką. I mimo, że
pod sobą miałam przecież siedem pięter, niezliczone ilości marmuru, cegieł i
kamienia – momentalnie poczułam się tak, jakby usunął mi się spod stóp cały
grunt i z przerażeniem skonstatowałam, że to koniec – Spell Wood miał rację,
jestem w jego cholernej władzy i nic – zupełnie nic nie mogę już zrobić! Nagle
jakbym całkowicie straciła czucie w kończynach, nie mogłam pozbyć się z twarzy
obrzydliwej fali gorąca, nie mogłam wyswobodzić się spod ramienia Wooda ani
nawet wykrztusić najmniejszego słówka, a przede wszystkim – nie mogłam odwrócić
wzroku od Teda Lupina, który gapił się na mnie tak, jakby zobaczył mnie po raz
pierwszy w życiu. Och, żebym tylko mogła stąd zniknąć, po prostu zapaść się pod
ziemię, choćbym miała przebijać się w dół przez cały Zamek…! Albo zamknąć oczy,
otworzyć je i… i żeby oni stąd zniknęli!
Szkoda tylko, że nawet gdybym potrafiła, to
i tak nie mogłabym się stąd teleportować. Stałam więc jak kretynka, jakby w
jednej chwili wyparował mi mózg…
Co się ze mną, na brodę Merlina, stało?!
—
Ale chyba nie masz mi za złe, że umówiłem się z twoją drogą… przyjaciółką…? –
dotarł do mnie leniwy głos Wooda, który najwyraźniej nie zwracał zbytnio uwagi
na to, że obejmuje właśnie zesztywniałe zwłoki. – Bo chyba zdajesz sobie
sprawę, że żeby iść do Hogsmeade z Victoire Weasley, trzeba się najpierw ustawić
w długiej kolejce... A ciebie nie było nawet na liście oczekujących, stary…
Ted zerwał się z fotela z taką miną, jakby
Spell właśnie dał mu w twarz.
—
Liście oczekujących?! O czym ty do cholery pieprzysz, Wood?!
Ale Spell tylko pokręcił głową z wyraźnym
niedowierzaniem.
—
Koleś, czy ty w ogóle widzisz, co to za dziewczyna? I po tylu latach dziwisz
się, że ktoś inny to zauważył?
—
Ja… p-przecież widzę… ale… – wykrztusił
Ted, a włosy poczerwieniały mu niebezpiecznie – …ale ty nie możesz się z nią
umówić!!!
Nagle w pokoju wspólnym gryfonów zrobiło się
dziwnie cicho. Najwyraźniej głośne stwierdzenie, że Spell Wood czegoś nie może
musiało wywołać duże wrażenie wśród publiki. Korzyścią było przynajmniej to, że
Spell przestał mnie obejmować, co momentalnie sprawiło, że odzyskałam nieco
czucia w nogach – nie zdążyłam jednak nawet odetchnąć z ulgą po tym
traumatycznym przeżyciu, kiedy on podszedł prosto w stronę Teda i spojrzał na
niego z taką pogardą, jakby w życiu nie widział niczego żałośniejszego.
— Bo
niby co mi zrobisz? – powiedział cicho, unosząc brwi i niby dla zabawy pstrykając
palcami w odznakę na jego szacie. – Odejmiesz mi pięć punktów? Wlepisz szlaban,
bo śmiałem umówić się z dziewczyną? Ale chyba nie rąbniesz we mnie zaklęciem…
chyba nie chcesz, żeby wywalili cię z posadki prefekta na zbity ryj.
I już myślałam, że Ted sięgnie po różdżkę,
kiedy… zdarzył się cud!
A mianowicie w końcu odzyskałam głos.
—
Czy ja… – wykrztusiłam. – Czy kogoś tu w ogóle obchodzi moje zdanie?!
Obaj spojrzeli na mnie tak, jakby dopiero
teraz zorientowali się, że w ogóle jestem obecna. Teddy otworzył usta, ale
ubiegł go Spell, który spojrzał na mnie z czymś w rodzaju rozczulonego
politowania.
—
Kochanie… ja znam twoje zdanie. Lecisz na mnie, więc to oczywiste, że zgodzisz
się ze mną iść do Hogsmeade. Co ja gadam… przecież ty już się zgodziłaś!
W ustach zrobiło mi się dziwnie sucho.
Spell potrafił jednak umiejętnie wykorzystać
chwilę zaskoczenia. Zrobił minę pełną udawanego zakłopotania:
— No
tak, rzeczywiście możesz nie pamiętać… Ale zdaje mi się, że wyraziłaś zgodę
mniej więcej wtedy, kiedy na cały zamek krzyczałaś przez sen moje imię… o ile
twoje koleżanki mogą to potwierdzić.
Po czym spojrzał z wyczekiwaniem na Pauline.
Ale ona tylko obrzuciła go chyba najbardziej
pogardliwym spojrzeniem na jakie było ją stać i już po chwili trzymała mnie za
ramię i razem wychodziłyśmy przez dziurę pod portretem Grubej Damy, zostawiając
za sobą Spella, Teda i zgraję obserwujących nas gryfonów. Przez cały czas
czułam się tak, jakbym nogi miała z dziwnej, trzęsącej się substancji…
Galareta, tak, chyba tak to nazywają…
Ale co właśnie przed chwilą się wydarzyło?!
Byłam
kompletnie oszołomiona, ogłupiała. Dałam się ciągnąć Pocky jak dziecko przez
ciemne korytarze, kiedy prowadziła mnie do Wieży Ravenclawu. Nie usłyszałam
pytania kołatki, ani udzielonej na nie przez Pocky odpowiedzi – i tym, co w
końcu w pełni zarejestrowałam, było dopiero to, jak Pauline pchnęła mnie prosto
na fotel w opustoszałym pokoju wspólnym:
— WOOD?! RANDKA Z WOODEM?! POPIEPRZYŁO CIĘ,
CZY CO?!
Gdyby chlusnęła na mnie kubłem zimnej wody,
nie wyrwałaby mnie lepiej z otępienia.
— To
nie ja! – krzyknęłam piskliwie, tak jak w dzieciństwie, kiedy Dominique zwalała
na mnie winę. – On… on… skąd miałam wiedzieć, że do nas przylezie?!
— No
tak, w końcu byłyśmy tylko w Wieży Gryffindoru! – wyparskała Pocky, waląc się
ręką w czoło. – JEGO PIEPRZONYM NATURALNYM ŚRODOWISKU!
Aż podskoczyłam na fotelu ze strachu.
—
Proszę cię, nie krzycz na mnie…! – wyjęczałam żałośnie, ukrywając twarz w
dłoniach. – Ja tego wcale nie chciałam… wolałabym umówić się z czyrakobulwą…
— To
kopnij go w jego bezczelną dupę!
— N-nie
mogę… ja… ja…
—
Oczywiście, że możesz! – obruszyła się. – Podnosisz nogę, bierzesz zamach i
kopiesz!
Wszystko to zademonstrowała na granatowym,
miękkim pufie. Spojrzałam na nią z bezbrzeżną rozpaczą.
—
Ale to tak nie działa! – krzyknęłam z nagłą złością. – Próbowałam go kopać… ale
ciągle do mnie wraca, jak jakiś cholerny, zaczarowany tłuczek!
Przez chwilę Pocky nie odpowiadała, tylko
gapiła się na mnie z niedowierzaniem. W końcu jednak i ona odetchnęła, po czym
usiadła w fotelu naprzeciwko, wciąż zwijając i rozprostowując ręce, jakby ledwo
powstrzymywała się od tego, by kogoś nie rąbnąć.
— Ale… to jest jakiś psychiczny szantaż! –
wybuchnęła w końcu z wyraźnym oburzeniem. – Nie możesz dawać się tak traktować…
niech ten kretyn pozna swoje zasmarkane miejsce…
—
Myślisz, że nie próbowałam mu udowodnić, jakim jest bezczelnym śmieciem?! – zawołałam
roztrzęsionym tonem. – Próbowałam umówić się z Sethem, ale Sp… Wood pewnie znów
mu coś nagadał… Jestem na niego po prostu skazana!
— A może
ty po prostu chcesz być na niego skazana…?
Ale w
ułamek sekundy później to ona podskoczyła na swoim fotelu, kiedy ja zerwałam
się gwałtownie ze swojego miejsca, ciskając na nią z oczu lodowate błyskawice.
—
Jestem zmuszona iść z Woodem do Hogsmeade, żeby wreszcie dał mi spokój –
wycedziłam chłodnym tonem. – Czy to jest w pełni zrozumiałe?
— Zrozumiałe?
– wytrzeszczyła na mnie oczy. – Victoire… przecież to kompletnie nie ma sensu!
Ale ja zignorowałam jej słowa. Odwróciłam
się na pięcie i, nie oglądając się na Pauline, która wciąż patrzyła na mnie ze
zmartwioną miną, pomaszerowałam wprost do dormitorium – a kiedy znalazłam się w
sypialni, od razu rzuciłam się na łóżko, wypuszczając głośno powietrze z płuc,
jakbym wynurzyła się właśnie spod głębokiej wody. Myśli wirowały mi w głowie
gwałtowniej niż śnieg szalejący za oknami…
Godzę się na to tylko po to, żeby Wood dał
mi spokój… prawda?
Nie… wcale nie dlatego, że intryguje mnie,
co może się wydarzyć... Wcale nie dlatego, że ciekawi mnie, czy znów dowiem się
czegoś o sobie...
A już na pewno nie dlatego, że sądzę, by
Wood naprawdę mógł coś do mnie czuć…! Był pustym, zadufanym w sobie balonem…!
Lecz wkrótce i Spell, i Ted, i Seth, i Pocky
zlali się w mojej skołatanej głowie w jedną całość, w jedną wielką masę
wymieszanych ze sobą, poszarpanych strzępków wrażeń i emocji… Masa ta jednak
coraz bardziej kurczyła się, malała, odpływała w nicość… Zasypiałam powoli,
wreszcie zapominając o wszystkim…
Następnego dnia Ted Lupin nie odezwał się do
mnie.
I tak było przez kolejnych kilka dni.
Właściwie aż do teraz, kiedy siedziałam na śniadaniu, skubiąc swoje racuchy i
mając taką tremę, jakbym miała dzisiaj zagrać w premierze jakiegoś wielkiego
przedstawienia.
Pocky
tymczasem zachowywała się jak gdyby nigdy nic – w każdym razie nie próbowała
już ciągnąć mnie za język w sprawach żenująco-uczuciowych. Być może pogodziła
się nawet z naciąganą w jej mniemaniu wersją, że robię to po to by Wood dał mi
spokój…
W co sama już niemalże święcie wierzyłam.
W końcu… sam mi to kiedyś powiedział!
Widelec brzdęknął głucho na talerzu Pauline.
— Simon…?
I rzeczywiście. Do naszego miejsca przy
stole podszedł nie Teddy Lupin, nie Spell Wood, ani nawet Brenda, ale właśnie
Simon Larieson – chyba ostatnia osoba, której mogłybyśmy się spodziewać w
Wielkiej Sali o poranku w naszym towarzystwie.
— Mam trzy wieści – oznajmił na samym
wstępie, profesjonalnie ignorując zdziwienie na twarzy Pocky samą swoją
obecnością w jej otoczeniu. – Jedną złą, drugą bardzo złą i trzecią tak beznadziejną,
że będziesz chciała się zabić.
— Doprawdy…! – parsknęła Pocky, najwyraźniej
już otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia. – A może chcesz mi powiedzieć, że
dzisiaj na obiad będzie zupa pomidorowa?
Simon nie skomentował tej kąśliwej uwagi.
—
Zła wieść jest taka, że Flitwickowi nie udało się przekonać Booracka, by
zwolnił nas ze szlabanu chociaż na Hogsmeade…
— A
to nowina – mruknęła Pauline, powracając do racuchów. – Prędzej spodziewałabym
się, że Flitwick zamorduje Booracka, niż przekona go do zniesienia nam
szlabanu…
—
Bardzo zła wieść jest taka – kontynuował beznamiętnie Simon – że ona – wskazał
na mnie – idzie na randkę z Woodem, który jest największym bufonem w tej
szkole.
