Victoire Fleur Weasley
W dziwnym zamku
dzieją się dziwne rzeczy: jedno całkiem logicznie wynika z drugiego i
skutecznie napędza magiczne koło wypadków. Zwłaszcza, jeżeli chodzi o Hogwart —
jest to już fakt potwierdzony naukowo, tak oczywisty, że trudno dobrowolnie się
na niego nie godzić. Trzeba ukryć coś przed najpotężniejszym czarnoksiężnikiem
świata w szkole pełnej dzieci? Proszę bardzo! Turniej Trójmagiczny z udziałem
śmierciożercy-psychopaty? Nigdy chętniej! Co innego profesor Boorack, którego
samego już nazwiska nie można było wymówić bez odpowiedniej dozy obrzydzenia.
Tego grudnia
śnieg zaklął Zakazany Las, tak że jednorożce zapuściły się jeszcze dalej w głąb
dzikiej puszczy, gruba warstwa lodu odcięła od świata królestwo trytonów, duchy
szeptały między sobą chyba jako jedyne nie odczuwając panującego wśród murów
zimna, Hagrid przybrał postać wielkiego polarnego miśka, profesor McGonagall
chodząca stale o lasce wyglądała, jakby skórę i włosy pokrył jej szron, a
uczniowie z nie mniejszym zapałem niż duchy plotkowali po kątach o rzeczach,
które nawet podczas tak dziwnej zimy nie powinny się dziać.
I nie mówię o tym,
że włosy Dominique nagle ze złotych stały się miedziane, a moje z
perłowo-srebrnych — po prostu szare. Z braku słonecznej witaminy D
włosy ciemniały wszystkim — nawet Pocky, która siedziała naprzeciwko mnie z
kasztanową głową opartą o migające za szybą krajobrazy, zawieszona w bezruchu
wobec szybkości Ekspresu Hogwart, pokonującego śnieżne podmuchy, które
bezskutecznie usiłowały zepchnąć go z torów. Już od dłuższego czasu siedziała
tak z zamkniętymi oczami, a jej ciemne, długie rzęsy odznaczały się wyraźnie na
jej pobladłych policzkach, wydających się być jeszcze bielszymi niż były przez
ostre żarówiaste światło panujące w przedziale.
Ostatnio Pauline
ciągle była zmęczona.
I nie tylko
ona… Dziwna była ta zima, dziwne były panujące w niej nastroje… Zupełnie jakby
coś wisiało w powietrzu, ale raczej trudno było powiązywać to z miłym
podnieceniem przed świętami Bożego Narodzenia. Już prędzej ze stadem
gnębiwtrysków, które według Luny Lovegood-Scamander, zalęgły się w
nierozpalanym kominku Booracka i rozmnożyły się na cały Hogwart.
A wszystko zaczęło
się od tego dnia, w którym Pocky dziwnie wcześnie wróciła ze szlabanu u
Booracka, nie wiedzieć czemu cała zalana łzami, a potem zamknęła się w
dormitorium, gdzie postanowiła rozwalić lustro przy pomocy własnej pięści!
Sprawa zupełnie
tajemnicza, bo do tej pory niewyjaśniona.
Pytałam o to Pauline
już chyba z tysiąc razy i za każdym razem odpowiadała w sposób, który jeszcze
bardziej wszystko zaplątywał: Nie, to nie przez Booracka płakała, w ogóle nie
pamięta kiedy zaczęła płakać... zresztą ogólnie niewiele pamięta, zupełnie
jakby teleportowała się z miejsca na miejsce: najpierw była w lochach, potem na
korytarzu, stamtąd nie wiadomo jak nagle trafiła do pokoju wspólnego, potem do
dormitorium... Chyba po prostu była zmęczona, bolała ją głowa, najpierw ten
mecz pełen ludzi, potem ta impreza (też pełna ludzi), a na koniec Boorack kazał
jej siekać żywcem ślimaki, więc załamała się lekko nerwowo…
Ale w takim
razie dlaczego rozbiła to lustro? Bo jakoś trudno mi uwierzyć, że nagle dostała
jakiegoś ataku kompleksów, już prędzej mogłabym posądzić niewinną Lisę Ackerley
o taki akt wandalistycznej agresji. Na próżno próbowałam pytać, dociekać — ona
sama zdawała się nie wiedzieć, dlaczego to zrobiła. Może ze złości na Booracka?
Ale co musiało się stać na tym szlabanie, że aż tak wyprowadził Pauline z
równowagi? No i jeszcze ta cała sprawa z Brendą, która chyba po raz pierwszy w
życiu nie chce udzielić żadnych informacji na ten temat!
Dominique rzecz
jasna od razu fachowo stwierdziła, że to przez niedobór witamin i przede
wszystkim — przez brak sportu. To dlatego wszyscy świrują! — i mowa tu również
o Brendzie, która jest tak anemiczna i wątła, że byle pyłek jest w stanie
doprowadzić ją do stanu zaawansowanej schizofrenii. Jakiekolwiek nie istniałoby
wytłumaczenie dziwnych nastrojów, które ostatnio panowały w Zamku, jedno było
pewne — że my go nie znamy.
I nie mamy
pojęcia, jak ten orzech rozgryźć.
Pani Pomfrey na całe
szczęście rozciętą dłoń Pauline naprawiła w sekundę — ale dziwniejsza sytuacja,
o której chcę tu wspomnieć, wydarzyła się właśnie przy Brendzie. Zdarzyło mi
się rozmawiać na ten temat z Simonem, kiedy prowadziłam swoje mini-tajne
śledztwo (w którym zresztą niezbyt dobrze mi szło) i od niego dowiedziałam się,
że cokolwiek jej było, to tajemniczym sposobem minęło mniej więcej w chwili, w
której przekroczyli próg Skrzydła Szpitalnego, zupełnie jakby już samo
pojawienie się tam podziałało na Brendę uzdrawiająco. Co jeszcze dziwniejsze,
stan w którym znalazła się w lochach, nie pozostawił po sobie żadnych
fizycznych śladów, więc pani Pomfrey z dość nieufną miną odesłała ją do Wieży
Ravenclawu jako całkowicie zdrowy okaz. Moim zdaniem chyba pomyślała, że po
prostu Simon, jak i również sama Brenda nabierają ją, żeby wymigać się od
szlabanu u Booracka i znając Brendę, może rzeczywiście tak było, a Simon i
Pocky po prostu nieco przymrużyli na to oczy… Tylko czemu tak gorąco przekonują
mnie, że Brendzie naprawdę coś się stało?!
