środa, 21 marca 2018

2.12 Mroczne Znaki (cz.2)

    Pauline Mary Glam


   To chyba jakiś koszmar.
   Przez moment opierałam na nim cały ciężar swojego ciała, gapiąc się na niego jak jakiś wylękniony królik. W ułamku sekundy kolana roztopiły mi się, jakby były z wosku. Dlaczego, dlaczego tak się stało...? To chyba nie przez to, że jego sweter był taki miękki i ciepły...?
— Ty i te twoje pomysły...! - wyrzuciłam z siebie, opadając z powrotem na pięty i czym prędzej odwracając się do Simona plecami, aby nie widzieć więcej jego ironicznego uśmieszku, a przede wszystkim - żeby on nie zobaczył, jakiego raczka spiekłam w tym momencie. Próżne starania, bo przecież on i tak widział wszystko, co bardzo jasno dał mi do zrozumienia, kiedy od tyłu schylił się wprost do mojego ucha:
— I znowu pomidor...!
   Odwróciłam się tak gwałtownie, że omal nie wpadł na stolik i nie upuścił swojej niedojedzonej likworowej pałeczki. Jeśli o mnie chodzi, chętnie odepchnęłabym go od siebie jeszcze dalej - najlepiej żeby wyfrunął przez okno i spotkał się z połacią śniegu daleko w dole u stóp Wieży Ravenclawu.
— Dlaczego ty zawsze musisz to robić?! - zawołałam głosem pełnym pretensji.
— A mianowicie co? - Zmarszczył brwi. - Trzeba było powiedzieć, że cenisz sobie osobistą przestrzeń.
— Świetnie - parsknęłam, krzyżując ręce na piersiach. - Wiesz co, chyba nie musisz już dzielić się ze mną swoimi jakże światłymi pomysłami. Twój sposób na przeżycie szlabanu u Booracka, to po prostu niszczenie mojego życia, żeby twoje wydawało ci się lepsze!
— Nie... nie wierzę! - Opuścił likworową różdżkę, patrząc na mnie z takim niedowierzaniem, jakby strasznie się zawiódł zaprezentowanym przeze mnie poziomem intelektualnym. - Jak można popełniać aż taki błąd w interpretacji?
    Po czym mruknął pod nosem:
— Jeżeli ktoś tutaj uprzykrza komuś życie, to raczej ty mnie...
— No jasne! - prychnęłam ze złością. - A więc teraz to, że mnie wkurzasz, to moja wina...
— A czyja? - wypalił, podchodząc krok do przodu w moją stronę. - Rozumiem, zamieniłem cię w pomidora, mój błąd, ale staram się to jakoś przynajmniej naprawić, a to ty wciąż masz ze mną jakiś problem. Kiedy w końcu do ciebie dotrze, że... chcesz czy nie, siedzimy w tym razem, bo Brendy nie liczę, więc chyba powinniśmy trzymać się razem, chociażby na minimum! Przecież nie każę ci mnie kochać, tylko czy nie mogłabyś po prostu chociaż trochę mnie  tolerować? Nawet nie wiesz, jak by to ułatwiło życie, tobie i mnie...!
— Co by ułatwiło życie?!
   Ja i Simon omal nie podskoczyliśmy, kiedy tuż przy nas pojawiła się Brenda, ni z gruszki ni z pietruszki wtrącając się do naszej rozmowy.
— Aaa! Pewnie, że życie ułatwiłoby wykopanie Booracka ze szkoły i wiecie co, zaczynam nabierać coraz większej ochoteczki, aby zacząć zbierać przeciwko niemu jakieś brudne materialiki, bo normalnie zesikam się kiedyś z tym człowiekiem, o ile można go tak w ogóle nazwać... No ale idźmy już na ten durny szlaban, bo nie zdążymy przed końcem imprezki...!
   Po czym chwyciła Simona za szelkę, mnie za warkoczyka i wyciągnęła nas oboje z pokoju wspólnego ze skutecznością wyciągarki samochodowej.
   Ja i Simon nie odezwaliśmy się już do siebie przez całą drogę do lochów. Głównie z tej przyczyny, że nawet gdybyśmy się na to odważyli i tak nie mielibyśmy szans na porozumienie się przy zakłóceniach wciąż generowanych przez Brendę, która najwyraźniej uznała za konieczne zapoznanie nas ze wszystkimi jej odczuciami związanymi z niebywałym sukcesem aktualnego numeru Accio Ploty. Jej piskliwy głos, zdawało się, że trafiał w próżnię, odbijając się echem od pustych, mrocznych korytarzy, prędzej trafiając do uszu starych posągów i śpiących portretów, niż do moich czy też Simona. Simon wpatrywał się ponuro w posadzkę, z rękoma wbitymi w kieszenie, z ciemną głową spuszczoną i jakby otoczoną całym stadem niewidzialnych gnębiwtrysków, ja również zachowywałam usilne milczenie, machinalnie odpowiadając Brendzie półsłówkami, ledwie zdając sobie sprawę z tego, kiedy uśmiecham się lekko, kiedy kiwam głową...
   A więc nie muszę go kochać...! Szkoda tylko, że ja... też coś! Tak, jakbym kiedykolwiek... Też mi z niego łaskawca.
   A jednak... jednak ma on trochę racji... Bo właściwie, jaki ja mam z nim tak naprawdę problem? Czym Simon Larieson zasłużył sobie na takie traktowanie? Czyżby spotkało mnie kiedyś coś złego z jego strony...?
   Ależ nie! A nawet wręcz przeciwnie, pomagał mi przecież już nawet nie wiem ile razy... To ja go odrzucałam, przez cały czas.