— I
istnieje coś gorszego od tego? – zaszokowała się Pocky.
Posłałam jej uśmiech bardziej cierpki niż ropa
czyrakobulwy.
—
Obawiam się, że jednak istnieje i zaraz się o tym niestety przekonasz – rzekł
Simon z miną pełną namysłu. – Otóż Boorack dowiedział się o tym, że Brenda
jednak opublikowała artykuł o naszym… ekhm, wypadku… i… – zawahał się, po czym
wyrzucił z siebie – dołączył ją do naszego szlabanu.
— Że
niby… że niby co zrobił?!
W tym momencie Pocky zapomniała chyba nawet
o racuchach. Złocista konfitura kapała z jej widelca na skraj błyszczącego
blatu.
—
Mogłabyś się na mnie łaskawie nie drzeć? – Simon zmarszczył brwi z wyraźną
urazą. – Ja tylko przekazuję wieści, nie wymyślam ich…!
—
Ale dlaczego zawsze musisz przekazywać złe wieści?!
—
Zdaje mi się, że to jak na razie jedyne wieści, które przekazałem ci w całym
twoim życiu…
Ale ja już przestałam ich słuchać, bo w tym
momencie zabrzmiał dzwon obwieszczający koniec śniadania i wszyscy zaczęli
wstawać ze swoich miejsc. Ja również podniosłam się z siedzenia i od razu
zaczęłam żałować, że jednak skusiłam się na te racuchy. Już niedługo miała
wybić godzina wyjścia do Hogsmeade… co oznaczało, że już teraz muszę zacząć się
przygotowywać!
Tylko właściwie… jak ja miałam się
przygotować?!
Odpowiedź na to pytanie nie przyszła
niestety wraz ze stanięciem przed lustrem w opustoszałym dormitorium. Patrzyłam
na swoje odbicie w całkowitym bezruchu chyba przez parę minut – i kompletnie
nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Statystyczna nastolatka przed statystyczną randką
zapewne usiłowałaby zrobić wszystko, by wyglądać jak najlepiej… ale co miała
zrobić ze sobą prawnuczka wili, której wcale nie zależało szczególnie na tym,
by spodobać się chłopakowi…?
No, ale chyba coś musisz zrobić!,
myślałam w panice, niemal przyczepiając nos do tafli lustra i szukając
jakiejkolwiek wady, która wymagałaby poprawy. Ale nie, nie dla Wooda! Dla
własnego, lepszego samopoczucia… Pomalować się…? Uczesać jakoś inaczej…? Tylko
po co sprawiać wrażenie, że ci zależy? Z drugiej jednak strony, nie mogłam iść
przecież w samym dresie tylko po to, aby okazać Woodowi, jak bardzo mam go
gdzieś!
I jak tu sprawić, by wyglądało się ładnie,
ale równocześnie tak, jakby ci nie zależało…?
W rezultacie nie zrobiłam kompletnie nic.
Zostałam w tym samym, w co ubrałam się rano
– czyli w białym wełnianym sweterku i dżinsowej spódnicy. Włosy rozpuszczone,
te z przodu uplecione w warkoczyki i upięte z tyłu w motyla, by nie wpadały mi
do oczu… to chyba niezbyt skomplikowana fryzura, niewymagająca szczególnych
starań... Rzęsy miałam z natury ciemne, nie musiałam ich malować… Brwi z natury
wygięte we wdzięczne łuki, nie musiałam ich podkreślać… Twarz z natury jasną i
gładką, nie musiałam jej pudrować… A ust nie będę malować, nie! W tym
przypadku, szczególnie lepiej nie kusić losu!
I kiedy już prawie skończyłam swoje
przygotowania, polegające na nie podejmowaniu żadnych przygotowań, do
dormitorium weszła Lisa, odziana w sweterek w norweski wzorek. Szybko odeszłam
od lustra, aby nie wydało się, że właśnie sterczałam przed nim przez pół
godziny tylko po to, żeby stwierdzić, że jestem zbyt idealna, by coś ze sobą
zrobić – zwłaszcza, że gdybym postawiła teraz przed lustrem Lisę, ona w mig
uruchomiłaby kompleksy i znalazłaby w sekundę dziesięć tysięcy domniemanych wad
w swoim wyglądzie. Tak… jeżeli było coś, czego Lisa Ackerley unikała bardziej
niż większego towarzystwa, to z całą pewnością były to lustra… W sumie, nie
zdziwiłabym się, gdyby jej bogin był lustrem.
Tymczasem Lisa przysiadła na swoim łóżku,
splatając ze sobą ręce.
— Słyszałam, że Pocky i Brenda mają szlaban…
– zaczęła. – A Julia zostaje w zamku żeby się uczyć… – Spojrzała na mnie
niepewnie spod ciemnej lśniącej grzywki. – Pomyślałam więc sobie, że może
mogłybyśmy iść razem do Hogsmeade… Posiedzieć sobie w Trzech Miotłach, czy coś…
Racuch przewrócił mi się w żołądku.
Och, Liso Ackerley… Gdybyś tylko wiedziała,
jak bardzo, BARDZO chciałabym powiedzieć „tak”…!
—
Ja… wiesz… – uśmiechnęłam się przepraszająco. – Byłoby fajnie, tylko…
—
Victoire Weasley!
Ja i Lisa jak na komendę spojrzałyśmy w stronę
drzwi od dormitorium, w których stała Julia McDuck – czego właściwie mogłyśmy
się tylko domyślać, jako że jedyne co widziałyśmy, to wielki stos ksiąg.
—
Eee… tak, Julio? – spytałam ostrożnie.
—
Przykro mi to mówić – powiedział stos ksiąg tonem, który raczej niespecjalnie
wskazywał na jakikolwiek stopień przykrości – ale doszły mnie niepokojące
słuchy na twój temat.
Stos ksiąg zwalił się na łóżko Julii, aż w
końcu pojawiła się ona sama – świdrowała mnie zza swoich grubych okularów takim
wzrokiem, jakbym popełniła jakieś straszne przestępstwo.
—
Otóż dotarły do mnie niechlubne pogłoski, że zamierzasz iść do Hogsmeade ze
Spellem Woodem! – Lisa wytrzeszczyła na mnie oczy jak na wariatkę, a ja
otworzyłam usta, jednak Julia nie dała sobie tak łatwo przerwać. – Wiem, że
zapewne nie interesuje cię moje zdanie, ale i tak cię z nim zapoznam… Otóż
osobiście uważam, że jest wysoce nieodpowiednim umawianie się na tak zwane… randki…
w naszym wieku, a zwłaszcza – zawiesiła uroczyście głos, wiercąc mnie surowym
wzrokiem profesor McGonagall – zwłaszcza z osobnikami pokroju tego… tego bawidamka!
— Że
kogo?! – omal nie parsknęłam niedowierzającym śmiechem. W samą porę jednak się
powstrzymałam, bo Julia objechała mnie takim spojrzeniem, jakby wymknął mi się
w jej obecności jakiś wyjątkowo grubiański żart.
— No
wiesz…! – zaperzyła się. – Ten cały Spell Wood, to… to… to straszny kobieciarz!
– wyrzuciła z siebie, jakby to było niewiadomo jakie słowo. – I chyba nie muszę
ci specjalnie uświadamiać, że to wstrętny flirciarz, bałamutnik, rozpustnik i obleśny
samiec… Na dodatek sportowiec, a jest przecież powszechnie wiadomym, że
sportowcy nie grzeszą zbytnią inteligencją… – zrobiła minę nie pozostawiającą
wątpliwości co do tego, co myśli o ludziach dopuszczających się zbrodni uprawiania
sportu. – I do tego wszystkiego jeszcze erotoman…!
Mimowolnie poczułam, że robi mi się
niedobrze.
—
Wiesz co Julia, masz rację, chyba rzeczywiście nie interesuje mnie twoje zda…
Ale zanim zdążyłam dokończyć, do dormitorium
wpadła Brenda, która rzuciła mi się od razu na szyję:
—
VICKY, OCH, VICKY, WŁAŚNIE USŁYSZAŁAM…!
Ach, a
więc usłyszała już i cała szkoła…
— TY
I SPELL! – Brenda zaczęła kiwać się w tę i z powrotem, wciąż trzymając mnie w
stalowym uścisku za szyję, co raczej nie stanowiło dla mnie zbyt komfortowego
położenia. – WIEDZIAŁAM, WIEDZIAŁAM TO OD SAMEGO POCZĄTKU…!!!
— Od
początku czego?! – wykrztusiłam, czując, że robi mi się słabo i to nie tylko
dlatego, że zjadłam na śniadanie słodkie racuchy, a Brenda wbijała mi w żebra
swoje kości.
— No
jak to czego, od początku wszechświata! – zapiszczała, puszczając mnie i
równocześnie gapiąc się na mnie jak na jakieś bóstwo. – A przynajmniej od
początku historii waszej miłości! Och, to będzie taki gorący temat, dlaczego
akurat dzisiaj ten głupi Boorack musiał wlepić mi ten kretyński szlaban,
strzeliłabym wam taką odlotową seszyn-profeszyn, i to jeszcze Victoire
Weasley i Spell Wood, urodzeni modele, młodzi i piękni…! Och, taki mogłabym
dać tytuł! Ale oczywiście nici ze zdjęć, ale może chociaż zgodzicie się na
jakiś wywiadzik, jak już wrócicie, co… no chyba, że… – nagle urwała, po czym
spojrzała na mnie z figlarną miną starej ciotki – chyba, że będziecie czym
innym zajęci…!
—
BRENDA! – wydarłam się, odpychając od siebie jej kościste kończyny.
Ale
moje zgorszenie – ani zmieszanie Lisy, ani nawet oburzenie Julii, którą aż
zatkało – i tak nie powstrzymało Brendy od snucia dalszych chorych fantazji.
—
Ach, byłoby tak cudownie, gdybyście w końcu się pobrali! To byłby taki czadowy
temat, taka wystrzałowa sesja… A potem jeszcze sesja z dzidziusiem…!
— ŻE
CO?! – wrzasnęłam, po czym dopadłam do drzwi i zbiegłam po krętych stopniach,
słysząc za sobą jeszcze głos Brendy:
—
ALE NIE MARTW SIĘ VI, MOŻE SANDRA STRZELI WAM JAKIEŚ FOTKI…!
Tak, może strzeli! Tylko że ja wtedy strzelę
jej prosto w ten wścibski pysk!
Nie nie nie… to był jakiś koszmar. To
wszystko to jakiś jeden wielki okropny sen…
Dotychczas tak byłam zaślepiona
beznadziejnością samego Wooda, że zdawałam się nie dostrzegać szeregu innych niekorzystnych
skutków tego spotkania – nagle jednak zdałam sobie z nich wszystkich sprawę aż
zanadto. Jeżeli wiedziała Brenda, wiedziała już cała szkoła. A jeżeli wiedziała
cała szkoła… wiedzieli też wszyscy bujający się we mnie, zazdrośni o mnie
chłopacy, a co gorsza, wszystkie szalejące za Woodem i nienawidzące mnie
laski…! I jak ja miałam nadal żyć w tej szkole…?!
A przecież… przecież… nagle uświadomiłam to
sobie z przerażeniem… w Hogsmeade też będą ludzie. Będą tam wszyscy ci, którzy
mnie nienawidzą… A co gorsza… wszyscy ci, którzy mnie znają!
I jeszcze Sandra Kench, z pożyczonym od
Brendy aparatem! W zeszłym roku byłam w Przystani Szczęśliwych Par wraz z
Peterem Caldwellem na Walentynki… Przecież Sandra ma świra na punkcie Petera!
Zemści się teraz na mnie z rozkoszą!
I już miałam zawracać z powrotem do
dormitorium i zabić od wewnątrz drzwi i okna deskami, kiedy nagle
znieruchomiałam i chyba nawet niebezpieczeństwo pojawienia się w następnej Accio
Plocie wyfrunęło mi z głowy.
Ponieważ w pokoju wspólnym krukonów był
Teddy Lupin.
On naprawdę tu był! Mimo, że mnie
nienawidził!