I co NAPRAWDĘ
się wydarzyło — bo coś musiało się stać z pewnością…! A może po prostu Simon i
Brenda wymyślili razem ten jakże szczwany plan, a Pocky z jakiejś niewytłumaczalnej
przyczyny się z nimi pokłóciła…? Cokolwiek się stało — dlaczego aż tak mi nie
ufają, żeby powiedzieć prawdę?!
A to, że Pocky i
Simon nie byli ze mną szczerzy, ja i Ted wciąż niewiele ze sobą rozmawialiśmy,
a nasze śledztwo stanęło w martwym punkcie (co pogłębiły jeszcze całkiem nowe
pytania bez odpowiedzi!) nie było niestety jedynymi z powodów, dla którego w
tym roku z ulgą wracałam do domu...
Zacznę może od
najbłahszego z nich.
A mianowicie od
tego, że najwyraźniej po raz pierwszy w życiu miałam złamane serce.
I nie żeby było to
coś poważnego...! Po prostu myśl o tym, co między nami było wciąż doprowadza
mnie do szału...
I to dlatego wpadam
w popłoch, kiedy Wood mija mnie na korytarzu z miną pod tytułem „W ogóle cię
nie widzę, a już zwłaszcza nie znam” — nagle czuję się tak, jakby grunt pod
moimi stopami był bardzo niestabilny, a moje wnętrzności w ułamku sekundy
wyparowały — i twardo postanawiam sobie, że nawet się za nim nie
obejrzę, prędzej umrę niż się tak upokorzę! — ale oczywiście i tak patrzę na
niego dopóki nie zniknie za załamaniem korytarza, aż w końcu przyłapuję się na
tym, że fizycznie napięłam wszystkie mięśnie i wstrzymałam oddech — i wtedy
oblewa mnie fala gorąca, to, czego przed chwilą nie było w moim brzuchu nagle robi
się bardzo ruchliwe — i czuję, że jest mi po prostu niedobrze…! Potem
najczęściej robię coś głupiego, na przykład budzę się w połowie czyjejś
wypowiedzi, albo zaczynam iść w odwrotną stronę niż powinnam, a najgorsze jest
to, że wszyscy to widzą, że doskonale łączą fakty i wiedzą…
A
przecież tak bardzo się staram…!!!
A jednak… unikanie jednego
kolesia na wszystkich korytarzach przez cały miesiąc bywa męczącym zajęciem… I
ogólnie męczący jest mój mózg.
Na przykład ostatnio
wciąż odtwarza mi tylko jeden ten sam sen, jak zacięta płyta. Śni mi się
najczęściej, że znowu jesteśmy w opuszczonej Wielkiej Sali, znowu czuję jego
oddech na szyi i nie wiem nawet, czy nie jest to bardziej realne, niż wtedy,
kiedy naprawdę to się wydarzyło. Mój mózg angażuje wszystkie moje podświadome
zmysły, celebruje ten pocałunek we śnie, jakby jeden raz w realnym życiu nie
był dla niego wystarczający. A potem… spod stołów, zza ścian, z podłogi —
słowem, zewsząd — wyłaniają się ludzie,
równie realni, a co gorsze — wszyscy znajomi…!
Wtedy już nie jest tak przyjemnie, próbuję oderwać się od Wooda, ale on jest
strasznie nachalny, wciąż chce mnie obściskiwać przy tych wszystkich ludziach,
a ich jest coraz więcej i zaczynam popadać w coraz większą panikę... Bo oto już
widzę Brendę, która skacze w euforii i macha do mnie szaleńczo, jakby patrzyła
na mnie z kolejki widokowej, obok niej Sandra Kench błyska
aparatem… Z drugiej strony Peter Caldwell wytrzeszcza na nas oczy,
Seth Sorens spogląda z pogardą, Quirke Simpson ma minę, jakby obserwował
zachowanie pary zwierząt w zoo… Na drugim końcu Sali cała Paczka Puchonów już
zaczyna odstawiać scenę odruchów wymiotnych, Claudia, Orellia i Esme chichocą,
a ludzie wokół nich im wtórują, Nannah Stone świdruje mnie wzrokiem z
nienawiścią, Julia McDuck z oburzeniem, Lisa Ackerley ze zdumieniem, Fiffie i
Pocky z niedowierzaniem, Dominique z obrzydzeniem, Ted Lupin… nawet nie chcę
wiedzieć z czym! Szepty narastają, robią się coraz głośniejsze, wszyscy wokół
nas gadają, wskazują nas sobie palcami jak jakaś wielką chińska wycieczka,
która zjechała się tu tylko po to, by się na nas gapić…
I wtedy pojawia
się babcia Molly! Dziadek Weasley! Babcia Apolonia, ciocia Gabrielle, Maman,
tata, Louis, Harry, Ron, Hermiona, Ginny, George, cała rodzina Weasley i
Delacour, po prostu wszyscy, WSZYSCY!!!
I zalewa mnie taki
straszny wstyd! Zarówno we śnie, jak i naprawdę, jakby ci wszyscy ludzie
rzeczywiście to widzieli — a tak się niestety zachowują, odkąd wyszedł ten
durny artykuł w Accio Plocie!
Przeżywam męki i katusze bycia osobą na świeczniku z powodu, który najchętniej
wymazałabym ze swojej pamięci. Bo owszem, jestem wściekła na niego, ale chyba
jeszcze bardziej na siebie… i może dlatego karzę się w ten sposób.
Nic dziwnego, że
wpadam w takie zmieszanie, kiedy go widzę — nagle całkiem z daleka, obcego i
niedostępnego, kiedy jeszcze kilka godzin przedtem śni mi się coś takiego.
Tylko co jeśli ten chorobliwy stan nigdy nie minie… Co jeśli stało się już
najgorsze…?
Spojrzałam w szybę i
zobaczyłam wielkie, wpatrzone we mnie oczy — moje własne, ciemnoniebieskie,
jaśniejące wyrzutem, zupełnie jakby widziały moje myśli. Dobrze że i one nie
odbijały się w szybie...
Nie, Wood jest
dla ciebie nikim, chyba już to ustaliłaś! Nikim, nikim, nikim. Totalnym zerem, pełzającym
u twoich stóp robakiem, glizdą, nędznym gumochłonem. Pocałowałam tę ropuchę i
co, jakoś nie zamieniła się w księcia… i z pewnością nie wierzę, że
kiedykolwiek to zrobi!