   Dlaczego?
   Może przez to, jak się wobec mnie zachowywał? Że wciąż patrzył na mnie, jakby miał do czynienia z kimś niedorozwiniętym? Że wciąż uśmiechał się ironicznie i złośliwie, użyczał mi swej pomocy tylko po to, by czerpać satysfakcję z zaciąganych przeze mnie długów, przez to, że serwował mi wciąż drobne upokorzenia swoimi docinkami? Przez to, że był hipokrytą! Bo co robił, by zdobyć sobie moją sympatię? Obrażał mnie? To miał być sposób na przyjaźń ze mną? A może on po prostu nie potrafił inaczej...?
   I może to przez to nie ma żadnych przyjaciół!
   Zaraz zawstydziłam się tych złych myśli.
   Tolerować go. Tylko że to wydaje się takie trudne. Takie niewygodne. Tolerować... tolerować... tolerować znaczy lubić, lubić znaczy przywiązywać się... aż strach pomyśleć, co dalej.
   Ze mną jest chyba rzeczywiście coś mocno nie tak.
   Ocknęłam się w chwili, kiedy dotarło do mnie, że stoimy przed gabinetem Booracka, a Brenda skończyła już mówić. Zacisnęła usta i z odrazą zaskrobała czubkiem palca w pancerne drzwi, jakby w nadziei, iż uzyska tym odwrotny efekt, niż warunkowała ta czynność.
   Zerknęłam na nią i na Simona, po czym odetchnęłam płytko, próbując szybko pozbyć się nieistotnych myśli i nastawić się psychicznie na czekające na nas za tymi drzwiami piekło. Jeżeli istniał w chwili obecnej jakiś poważniejszy powód do popełnienia samobójstwa niż moja niemożność koegzystencji z Simonem, to z całą pewnością była to perspektywa dwóch kolejnych godzin zmarnowanego życia w towarzystwie oślizgłych marynowanych organów, rybich bebechów, zahibernowanego w mętnej otchłani żabiego skrzeku, zakonserwowanych móżdżków niewiadomego pochodzenia, oraz rzecz jasna, Booracka. A była to rzecz gorsza od przeprowadzanych przez niego lekcji, gorsza nawet od wiszenia pod sufitem na łańcuchach...
   Była to rzecz, której żaden uczeń nie przeżył... bez szwanku na psychice, oczywiście.
   Szlaban, który miałam kiedyś u pani Pince, czy też prace społeczne u Filcha stały się nagle słodkimi wspomnieniami lepszych czasów. Tak właściwie, męki, które zgotowywał nam Boorack uświadomiły mi z całą mocą, iż tak naprawdę McGonagall w zeszłym roku wyświadczyła mnie i dziewczynom przysługę, nie wydając nas w ręce Booracka po tym, jak wysadziłyśmy jego gabinet w powietrze. Boorack był bezwzględny, nie znał litości ani miłosierdzia. Obce były mu również rękawice ochronne, zupełnie jakby były tylko kosmicznymi wytworami wyobraźni jego zgnębionych ofiar.
   Sądzicie, że po zeszłotygodniowym wybebeszaniu kilku pokaźnych beczek zdechłych rogatych ropuch, interesowało mnie, co Boorack nam zgotował w tym tygodniu? Otóż nie, ani trochę...!
   Bardziej mnie interesowało, co dziś na kolację. I czy moje ręce nie stracą do tego czasu umiejętności trzymania sztućców...
   Brenda zaskrobała w drzwi jeszcze ciszej niż poprzednio.
— Nie ma go! - zawołała z nadzieją przemieszaną z radością. - Zapomniał, albo spadł ze schodów!
— Serio? I ty w to wierzysz? - westchnęłam. - Wiem, że żyjemy w świecie czarodziejów, ale takie czary nie istnieją chyba w żadnym życiu...
— A czy tu trzeba jakichś czarów? - obruszyła się Brenda, a jej oczy rozbłysły w zielonkawym półmroku wilgotnego podziemnego korytarza. - Tu nie trzeba nawet fałszywego stopnia, żeby taki tłuścioch jak on wyłożył się na łeb na szyję... na śmierć może nawet!
— Brenda... - powiedział Simon powoli.
— No co? - niemalże się obraziła, zadzierając ostry podbródek. - Zamierzasz płakać na jego pogrzebie? Bo ja z wielką chęcią urządziłabym sobie na jego grobie disco...!
— Jeżeli lepiej tańczysz d i s c o, niż warzysz eliksiry Pussycat, to żałuję, że mnie by to ominęło...!
  No i świetnie.
   Boorack wyłonił się z ciemności niczym oślizgły wąż... tuż po połknięciu słonia w całości. Wrażenie spotęgował fakt, iż pierwszym co dało się zarejestrować w zielonkawym półmroku, nie był o dziwo jego brzuch, ale świńskie oczka płonące tak złośliwą ekstazą, jakby miał zamiar wypróbować na nas połączenie Cruciatusa i Sectumsempry, do tego w finale z Avadą Kedavrą! Jednym machnięciem różdżki otworzył chyba z dwadzieścia kłódek, które opancerzały drzwi (doświadczenia zeszłego roku nauczyły go chyba większej dbałości o swoją prywatność w połączeniu z bezpieczeństwem), a ja pomyślałam, że to chyba jednak nie my, ale on zatańczy disco na naszych grobach. Odwrócił się do nas, z uśmiechem psychopatycznej świni:
— Zapraszam...!
   Radzi nie radzi, weszliśmy do gabinetu.