Jeżeli chodzi o sposób, w jaki się tu
dostał, nie był on dla mnie wielkim zaskoczeniem – z pewnością odpowiedź na
pytanie kołatki nie stanowiła dla niego większego problemu. Wszystkie inne
pokoje wspólne wpuszczały tylko członków swojego domu, którzy znali hasło, ale
salon Ravenclawu pod tym względem różnił się od reszty – był otwarty dla
każdego, byle tylko wykazującego się bystrością umysłu.
Teddy Lupin z całą pewnością był bardzo
bystry.
Ręce wbił w kieszenie i przechadzał się w
kółko, jakby na kogoś czekał, wzrok przy tym utkwiony miał w dywanie, a szare
włosy opadały mu na czoło, nadając mu jeszcze bardziej zamyślony wygląd. Nagle
podniósł głowę, zobaczył mnie – i zatrzymał się w pół kroku, jakby wpadł na
niewidzialną ścianę.
I choć przez te kilka dni w mojej głowie
panował totalny chaos, nagle ze zdziwieniem odczułam dziwny spokój i miłe ciepło
gdzieś w klatce piersiowej. Naprawdę cieszył mnie jego widok…!
Ale zaraz potem spuściłam wzrok.
Być może nie powinnam była okazywać
zmieszania. Może powinnam wyrzucić Tedowi, że nie ma prawa kwestionować tego, z
kim się umawiam.
Ale przecież doskonale wiedziałam, dlaczego
Teddy tak bardzo nienawidzi Spella i nie chodziło tu tylko o różnicę
charakterów… W końcu to Spell wydał Teda przed całą szkołą w tamtą pamiętną
noc, kiedy ktoś wysadził w powietrze gabinet Mistrza Eliksirów, a na miejscu
zbrodni znaleziono pelerynę niewidkę… pelerynę niewidkę, którą Spell Wood, w
obecności wszystkich domów i nauczycieli, bez wahania określił własnością Teda
Lupina.
Stanęliśmy naprzeciwko siebie i przez chwilę
po prostu milczeliśmy, oboje zbyt zakłopotani, aby nawet na siebie patrzeć. W
końcu jednak wzięłam głęboki oddech i podniosłam na niego wzrok, nagle
odczuwając przypływ całkiem nowego zdenerwowania – niewytłumaczalnego
zdenerwowania, bo przecież to był tylko Ted, nie ktoś, przed kim musiałabym się
czegokolwiek wstydzić.
Ale zaraz zmieniłam zdanie, kiedy w chwilę
później wyrwało się z moich ust chyba najgłupsze pytanie świata:
— No
i… jak wyglądam?
W jednej chwili upokarzająca
fala gorąca oblała moją szyję. Och, że też nic mądrzejszego nie przyszło mi w
tej chwili do głowy…! Tymczasem on ledwo co obdarzył mnie spojrzeniem, po czym
wymamrotał coś niezrozumiałego w stronę swoich butów.
—
Co? – zapytałam niepewnie.
— Ach!
Jak wyglądasz? – Zawahał się, jakby zmagał się z wyjawieniem mi jakiejś zbrodni
– aż wreszcie wyrzucił z siebie z wyrzutem: – Wyglądasz zdecydowanie za ładnie!
W tym momencie poczułam się tak, jakbym
natrafiła nogą na znikający stopień.
—
Co?! – krzyknęłam. – Ale… ja wcale nie miałam wyglądać ładnie!
—
Victoire! – Teddy spojrzał na mnie z wyraźnym niedowierzaniem. – Przecież ty zwyczajnie
wyglądasz ładnie! A zresztą… – zmierzył mnie krytycznym spojrzeniem od góry do
dołu, po czym wybuchnął: – Założyłaś sukienkę na… taką pogodę?!
— To
jest spódnica! – odparłam z oburzeniem. – Potrafisz odróżnić złoto leprokonusów
od galeona, a nie widzisz, że to nie sukienka, a spódnica?!
Ale Teddy, który bardzo rzadko popełniał
omyłki, nie dał się wytrącić z równowagi – najwyraźniej fakt, że miałam na
sobie spódnico-sukienko-podobne-coś był zbyt oburzający.
—
Spódnica czy sukienka, jest zima…! – żachnął się, wskazując na okno za którym
wirowały tumany śniegu, w razie, jakbym nie zauważyła jaka panuje teraz pora
roku. – Przynajmniej ten sweter nie ma dekoltu… Spódnica i dekolt, to katar
murowany…
Zamilkł, po czym znowu wbił spojrzenie w
ziemię, jakby zły na samą myśl o spódnicach i dekoltach zsyłających katar i
gorączkę na niewinne dziewczęta.
— No
cóż, przyszedłem tu tylko po to, żeby życzyć ci dobrej zabawy – rzekł tonem,
który raczej w niczym nie wykazywał takiej intencji – był raczej suchy i
zdystansowany, jakby przekazywał mi kondolencje z powodu śmierci obcej i całkowicie
obojętnej mu osoby.
Momentalnie zrzedła mi mina, jakby ktoś
zaciągnął grube zasłony na jedynym oknie w całym pokoju, przez które
przeświecało słońce.
—
Czy ty… zostajesz w Zamku? – zapytałam cicho, na co on uśmiechnął się cierpko.
—
Och… tak, nie będę wam przeszkadzał, jeżeli o to ci chodzi.
W jego głosie zabrzmiała zjadliwa nuta, a ja
nagle poczułam całkiem inny rodzaj zdenerwowania. Zupełnie, jakby zniknęło
ciepło w mojej klatce piersiowej za sprawą jednego, bolesnego ukłucia, które
Ted zadał mi tą uwagą niczym ostrą zimną szpilką.
—
Wcale nie chciałam się z nim umawiać! – zawołałam, żeby to do niego dotarło. –
Ja przecież… nie cierpię Wooda! I ty doskonale o tym wiesz…
Ale w
tym momencie po raz pierwszy w życiu zawiodłam się w tej kwestii.
—
Możesz oszukiwać siebie, ale nie staraj się oszukiwać mnie, okej? – rzekł Ted,
podnosząc na mnie wzrok wyrażający dziwnie bolesną powagę. – No to… baw się
dobrze, Vi.
I odszedł, zostawiając mnie w jeszcze
gorszym stanie, niż byłam przed tym spotkaniem.
Och, nie ma to jak wsparcie od najlepszego
przyjaciela! Nie ma to jak pokrzepienie w niewątpliwie najgorszym dniu mojego
życia!
Ale tak właściwie, po co mi pocieszenie? W
końcu idę na randkę ze Spellem Woodem, jednym z najlepszych obrońców w dziejach
tej szkoły, świecącym przykładem kapitanem złotej drużyny, gwiazdą quidditcha,
świetnym uczniem i najprzystojniejszym z przystojnych Hogwartu!
Maman byłaby ze mnie taka dumna. Nie mówiąc
już o babci Apolonii… A moje francuskie kuzynki… o, te zapewne umarłyby z
zazdrości!
To dziwne. Miałam dosyć tego dnia jeszcze
zanim na dobre się rozkręcił. Stałam po środku pokoju wspólnego, dopóki za
Tedem Lupinem nie zamknęły się drzwi – a kiedy tak się stało, przełknęłam
gorzki posmak tej przykrej rozmowy, zacisnęłam usta i, ignorując łypiących na
mnie znad książek krukonów, którzy byli zbyt kujońscy, aby odpuścić sobie ten
jeden dzień nauki – pomaszerowałam do dormitorium po swój płaszcz i szalik. Nie
było już czasu na jęczenie nad swoim marnym żywotem – musiałam się skupić,
wziąć się w garść, zacisnąć zęby i jakoś przeżyć te nadchodzące godziny…
W drzwiach dormitorium zawahałam się, po
czym wróciłam do swojej szafki nocnej, a po chwili wyszłam z sypialni, w
kieszeni płaszcza chowając Krwotoczkę Truskawkową.
Tak,
wiem o tym, że większość odziedziczyłam po rodzinie Delacour. Ale czasami warto
było uciec się do starych i sprawdzonych Weasleyskich środków.
W Sali Wejściowej aż kłębiło się od
przybranych w płaszcze i szaliki uczniów, którzy wybierali się na pierwszy
wypad do Hogsmeade. Stanęłam na szczycie schodów, po czym przełknęłam ślinę.
Och, jakie to okropne, że gdzieś tam czeka
na mnie Wood, z tym swoim głupim, zniewalającym uśmieszkiem.
Zaraz jednak coś zgoła innego niemal nie
zwaliło mnie ze szczytu marmurowych stopni i tylko złapanie się w ostatniej
chwili za poręcz pozwoliło mi zobaczyć, że to Nannah Stone postanowiła
przeprowadzić zamach na moje życie. Przy tym była cała czerwona na twarzy z
wściekłości i chyba raczej nie tylko z przyczyny faktu, że jako drugoklasistka,
nie mogła iść jeszcze do Hogsmeade – tak właściwie to żądza mordu w jej oczach
była wymierzona raczej tylko w jedną osobę…
— Tyyyyyyyy…! – wycharczała niczym
bazyliszek, w jednej chwili chwytając mnie za włosy i ciągnąc je mocno w dół,
aby zrównać się ze mną wzrostem, przez co omal nie nadziałam się nosem na jej
różdżkę wysadzaną brylancikami. – Ty śmiałaś stanąć na mojej drodze do
szczęścia ze Spellem…?! Ty?! – W miarę jak wyrzucała z siebie jad, jej głos
robił się coraz piskliwszy, a oczy, o wiele za mocno potraktowane maskarą jak
na jej wiek, omal nie wylazły jej z orbit, kiedy gapiła się na mnie z
niewysłowioną nienawiścią. – I jeszcze śmiałaś udawać, że on cię w ogóle nie
obchodzi…! A teraz sama się do niego ślinisz, dobierasz się… Ja zawsze
wiedziałam, że wy wile, wszystkie jesteście takie same! Podstępne i pokręcone
żmije! Rozpuszczone jędze! Ale ja wiem, że jeszcze kiedyś wszyscy poznają się
na tobie i cię znienawidzą, i cię zniszczą ty głupia, pusta…
— To co, idziemy?
Nannah zamknęła się i zamarła z taką miną,
jakby ktoś rąbnął ją czymś ciężkim w głowę. Spróbowałam wyswobodzić włosy z jej
uścisku, ale zacisnęła na nich pięść tak mocno, że aż pobielały jej knykcie,
ledwo co zdołałam więc unieść głowę i spojrzeć w górę wprost na Spella Wooda,
na którego widok krew nabiegła mi do twarzy chyba aż po cebulki trzymanych
przez Nannę włosów.
—
Doprawdy, Victoire… – Jego olśniewające zęby błysnęły w uśmiechu. – Mogłabyś
nie wszczynać bójek z innymi dziewczętami, już wywalczyłaś sobie wyłączność co
do mojej osoby na dziś...
—
Jeśli to jest twoim zdaniem zabawne… – wycedziłam – to wybacz, ale chyba nie
widzę dla nas przyszłości…!
Spell tylko uśmiechnął się szeroko,
odginając przy tym palce Nanny jeden po drugim, na co ta zrobiła się różowa jak
walentynkowa kartka – najwyraźniej właśnie spełniło się jedno z jej
największych marzeń, a mianowicie Spell „wziął ją za rękę”. Z ulgą
wyprostowałam się, przygładzając włosy i usilnie nie patrząc na Wooda, aby nie
musieć mu dziękować za wyratowanie z tego niezbyt przyjemnego położenia.
Zresztą, czy mógł istnieć bardziej upokarzający dla mnie początek tej „randki”,
niż zaciąganie u niego długu wdzięczności?! Tymczasem Spell, profesjonalnie ignorując
wciąż oniemiałą Nannę, skierował się w dół schodów w stronę przepychającego się
tłumu ludzi – aż nagle zatrzymał się po kilku stopniach.
— Victoire… przecież ty idziesz ze mną,
zapomniałaś?
Drgnęłam, po czym, cała czerwona na twarzy, szybko
zeszłam za nim po schodach.