Strzepnęłam Żonglera,
którego dostałam od Luny na stacji w Hogsmeade, po czym wgapiłam się w pierwszą
stronę gazety, usilnie starając się wyrzucić te myśli z głowy. Pociąg stukał
jednostajnie tocząc się po torach ku Muszelce, ku Norze…
Tym razem
zajmowałyśmy przedział same, co się rzadko zdarzało. Zresztą, Wtajemniczeni We
Wszystko A Właściwie W Nic nie trzymali się ostatnio przesadnie razem — po
części przez to, że nie było za bardzo o czym dyskutować, a po części z
przyczyn na tle nieco bardziej osobistym. Pauline i Simon trwali w jakiejś
niezręczności po tym całym szlabanie, chyba żywiąc do siebie jakieś wzajemne
dziwne pretensje, wciąż pozostające poza zdolnością rozumienia wszystkich
innych łącznie chyba z nimi samymi (zresztą, nie mam nawet pojęcia, czy Simon w
ogóle wybierał się na święta do domu). Z Teddym natomiast niby nie byłam
pokłócona, ale też nie byłam pogodzona — w każdym razie sytuacja nie zdążyła
się wyklarować. Jeszcze przed rozpoczęciem świątecznej przerwy Ted musiał
wracać do domu, aby wraz ze swoją babką Andromedą wziąć udział w pogrzebie jej
siostry Narcyzy — i od tamtej pory już go nie widziałam. Dominique i Fiffie
tymczasem wolały spędzać podróż ze swoimi przyjaciółmi, a nie pogrążonymi w
depresji starszymi siostrami… i trudno się temu dziwić.
Oui, dziwna
była ta zima.... Ja miałam problemy sercowe, Boorack nadal się ukrywał, Pocky i
Simon też coś ukrywali i już naprawdę nic nie wiedzieliśmy — nie wiadomo było,
czy mugolaki nadal znikają, czy Mistrz Eliksirów w ogóle miał z tym wszystkim
coś wspólnego, ani co wyczynia Zakon Feniksa — i przede wszystkim co
my mamy dalej zrobić. McGonagall z każdym dniem mizerniała w oczach… i nawet
Luna Lovegood zdawała się być jakaś bardziej trzeźwa niż zwykle.
— Mogłabyś
przekazać to Ginny? — powiedziała do mnie, podając mi Żonglera zwiniętego
w trąbkę, kiedy zaczepiła mnie niespodziewanie na stacji tuż przed odjazdem
pociągu. — Byłoby miło, gdybyś posłużyła mi za sowę, bo boję się, że prawdziwą
może coś pożreć w drodze — uśmiechnęła się lekko, po czym wyjaśniła:
— Czasami testrale lubią polować w powietrzu.
W tym momencie jakoś
trudno było mi zachować taktowny brak zdziwienia — zwłaszcza, że rozmawiałam
właśnie z osobą, z którą nigdy wcześniej jakoś nie było mi to dane, a która na
oczach miała ogromne google mieniące się na tęczowo, a na głowie absurdalne,
puchate nauszniki z żywych pufków pigmejskich — zupełnie jakby nie istniała
mniej innowacyjna ochrona przed sypiącym śniegiem! Chyba usłyszała moje myśli,
bo zdjęła google — delikatny uśmiech nie obejmował jej szarych oczu, które
obramowane niemal białymi rzęsami, wpatrywały się we mnie szeroko otwarte.
— ...i jak
będziesz w domu, to nie zapomnij pozdrowić kochanego Zgredka ode mnie… i
powiedz jeszcze Ginny… powiedz jej, że Komnata Tajemnic znów została otwarta.
Tylko zapamiętaj, bo to bardzo ważne…!
Po czym zniknęła,
pozostawiając mnie w niemałym osłupieniu, migając wśród pary i śniegu swoimi
czerwonymi butami i zamiatając śnieg błyszczącym skrami płaszczem.
Więc
zapamiętałam to. I teraz siedziałam w pociągu prującym przez śnieżną zawieję,
podjadając musy-świstusy i przeglądając skrupulatnie najdurniejszą gazetkę
świata w poszukiwaniu tajnej wiadomości przekazywanej przez Lunę
Lovegood-Scamander Zakonowi Feniksa…
No dobrze, istniała
durniejsza gazeta, na przykład Accio Plota.
Swoją drogą, to
z Komnatą Tajemnic to całkiem głupi i okrutny żart. Nawet jak na kogoś tak
nietaktownego, jak Pomyluna. A ja nie jestem na tyle nierozsądna, by coś
takiego powtarzać ciotce Ginny — nie mam szczególnej ochoty by zapoznać
się z jej mistrzowskim Upiorogackiem...!
***
Jego
ciemna sylwetka pojawiła się na horyzoncie tak niespodziewanie, jak plama
atramentu na czystej powierzchni pergaminu. Uniosłam dłoń do oczu i
zmrużyłam powieki — dobrą chwilę zajęła mi konstatacja, iż nie mam
do czynienia z żadną fatamorganą. To rzeczywiście był Ted Lupin! Ted Lupin, był
tu naprawdę, niezaprzeczalnie — a koło niego Moody, skaczący jak szalony,
merdający swoim rozwidlonym ogonem, szczekający na patyk, który Teddy właśnie
unosił w powietrze... cisnął nim daleko, a psidwak niemal pofrunął
za nim po powierzchni zamarzniętej plaży. Wtedy Teddy również mnie zobaczył, po
czym szeroko pomachał do mnie ręką.
Na moment szum
morza zatkał mi chyba uszy, a może to tylko jego widok mnie tak ogłuszył?!
Szybko odjęłam rękę od czoła, po czym uniosłam ją ponownie, marszcząc brwi
przed ostrym podmuchem wiatru, jakby miało mi to w jakikolwiek sposób pomóc w
zweryfikowaniu jego obecności na tym krańcu świata… ale czy nie był to w końcu
nasz wspólny kraniec?...
I nagle
ugodziła mnie okropna myśl: Jak strasznie dawno nie byliśmy tutaj razem!
No nie! To
chyba zupełnie nie do pomyślenia! Przecież nasz ostatni spacer w tym miejscu
odbył się chyba dokładnie… całe wieki temu! I dziwna rzecz:
nagle wszystkie te problemy, które od tygodni zaprzątały mi głowę: Pauline,
Spell… wszystko, po prostu wszystko jakby całkowicie wywietrzało mi z głowy w
obliczu tego, co nagle wydało mi się największą zbrodnią przeciwko całemu
wszechświatu, którą natychmiast należało naprawić.
Sama nie wiem,
kiedy moje nogi zdecydowały, że ruszą w jego stronę, ani kiedy pozwoliły moim
stopom biec wzdłuż fal zamiatających brzeg plaży — po prostu w jednej chwili
stałam, wyglądając go z oddali, a w drugiej już rzuciłam mu się na szyję z
takim impetem, że aż zawisłam w powietrzu.
— Jesteś!! —
wrzasnęłam, śmiejąc się jak jakaś wariatka! Mon Dieu, jak to
możliwe, że wydałam z siebie tak szaleńczo-radosny dźwięk?! Nawet nie
wiedziałam, że coś takiego potrafię! Ścisnęłam go mocno za szyję, aż
zatoczyliśmy się po piasku i wreszcie pozwoliłam mu na bezpieczne postawienie
mnie na ziemi.