   Przed biurkiem stały już trzy krzesła tortur - twarde i niskie, dla dodatkowego dyskomfortu i odebrania resztek godności. Brenda usiadła na skraweczku jednego z nich, zupełnie jakby bała się, że krzesło ugryzie ją w tyłek. Simon z kolei wyglądał tak, jakby uparł się okazywać jak największe znudzenie i obojętność całym swoim jestestwem. Usiadłam obok, nie wiedząc za bardzo gdzie patrzeć, a mając do wyboru jedynie szereg obleśnych słojów i Booracka, ostatecznie jako mniejsze zło wybrałam swoje kolana. W kominku nie płonął ogień, więc w pomieszczeniu panował wilgotny, piwniczny chłód, jednak Boorack kompletnie nie zwracał na to uwagi, upojony swoją pedagogiczną misją i przede wszystkim - chroniony przez swój własny tłuszcz. Stanął za biurkiem i zmierzył nas spojrzeniem ropuchy przed którą siedziały trzy wyjątkowo soczyste muchy. Nie ulegało wątpliwości, że nie wyjdziemy stąd dzisiaj w jednym kawałku.
   — A więc, Pussycat, Glam i Larieson... - zmrużył ślepka, wyraźnie lubując się tym, jak obśliźgle zabrzmiał jego własny głos w matowej ciszy ciemnego lochu. Brenda rzuciła mi spojrzenie pełne przerażenia. Simon obserwował Booracka chłodno. - Na początek, krótkie przypomnienie naszej poprzedniej lekcji... Panno Glam...?
   Zapadła cisza, podczas której Boorack prześwidrował mnie wzrokiem wciąż z chorym uśmiechem na ustach. Brenda i Simon jak na komendę odwrócili głowy w moją stronę. Zacisnęłam ręce na krawędzi swojej spódnicy, czując jak na policzki wstępują mi pąsowe plamy - co niby miałam powiedzieć?! Czego niby Boorack ode mnie oczekiwał?! Poprzednia lekcja...
   A! Z pewnością chciał udręczyć nas na samym wstępie wspomnieniem ropuszych flaków pod naszymi paznokciami, których po ostatnim szlabanie nie można było doczyścić chyba przez dwa kolejne dni. Że też nie mógł już od razu dać nam tych zgniłych gumochłonów, musi nas jeszcze teraz męczyć psychicznie!
   — Ostatnio... - zająknęłam się, czerwieniejąc jeszcze bardziej. - Ostatnio patroszyliśmy rogate ropuchy...
   O tym, że odpowiedź jest zła, przekonałam się w momencie, w którym lepki uśmieszek Booracka w mgnieniu oka rozpłynął się na jego rozlazłej facjacie.
— Tak, rzeczywiście... to było BARDZO trafne spostrzeżenie... odpowiedź całkowicie godna waszego domu...! - I po co ten sarkazm? Przecież powiedziałam samą prawdę! - Pussycat - Boorack zwrócił się teraz w stronę Brendy. - Może ty mi powiesz, czego nauczyłaś się na naszej ostatniej lekcji...?
— Na ostatniej lekcji nauczyłam się szanowania profesorskiego autorytetu!!! - krzyknęła tak, że Boorack aż się skrzywił.
— I widocznie nie była to zbyt skuteczna lekcja, skoro pozwalasz sobie na takie uwagi pod moim adresem tuż pod moim własnym gabinetem!
   Brenda oblała się rumieńcem wstydu i strachu. Boorack przeniósł wzrok na Simona - na jego twarzy nie było już nawet cienia poprzedniego uśmiechu, teraz była to jedynie niezbyt dyskretna groźba mordu, zwłaszcza że Simon patrzył na niego bez jakichkolwiek emocji, czyli w pojęciu Booracka, bardzo wyzywająco.
— A ty, Larieson? Czego się nauczyłeś?
— Tego, że nie należy przynosić petardy na zajęcia - odparł Simon zblazowanym tonem. - A jeżeli już, to należy celować nią w nauczyciela, który jest w stanie się obronić, a nie w bezbronnych uczniów...
   I po co to mówisz, kretynie?! Życie ci nie miłe?!
   Twarz Booracka wyglądała teraz jak kawał krwistego steku.
— Widzę, że jednak przyda wam się kolejna lekcja...!!
— Lekcja czego? - wtrącił Simon swe uprzejme pytanie. - Bo jeśli chodzi panu o babranie się w tych pańskich glutach, to trudno uznać to za naukę, nawet niemowlę to potrafi...
— Cisza!!! - Boorack rąbnął pięścią w stół, zezując na Simona z nienawiścią. - Mówię o lekcji dyscypliny, posłuszeństwa, elementarnego szacunku dla istoty ludzkiej i poczucia moralności! 
— Z całym szacunkiem, ale mamy się tego nauczyć z ropuszych bebechów? - zdziwił się Simon. 
   W tym momencie Brenda kopnęła go mocno w łydkę, w ten sposób spełniając wszystkie moje mordercze pragnienia. Było już jednak za późno - Boorack osiągnął właśnie stadium wściekłości równej samicy rogogona węgierskiego, z której smoczego jaja zrobiło się jajecznicę. Zaczął chodzić za biurkiem, wygłaszając krwiożerczą tyradę: 
— Pięknie! No po prostu brawo! Glam nauczyła się jak patroszyć płazy, Pussycat jak obrażać mnie za moimi plecami, a Larieson - jak obrażać mnie prosto w twarz! Ale nie... doigraliście się, nie zasługujecie nawet na zgniłe gumochłony! I jeszcze kiedyś będziecie mi dziękować na kolanach, że wyprowadziłem was na ludzi i tylko dzięki moim wspaniałomyślnym naukom nie skończyliście w Azkabanie w celi społecznych degeneratów... i jeszcze przed Świętami przyślecie mi kwiaty w podzięce za ukształtowanie waszego charakteru! Będziecie mnie po rękach całować za każdą-jedną-wypatroszoną-ROPUCHĘ!