Jakie to wszystko było dziwne – szłam
właśnie za Spellem Woodem – za WOODEM – którego do tej pory miałam w zwyczaju
omijać szerokim łukiem, gdy tylko pojawiał się na horyzoncie. Zazwyczaj też
chodziłam po korytarzach z Pocky albo z Teddym, co pozwalało mi zbytnio nie
myśleć o tym, że wszyscy się na mnie gapią – teraz jednak miałam wrażenie,
jakbym każdy krok czyniła w blasku reflektorów. I tak zresztą było w istocie –
ja i Spell właściwie nie musieliśmy się przepychać przez tłum, bo sam się przed
nami rozstępował, gapiąc się na nas, wskazując sobie palcami i gadając między
sobą jakbyśmy przechodzili właśnie po czerwonym dywanie. Nogi miałam jak z
waty, coś nieznośnie paliło mnie pod skórą zanim jeszcze wystawiłam ją na
działanie mrozu i tak bardzo starałam się nie potknąć, że gdy tylko wyszliśmy z
Zamku, poślizgnęłam się na oblodzonych stopniach z wdziękiem skonfundowanego
hipogryfa. Moja twarz jednak nie spotkała się z twardą lodową powierzchnią pokrywającą
zimny, tysiącletni kamień. Stało się coś chyba miliard razy gorszego…
— Uważaj…! – usłyszałam tuż przy uchu, kiedy
ręce Wooda zamknęły się wokół mojej talii w żelaznym uścisku.
Mimowolnie odchyliłam się jeszcze bardziej
do tyłu, czując się tak, jakbym za chwilę miała zemdleć. Ale wcale nie z powodu
namiętnego porywu serca…!
—
Puszczaj! – zawołałam ze złością, wyrywając mu się tak gwałtownie, że omal sam
nie wywalił się na lodzie. – Nie potrzebuję twojej pomocy!
—
Jak sobie życzysz! – ukłonił się przede mną szarmancko, uśmiechając się przy
tym jak jakiś kretyński lokaj. – Muszę ci przyznać, że gdybym cię nie złapał, z
pewnością wywaliłabyś się z niebywałą gracją.
Tylko prychnęłam ze złością, po czym zeszłam
ze stopni z uniesioną głową, nie oglądając się za siebie. Już drugi raz Wood
musiał mi pomóc…! Czy mogłam osiągnąć jeszcze głębsze dno?!
Ale kiedy znaleźliśmy się na błoniach, nagle
okazało się, że naprawdę trudno było mi się dalej opierać pomocnemu ramieniu
Wooda.
A właściwie… trudno w ogóle było się nie
opierać, ponieważ zaspy, które zasypały całą drogę do Hogsmeade, sięgały
nam niemal do kolan.
I już po chwili przedzieraliśmy się razem przez
śnieg – ja cała czerwona na twarzy z zimna i złości, upokorzona i pokonana,
trzymająca kurczowo Wooda za ramię – on zarumieniony od mrozu i pławienia się w
samozadowoleniu, uśmiechając się lekko pod nosem z nieznośnym triumfem przez
cały cholerny czas! Przy tym nie odzywaliśmy się do siebie przez całą drogę, ja
zbyt skupiona na przeklinaniu swojego życia, on zapewne pochłonięty dalszymi
planami upokorzenia mnie na tej randce… A może usilnie milczał, aby specjalnie mnie
sprowokować do rozpoczęcia rozmowy…? Było to całkiem prawdopodobne, nie
zamierzałam jednak dać mu tej satysfakcji, a zresztą i tak byłam zbyt
zdenerwowana, aby samej zapoczątkować jakiś temat.
Na szczęście przez cały czas padał gęsty
śnieg, dzięki czemu inni ludzie zmierzający tą samą drogą (a przynajmniej taką
miałam nadzieję) nie poświęcali nam zbytniej uwagi. Kiedy więc nie byłam zajęta
denerwowaniem się na Wooda, błogosławiłam śnieżynki tak pracowicie sypiące się
z nieba, które skrywały przed światem to, jak bardzo jestem zestresowana, jak
bardzo mam ochotę stąd uciec… Zdecydowanie nie powinnam okazywać otoczeniu, że
mam jakąkolwiek tremę, rodzina Delacour chyba by mnie za to wydziedziczyła… A
już zwłaszcza, nie powinnam okazywać swojej słabości Woodowi – wręczyłabym mu
tym samym wymierzoną we mnie broń do ręki..!
I w końcu naszym oczom ukazała się droga
główna wioski Hogsmeade.
Lekko zaróżowiona na policzkach (wolę
wierzyć, że z powodu mrozu), wreszcie puściłam ramię Wooda, otrzepałam rękę,
jakbym w ten sposób miała pozbyć się zaraźliwego wirusa i rozejrzałam się
wokół. Świat jednak widocznie postanowił sprzysiąc się przeciwko mnie. Cała
wioska wyglądała wprost bajecznie, zasypana miękkim, białym puchem, wyglądając,
jakby była zbudowana z piernika pokrytego lukrem i słodkim kremem. Śnieg sypał
przez cały ten czas i było tak magicznie, i tak cholernie romantycznie,
że miałam ochotę schować się w pierwszej lepszej zaspie. Dlaczego musiało tak
być?! Dlaczego musiałam być tu z Woodem…? Było już niestety za późno na odwrót
– klamka zapadła, Hogsmeade roztaczało przede mną swoje cudowne widoki, a ja
musiałam iść dalej z kimś, z kim kompletnie nie chciało mi się dzielić swoim
zachwytem.
Na szczęście drogi w wiosce były odśnieżone,
nie musiałam więc już korzystać z jego silnego męskiego ramienia. Zaczęliśmy
iść z wolna wzdłuż chatynek pokrytych wielkimi czapami – ja udając, że
interesują mnie oszronione witryny sklepowe, a w rzeczywistości rozglądając się
czujnie za ewentualnymi paparazzi, za to on wlepiając wzrok prosto we mnie,
jakby poza mną nie absorbowało go kompletnie nic innego.
— To dokąd chcesz iść? – zagadnął nagle
beztrosko, tak że omal nie podskoczyłam.
—
Posłuchaj… – odetchnęłam głęboko, po czym zaczęłam szarpać swoje rękawiczki. –
Nie będę ukrywać, że nie mam najmniejszej ochoty tu z tobą być, a już na pewno
nie zamierzam udawać, że jest inaczej, jasne?
— Zdaje
mi się, że zadałem ci tylko proste pytanie… – I znowu te nieznośne drobinki
rozbawienia w jego głosie! – Nie uważasz, że łatwiej byłoby po prostu na nie
odpowiedzieć?
—
Czy coś do ciebie nie dotarło? – Na chwilę aż przestałam udawać, że wypatruję
czegoś na końcu ulicy i spojrzałam na niego poirytowana. Zaraz jednak znowu
odwróciłam wzrok, zła na samą siebie. – Nie chcę tu z tobą być, więc tym
bardziej nie obchodzą mnie żadne kwestie organizacyjne! Ty zorganizowałeś to
spotkanie, więc teraz ty martw się tym, gdzie pójdziemy!
—
Skoro tak, to poproszę cię już tylko o jedno… – Po czym zanim zdążyłam
cokolwiek zrobić, chwycił mnie za ramiona i siłą odwrócił twarzą do siebie,
tak, że dzieliło nas tylko kilka centymetrów. – Masz takie piękne oczy,
Victoire… mogłabyś popatrzeć na mnie nimi trochę dłużej, niż pięć sekund?
Zamarłam, otwierając szeroko oczy i mrugając
szybko powiekami.
Tylko że ja wcale nie chciałam na niego
patrzeć!
Ale właściwie dlaczego?, zapytał nagle w
mojej głowie jakiś cichy głosik, bardzo podobny do zadziornego tonu mojej
młodszej siostry Dominique – i nagle poczułam dziwną niepewność, jak zawsze,
gdy jakieś celne pytanie Di zbiło mnie z tropu. Czyżby chodziło tylko o to, by
okazać mu lekceważenie, obojętność, pogardę…? A może… ty po prostu boisz się na
niego patrzeć! Boisz się, bo wiesz, że podoba ci się to, co widzisz!
Nie, to wcale nieprawda! Nie może mi się
podobać coś, co jest tak wredne i chamskie…
I wbrew swoim najśmielszym oczekiwaniom,
wgapiłam się prosto w Wooda, jakbym miała prześwidrować go wzrokiem na wylot.
Zaraz mu pokażę, że wcale nie wstydzę się na niego patrzeć! I to on pierwszy
spuści wzrok, on będzie pokonany…
Ale Spell Wood wcale nie spuścił wzroku.
Uśmiechnął się tylko lekko pod nosem, jak to miał w zwyczaju, w sposób całkowicie
rozbrajający.
— No… i od razu lepiej… – Poprawił mi szalik
Ravenclawu pod szyją. – Pierwszy krok mamy za sobą. I co, było aż tak strasznie…?
W tym momencie miałam totalny mętlik w
głowie.
— To
może teraz odpowiesz mi na pytanie, dokąd chcesz iść?
—
Może… – wydukałam. – Pochodźmy po prostu po sklepach…
Ale zaraz zaczęłam bardzo żałować swojej
pochopnej decyzji.
Wszystkie sklepy w Hogsmeade były aż po
brzegi wypchane uczniami Hogwartu. A już zwłaszcza Miodowe Królestwo, w którym
tłok był tak wielki, że nie było gdzie wcisnąć likworowej pałeczki.
Najwyraźniej jednak Woodowi zbyt zależało na tym, aby zademonstrować przede mną
nieograniczone możliwości zawartości swojej sakiewki, bo nic a nic nie zrażało
go ciągłe nadeptywanie ludzi na nasze stopy. Natomiast ja wciąż oglądałam się z
przerażeniem na lewo i prawo, ledwo co zwracając uwagę na proponowane mi przez
niego, rzecz jasna najdroższe słodycze…
Na pewno był tu ktoś, kto mnie znał!
— Czy zamierzasz kiedyś przestać? – Oddech
Wooda połaskotał moje ucho, a ja spojrzałam na niego zdziwiona. Przyglądał mi
się z bliska, ze zmarszczonymi brwiami. – Wyglądasz jakbyś przyszła tu z
wampirem…
Ale zanim zdążyłam jakkolwiek na to
odpowiedzieć, ktoś wpadł na nas z impetem, tak gwałtownie, że Wood o mało co
nie wywalił się na beczkę wypełnioną fasolkami wszystkich smaków. Szybko
poderwał się, powracając do równowagi ze sprawnością wyćwiczoną do perfekcji
podczas wielogodzinnych treningów quidditcha, z wyraźnie rozwścieczoną miną.
— Co jest?! – wydarł się, najwyraźniej
bardzo nieprzyzwyczajony do takiego traktowania, bo błyskawicznie złapał tego,
który nas potrącił, za szatę i szarpnął za nią mocno. – Collins…!
I rzeczywiście, był to Cal Collins,
ścigający Gryffindoru i zarazem jeden z przybocznych kumpli Wooda.
Ale zamiast zachować się tak, jak zwykle
zachowują się wybrańcy, cieszący się zaszczytem bliskiego obcowania z królem
stadionu, a zwłaszcza kiedy temu królowi podpadną – ten zrobił coś całkiem
zaskakującego. Przez chwilę jakby zamarł, po czym rzucił w moją stronę bardzo
szybkie spojrzenie – i nagle wyrwał szatę z jego uścisku i bez jakiegokolwiek
słowa, nie oglądając się na nas, zniknął w tłumie.
Wood chyba jeszcze nigdy w życiu nie miał
głupszej miny. Wykorzystując tę chwilę przewagi, uśmiechnęłam się drwiąco.
— Co to miało być? – uniosłam brwi,
spoglądając na wyraźnie oniemiałego Wooda. – Twój przyjaciel się czymś zatruł…?
Jak śmiał nie zauważyć bijącego od ciebie blasku…?
Ale Spell tylko zacisnął szczęki, wciąż
wiercąc wzrokiem w tłumie, w którym już dawno znikł złoto-czerwony szalik Cala
Collinsa.
—
Zapłaci mi za to – oświadczył spokojnie, po czym wziął mnie pod ramię,
równocześnie wciąż wypatrując czegoś pomiędzy czarnymi płaszczami. – Musiał…
hmmm, pewnie trochę go zatkało, kiedy zobaczył ciebie tuż obok mnie…
No tak. To z pewnością usprawiedliwiało jego
karygodne w oczach Wooda zachowanie.