— No jestem, jestem! —
potwierdził nieco zduszonym głosem. — Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że za mną
aż tak tęskniłaś, czy coś w tym rodzaju…
— Za tobą? — parsknęłam. — Wcale
nie tęskniłam za tobą, tylko za Moody’m!
Po czym tak jak
stałam, tak w jednej chwili wylądowałam w kuckach, pozwalając Moody’emu lizać
się po twarzy w akcie radosnego powitania po latach. Wciąż przy tym śmiałam się
i nie mogłam przestać — jakbym zamieniła się w jakąś… Brendę!
Dziwna rzecz.
Czasami człowiekowi wydaje się, że problemy spadły mu na głowę jak lawina
kamieni i roztrzaskały mu twarz na milion kawałków, nie mówiąc o zapasie
uśmiechów na całe życie. Jednak zawsze potem nadchodzi taka chwila, kiedy nagle
okazuje się, iż wcale nie były to kamienie, tylko uderzający z kamiennym
impetem wodospad, który wprawdzie w bardzo brutalny sposób zmył nam uśmiech z
twarzy — ale gdy wypełnieni wodą, wreszcie pękamy jak balon, nagle okazuje się,
ile jest w nas miejsca na radość — i z jaką łatwością w ułamku sekundy
przychodzi nam ten uśmiech rzekomo zmyty na wieki. Zabawnie skonstruowana
sprawa — po kilku tygodniach dręczenia się egzystencjalnymi pytaniami na tle
poczucia własnej tożsamości, można całkowicie o nich zapomnieć tylko dzięki
chwili spędzonej na plaży z psem.
I z Tedem
Lupinem, oczywiście.
— Teddy…? S’il te-plais! —
uniosłam Moody’ego na ramionach, po czym spojrzałam na Teddy’ego błagalnie,
zupełnie jakby chodziło mi tylko o to, by pozwolił mi go zatrzymać. —Przestańmy
się już na siebie obrażać.
Jego spojrzenie
nie mogło chyba wyrazić głębszego zdumienia —wskazał palcem na mnie, a
potem na siebie.
— Mówisz do Moody’ego? Bo ja się
na nikogo nie obrażałem!
—Ale ja się obrażałam... Bez
sensu.
Zapadło krótkie
milczenie, podczas którego Moody wiercił się w moich ramionach z takim
zajęciem, że czasami miałam już wątpliwości, która część jego ciała jest bliżej
mojej twarzy. Kiedy jednak postanowił zamieść ją wszystkimi swoimi ogonami,
wypuściłam go na wolność — natychmiast pobiegł brzegiem morza, z pasją
obszczekując fale, widocznie zdenerwowany i zaintrygowany równocześnie.
— Nie wiem, co mnie napadło i…
przepraszam, chyba po prostu byłam wkurzona na wszystko i na wszystkich —
rzekłam, obserwując walkę psidwaka z żywiołem i z zakłopotaniem drapiąc się za
uchem. — Po prostu, to wszystko co się dzieje… i jeszcze ta sprawa z…
— Może już o tym nie gadajmy —
przerwał mi szybko, trochę tak jakby nie chciał słyszeć już ani słowa więcej na
ten temat. Spojrzałam na niego zdziwiona — skąd niby wiedział, że chodziło mi o
Wooda, mogłam przecież poruszyć o wiele ważniejszą sprawę Pauline! — Może po prostu przejdźmy się i… pogadajmy?
To był
zdecydowanie dobry pomysł.
Ujęłam go w
pasie, on przerzucił mi rękę przez ramiona — po czym w ten sposób ochronieni
przed wiatrem niby Zaklęciem Tarczy, ruszyliśmy po piasku pokrytym zamarzniętą
lodową skorupą. Pokrywa ta chrzęściła i pękała pod naszym butami — morze wyło
głucho, mewy wrzeszczały, Moody się im odszczekiwał i tylko my trwaliśmy w
chłonącym to wszystko milczeniu.
Radość
pierwszego powitania ostygała powoli — i nagle zdałam sobie sprawę z tego, że w
istocie zachowałam się idiotycznie, jak egzaltowana kretynka. Przecież on
wracał z POGRZEBU! Wprawdzie nikogo bliskiego, ale jednak… pogrzebu. Pogrzeb to
pogrzeb, na miłość boską, a ja rzuciłam się na niego, jakby wrócił z Karaibów.
Spojrzałam na
niego ostrożnie, poprzez własne szarpane wiatrem kosmyki, które zachodziły mi
na twarz. Jego włosy były popielato niebieskie, powietrze targało nimi na
wszystkie strony.
— I jak… jak było na pogrzebie? —
zapytałam, mając desperacką nadzieję, że zabrzmiało to delikatnie i łagodnie, a
nie pretensjonalnie i nietaktownie, jak zazwyczaj bywało z takimi pytaniami.
Rzucił mi krótkie spojrzenie raczej niewiele mi mówiące, jak to odebrał, po
czym znów zaczął patrzeć przed siebie.
— Wiesz, nie wiem… chyba dobrze…
— Dobrze…?
Zawahał się
krótko, po czym odetchnął cicho.
— Nie wiem… chyba dlatego, że…
nikogo tam właściwie nie znałem.
Milczałam, nie
wiedząc co na to odpowiedzieć. Zaszurał butem na płaskiej, zmarzniętej połaci
piachu.
— Właściwie… — odchrząknęłam,
ostrożnie przerywając ciszę. — To był pogrzeb twojej…
— …ciotecznej babki i co z tego?
— Aż przystanął raptownie — i nagle sam jakby zawstydził się tym, jak
agresywnie to zabrzmiało. Zrobił zakłopotaną minę, patrząc w stronę morza. —
Chodzi mi tylko o to, że w ogóle jej nie znałem, nigdy wcześniej nie widziałem
jej na oczy i… nawet nie wiem za bardzo co ja tam w ogóle robiłem…
— Jak to nie wiesz… — postarałam
się mówić pocieszającym tonem. — Przecież byłeś tam dla swojej babci…
— Doprawdy? — spojrzał na mnie, a
w jego oczach, dzisiaj stalowoszarych, zabłysła wyraźna ironia. — Od lata było
wiadomo, że jej siostra była poważnie chora, a mnie to nie obchodziło…
— Ted, przecież miałeś własne
problemy!