   Brwi Simona błyskawicznie powędrowały ku górze. 
  Boorack zauważył to. Przez chwilę patrzył na niego jakby miał ochotę go udusić gołymi rękami - po czym, jakby uznając, że lepszą metodą na ocalenie godności będzie jednak zignorowanie tej jawnej impertynencji, zacisnął groźnie szczęki - i odwrócił się raptownie gdzieś w stronę mrocznych półek, unosząc różdżkę.
Accio...! - powiedział takim tonem, jakby mówił Crucio...
   ...a po chwili wrzasnęłam tak głośno, jakby naprawdę to zrobił.
   I miałam ku temu dobre powody!
   Na biurku przed nami wylądował wielki szklany zbiornik. Przez ułamek sekundy można było myśleć, iż wypełniają go zgniłe, obślizgłe cząstki pomarańczy - dopóki nie skonstatowało się nagle, że one się ruszają. 
   I nie bez przyczyny. Ponieważ były nimi ślimaki. 
  Ogromne, przerażająco obrzydliwe ślimaki wielkości myszy, pozbawione skorup i wijące się leniwie we własnym śluzie, wspinające się po ściankach w mozolnym dążeniu ku wolności, łażące po sobie nawzajem swoimi oślizgłymi ciałami, obmacujące się ohydnymi czułkami, pomarańczowo-brunatne, nakrapiane, przyprawiające o dreszcze swoim mozolnym czołganiem się, wiciem w zamknięciu, w nieokreślonym celu, swoim istnieniem tylko po to, aby obrzydzać, aby pełznąć ślepo przed siebie...
— No chyba pana pogięło...! - wydarła się Brenda, odchylając się na swoim krześle tak, że o mało nie straciła równowagi. W ostatniej chwili chwyciła za krawędź biurka i przyciągnęła się do niego gwałtownie - i naprawdę nie wiem, czy gorszą rzeczą było znalezienie się twarzą twarz z tymi potworami - czy z Boorackiem!
   Jeżeli o mnie chodzi, ja aż zerwałam się z krzesła i złapałam za jego oparcie, jakby stanowiło moją jedyną tarczę przeciwko ślimaczym śmierciożercom. Mistrz eliksirów jednak całkowicie zignorował ten oczywisty akt nieludzkiego strachu.
— Już drugi raz, Pussycat...! - wypluł z siebie, a jego oczka, utkwione w przerażonej Brendzie rozbłysły złością. Teraz już tylko zbiornik ze ślimakami, który jako jedyny ich dzielił, powstrzymywał Booracka, by nie użyć rękoczynu. - A więc zasłużyłaś właśnie na drugą lekcję szacunku...! 
— To... to wcale nie... - wybełkotała Brenda, blednąc jak chusta. - No ja przecież pana szanuję, to z tym disco to był  tylko niewinny żarcik, przysięgam na własną matkę, ale co ja kurka poradzę, że po prostu te ślimaki są ohydne?! Nie może mnie pan karać za naturalną reakcję, no przecież chyba nie jest pan aż tak niesprawie...
— DOSYĆ! - Boorack wyprostował się i naciągnął kamizelkę na swoim brzuchu, aż zatrzeszczały guziki. - Jeszcze słowo, a każę wam zjeść te ślimaki!!!
   Nie było żartów. W napadzie szału Boorack naprawdę mógł to zrobić.
— To w takim razie co mamy z nimi zrobić? - zapytał Simon, który jak gdyby nigdy nic szturchał jednego ze ślimaków końcem pióra znalezionego na biurku.
— A czy ja cię prosiłem Larieson, żebyś odzywał się niepytany?! Powiedziałbym ci i bez twojego zakłócania mojej wypowiedzi...! Zresztą jak ty siedzisz, młody człowieku, to jest brak szacunku dla osoby nauczyciela...!
   Simon odłożył pióro i wyprostował się na krześle w sposób najgrzeczniejszy, na jaki było go stać. Najwyraźniej Boorack dał się na to nabrać, bo na jego nalanej twarzy pojawiło się coś na kształt nowego zadowolenia. Wypiął brzuch, po czym zaczął mówić takim tonem, jakby silił się na bycie dobrym pedagogiem:
— Otóż okazy, które tutaj mamy, to przedstawiciele najjadowitszego gatunku rodziny mięczakowatych... Ich śluz jest niezwykle żrący, wystarczyłby tylko ten jeden zbiornik, by cały Zakazany Las zrównać z ziemią... nie mówiąc już o ogródku naszego drogiego profesora Hagrida... - Ostatnie dwa słowa nasycił takim lekceważeniem, że z chęcią wsadziłabym mu ten jego zbiornik na łeb. Boorack ciągnął dalej z bardzo naukową miną: - Paradoksem jest, że jedynym antidotum na śluz tych uroczych stworzeń, jest roztwór z ich własnych rogów... A więc wiecie już, co będziecie robić!
   Spojrzał po nas oczyma rozświetlonymi nienawistną uciechą.
— Czułki do tego kociołka, a reszta do tego, bez rękawic ochronnych, bez użycia czarów!
   No chyba go coś boli. Nie dotknę tych ślimaków, nie zrobiłabym tego nawet w rękawicach!!!