Za podwójnym gotyckim oknem sklepu wirował
gęsty śnieg. Do Miodowego Królestwa wciąż przybywało coraz to więcej uczniów, w
czapkach, płaszczach i szalikach oblepionych białym puchem. Gdzieś pod
tabliczką z napisem „Niezwykłe Smaki”, mój wzrok natrafił na Petera Caldwella,
który wytrzeszczał na mnie oczy, szybko więc zanurkowałam w tłum, ciągnąc za
sobą Wooda i udając, że dostrzegłam jakiś słodycz, który koniecznie chcę kupić…
Niestety skończyło się na tym, że
wylądowaliśmy przy beczułce z karaluchami w syropie.
— Jesteś całkowicie pewna, że chcesz to
zjeść? – zapytał Spell, wyraźnie siląc się na uprzejmy ton, w czym wyraźnie przeszkadzała
mu obrzydzona mina, której nie zdołał ukryć, zaglądając do beczki.
No cóż, jeżeli zjedzenie karalucha w syropie
sprawiłoby, że nie będziesz stał tak blisko…
Ale odsunięcie się od Spella Wooda było niestety
w tym tłoku całkiem niemożliwe. Wciąż musiałam przywierać do niego ramieniem,
żeby po prostu się nie zgubić, a i on nie mógł mówić do mnie inaczej jak tylko
do ucha, żebym w ogóle go usłyszała.
Cisnąc się wśród tłumu uczniów i znosząc
nieznośną bliskość Wooda, zaczęło kręcić mi się w głowie.
— Chodźmy stąd! – zawołałam zduszonym
głosem, czując, że mam ochotę uwiesić się na jego ramieniu i po prostu zemdleć.
Ale w tym momencie ktoś dotknął mojego
drugiego ramienia i nagle pojawiła się przy nas dziewczynka w puchońskim
szaliku.
— Czy nie widzieliście może…
Urwała, jakby dopiero teraz zdając sobie
sprawę, że ma przed sobą Spella Wooda i Victoire Weasley, po czym zrobiła
wyraźnie przerażoną minę. Spojrzałam na Spella – patrzył na dziewczynkę z góry,
a na jego twarzy odbiło się wyraźne zniecierpliwienie:
—
Nie, nie widzieliśmy. A teraz zejdź nam z drogi.
Ale dziewczynka nie ruszyła się nawet na cal.
Najwyraźniej sprawa musiała być dla niej bardzo ważna, skoro nie zareagowała
nawet na rozkaz tak znamienitej persony, jak Spell Wood. Spojrzała na mnie
błagalnie.
—
Czy nie widzieliście gdzieś mojego kolegi, Cody’ego Martensa? To też puchon, z
trzeciej klasy. Rozdzieliliśmy się i teraz nigdzie nie mogę go znaleźć…
— Tu
jest duży tłum – powiedziałam. – Wyjdź ze sklepu i poczekaj na niego, to może
sam się znajdzie…
—
…albo okaże się wytworem twojej wyobraźni, jak to zwykle bywa u ludzi, którzy
nie mają przyjaciół – rzekł Wood zjadliwym tonem.
Puchonka zacisnęła drżące usta. Po chwili w
jej oczach zaszkliły się łzy, ale zanim zdążyłam zobaczyć, jak spływają po jej
policzkach, dziewczynka odwróciła się i zniknęła w tłumie. Poczułam przemożną
ochotę, aby mocno kopnąć Wooda w obojętnie którą część ciała – było to jednak
niestety niewykonalne w ścisku, w którym się znajdowaliśmy. Spojrzałam więc
tylko na niego, z mieszaniną wstrętu, pogardy i złości:
— Co jest z tobą, Wood?! Prosiła nas tylko o
pomoc!
Uniósł leciutko brwi, a na jego twarzy
pojawiło się irytujące rozczulenie, kiedy spojrzał mi prosto w oczy, co jeszcze
tylko bardziej mnie wkurzyło.
—
Masz chyba za miękkie serce, moja droga Victoire – powiedział, przeciągle
wypowiadając moje imię. – Czy to naprawdę twoja sprawa, że zgubił się jakiś
dzieciak, bo zapewne wlazł tu, zanim się zorientował, że ten sklep nie jest na
jego kieszeń…?
W tym
momencie pomyślałam, że chyba nawet bogata biblioteka Hogwartu nie dysponuje
żadną książką wyjaśniającą, jak można być tak cholernie rozpuszczonym pawianem.
—
Jesteś niemożliwy, Wood! – wycedziłam, starając się uwolnić swoje ramię z jego
uścisku, w czym wciąż przeszkadzali mi tłoczący się wokół ludzie. – I może
przypomnisz mi, kiedy właściwie przeszliśmy „na ty”, co? Bo jakoś sobie nie
przypominam, bym pozwoliła ci mówić mi po imieniu.
— Bo
co? – szepnął mi w ucho. – Zbyt cię to podnieca?
Zaraz zawył, kiedy nie wytrzymałam i z całej
siły nadepnęłam mu na stopę.
— No
już dobrze, dobrze! – wyjęczał, po czym pociągnął mnie w stronę drzwi. –
Wychodzimy stąd!
Po czym wydostaliśmy się w końcu z Miodowego
Królestwa, tym razem nie bez brutalnego użycia łokci – a gdy tylko wypadliśmy
na zaśnieżoną ulicę, po której snuły się nieliczne grupy uczniów, ruszyłam
ostro do przodu, z uniesioną głową i zaciśniętymi ustami, nie oglądając się na
Wooda, który truchtał za mną, raz po raz potykając się o zmarzłe grudy śniegu.
— Victoire! Zaczekaj…
—
Nie! – krzyknęłam, wciąż prując niewzruszenie przez śnieg, czując taką złość na
siebie, niego i na całą tę wioskę, która musiała wyglądać dzisiaj tak pięknie,
że najchętniej rozerwałabym swoje życie na strzępy. — I przestań… mówić… moje…
imię!
—
Nie mogę… – Nagle chwycił mnie za rękaw, zmuszając mnie do zatrzymania się – po
czym zamknął mnie w ramionach po środku pieprzonej drogi! – Nie przestanę.
Victoire, Victoire, Victoire, Victoire.
Wszystko to wyszeptał z ustami przy moim
czole. Odepchnęłam go od siebie ze wstrętem, równocześnie czując coś
obrzydliwie galaretowatego w kolanach.
—
Zamknij się! – wrzasnęłam, przyśpieszając kroku, żeby już nie zdołał mnie
zatrzymać, a przede wszystkim, by odzyskać czucie w stawach. – Zamknij się,
zamknij się, zamknij się!
Zaśmiał się w głos, zrównując się ze mną
krokiem i przyglądając mi się z niewinnym zainteresowaniem.
—
Czego ty tak cholernie się wstydzisz? – zapytał wreszcie z rozbawionym
zaciekawieniem. – Już nawet udało ci się wytrzymać moje spojrzenie, mówienie do
siebie po imieniu nie jest wcale trudniejsze!
— Ja
się nie wstydzę – wycedziłam przez zęby, skręcając ostro w boczną
uliczkę. – Pewne rzeczy są po prostu poniżej mojej godności!
To nie spodobało się Spellowi Woodowi.
Zaszedł mi drogę, ponownie zmuszając mnie do zatrzymania się w pół kroku, ale
już przynajmniej nie próbował mnie obejmować – stał tylko przede mną,
spoglądając na mnie spod rzęs.
—
Tak, wstydzisz się – stwierdził cicho, jakby mówił sam do siebie. – Więc lepiej
pozwól mi nauczyć cię, że nie ma czego. Zapewniam, że oszczędzi ci to wielu
upokorzeń.
Zamarłam, rozchylając usta i gapiąc się na
niego szeroko otwartymi oczami, kompletnie nie wiedząc, jak na to zareagować.
— No
dalej. Powiedz moje imię. Uda ci się to bez zająknienia, to przysięgam, uznam,
że jestem ci całkiem obojętny i odejdę.
Powiedział to wszystko całkiem poważnie. I chyba
po raz pierwszy spoglądał na mnie bez jakiegokolwiek cienia zuchwalstwa,
pobłażania, rozczulonego politowania, ani nawet bez drgnięcia kącika ust.
I patrząc na niego, wiedziałam doskonale, że
odważam się na to tylko dlatego, że Wood wcześniej pomógł mi przełamać strach…
Może tym razem będzie tak samo?
A kiedy już pokonasz wszystkie bariery,
będziesz mogła stwierdzić, że Spell Wood naprawdę nie ma dla ciebie znaczenia i
powróci spokój twojego ducha. Wood zapewne sądził, że tymi zabiegami bardziej
przekona mnie do siebie… i niech tak myśli. Bardzo się zdziwi, kiedy pozbywszy
się całej dziwnej niemocy, jaka mnie przy nim ogarnia, będę mogła pożreć jego
serce a potem wyrzucić w zakurzony kąt.
Bo przecież właśnie tego chcę.
Spróbowałam unieść głowę i przełknęłam
ślinę, ale nie pomogło mi to w pozbyciu się wielkiej guli, która jak na złość
ponownie urosła mi w gardle. „Spell” to krótkie słowo! Wypowiesz je bez
problemu! Ale mimo że się starałam – nie mogłam go z siebie wykrztusić.
Tymczasem Spell czekał cierpliwie, wciąż
obserwując uważnie zmiany zachodzące na mojej twarzy.
No dalej… Powiedz to. Wykrztuś to z siebie!
Przecież wypowiadałaś to imię już wcześniej i to nie raz… zazwyczaj z dużą dozą
pogardy, ale jednak…
— Ekhm… – odchrząknęłam ochrypłym głosem i
już wiedziałam, że to na nic. Nie mogę. Nie potrafię. Nie jestem w stanie
powiedzieć tego nawet jak najbardziej pogardliwie, na pewno nie pod tym
spojrzeniem, które utkwił we mnie tak uparcie…
Och, jakie to upokarzające!
—
Może… chodźmy… – wyjąkałam cicho, spuszczając wzrok. – Chodźmy gdzieś, gdzie
nie jest tak zimno.
Uśmiech rozpromienił jego twarz, kiedy
chwycił mnie pod ramię. Jak mógł, skoro ja czułam się totalnie upodlona?!
Utraciłam swój honor, zostałam pokonana z kretesem! Nie przełamałam swojego
zawstydzenia i strachu… Strachu przed tym, co Wood mógłby usłyszeć w
wypowiedzianym przeze mnie swoim imieniu.
Tylko co by to właściwie miało być…?
Nie zdziwiłam się, kiedy nie zawróciliśmy na
drogę główną, gdzie znajdował się bar Pod Trzema Miotłami. Doskonale
wiedziałam, dokąd Wood mnie prowadzi, byłam już jednak tak zrezygnowana, że
kompletnie przestało mnie to obchodzić. Dlaczego… dlaczego, dlaczego działo się
ze mną coś takiego?! Przed chwilą mogłam jednym słówkiem pozbyć się Wooda na
zawsze…
A może ty po prostu chcesz być na niego
skazana…?
Nie! Ja przecież… ja przecież nie cierpię
Wooda!
Możesz oszukiwać siebie, ale nie staraj
się oszukiwać mnie, okej?
Czemu to wszystko jest takie nie do
zniesienia…
— Hej! Hej… Wood!
Zatrzymaliśmy się w połowie uliczki.
Przez sypiące niestrudzenie z nieba płatki
śniegu zmierzał ku nam… Cal Collins, zbliżając się sprężystym krokiem,
zarumieniony na twarzy i z szalikiem Gryffindoru przewieszonym niedbale przez
ramiona. Gdy tylko mnie zobaczył, zatrzymał się raptownie, jakby wryło go w
grubą warstwę śniegu.
Ale tym razem zachował się zupełnie inaczej
niż koleś, który wpadł na nas w Miodowym Królestwie:
—
No, no! – zacmokał, lustrując mnie takim wzrokiem, jakbym stała przed nim w
samym bikini, a nie okutana w zimowy płaszcz i gruby szalik. – Widzę, że ktoś
tu dzisiaj ma szczęście! Wiesz, właśnie cię szukałem stary, jesteśmy z
chłopakami Pod Trzema Miotłami… ale nie dziwię się, że unikasz dzisiaj głównej
ulicy… – ponownie objechał mnie łakomym wzrokiem, po czym spojrzał na Wooda
porozumiewawczo, na co aż zacisnęłam pięści w rękawiczkach.