— No tak, na przykład to, że
wilkołak omal nie odrąbał mi ręki, przecież wiem — żachnął się, jakby to był
drobiazg, który nic nie znaczył. — W każdym razie… Rozumiesz to, bycie tam było
po prostu dziwne! Wiem, że Andromeda nigdy nie pojawiłaby się tam sama i byłem
jej tam potrzebny… ale poza nią, myślisz, że ktoś mnie tam chciał? A przecież
mówię o swojej własnej rodzinie!
Dźwięk jego
głosu stopił się z krzykiem mew i odbił w mojej czaszce, i dopiero wtedy w
ogóle dotarł do mnie sens jego słów. Boże, jaka dziwna była to myśl, teraz,
kiedy zdałam sobie sprawę, że odkąd go znałam, tak naprawdę nigdy właściwie nie
poświęcałam uwagi temu, że Teddy nie jest na świecie całkiem sam. Po prostu
jakby wystarczyła mi informacja, że nie miał rodziców, a ze swoją babcią żył na
całkowitym odludziu — i koniec, kropka, nic więcej w jego otoczeniu już nie
istniało... A przecież rzeczywiście miał jeszcze inną rodzinę — i odkrycie to
powiało na mnie nagle obcym, strasznym chłodem. Rodzina ta przecież nigdy nie
wykazywała zainteresowania osieroconym chłopcem, właśnie poprzez odwieczne
skłócenie się dwóch sióstr, Andromedy — i Narcyzy.
I dopiero teraz uświadomiłam sobie, jakim w istocie doświadczeniem
musiał być dla Teda ten pogrzeb — pełen spokrewnionych, ale całkowicie obcych
mu ludzi, których wcale nie chciał poznawać — tak jak oni nie chcieli poznać
jego. Pogrzeb osoby najbliższej jego babci, a zarazem najdalszej…
— Wiesz… — wydukałam, już
żałując, że w ogóle odzywam się na ten temat. — Wiesz czemu twoja babcia… czemu
one były pokłócone…?
Wiatr przysłonił włosami jego czoło, a on zmrużył oczy, spoglądając
chyba na Moody’ego, który odbiegł od nas już całkiem daleko.
— Chyba o nic. Po prostu cała ta
rodzina wydziedziczyła moją babcię, kiedy wyszła za mojego dziadka. A wojna
jakoś ich nie pogodziła… Widocznie nawet kiedy uprzedzenia mijają, pewnych
rzeczy już i tak nie da się zmienić… W każdym razie przez lata nie miały
żadnego kontaktu.
— To skąd twoja babcia wiedziała o jej chorobie?
Kolejny podmuch wiatru, tym razem
silniejszy od poprzedniego.
— Wydaje mi się… — zawahał się
lekko, po czym powoli ważąc każde słowo jak składniki trudnego do uwarzenia
eliksiru, powiedział: — Chyba Narcyza chciała spotkać się z Andromedą... no
wiesz, przed śmiercią. Ale ona nie potrafiła się na to zdobyć, aż w końcu było
już za późno.
Milczałam, powoli trawiąc te gorzkie stwierdzenie. Nagle pomyślałam o
Dominique. Jak ja bym się zachowała, gdyby to ona…
— Dlaczego…?
Ted spojrzał na mnie szybko i ostro, jakby błysnął na mnie nożem.
— Co?
— Dlaczego nie chciała się z nią
spotkać! — zawołałam, odstępując od niego o krok. — Gdyby chodziło o Dom… nawet
po wielu latach zrobiłabym wszystko, żeby się z nią zobaczyć…!
— Serio? — uniósł lekko brwi,
patrząc na mnie całkiem poważnie. — A nie byłabyś jednak zbyt urażona w swojej
dumie?
— Ale wciąż byłabym jej siostrą!
— Vi, mówimy o całych latach…
— No właśnie! — zaperzyłam się, a
on spojrzał na mnie, widocznie zdziwiony tym zwrotem akcji. — To, co je
poróżniło było całe wieki temu…
— Myślisz, że Andromeda o tym nie
wie? — uniósł głos, a ja skrzyżowałam ręce na piersiach. Cóż, widocznie nie
wiedziała, skoro wciąż było ją stać na to, by nie usłuchać prośby umierającej
siostry! Teddy chyba wyczytał to z mojej miny, bo na jego twarzy odmalowało się
wyraźne niedowierzanie. — Przestań ją oceniać, skoro nic nie wiesz…
— Wcale jej nie oceniam…
— Nie? A co robisz w tym
momencie? Myślisz, że jest okrutna i dumna, ale to wcale nieprawda, nawet nie
masz pojęcia, jak to wszystko przeżyła…!
I uważasz, że niby dlaczego w końcu zdecydowała się być na tym
pogrzebie, bo wiedziała, jak miło ją tam wszyscy przyjmą?
Zamilkł, a ja spuściłam wzrok, całkiem zbita z tropu.
Och, czemu ja czasami gadam takie głupoty?! Oczywiście, że sytuacja była
o wiele trudniejsza niż ja to widziałam, ja, która w tym momencie wiedziałam o
życiu chyba mniej od Moody’ego, goniącego teraz swoje własne ogony jak jakiś
ostatni debil.
— A… jak was tam w końcu
przyjęli…?
Teddy wzruszył ramionami,
spojrzał w dół, na swoje buty.
— Nijak.
— Więc jaka była ta rodzina…?
— Nijaka… — Podszedł trochę
bliżej do fal zamiatających niemrawo o brzeg. — Prawie nie zwracali na mnie
uwagi.
Stanęłam cicho obok niego, spojrzałam na morze, na którym gdzieniegdzie
unosiły się góry śniegu.
— Wiesz — odezwał się znowu
Teddy, nie odrywając wzroku od kołyszącej się miarowo wody. — Myślę, że po
prostu wszyscy dobrzy z mojej rodziny już umarli. Moi rodzice, mój dziadek, wuj
Syriusz… i zostali tylko tacy jak Draco Malfoy i ten cały Scorpius… Wiesz jakie
to dziwaczne, że on jest bardziej moim kuzynem, niż Albus czy Rose? I dlaczego
nie mógłbym mieć normalnej rodziny…!
— Ja jestem twoją normalną
rodziną!
Odwrócił się w moją stronę — i przez chwilę patrzył na mnie ze
zdziwieniem. Nie rozumiem dlaczego, bo przecież czy to co powiedziałam było aż
tak zaskakujące? Dla mnie było to całkiem oczywiste — zwłaszcza tu i teraz, na
naszej plaży, na której zawsze biegaliśmy z Moody’m, skakaliśmy przez fale, bawiliśmy
się swoimi magicznymi zdolnościami, czytaliśmy książki i po prostu byliśmy
sobą. Nagle zdałam sobie sprawę z tego, że Teddy patrząc na mnie, uśmiecha się
lekko pod nosem i uśmiechają się jego oczy — zupełnie jakbyśmy rzeczywiście
cofnęli się do tamtych czasów.