— Ale przecież one żyją! - zawołałam zduszonym głosem. Boorack uniósł brwi lekceważąco.
— Oczywiście, że żyją! Tylko świeżo pozyskany śluz ma sens, panno Glam, później mógłby stracić swoje właściwości, a to by była wielka strata dla waszych lekcji dyscypliny.
— Okaleczyć, nie zabijać? - upewnił się zdawkowo Simon, a ja spojrzałam na niego jak na wariata. Jak mógł być taki spokojny?! Zawartość tego zbiornika była ohydniejsza niż wszystko, co do tej pory wyprodukował w swoim kociołku! 
— Cieszę się, że się rozumiemy, panie Larieson.
— Nie sądzę - odparł bezceremonialnie Simon. - Bo ja uważam, że to obrzydliwe.
— I takie ma być, Larieson... - wycedził Boorack, patrząc na niego złowróżbnie. 
— Estetycznie, na potrzeby kary, owszem - rzekł Simon. - Ale ja uważam, że to jest obrzydliwe etycznie.
— A ja uważam, że to jest po prostu obrzydliwe i odmawiam wykonania tego zadania!
   Nawet nie zorientowałam się, kiedy słowa same spłynęły mi z ust. Musiały dopiero wybrzmieć do końca. 
   Zapadła cisza. Stałam kompletnie sparaliżowana, wciąż zaciskając dłonie na krześle - Boorack tymczasem przewiercał mnie na wylot wzrokiem zimniejszym niż oślizgły węgorz pływający w słoju za jego plecami.
   I już na jego tłuste oblicze zaczynały wpełzać bordowe plamy, już jego oczka rozszerzyły się niebezpiecznie, już otwierał usta...
   BUM!
   Drzwi trzasnęły tak gwałtownie, że ja, Simon, Brenda i Boorack aż podskoczyliśmy. I tylko ślimaki zdawały się być kompletnie niewzruszone tym brutalnym wejściem... Booracka Juniora!
   — T-tato...!
   Chyba nikt nie wiedział, co było dziwniejsze: zwrócenie się do Booracka w ten sposób, czy to, że Boorack Junior wyglądał, jakby przemierzył sprintem pół kontynentu, aby tu dotrzeć. Chyba nawet ledwo zauważył, że ktoś jeszcze jest w gabinecie - i to ja, jego własna dziewczyna!
— Bazylu...? - Boorack zmarszczył brwi.
   Bazyl! Bazyl Boorack! A to dobre. Ja i Simon wymieniliśmy spojrzenia pod tytułem: "koniecznie musimy powiedzieć o tym Paczce Puchonów", a Brenda, mimo napięcia, parsknęła cicho. Dopiero wtedy zadyszany Boorack Junior drgnął i spojrzał na nas - po czym zarumienił się jak wiśnia.
— Szy... szybko... - zadudnił tylko nerwowo, rzucił nam ostatnie spłoszone spojrzenie, po czym jego okrągła postać zniknęła za drzwiami. Boorack chwycił za swoją różdżkę. Momentalnie pozbyliśmy się z twarzy głupich uśmieszków.
— Wychodzę. A wy - do pracy.
   Nic więcej już nie powiedział. Po prostu wyszedł!
   Drzwi trzasnęły z hukiem za obydwoma Boorackami, a po chwili ich kroki ucichły na korytarzu - trudno było stwierdzić, czy w stronę wyjścia z lochów, czy wręcz przeciwnie, ale kto w tej chwili mógł zawracać tym sobie głowę? Brenda aż zerwała się z krzesła i podskoczyła w powietrze.
   — Juhuuuuuuu! Normalnie chyba nie wierzę w nasze szczęście, ludzie!
— Ja też nie... - powiedział Simon powoli, marszcząc czoło. - Jak myślicie, co mogło być aż tak ważnego, żeby...
— ...Boorack zrezygnował z torturowania nas? - wpadłam mu w słowo. Nieświadoma niczego Brenda odstawiła salto po środku wyleniałego dywanu.
— A kogo to obchodzi? Pewnie Boorack Junior narobił w pieluchę i tyle! - zapiała, a słoje wokół niej zadzwoniły na półkach, zupełnie jakby jej przenikliwy głos obudził już dawno nieżywe, pływające w nich obślizgłości. - Grunt, że nie musimy zajmować się tymi durnymi ślimakami bez użycia czarów! A właściwie to wcale nie musimy się nimi zajmować! - W lekkich podskokach przekoziołkowała w stronę drzwi. - To co?! WRA-CA-MY-NA-IM-PRE-ZKĘ!
— Nie!!
   Brenda zatrzymała się w pół drogi jej ręki do klamki i spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
Co?!
— Nie dotykaj tych drzwi! - zawołałam, po czym odciągnęłam ją z powrotem na środek gabinetu. Wyrwała rękaw z mojego uścisku, jakby nie chciała zarazić się ode mnie wariactwem.
— Że co?! Wolisz tu zostać?! Z tymi ślimakami?! Czy przypadkiem w trzeciej klasie twój bogin nie był wielkim ślimakiem?!
   Aż wzdrygnęłam się na samo wspomnienie. 
— Brenda, nie widziałaś tych wszystkich kłódek i zamków?! - przekrzyczałam ją, a wierzcie mi, że to nie było łatwe. - Przecież to oczywiste, że te drzwi są obłożone jakimiś czarami! Alarm może wezwać tu Booracka, gdy tylko spróbujemy dotknąć tej cholernej klamki!