Ale
Wood nie odwzajemnił uśmiechu. Zmarszczył brwi, spoglądając na swojego
ścigającego, jakby nie do końca rozumiał, kto pozwolił mu na istnienie.
— Co to miało być, Collins? – rzucił niby
niedbale. – To w Miodowym Królestwie?
—
Co? – zdumiał się Collins, a z jego twarzy zrzedł uśmieszek, ustępując miejsca
zaniepokojeniu tym, że wielki Spell Wood ma jakieś zarzuty co do jego osoby.
Zaraz zaśmiał się nerwowo. – No co ty, Woody! Nie wetknąłem tam dzisiaj nawet
czubka kija od miotły! Myślisz, że chciałbym być kontuzjowany przez zgraję
oszalałych bachorów…?
Lecz w tym momencie Wood złapał go za szatę
tak raptownie, że nawet ja omal nie podskoczyłam. Nie byłam jednak bardziej
zaszokowana od samego Collinsa, który aż potknął się na śniegu.
—
Masz mnie za idiotę, Collins?!
— Ale
Woody…! – wydusił Cal, dostając ataku histerycznego chichotu. – Chłopaki mogą
potwierdzić, nie ruszałem się z baru! Może mnie z kimś pomyliłeś, nie wiem…
Przy takiej zajebistej lasce też bym chodził jak skonfundowany…
To chyba nieco otrzeźwiło Wooda. Puścił
przód płaszcza Cala i otrzepał go mechanicznymi ruchami, przywracając go do
porządku.
— Na
całe szczęście nigdy nie będziesz miał okazji, żeby się o tym przekonać –
wycedził dobitnie, równocześnie przyciągając mnie do siebie.
Raczej nie można było powiedzieć, by bardzo
przekonało to Cala Collinsa, który w całej szkole był znany ze swoich zdolności
„pocieszania” byłych dziewczyn Wooda tuż po zerwaniu, odchrząknął więc tylko powątpiewająco,
rzucił mi ostatnie spojrzenie, po czym odszedł bardzo spiesznym krokiem.
Zostaliśmy sami w bocznej krętej uliczce – a
właściwie sami, poza jakimś przysadzistym kolesiem w gryfońskim szaliku, który
odczytywał coś na oszronionej witrynie parę domów dalej. Rozejrzałam się we
wszystkie strony – za dużo kręciło się tutaj gryfonów! A co jeśli zaraz
przybiegnie tu wyposażona w aparat Sandra Kench…?
Ale kiedy skręciliśmy w zaułek, za którym
już majaczyła znienawidzona przeze mnie kawiarenka pani Puddifoot, ktoś inny
natknął się na nas na rogu jakiejś chatki – i chyba nawet napotkanie Sandry
Kench nie byłoby bardziej niefortunne w porównaniu z tym.
Ja i Wood zatrzymaliśmy się raptownie, to
samo zrobiła osoba w krukońskim szaliku. Mój wzrok przejechał z tego szalika na
twarz i nagle poczułam, jak wszystkie mięśnie zamieniają mi się w bryły lodu
przerażenia. To był Seth! Tak, ten sam, któremu najpierw obiecałam, że to z nim
pójdę do Hogsmeade, a potem wystawiłam go do wiatru!
Na nasz widok nie powiedział kompletnie nic.
Zacisnął tylko usta i spojrzał na mnie tak, jakbym wyrządziła mu największą
krzywdę, jakiej doznał w życiu. Potem objechał Spella takim wzrokiem, jakby
patrzył na zdechłego karalucha, po czym zniknął szybko za rogiem uliczki. Coś
ścisnęło mnie za gardło, a poczucie upodlenia zakłuło mnie w twarz falą
strasznego zażenowania samą sobą.
Najpierw Teddy, teraz Seth… Wszyscy mają do
mnie jakieś pretensje…!
I ja sama mam je do siebie…
Więc właściwie po jakie licho zgodziłam
się na to wszystko?
— Chodź. Gorąca kawa dobrze ci zrobi.
Tylko wzruszyłam ramionami, czując, że już
naprawdę jest mi wszystko jedno.
W Przystani Szczęśliwych Par nie było już
przynajmniej walentynkowych dekoracji, które zapamiętałam ze swojej pierwszej
feralnej randki w tym jakże romantycznym lokalu. Nad stolikami nie wisiały
kretyńskie amorki, a przede wszystkim, nie było ani śladu po różowym konfetti,
czy – chwała Bogu! – po jemiole. Poza tym było tu jednak tak przytulnie do
zrzygania, jak zawsze – ogień trzaskał w bogato rzeźbionym, malutkim kominku,
mdłe malowidła na suficie poruszały się z wolna nad głowami siedzących tu
szczęśliwych par, a tęga pani Puddifoot ze swoim lśniącym kokiem i wściekle
różowymi tipsami, przeciskała się między okrągłymi stolikami ze swoją tacą.
Kiedy tylko do nas podeszła, na jej pulchnej
twarzy pojawił się kokieteryjny uśmieszek. Wood zamówił dwie kawy, a ona
zachichotała jak mała dziewczynka i natychmiast poleciała za bar, szybciej niż
gdyby naprawdę dosiadła Błyskawicy. Mimowolnie przypomniałam sobie sławetne
lewitujące serduszka, które Wood rozdawał w ubiegły Dzień Kobiet pod Wielką
Salą każdej przechodzącej (i przy okazji spełniającej jego standardy)
dziewczynie, a także plotki, że takie coś dostaje się właśnie w tym lokalu
gratisowo za każdą wizytę – po czym westchnęłam w duchu – trudno było się
dziwić cioteczkowemu zauroczeniu pani Puddifoot osobą Wooda, skoro byli tak
dobrymi znajomymi…
Zaraz jednak co innego zaczęło zaprzątać mój
umysł. A mianowicie to, że wszystkie pary przy sąsiednich stolikach gapią się
na nas.
W Miodowym Królestwie było tak dużo uczniów
Hogwartu, że właściwie nikt nie zwracał na nas uwagi. Tutaj jednak tylko
szemrzące, przytłumione głosy i ciche rzępolenie zaczarowanych skrzypiec i
harfy zakłócało wszechobecną ciszę – nic więc nie przeszkadzało wszystkim obecnym w zaobserwowaniu tego, że ta sławetna para, Spell Wood i Victoire Weasley
pojawili się nagle wśród nich. I nagle, zamiast poświęcać uwagę swoim
partnerom, wszyscy chłopcy wgapili się zazdrośnie w Wooda i łakomie we mnie, a
wszystkie dziewczyny wgapiły się łakomie w Wooda i zazdrośnie we mnie!
Postarałam rozejrzeć się wokół w poszukiwaniu znajomych twarzy, równocześnie
udając, że w ogóle nigdzie nie patrzę i aż podskoczyłam, kiedy zadzwonił
dzwoneczek u drzwi wejściowych, które otworzyły się, wpuszczając do środka
tumany śniegu – ale do lokalu na szczęście wszedł tylko jakiś nieznany mi
mulat, który usiadł przy sąsiednim stoliku, najwyraźniej jeszcze czekając na
swoją wybrankę.
Chyba nawet na pogrzebie ciotki Muriel,
której nikt za życia nie lubił, nie było bardziej niezręcznej atmosfery.
Przyciszony głos Wooda wyrwał mnie z
otępienia:
— Wyglądasz…
—
Och, daruj sobie, co? – przerwałam mu z lekka zniecierpliwionym tonem. – Wokół
siedzi z tuzin wydekoltowanych lasek, więc ciekawa jestem, od kiedy swetry są
tym, co cię najbardziej podnieca.
Najwyraźniej mulat to usłyszał, bo parsknął
cicho w gryfoński szalik. Jeżeli jednak Wood był zmieszany, to bardzo skrzętnie
to przede mną ukrył. Przysunął się bliżej do stolika, który był tak mały, że
stykaliśmy się pod nim kolanami.
— To
już nie można ci nawet powiedzieć, że ładnie wyglądasz?
—
Cóż, takie komplementy bardzo łatwo ci przychodzą…
—
Wierz mi, że przy tobie to nie trudne.
Aż przejechałam oczyma po fantazyjnych
malowidłach.
—
Czy właśnie to mówisz każdej dziewczynie, którą tu zapraszasz?
— A
każda dziewczyna pyta mnie wtedy dokładnie o to samo, co ty teraz.
Ach, ta rozmowa kompletnie nie ma sensu! I w
tym momencie przecisnęła się ku nam pani Puddifoot z naszymi kawami.
— Proszę bardzo! Częstujcie się,
kochaneczki…
Spell posłał w jej stronę czarujący uśmiech,
a ona spurpurowiała na i tak już za mocno poróżowianych policzkach. Spróbowałam
odrzucić nieapetyczną myśl, co by było, gdyby ta dwójka ostatecznie się ze sobą
związała.
— A co dla ciebie, kochaniutki? –
zaszczebiotała pani Puddifoot, obracając się jak na wrotkach w stronę
sąsiedniego stolika. – Kiedy przyjdzie twoja urocza sympatia…?
—
Eee… za chwilę – powiedział mulat głosem stłumionym przez szalik.
W tym głosie było coś znajomego.
— W
takim razie odwiedzę cię później – zagruchała pani Puddifoot, odwróciła się,
puściła do Wooda figlarne oczko, po czym podryfowała wśród stolików w stronę
baru. Upiłam łyk swojej kawy, nie dbając o to, że może być jeszcze za gorąca,
po czym skrzywiłam się nieznacznie – nie dość, że oparzyła mnie w język, to jeszcze była strasznie słodka. Naprzeciwko mnie,
Wood sączył to ohydztwo ze swojej filiżanki, bez ustanku wlepiając we mnie
wzrok i nagle dziwne spostrzeżenie zajęło mój umysł – jego oczy były tak
niesamowicie błękitne… Szybko wgapiłam się w swoją kawę, starając się pozbyć
tej dziwnej myśli.
— Pamiętasz, jak byliśmy tutaj ostatnio…?
Podniosłam na niego zdziwiony wzrok. Wytarte
frazesy jeszcze rozumiem, ale to…? Czy to miała być jakaś romantyczna
fantazja…?
—
Wood… – powiedziałam z wolna, zastanawiając się jak najlepiej dobrać słowa. –
Wiem, że byłeś tu w przeszłości z wieloma blondynami, ale zapewniam cię, że ze
mną nie byłeś tutaj nigdy w życiu…
—
Naprawdę nie pamiętasz? – uniósł lekko brwi i coś zamigotało mu w tych oczach,
równocześnie sprawiając, że aż zacisnęłam szczęki. – To było w Walentynki.
Byłaś tu wtedy z tym kretynem Caldwellem…
Ach, tak! Rzeczywiście. Jakże mogłabym tego
nie pamiętać?!
—
Nie nazywaj go kretynem – rzekłam, marszcząc brwi.
—
Ale chyba nie zaprzeczysz, że zachowywał się jak kretyn? – odparł, leniwie
mieszając łyżeczką w swojej kawie. – Pamiętam, że po wszystkim zwalił się z
krzesła.
Mimowolnie poczułam gorąco na policzkach.
— Za
to ty byłeś tu z jakąś długonogą blondyną… – powiedziałam, patrząc na niego
chłodno. – Rozumiem, ze robię teraz za jej zastępczynię, tak?...
Zapadło krótkie milczenie, podczas którego
Wood najwyraźniej zastanawiał się jak odeprzeć mój atak. Widocznie zdecydował
jednak, że nie warto podnosić podjętego przeze mnie tematu, po spojrzał mi
prosto w oczy, jakby chciał je wypalić swoim spojrzeniem:
—
Już wtedy uważałem, że to ty powinnaś siedzieć ze mną przy jednym stoliku.
Wyciągnął rękę w moją stronę. Nie, nie
położył jej koło cukiernicy, on po prostu ją wyciągnął, całkowicie jawnie
prosząc mnie tym gestem, abym podała mu dłoń! Na chwilę mnie zatkało, po czym
nagle ruszyły trybiki w moim mózgu, obracając się gorączkowo…
Udać, że tego nie zauważyłam…? Już za późno!