— Ach, tak? Wybacz, zapomniałem…!
— Więc lepiej o tym pamiętaj! —
zawołałam z wyrzutem, na co on parsknął śmiechem.
— Dobrze! W porządku, będę
pamiętał…
Ale kiedy podniósł głowę, ponownie spoglądając na horyzont — zrobił to
dziwnie tęsknie, jakby chciał objąć spojrzeniem całe morze.
Zielonkawa słona woda odpowiadała mu na to groźnym poszumem, wiatr
świstał jak tysiąc niewidzialnych mieczy rozcinających powietrze, a mewy
wrzeszczały, niby unikając ich przeszywających ciosów okrężnym lotem. Oparłam
głowę o jego ramię, pozwalając myślom dryfować swobodnie — jedyne czego
chciałam, to żeby wiedział, że jestem i że Teddy Lupin nie musiał czuć się
samotnie. Cała reszta — dziwna rzecz! — jakoś niewiele mnie obchodziła w tym
momencie. Jak to morze szumi, jak wyje wiatr, a jednak… jaki spokój!
I scenę tę przerwało dopiero ponowne pojawienie się Moody’ego, który
uroczyście złożył wielką zdechłą mewę u naszych stóp. Nie wiem jak inni, ale ja
uważam to za doskonały bożonarodzeniowy prezent.
***
Jeżeli
ktoś sądzi, że wyjazd do domu gwarantuje przede wszystkim odpoczynek od hałasu
w szkole, to stanowczo muszę wyprowadzić go z błędu — bardzo trafnego
porównania użyła w zeszłym roku Pauline, kiedy stwierdziła, że w kuchni Nory
kłębiło się więcej ludzi niż w klasie Booracka na poprawie sprawdzianu.
Przy drzwiach
wejściowych rósł niemalże Mount Everest z ośnieżonych kurtek całej rodziny,
utrzymujący się w pionie chyba tylko dzięki czarom, a kręte, krzywe schody
ginące w mroku w miarę pięcia się w górę, zawalone były stosami butów o różnych
mniej lub bardziej osobliwych rozmiarach. Wszystkie poręcze, lampy i kinkiety
ozdobione były kiściami jemioły i ostrokrzewu, zaczarowany śnieg spływał
iluzorycznie z najwyższego piętra aż do holu, kominek w kuchni obwieszony był
grubymi skarpetami, choinka mieniła się od elfów i zaczarowanych sopli lodu — i
chyba już tradycją było dopełnienie tej żywej dekoracji prawdziwym gnomem
przebranym w strój świętego Mikołaja, potraktowanym Drętwotą i łypiącym z
czubka świątecznego drzewka na tłum roześmianych ludzi, którzy skazali go na
ten los — w większości rudych, a wszystkich przyodzianych w jednakowe wełniane
swetry. Ja i Dominique również byłyśmy w nie przybrane i razem wciągałyśmy
pełnymi płucami zapach piernika unoszący się w powietrzu, osiągając w ten
sposób bardziej narkotyczny stan, niż gdyby było to Amortencyjne Kadzidło.
Wieczór bożonarodzeniowy w Norze jak co roku rozbrzmiewał hałasem ludzkich
głosów i śmiechów, które kompletnie mi nie przeszkadzały i wśród których
paradoksalnie mogłam czuć się osobą bardziej anonimową niż w Wielkiej Sali…
nie, to złe słowo. Po prostu bardziej akceptowaną, bezpieczną.
Byłam
nieodłączną częścią tych ludzi. A oni byli częścią mnie.
Tak samo
zresztą jak bożonarodzeniowa audycja z udziałem Celestyny Warbeck, którą jak co
roku babcia Molly doprowadzała wszystkich do szału!
— Czy my musimy
tego sluchaci, vraiment? – jęczała Maman, która siedziała razem z
tatą w fotelu, a konkretniej na jego kolanach, okręcając wokół palca kieł dyndający
mu z ucha, podczas gdy on (o zgrozo) karmił ją deserem — zupełnie jakby nadal
mieli po dwadzieścia lat! Dominique na ten widok z wyraźnym trudem przełknęła
kawałek swojego płonącego puddingu, robiąc minę raczej nie bardzo adekwatną do
jego faktycznej pyszności, natomiast babcia Molly, dumnie obnosząca się ze
świątecznym łańcuchem, w który owinęli ją James i Roxanne, ostentacyjnie
wycelowała różdżkę w radio, pogłaśniając trele Celestyny o kilka decybeli.
— Ależ moja droga, nie musisz
tego słuchać, jeśli nie masz na to ochoty!
Szkoda tylko,
że to co powiedziała graniczyło nieco z niemożliwością…!
Zwłaszcza, że
Celestyna Warbeck była delikatnie mówiąc już dość stara, także wiele z jej
obecnego wykonania traciło na dawnej świetności.
Och, moje ty biedne serce
Gdzieżeś ty się podziało?
Po jednym jego zaklęciu
Gdzieżeś ty uleciało?
— Co za pierdoły — stwierdziła
Dominique, taktownie zniżając głos, aby nie usłyszała tego babcia Molly, lecz
ja nie mogłam się z nią nie zgodzić.
— Jej serce uleciało? Chyba do
grobu… — mruknęłam, na co Domie zadławiła się swoim puddingiem.
Obok mnie,
Louis usilnie zatykał sobie uszy pięściami, bez powodzenia usiłując przysunąć
do siebie najbliższy półmisek za pomocą samych łokci. Jeżeli jednak chodzi o
dziadka Weasley’a, najwyraźniej wieloletnia praktyka w obcowaniu z oryginalnymi
upodobaniami babci pozwalała mu jako jedynemu być zupełnie głuchym na pienia Celestyny,
bo bez skrupułów przysypiał w swoim starym fotelu z poduszką na brzuchu niby
tarczą i nie obudził się ani wtedy, kiedy Albus i Rose omal nie przewrócili
choinki, ani wtedy, kiedy James i Roxanne zaczęli strzelać z cukierków
niespodzianek, ani wtedy, kiedy Fred, Lily Luna i Hugo postanowili podgłośnić
swoje wrzaski, ani nawet wtedy, kiedy Celestyna zakończyła swój śpiew wyciem
mugolskiej, dość zachrypniętej syreny:
Lecz skoro mi je rozdarłeś,
Mnie samej już nie dostaniesz
Będę ci wdzięczna wielce,
Gdy oddasz mi moje
seeeeeerceeeee!
— A ja będę ci wdzięczny wielce,
kiedy w końcu zamkniesz sięęęę! – zawył James na tę samą nutę, trochę nie do
rytmu ani tym bardziej do rymu, ale ku uciesze ogółu, z wyjątkiem babci Molly
rzecz jasna.