— Czyli co, mam tu siedzieć i wyciskać gluty ze ślimaków, podczas gdy inni świetnie się bawią?! - oburzyła się Brenda, jakby dopiero teraz zorientowała się, na czym właściwie polega szlaban. - Akurat kiedy wydałam tak świetny numer Accio Ploty i zebrałam już zarąbisty materiał na kolejny?! I mam jeszcze pokutować za ten numer o pomidorze, chociaż nikt już o tym nie pamięta?!
— Wyobraź sobie, że MY to pamiętamy!
   Ale Brenda usiadła już po turecku po środku podłogi i skrzyżowała ręce na piersiach.
— Nie tknę ani jednego ślimaka w dniu mojego święta!
— I co, wyobrażasz sobie, że zrobimy to za ciebie?! - poirytował się Simon. 
— Pocky boi się ślimaków, a ja się ich mega brzydzę, więc wybacz, ale zostajesz ty.
— To śmieszne! - parsknął, choć nic w jego tonie nie wskazywało na to, by rzeczywiście widział w tym coś zabawnego. - Jeżeli ktoś tutaj zasługuje na babranie się w ślimakach, to właśnie ty!
— Że co?! - zapiszczała Brenda.
— To! - odparował Simon, po raz pierwszy wstając ze swojego niewygodnego krzesła. Zmarszczył brwi, jakby dziwił się, że Brenda sama tego nie rozumie. - Czy ty nie widzisz, że tak trochę uprzykrzasz ludziom życie tą swoją zasraną gazetką?
— Że cooo?! - Na szczupłych policzkach Brendy pojawiły się już malinowe placki. - Chyba ubarwiam ich życie tą wspaniałą gazetką, to chciałeś powiedzieć! 
— Robiąc z ludzi kretynów? - odezwałam się, a Brenda spojrzała na mnie z otwartą buzią, jakby poraziła ją ta zdrada.
— I ty Pocky przeciwko mnie?!
— Wmówiłaś wszystkim, że kocham się w Spellu Woodzie, chodzę z Boorackiem Juniorem i opublikowałaś moje zdjęcie jako pomidora, to chyba oczywiste, że jestem przeciwko tobie! A teraz jeszcze obsmarowałaś Victoire?! I tak traktujesz swoich przyjaciół?!
— Zrobiłam jej przysługę! Zapewniłam popularność... Powinna być mi za to wdzięczna...
— No, ciekawe tylko dlaczego nie jest - zauważył Simon z ironią. - Ale w porządku, świętuj sobie utratę przyjaciół.
   Zapadło przejmujące milczenie, podczas którego ślimaki na biurku wciąż wiły się bezgłośnie. Brenda siedziała na dywanie jak zbuntowane dziecko, zaciskając usta w podkówkę, aby powstrzymać drżenie dolnej wargi. Atmosfera była tak ciężka, że nawet ja i Simon, choć w tym momencie całkiem solidarni, nie mogliśmy nie unikać swojego wzroku - zupełnie tak, jakby zawstydziło nas nagle to, że w jednej chwili urośliśmy do roli oprawców pastwiących się nad bezbronną ofiarą. Wyciągnęłam rękę w jej stronę.
   — Brenda... Chodź, miejmy to już za sobą.
   Wstała, nie korzystając z mojej pomocy, po czym bez słowa podeszła do biurka.
   Ja i Simon nie wytrzymaliśmy i spojrzeliśmy na siebie. Niewątpliwie, doprowadzenie Brendy do stanu niemego było bardzo niepokojące. Może jednak powinniśmy spróbować się stąd wydostać i zaprowadzić ją do Skrzydła Szpitalnego...?
Drętwota - Simon wycelował różdżką w obślizgłe potwory. Wokół zbiornika błysnęło czerwone światło i ślimaki znieruchomiały. - Cóż, teraz przynajmniej będziemy mogli udawać, że są martwe...
   Marna pociecha, pomyślałam w duchu, jednak nie powiedziałam tego na głos. Czując, jak moim ciałem zaczynają wstrząsać drgawki, wyciągnęłam swoją różdżkę. Na próżno, nie potrafiłam tego zrobić, tak samo jak nie potrafiłam zamienić swojego ślimaczego bogina w wodny materac... Próbowałam wymówić zaklęcie lewitujące, ale głos odmawiał mi posłuszeństwa.
   Dziwnie znajome było to uczucie...
— Nie... nie mogę! - zawołałam bezradnie. Przecież te ślimaki już się nie ruszają, to połowa sukcesu! A jednak czułam jakąś blokadę, jakąś siłę, która odpychała moje palce od różdżki, która dławiła w gardle słowa dobrze znanego zaklęcia... Czy ja naprawdę aż tak się boję?!
   Simon westchnął tylko.
— Zrobić to za ciebie? - spytał bez entuzjazmu.
   Niewiele myśląc, chwyciłam go gwałtownie za rękę.
— Przysięgam, że kupię ci całe pudło likworowych różdżek!
— Dobra...! - Jego usta wykrzywił lekki uśmiech, a ja szybko zabrałam dłoń z jego palców.
   I kolejny dług! Kiedy w końcu ja będę mogła zrobić coś dla niego...?! Ratowania mu życia na każdej lekcji eliksirów nie liczę...!
    I jeszcze ten desperacki gest z mojej strony... Zaczęłam nagle żałować, że cisza panująca w lochu nie jest w stanie zagłuszyć moich myśli. A przecież Brenda siedziała tuż obok!
   — Brenda? - szturchnęłam ją lekko w bok. - Brenda, już chyba możesz się odzywać!
   Ale Brenda nie odpowiedziała. Spojrzałam na nią uważniej, po czym zmarszczyłam brwi. 