I zanim zdążyłam się zorientować, sięgnęłam
po serwetkę i bezceremonialnie wetknęłam mu ją w rękę, zupełnie jakby od samego
początku tylko o to mu chodziło.
—
Ach…! Serwetki?
Przez chwilę trzymał serwetkę nieruchomo, a
potem odłożył ją na bok stolika.
—
Tak… to było bardzo sprytne, Vi. Mogłabyś wprawdzie przestać zachowywać się jak
dziecko, ale…
Ale ja już go nie słuchałam.
Baw się dobrze, Vi.
To było ostatnie co usłyszałam od Teda
Lupina.
Vi.
Nie… To, że Wood nazywał mnie bez oporów
Victoire, jeszcze byłam w stanie zdzierżyć… Ale nie mógł… po prostu nie miał
prawa… mówić… do mnie… Vi!
—
Nie nazywaj mnie Vi! – wysyczałam przez zęby, na co Wood urwał i spojrzał na
mnie ze zdziwieniem.
Ale w tej chwili w naszą stronę znów
przecisnęła się pani Puddifoot, tym razem z wyraźnie zniecierpliwioną miną.
— Nie chcę cię martwić, kochany, ale ona już
chyba nie przyjdzie.
—
Poczekam… – dobiegło mnie z sąsiedniego stolika i wtedy omal nie zachłysnęłam się
kawą.
Teddy!!
Teddy Lupin!
To był on, nie było żadnych wątpliwości!
Pani Puddifoot odeszła, z rozżaleniem kręcąc
głową, a ja zerknęłam na mulata, który chyba zdawał się myśleć, że zasłanianie
się po sam nos gryfońskim szalikiem działa na niego jak peleryna niewidka.
Poznałam go! To z całą pewnością był Ted
Lupin, to był jego głos, jego szalik i jego stukanie palcami o blat, jego
sposób opierania się na krześle, jego spojrzenie… Jego był też sposób
wyrwania szaty z uścisku Wooda…
To też był on.
Wtedy, w Miodowym Królestwie…!
To dlatego, gdy później spotkaliśmy
prawdziwego Cala Collinsa, ten twierdził, że w ogóle go tam wtedy nie było…
A ten gruby gryfon, który czytał jakieś
ogłoszenie w uliczce, w której spotkaliśmy Cala…?
To też był on.
To był Ted Lupin.
Przez długą chwilę siedziałam nieruchomo,
całkowicie porażona tym odkryciem. Tymczasem Spell Wood, który przecież
mieszkał z Tedem w dormitorium, zdawał się kompletnie niczego nie zauważyć.
Spojrzał na mnie dość ponurym wzrokiem.
— Tak jak powiedziałem… jedno twoje słowo i
mogę zniknąć.
Poróżowiałam na twarzy, po raz kolejny nie
wiedząc, co powiedzieć.
Z jednej strony Spell… z drugiej Ted.
I nagle poprzez paraliżujące mój mózg
uczucie szoku, przebiło się coś całkiem innego – a mianowicie złość.
Jakim prawem Ted Lupin śmiał mnie
szpiegować?! I to już po raz kolejny w moim życiu, lecz tym razem bynajmniej
nie po to, aby dbać o moje bezpieczeństwo… Robił to tylko dlatego, że był
zwyczajnie zazdrosny! Z jakiego powodu…? Nie mam pojęcia. Jedyne co wiedziałam,
to że było to bardzo zaborcze i głupie… bo przecież ja nie jestem jego
własnością!
I zanim się spostrzegłam, nagle odkryłam, że
zabiegi Wooda względem mojej osoby nie są aż tak odpychające, jak mi się
wcześniej zdawało… A właściwie, czemu nie…
Dlaczego miałabym nie ukarać w ten sposób
Teda Lupina…?
— Ja… – wyjąkałam, zastanawiając się, co
odpowiedzieć Woodowi, żeby sprawić przed Teddym wrażenie, że daję mu nadzieję,
w rzeczywistości wcale mu jej nie dając. W końcu jednak westchnęłam z
rezygnacją. – Ja… n-nie chcę, żebyś znikał.
Stukanie o blat sąsiedniego stolika zamarło.
Tymczasem Wood milczał, jakby potrzebował długiej chwili, by porozkoszować się
wypowiedzianymi przeze mnie słowami, po czym uśmiechnął się lekko, a oczy znów
mu zabłyszczały.
Ponownie wyciągnął w moją stronę dłoń i tym
razem podałam mu swoją. Chyba jeszcze nigdy nie czułam się tak głupio…
Siedziałam w obrzydliwej kawiarence ze Spellem Woodem i trzymaliśmy się za
ręce…!
Ale po chwili okazało się, że i w tej
kwestii Spell miał rację – to wcale nie było takie trudne… A skoro udało mi się
to pokonać…
— Spell… – powiedziałam cicho, sama dziwiąc
się, jak miękko zabrzmiało w moich ustach jego imię.
W mojej głowie jednak daleko było od spokoju
brzmiącego w moim głosie. Właściwie, czułam się całkiem tak, jakby w czaszce
szalało mi stado chochlików kornwalijskich, które właśnie darły na strzępy
wszelkie podstawy znanej mi do tej pory logiki…
Głośno zaszurało krzesło. Zabrzmiał dzwonek,
do kawiarni wleciał tuman śniegu i rozległo się głośne trzaśnięcie drzwiami.
Podskoczyłam, puszczając rękę Spella i spojrzałam na sąsiedni stolik – nie było
już przy nim mulata w gryfońskim szaliku.
Ale to, czego doświadczyłam w tym momencie,
dalekie było od satysfakcji, której się spodziewałam.
I znowu poczułam gorzki smak w ustach, taki
sam jak po mojej rozmowie z Tedem Lupinem w salonie krukonów – i znów nie
mogłam się go pozbyć, nawet pijąc przesłodzoną kawę.
I po co ja to właściwie zrobiłam...?
I po co ja to właściwie zrobiłam...?
Ja i Spell wracaliśmy do Zamku w milczeniu.
Właściwie w rozmowie przeszkadzała nam już
nawet nie moja niechęć – ale za to rozpętała się taka zawieja, że jeszcze
trudniej było się przedzierać przez śnieg, zacinający teraz z nieba wraz z
gradem. Wokół, poza tym całym szaleństwem śniegu, zapadał coraz głębszy zmrok.
Chyba już wszyscy zdążyli wrócić do Zamku – wszyscy rzecz jasna poza nami – i
nawet sama nie wiem czemu, bo wydawało mi się, że od odejścia Teda, wcale nie
siedzieliśmy w Hogsmeade aż tak długo.
Trudno było jednak powiedzieć, by szybki
upływ czasu był spowodowany dobrą zabawą. Jeżeli mam być całkowicie szczera, to
muszę przyznać, że w pewnym momencie po prostu się wyłączyłam i pozwoliłam
pogrążyć się własnym myślom – a konkretniej w chwili, w której Wood opowiadał
mi żywo o sto pięćdziesiątej Wielkiej Obronie Spella Wooda. Na całe szczęście śnieżyca
zmusiła go do przerwania tego monologu – a mnie do wyrwania się z wisielczych
rozmyślań.
W mojej głowie szalała niezgorsza śnieżyca
niż na dworze i chyba po raz pierwszy naprawdę nie wiedziałam, do czego to
wszystko może prowadzić.
Kiedy w końcu dotarliśmy do Zamku, byliśmy
bardziej przemoczeni niż gdybyśmy przypłynęli tutaj wpław. Było już jednak po
kolacji, nie mogliśmy więc liczyć na żadne pokrzepienie w postaci ciepłej
strawy… a szkoda, bo po raz pierwszy w życiu błogosławiłabym jakieś jedzenie.
— Przecież nie pozwolę ci iść do Wieży
Ravenclawu w takim stanie! – paplał Wood, oglądając mnie ze wszystkich stron,
jakbym była bałwanem, którego wielkość oceniał. – Chodź. – Po czym uchylił
drzwi do Wielkiej Sali.
Cóż. Jak dla mnie była to po prostu
zagrywka, aby jak najdłużej mnie przy sobie zatrzymać. Zupełnie jakbyśmy nie
spędzili ze sobą dość czasu… Niechętnie odwróciłam się od schodów prowadzących
w górę i weszłam za nim przez dębowe drzwi.
Ale kiedy znalazłam się w środku, momentalnie
zapomniałam o całym swoim udręczeniu. Chyba jeszcze nigdy nie byłam w
opustoszałej Wielkiej Sali po zmroku i może to dlatego nigdy tak naprawdę nie
doceniłam rozmiarów i okazałości tego miejsca. Zawsze widziałam to
pomieszczenie wypełnione setkami ludzi i teraz, stojąc pod wielkim sklepieniem,
na którym szalała świszcząca śnieżyca i widząc sylwetkę Wooda oświetloną
ciepłym blaskiem ognia dogasającego w kominkach, poczułam się jak mała drobina
śniegu schwytana w pułapkę wielkiej katedry, w której skazana była na to, aby
się w oka mgnieniu roztopić. Blaty stołów płonęły w tym blasku, a mnie znowu
ogarnęła ta męcząca niemoc, to dziwnie roztrzęsienie stawów kolanowych.
Było zupełnie tak samo jak z Hogsmeade!
Wielka Sala była cudowna.
A ja znów byłam tu tylko z Woodem… z Woodem,
któremu dałam nadzieję, od czego nie było już odwrotu.
Pomógł mi zdjąć przemoczony płaszcz i
szalik. Usiadłam na blacie stołu, ogarniając zesztywniałymi rękami swoje włosy,
które potargała śnieżna nawałnica. Po chwili Wood przysiadł się do mnie i przez
długi czas po prostu gapiliśmy się w kominek, chłonąc bijące od niego ciepło i
milcząc przy tym jak zaklęci.
A po chwili ciepło biło już nie tylko od
kominka. Ciepło biło od samego Spella, który nagle znalazł się jakoś bliżej
mnie niż kiedykolwiek. Moje kolana stukały o siebie ze strachu, z przerażenia
tą bliskością…
Czułam, że zaraz się uduszę!
— I co? – Cichy głos Wooda zabrzmiał w tym
ogromnym pomieszczeniu paradoksalnie jeszcze bardziej intymnie, niż gdybyśmy siedzieli
w schowku na miotły. – Było aż tak strasznie?
Podniosłam na niego wzrok. Bo teraz już
potrafiłam to robić.
—
Skoro więc przeszłaś pozytywnie wszystkie poprzednie punkty terapii… – ciągnął
Spell – …to chyba czas na ostatni punkt.
Poruszyłam się niespokojnie.
No tak… właśnie czegoś takiego powinnam była
się spodziewać!
Nachylił się jeszcze bardziej w moją stronę, aż poczułam mdlący zapach przesłodzonej kawy pani Puddifoot.
Nachylił się jeszcze bardziej w moją stronę, aż poczułam mdlący zapach przesłodzonej kawy pani Puddifoot.
—
Powiedz… dlaczego nie chcesz, żebym znikał. Powiedz, że ci się podobam.
Zaraz, zaraz… że co?!
Nie
wydałam z siebie ani jednego dźwięku, za to mój mózg wyrwał się z gwałtownie z
otępienia, wprawiając moje myśli w paniczny ruch wirowy.
On nawet o to nie pytał… on po prostu tego żądał! Ale… czy on naprawdę mi się podobał?! Po raz pierwszy w życiu całkiem otwarcie zadałam sobie to pytanie. A jeśli… a jeśli tak jest… przyznałabyś się do tego przed sobą?
On nawet o to nie pytał… on po prostu tego żądał! Ale… czy on naprawdę mi się podobał?! Po raz pierwszy w życiu całkiem otwarcie zadałam sobie to pytanie. A jeśli… a jeśli tak jest… przyznałabyś się do tego przed sobą?
A przed nim?...
I siedząc tuż przy kominku, czując ciepło
jego ramienia, w moim gardle urosła nagle lodowata bryła strachu.
Ratuj
się, Victoire! Ratuj!
Było już jednak za późno.