— Mnie samej już nie dostaniesz —
powtórzył wujek George, marszcząc brwi, jakby bardzo go to rozbawiło. – Jakby
jeszcze ktoś miał się tym martwić…
— Ależ George…! – Babcia Molly
spojrzała na niego z wyrzutem, równocześnie posyłając w jego stronę różdżką
kolejny kieliszek likieru. — Celestyna Warbeck jeszcze świetnie się trzyma…!
— Ta… zwłaszcza swojego piątego
męża! – zauważyła celnie ciotka Angelina, na darmo usiłując powstrzymać Jamesa
i Roxanne przed próbą nałożenia jej na głowę kapelusza z
cukierka-niespodzianki. — Podobno już rozgląda się za szóstym… wymienia ich co
sezon jak stare miotły.
— To tylko dowód na to, że wciąż
jeszcze ma powodzenie u młodych mężczyzn… — odparła babcia Molly, całkiem
niepotrzebnie poprawiając Hugonowi spodenki, po czym nagle zamarła w połowie
swej czynności. — Och, Arturze…! ARTURZE!
Dziadek
Weasley wzdrygnął się silnie po czym rozejrzał się nie całkiem przytomnie po
obecnych.
— C-co…? Tak, kochanie?
— Kociołek pełen gorącej
miłości! – ożywiła się babcia Molly, po raz kolejny podkręcając głośność
w radiu, a kiedy zobaczyła, że jej mąż wciąż nie bardzo kontaktuje, opuściła
różdżkę z lekką irytacją. — Pamiętasz?! Tańczyliśmy to, gdy mieliśmy…
— …osiemnaście lat, tak, tak…
cudowna melodia…
Po czym
powrócił do swojej drzemki.
Babcia Molly,
niezrażona, tanecznym krokiem przelawirowała między porozstawianymi wszędzie
krzesłami, taboretami, pufami i fotelami, robiąc to sprawniej niż pani
Puddifoot w swojej kawiarence. Na pomoc matce pospieszyła tylko ciocia Ginny,
już widać mocno rozbawiona — zaczęła tańczyć z nią pośrodku kuchni, podczas gdy
wszyscy zaczęli wyć wniebogłosy:
Przyjdź, w mym kociołku
zamieszaj,
A jeśli dobrze to zrobisz,
Na nic już więcej nie czekaj,
Bo nocą cię ktoś wynagrodzi!
— Nocą cię ktoś wynagrodzi? Ale
mamo, co to znaczy? — zapytał głośno Albus Severus, co natychmiast spowodowało,
że wszyscy zaczęli go uciszać i tylko Maman wykorzystała tę okazję, by
ostatecznie przełączyć stację, oznajmiając iż tamta audycja nie była
odpowiednia dla dzieci.
I chyba jedyną
osobą, która nie bawiła się dobrze w tym gronie była Andromeda — zresztą, jako
jedyna również nieodziana w sweter Weasley’ów. W milczeniu przypatrywała się
Molly i Ginny, ale tak jakby ich nie widziała — jedną rękę opierała na stole, w
drugiej chyba nie całkiem świadomie obracała kieliszek z likierem. Po
przeciwległej stronie stołu Teddy Lupin pochwycił moje spojrzenie — spojrzał na
swoją babcię i powiedział coś do niej cicho, pytająco — ale ona tylko położyła
mu dłoń na ramieniu, ścisnęła je i uśmiechnęła się krótko, po czym pokręciła
głową. Z pewnością nie był to jej pierwszy kieliszek, bo powieki opadały jej
nieco na oczy, jeszcze bardziej upodabniając ją do Bellatriks Lestrange, co
sprawiało absurdalne wrażenie wśród zgrai biegających dzieci i śmiejących się
Weasley’ów. W dzieciństwie owszem, lubiłam ją, ale jednak zawsze się jej trochę
bałam — i może to okrutne co powiem, ale chyba nie istniała osoba, która
mogłaby tu bardziej nie pasować, a już zwłaszcza tego wieczoru…
Moje
rozmyślania przerwał jednak wujek Percy, który nagle poderwał się ze swojego
miejsca.
— Och, zaraz będą nadawać
bożonarodzeniowe orędzie ministra magii…!
Ale wszyscy
tylko machnęli rękoma i w dalszym ciągu pozwolili płynąć kolędom i swoim
rozmowom.
— Percy, daj spokój! – wuj Ron
spojrzał na niego z niedowierzaniem znad wielkiej porcji deseru. — W pracy masz
to na co dzień, wyluzuj!
— Właśnie… — poparł go wujek
Harry, po czym wymienił znaczące spojrzenia z Hermioną, które przerwała Rose,
pojawiając się przy swojej matce w sukience całej upapranej bitą śmietaną. —
Chyba należy nam się mały odpoczynek od ministerstwa… zwłaszcza, jeśli sam
minister zachował się na tyle wspaniałomyślnie, by pozwolić nam wrócić na
święta do domu…
— Nie sądzę, by coś takiego
jak odpoczynek mieściło się w naszej etyce zawodowej! — odparł
Percy Weasley zjadliwym tonem, z godnością poprawiając okulary na nosie, a ja
jak zwykle doznałam niemiłego skojarzenia z Julią McDuck.
— Serio? – Ron uniósł brwi. —
Nawet Hermiona czuje się przepracowana, a ty wyjeżdżasz z jakąś etyką…
— Ron? A może przestałbyś w końcu
jeść i pomógłbyś swojej przepracowanej żonie zająć się tym dzieckiem?!
— Taaa… już lecę kochanie… - Wuj
rzucił ostatnie tęskne spojrzenie na swój ogromny, niedokończony deser, po czym
pospieszył zażegnywać napięcie wywołane przez Rose, która z płaczem domagała
się od swojej matki Przewodniczącej Wizengamotu wymierzenia na Hugo
sprawiedliwości.
Teraz leciało
nastrojowe wykonanie Fatalnych Jędz.
— Dromedo, kochana… widzę, że
niewiele zjadłaś. Może jeszcze trochę indyka? — zapytała babcia Molly łagodnie.
Andromeda
zwróciła ku niej ociężałe spojrzenie i rozciągnęła usta w wyrozumiałym
uśmiechu.
— Nie, dziękuję Molly.
— Właściwie to miałam spytać… jak
się odbył…
—…pogrzeb? — dokończyła
Andromeda, unosząc brwi. — Nie musisz się martwić Molly, nie doszło do żadnego
skandalu… może dlatego, że Narcyza była ostatnią osobą, z którą mogłabym
jeszcze walczyć.
Wychyliła
kieliszek likieru, odrzucając do tyłu burzę siwo-brązowych loków. Babcia Molly
przyglądała się jej z wyraźnym niepokojem przemieszanym z troską.