  Coś wyraźnie było nie tak. Siedziała dziwnie nieruchomo, jak usadzona na krześle woskowa kukła, rękę z różdżką trzymała wciąż zawieszoną w powietrzu.
— Brenda? Ziemia do Brendy? - Pomachałam jej ręką przed twarzą.
   Nawet nie drgnęła jej powieka. Usta miała lekko rozchylone, oczy szeroko otwarte, zaszłe mgłą. Wyglądała jak spetryfikowana przez bazyliszka... ale przecież to niemożliwe!
— Brenda, to nie jest śmieszne, tylko irytujące - usłyszałam głos Simona, który kroił już szóstego ślimaka. Dopiero po chwili spojrzał w jej stronę. - O cholera, co jej jest?!
   Bo w tym momencie było już pewne, że dzieje się coś niedobrego.
  Brenda zaczęła drżeć cała od stóp do głów, a oczy zaszkliły jej się, zaczęła poruszać bezwolnie ustami...
— Brenda?!
   Już całkiem zdenerwowana zaczęłam szarpać za jej rękaw. Simon również zerwał się ze swojego miejsca i przypadł do niej od drugiej strony - i nie wiem, co przeraziło mnie w tej chwili bardziej, jego strach - czy Brendy.
   Różdżka wypadła z jej ręki i huknęła głucho o blat biurka, wypuszczając snop iskier. Z jej oczu stoczyły się dwie wielkie łzy, ale wciąż sprawiała wrażenie, jakby nie widziała ani nas, ani gabinetu, jakby była zupełnie gdzieś indziej...
   Albo właśnie... nigdzie.
   Nagle zerwała się z miejsca i wrzasnęła nieludzko, głosem tak strasznym i rozdzierającym jakiego jeszcze nigdy nie słyszeliśmy.
— Halo?! Jest tu kto?!
   Ja i Simon wytrzeszczyliśmy na siebie oczy.
   I nagle zrozumiałam, że Brenda NAPRAWDĘ nie widzi nas, ani nie słyszy. Zaczęła krążyć po gabinecie, rozglądając się po nim w popłochu, ale nie rejestrując tego, co rzeczywiście tam było - słojów, półek, ścian i sufitu. Cofnęła się jak w amoku i strąciła jeden ze słojów, który roztrzaskał się o podłogę - kompletnie tego nie zauważyła, huk tłuczonego szkła nie sprawił, że obudziła się ze swojego dziwnego transu. Zaczęła iść przed siebie jak lunatyczka, jakby wymacywała drogę w zupełnej ciemności...
   — Ktoś... ktokolwiek...!
   Ja i Simon staliśmy jak sparaliżowani, kompletnie nie wiedząc co się dzieje. 
— Czy... czy ty widziałeś, żeby ona... - Gardło miałam tak ściśnięte, że ledwo co dobyłam głosu. - Może tu jest coś halucynogennego...?
— Nie wiem... Ale chyba zaraz zrobi sobie krzywdę...
— Może... może zaraz jej minie...? 
   Ale sama w to nie uwierzyłam. 
— Chyba jednak trzeba zabrać ją do Skrzydła Szpitalnego... - zdecydował Simon, obserwując Brendę, która wpadła chyba w totalną histerię - wciąż szukała czegoś w powietrzu, ale jej ręce natrafiały na pustkę. - Ty tu zostań i powiedz Boorackowi co się stało. Mam nadzieję, że to nie jest część szlabanu, albo jakiś durny żart...
   Nie mogę powiedzieć, bym zachwyciła się tym planem, ale oszczędziłam mu swojego komentarza i tylko kiwnęłam sztywno głową. 
   Patrzyłam, jak Simon bierze nieświadomą niczego Brendę pod ramię - nawet tego nie poczuła, wciąż tylko rozglądała się przerażona na prawo i lewo, bezwolnie dając mu się wyprowadzić za drzwi... Co jej się stało?! Nigdy nie widziałam czegoś takiego! I czego tak wypatrywała, czego szukała w ciemności? 
   Myśl o tym fizycznie wstrząsnęła moim ciałem, przeistaczając się w zimny dreszcz.
    Zostałam sama, nękana wciąż chaosem pytań i czując się totalnie skołowana, otumaniona. Przecież jestem pewna, że Brenda nie dotykała niczego w tym gabinecie! A może dotknęła jednego ze ślimaków, gdy nie patrzyliśmy...? Ale po co, skoro mogła użyć czarów? Przecież w ręku unosiła różdżkę.
   Mijały sekundy, a Boorack wciąż nie wracał. Nagle zdałam sobie sprawę z tego, że od ich wyjścia nie ruszyłam się z miejsca nawet na milimetr - spojrzałam w dół na swoje dłonie i przekonałam się, że drżą lekko, zupełnie nie wiem czemu — 
   Przecież to Brendzie stało się coś dziwnego, coś strasznego, a nie mnie.
   Słoje błyszczały zielonkawo w półmroku. Wyblakłe łuski ryb, ich martwe oczy, lśniące pancerze żuków, wszystko to zdawało się płonąć, wszystko zdawało się szeptać między sobą... Objęłam się ramionami, starając się zamknąć na to swoje uszy, ale szmer stawał się coraz głośniejszy, coraz bardziej wyraźny...
   Co one mówią? Co chcą mi przekazać zahibernowane płody, zaklęte organy...?
   Nagle wstrzymałam głośno oddech, równocześnie zatykając usta ręką.