Jego oddech parzył mi skórę. Coś miękkiego i
ciepłego, lekki dotyk jego warg we wrażliwym miejscu na mojej szyi tuż pod uchem, potem nieco niżej… Odetchnęłam płytko, wciąż siedząc jak sparaliżowana, nie
będąc w stanie się poruszyć, jakkolwiek oprzeć… Nie… Przecież jednym
machnięciem różdżki mogłabym go posłać na drugi koniec Wielkiej Sali…!
Dlaczego więc tego nie robiłam?!
Nagle dotarło do mnie jak przez gęste opary,
że Spell bezceremonialnie trzyma rękę na moim kolanie i zdziwiło mnie, że wcale
mi to nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie, przez co paradoksalnie oblała mnie fala dziwacznego wstrętu do samej siebie…
Zapragnęłam odtrącić jego dłoń, ale obrzydliwa bezsilność już zaczęła to
wspinać się, to spływać z mojego karku po kręgosłupie w dół pleców, ciągnąc
mnie na dno rezygnacji wobec wciąż narastającej, niechcianej przyjemności…
Dlaczego ta upokarzająca uległość była zarazem tak przyjemna…? Drugą rękę
wsunął w moje włosy i teraz już wyraźnie poczułam zapach kawy.
Rozchyliłam usta, próbując odetchnąć – lecz
jedynym efektem, jaki tym osiągnęłam, była jeszcze większa utrata tchu.
To, że mu na to pozwoliłam, nie było jeszcze
aż tak dziwne. Najdziwniejsze było to, że oddałam mu pocałunek bez
jakiegokolwiek namysłu.
Chyba jeszcze nigdy nie miałam tak
wyczulonych zmysłów – wyczułabym najmniejsze drżenie, najmniejsze zawahanie.
Jednak Spell Wood całował mnie całkowicie pewnie i wprawnie, w czym zapewne
miał bogate doświadczenie, którego zwłaszcza w tej chwili nie mogłam mu odmówić.
Sama w takiej sytuacji byłam po raz pierwszy w życiu, ale nagle, nie wiadomo
jak i dlaczego, jakby kompletnie o tym zapomniałam. Wood znowu miał rację, to
wcale nie było trudne, wcale nie było czego się bać, wręcz przeciwnie, nagle
odkryłam, że wcale a wcale nie mam przed tym oporów, że nie sprawia mi to
żadnych trudności…! W jednej chwili okazało się, że wila potrafi i lubi się
całować. Spell Wood zresztą też.
Ale kiedy objęłam ramionami jego szyję, coś
zaczęło mi przeszkadzać.
Mimo że odrzuciłam już cały swój wstyd i
strach, mimo że już zaczęłam odczuwać pewność siebie… miałam nieodparte
wrażenie, że ktoś na mnie patrzy… spogląda na mnie poważnymi oczami…
Victoire.
Lekko zadarty nos i wrażliwe usta. Co Ted
Lupin robi teraz w mojej głowie?! Spróbowałam go z niej natychmiast wyrzucić,
przywierając do Spella jeszcze mocniej.
Victoire… przecież ty nie jesteś taka.
A może jestem? – odezwał się we mnie
buntowniczy głosik. Może właśnie jestem taka, za jaką wszyscy mnie uważają?
Jedno się sprawdziło: lubię całować się z przystojnymi dupkami… Może więc
ludzie mają rację, może jestem próżna i czerpię z tego przyjemność?
Ręka Wooda wędrowała coraz wyżej…
Victoire… przecież ty wcale tego nie chcesz…
Przede wszystkim chcę, żebyś zniknął z mojej
głowy!
Jak na złość, jego twarz stała się jeszcze
bardziej realna. Wciąż patrzył na mnie niezwykle poważnie, uparcie nie
spuszczał wzroku…
Victoire… przecież doskonale wiesz, czego on
chce.
Odsunęłam się od Spella Wooda.
Cisza w Wielkiej Sali była niesamowita.
Jedyne co słyszałam, do groźne pomruki śnieżycy, cichutki trzask płomieni w
kominkach oraz jakiś okropny, dudniący łomot, rozsadzający moją własną klatkę piersiową… Policzki wciąż mi płonęły i nagle odczułam desperacką ochotę,
aby natychmiast opuścić Wielką Salę, nie obdarzając Wooda nawet spojrzeniem.
Ale niestety, nie było mi to dane…
— A ty dokąd? – zapytał cicho Spell,
ściskając mnie za ramiona i powstrzymując mnie od przeobrażenia chęci w czyn. –
Teraz chyba twoja kolej.
—
Moja… moje co? – wydukałam, w końcu zatrzymując na nim wzrok.
Spell westchnął lekko i delikatnie dotknął
palcem mojego policzka, tym drobnym gestem podnosząc jego temperaturę o
kolejnych parę stopni.
—
Głuptasie… Chyba jesteś na tyle pojętna, żebym nie musiał ci tego tłumaczyć…? –
Jak on mógł dalej mówić tak spokojnie, skoro już na pewno dostrzegł wściekły
szok na mojej twarzy?! Kto popełnia tak koszmarny błąd, by nazwać krukonkę
głuptasem… by nazwać tak mnie?!
Ale on tylko uśmiechnął się tym swoim wkurzająco
zniewalającym uśmiechem.
— Za
przyjemność się płaci – powiedział cicho, patrząc mi przy tym prosto w oczy, co
jednak nie zatarło wrażenia, że zwraca się do mnie, jakby tłumaczył coś
niedorozwiniętemu dziecku. – Ja sprawiłem przyjemność tobie, więc teraz ty musisz
odpłacić się tym samym.
Błądziłam spojrzeniem po jego oczach z coraz
większym niedowierzaniem.
Dlaczego Ted zawsze musi mieć rację?!
I dlaczego myślałam, że Spell… że Wood
naprawdę mógłby coś do mnie czuć…?
I nagle naprawdę poczułam się jak dziecko, oszukane, zdradzone, oszołomione, a przede wszystkim dotknięte do żywego. Wreszcie zrozumiałam, że to wszystko, od samego początku było jedną wielką mistyfikacją. Nawet jeżeli odrzucałam jego względy, to jednak gdzieś w podświadomości wierzyłam, że Wood może widzi we mnie coś więcej niż zewnętrzną powłokę, przecież potrafił doskonale interpretować moje nastroje, zdawało się, że tajemniczym sposobem, świetnie rozumie sposób, w jaki działa mój umysł... A tymczasem nie był to żaden dowód jego uczuć ani nawet jakiejś szczególniejszej wnikliwości, wręcz przeciwnie, była to po prostu oznaka mojej beznadziejnej przewidywalności, dzięki której on chciał mnie po prostu wykorzystać! Byłam dla niego wyjątkowa... ale nie jako osoba. Raczej jako honorowe trofeum na jego półce pełnej setek innych, mniej wartościowych pucharów. Od samego początku nie chodziło o nic innego.
Ale jednak, w całym tym szczwanym planie przełamywania barier, Wood nie przewidział jednego drobnego szczegółu - mianowicie, pomógł mi zdobyć całkiem nową pewność siebie, którą mogłam obrócić teraz przeciwko niemu.
Pozwoliłam sobie na chwilę przyjemności... i teraz muszę za nią płacić...!
Jakie to rozczarowujące, wstrętne... Nie, to jest po prostu śmieszne...
I wbrew wszelkim oczekiwaniom, nagle zaśmiałam się w głos. A zrobiłam to bardzo dobrze. Spell nawet nie spostrzegł, jaką ukryłam za tym furię.
— Ach, zapłata! – zawołałam drżącym głosem, który z całym powodzeniem można było uznać za niewinne rozbawienie, a nie żądzę mordu. – A już myślałam, że chodzi ci o pieniądze!
Jakie to było dziecinnie proste...!
Jedna sekunda! – było to wszystko, co wystarczyło mi, aby błyskawicznie porwać pozostawioną na blacie różdżkę.
— Furnunculus!
Huknęło, błysnęło niby piorun rozdzierający powietrze i promień światła rąbnął go prosto w twarz, rozpryskując się wokół tysiącem iskier niby strumień wody - a siła uderzenia była tak wielka, że aż zmiotła Spella Wooda ze stołu.
Stałam na ławce, oddychając ciężko, zaczerwieniona i wściekła, ani na milimetr nie opuszczając różdżki. Po chwili Spell wyłonił się po drugiej stronie blatu, zataczając się jak po oberwaniu wyjątkowo ciężkim tłuczkiem, po czym jego rozbiegany, oszołomiony wzrok zatrzymał się na mojej wyprostowanej postaci.
— POJE*ŁO CIĘ, CZY CO?! – wytrzeszczył na mnie oczy dziko, po czym nagle krzyknął z bólu.- CO TY MI K**** ZROBI... – urwał, kiedy pomacał się po twarzy i wrzasnął przeraźliwie jak dziewczyna.
Ale ja uśmiechnęłam się tylko triumfalnie, z zadowoleniem stwierdzając, że o wiele łatwiej jest o pewność siebie wobec Spella Wooda, który już wcale nie jest tak przystojny. Całą jego piękną buźkę pokrywały teraz wielkie krosty i bąble, które on obmacywał z wyraźnie narastającym przerażeniem i wściekłością, aż w końcu spojrzał na mnie tak morderczo, jakby w tym spojrzeniu chciał zawrzeć Zaklęcia Cruciatus i Avada Kedavra połączone w jedno:
— Ty... ty cholerna szmato!!! Popieprzona suka!!! Przecież podobało ci się, nie powiesz mi, że nie!!!
— Może i tak... – Wzruszyłam obojętnie ramionami. – Ale to podoba mi się o wiele bardziej.
Wydał z siebie jakiś nieartykułowany ryk i rzucił się w moją stronę przez stół, ale ja odepchnęłam go jednym machnięciem różdżki. Znowu upadł na ziemię i tym razem, wstając, spojrzał na mnie tak, jakby miał do czynienia z kompletną wariatką. Nie zamierzałam jednak okazywać mu litości. Nie robiły na mnie wrażenia jego przekleństwa ani nawet wyzwiska pod moim adresem – to był koniec Spella Wooda.
Koniec, koniec, koniec!
I po raz pierwszy od kilku dni, w mojej głowie zapanowała chłodna jasność, ostra jak kawałek lśniącego kryształu. Patrzyłam z góry na Wooda, już nie jak wystraszona dziewczynka, ale jak drapieżna harpia, którą trzeba błagać o zmiłowanie. Czułam, jak mieszanina furii i odrazy napędza magiczną moc płynącą w moich żyłach, łącząc rękę z różdżką i czyniąc ją niepokonaną, jak energia elektryzuje moje włosy, jak pogarda pochłania moją słabość i niemoc, którą do tej pory wzbudzał we mnie Spell Wood.
W tym momencie bardziej niż kiedykolwiek był dla mnie nikim.
Ze stoickim spokojem kamiennego posągu, zeszłam z ławki i skierowałam się ku wyjściu. Coś jeszcze za mną wrzeszczał, znowu przeklinał, błagał, żebym zdjęła z niego swój urok...
Och, chyba nigdy nic nie obchodziło mnie mniej, niż to...!
I choć nie wiedziałam jak długo ten stan się utrzyma, nie miałam pojęcia, jak długo jeszcze Spell Wood będzie dla mnie nikim, ani czy kiedykolwiek zatrze się moje podskórne zamieszanie tym, co wydarzyło się wcześniej między mną a nim – o jedno mogłam być w stu procentach spokojna, co przywołało lekki uśmiech na moją twarz, kiedy opuszczałam Wielką Salę.
Byłam całkowicie pewna, że w najbliższym czasie Spell Wood bez wątpienia nie pocałuje już żadnej innej dziewczyny.
No i jestem!
Ten rozdział w założeniu miał być o wiele krótszy... a wyszedł mi bardzo długi, sama nie wiem dlaczego.
Do tego jeszcze w całości poświęcony Spellowi... ale jak się na pewno zorientowałyście, na jakiś czas będziemy musiały się z nim pożegnać.
Powiedzcie więc grzecznie: Pa pa, Woody! (Spadaj!)
A tymczasem zapraszam do komentowania, oraz na kolejny rozdział z perspektywy naszego drogiego Teddy'ego – Podglądacza, który już niebawem...
Nox/*
~ Tita