   W jednym ze słojów coś wyraźnie się poruszyło, obrzydliwie, konwulsyjnie. Szum narastał - szum krwi w uszach, czy rzeczywiście są to szepty tych martwych, rozczłonkowanych stworzeń z dna jeziora, z głębokich podwodnych jam, z przybrzeżnego szlamu...?
   Szlam. Szlam. Szlam.
   Zimno. Ale nie takie, jakie towarzyszy zimie, nie takie, jakie towarzyszy dementorom... Zimno gęste, podwodne, zimno zielonego jeziora, jakby cały loch zalany był wodą...
   Nie zniosę tego dłużej!
   Nie dbając już o to, że miałam tu siedzieć i czekać, wypadłam na korytarz i zatrzasnęłam drzwi. Lecz wciąż obserwowały mnie ich martwe oczy...
   Jak najdalej, jak najdalej od tego przeklętego miejsca! 
   Idę szybko korytarzami, rozpoznaję mijane zbroje i posągi, ale nie słyszę kamienia i zardzewiałej stali, lecz szepty tamtych, głosy wydobywające się z mętnych mikstur wypełniających szklane słoje, dobiegające jakby z samego mulistego dna...
   Zatykam uszy i wciąż je słyszę! Zdają się odbijać od ścian, jakbym znajdowała się w wielkim pustym akwarium... Zaczynam biec, uciekać przed nimi, ale pełzną za mną rurami w ścianach jak niegdyś wielki, ohydny bazyliszek...
   I nagle znajduję się w pokoju wspólnym pełnym ludzi.
  Tutaj są już tylko istoty takie jak ja. Ale wtem dostrzegam szczegół, który świadczy o tym, że wcale tak nie jest. Dlaczego oni wydają mi się tak bardzo czyści... a może to tylko ja jestem brudna? Przeciskam się w stronę dormitorium, nie chcę, żeby na mnie patrzyli... Ale ludzie nagle przyjmują dziwnie trupie maski, spoglądają na mnie jakbym cuchnęła rybami i oni sami zdają się mówić, szemrać jak brudne odmęty...
   Szlam. Szlam.
   Oni są czyści, nie to co ja. I Victoire, którą widzę nagle obok siebie - ona aż oślepia tą czystością. Odtrącam jej dłoń, żeby mnie nie dotykała...
   I nagle jestem w pustym dormitorium.
   Z dołu dobiegają całkiem normalne odgłosy świętowania i zabawy. Zdziwiona, rozglądam się dookoła - niebo za oknami już się ściemnia, jest ciemno-niebieskie i równie niezwruszone jak pokrywający ziemię śnieg. Stoję oparta o zamknięte drzwi, już nie wiem ile czasu. Widzę swoją postać w lustrze na przeciwko.
   Nagle zdaję sobie sprawę, że twarz mam mokrą od łez.
   Ale to wcale nie są łzy... Lustro odbija coś innego...
   Coś brudnego i szlamowatego ścieka mi powoli spod powiek, spływa po policzkach... Przerażona, próbuję wytrzeć to rękawem, ale się nie da, moja twarz wciąż jest brudna, śluzowata maź wciąż spływa po niej w dół, do ust... Szlocham coraz bardziej i coraz więcej tego czegoś zalewa mi oczy, krztuszę się szlamem, moje uszy zatyka szum... To właśnie to widzieli wszyscy w pokoju wspólnym, dlatego tak dziwnie się na mnie patrzyli, dlatego się ode mnie odsuwali, dlatego stworzenia ze słojów szeptały do mnie, wzywały mnie do siebie!... 
   A ja nie potrafię tego zmyć ze swojej twarzy, ani dłużej na to patrzeć...
   TRZASK.
 — Pauline?!
  Siedziałam na podłodze i płakałam. Victoire podbiegła do mnie i ujęła mnie za nadgarstek - knykcie mojej prawej ręki spływały krwią. 
— Pauline, co się stało?! Dlaczego...
— Szlam... - wykrztusiłam, co nawet mnie w tym momencie wydało się totalnie bez sensu. - Ja... jestem cała w tym szlamie... nie mogę go zmyć...
— Co? - Victoire spojrzała na mnie z przestrachem. - Chodzi ci o ten szlaban u Booracka? Ale jesteś czysta, nic nie widzę! Pocky, dlaczego płaczesz i dlaczego rozbiłaś lustro?!
— Rozbiłam... ja rozbiłam lustro? - Nagle oprzytomniałam. 
   Dźwignęłam się z kolan - dłoń zakuła mnie boleśnie, gdy się na niej oparłam. Spojrzałam w lustro wiszące nad toaletką - pokrywała je pajęczyna pęknięć i coś czerwonego - moja własna krew.
   Lustro odbijało teraz chyba z dwadzieścia moich twarzy. Po nich spływały czyste, słone łzy.
    
   

   
Po tylu latach.
Tłumaczyć się nie będę, bo tak w sumie to brak mi słów na samą siebie i wątpię, czy cokolwiek Was przekona...
Powiem jedno : nigdy nie wierzcie w moje obietnice! Raczej spodziewajcie się, że będzie wręcz odwrotnie.
Rozdział jaki jest, taki jest  ale jest!
Alleluja!
Mam nadzieję, że niedługo powrócę do dawnej werwy i nie tylko ja, ale i mój humor zmartwychwstanie.
Miejmy nadzieję.
Pytanie tylko  czy wy zmartwychwstaniecie?
(Dziękuję za wszystkie komentarze, które pojawiły się pod moją nieobecność - mam nadzieję, że czekanie choć odrobinę się opłaciło. Jesteście wspaniali!)

Nox/*

~ Tita