— Pamiętaj, że zawsze możesz na
nas liczyć… Na mnie i na Artura… na Harry’ego… na całą naszą rodzinę…
— Oczywiście.
Zabrzmiało to
tak sucho, że skwitowało całą tę wymianę zdań — już po chwili Molly znów
krzątała się i głośno pytała komu czego podać, a Andromeda Tonks ponownie
zanurzyła się w otchłani swoich rozmyślań.
I jeśli był tu
ktoś całkiem podobny do niej — choć chyba kompletnie nikt poza mną tego nie
widział — to był to wujek George, samotnie siedzący w fotelu i bezmyślnie
gapiący się w płonący kominek. W tym momencie bardziej niż kiedykolwiek
wydawało mi się nieprawdopodobne to, by to właśnie on był kiedyś największym
kawalarzem i ośrodkiem śmiechu tej rodziny. Teraz tę funkcję z powodzeniem
pełnił Ron.
Żarty George’a,
jeżeli już je wypowiadał, wydawały się być tylko słabym i niepełnym odbiciem
przeszłości.
Słyszałam
kiedyś, jak tata i wuj Charlie mówili, że George nigdy naprawdę nie pogodził
się ze śmiercią swojego brata bliźniaka — zupełnie tak jakby Fred Weasley
zabrał na tamten świat również cząstkę jego duszy — bo czyż sam jej nie
stanowił? Z czasem wszyscy przyzwyczaili się do pustego miejsca, które po sobie
zostawił, a ci którzy go nie znali, tacy jak ja, nawet nie odczuwali specjalnie
jego braku — wszyscy, oprócz George’a. Zupełnie jakby dla całej rodziny śmierć
Freda stanowiła tylko puste krzesło przy stole, wyglądające na zasmucone tym,
że nikt na nim nie siedzi — a dla George’a pustka ta tkwiła w nim samym, jak
wielka wyrwa, coś, co mimo radosnych chwil, odczuwał w sobie przez cały czas.
Teddy usiadł na
miejscu obok mnie, które przed chwilą zwolniła Dominique, a ja bez słowa
dotknęłam rękawa jego swetra.
Niektóre rany
się nie zabliźniają…
— No, Victoire! Opowiadaj o tym
swoim chłopaku!
Gdyby ktoś
właśnie rzucił Zaklęcie Znikania na moje krzesło, nie wywołałoby to we mnie
większego wrażenia utraty gruntu, niż TO!
Ciocia Ginny i
Maman z pewnością stanowiły rzadki duet — a już zwłaszcza taki zgodny!
— Co? — zapiszczałam tylko,
szybko puszczając rękaw Teddy’ego, ale one już wybuchły perlistym śmiechem,
zupełnie jakby to moje zmieszanie było czymś tak cholernie zabawnym! Cóż,
zarówno ja jak i Teddy wyglądaliśmy chyba na mniej rozbawionych. Ciocia Ginny
puściła do mnie oczko.
— No dawaj, nie bądź taką
sztywniarą…!
Eeee… dzięki, ciociu…?
— Ale… ale ja nie mam o czym
mówić! — zaperzyłam się tylko, starając się zawrzeć w tym zdaniu tyle ludzkiej
godności, na ile pozwalał mi nieznośny rumieniec. Maman tylko wywróciła oczami.
— Tu vois, jak nic mi
nie mówi ta moja fifille! Rien a rien! I
czego tu się wstydzić, przecież sama pamiętam garçons
z ‘Ogwart! Jak był Turniej Trójmagiczny, to byl taki jeden… Jak mu tam bylo…
— Roger Davies, niezły palant! —
przypomniała usłużnie ciotka Ginny, unosząc brwi, po czym nagle się ożywiła. —
Na gacie Merlina, a ja na tym balu zaczęłam chodzić z Michaelem Cornerem!
Zupełnie o tym zapomniałam!
— Oui? Ja nie wiedziala, ty na balu bylaś przecież z Neville…
Po czym zaczęły gadać między sobą w tym tonie o chłopakach ze swojej
młodości, z którymi się spotykały, a z którymi nie, chociaż chciały się z nimi
spotykać, ale nie mogły, bo spotykały się już z innymi, a ja spojrzałam na
Teddy’ego błagalnie, czy nie moglibyśmy się stąd teleportować…
— … no i wtedy przerwał nam Ron,
wyobrażasz to sobie?! Za tym gobelinem, gdzie nikt nie miał prawa wiedzieć, że
się całujemy! I wiesz, co wtedy zrobił? Tak się wkurzył, że sam znalazł sobie
dziewczynę…!
— Czyli jak wlasciwie się nazywal
ten twój chłopak…?
— Dean Thomas… — zachichotała
ciotka, na co natychmiast rozległo się „Ja to słyszę, Ginny!”.
— A ty dokąd? — Och, nie, Maman
przyuważyła, że wstaję z krzesła! Posadziła mnie na nim twardo i wbiła we mnie
drapieżne spojrzenie. — Ja z tobą jeszcze nie skonczyla! No, quel il-appelle? Nie! Sama sobie
przypomnę! — zamarła na chwilę, jakby w oczekiwaniu, że odpowiedź spadnie na
nią jak grom z jasnego nieba — co niestety niedługo potem rzeczywiście się
stało: — JE SAIS! Spell Wood!
— Wood?! — ciotka Ginny zrobiła okrągłe
oczy.
I już myślałam, że nie może być gorzej, kiedy przy nas pojawił się
również Harry, wyraźnie zaciekawiony:
— Wood? Syn Olivera? Ten z
twojego dormitorium?
Kwaśna mina Teda stanowiła najdonioślejsze potwierdzenie tej informacji.
— Grałem w drużynie jego ojca! —
oznajmił Harry, zupełnie tak, jakbyśmy jeszcze tego nie wiedzieli! — Podobno
nieźle się dorobił na tych Zjednoczonych z Puddlemere… i słyszałem, że ożenił
się z jakąś Miss Czarownicy…
No tak… to by wiele wyjaśniało…
— I to z jego synem chodzi moja
córka! — Maman wygłosiła to orędzie z nieukrywaną dumą, kiedy nagle zrzedła jej
mina — mniej więcej w chwili, w której jej fifille
przeszyła ją spojrzeniem buraka pełnego nienawiści.
— Nie chodzę z nim!!! — wydarłam
się tak głośno, że nawet dziadek Weasley obudził się na swoim fotelu. —
Nienawidzę go!
— Uau — skomentowała Ginny. —
Chłopak kwalifikuje się chyba na Upiorogacka…
— Nie, na Furnunculusa —
burknęłam, na co ciotka uniosła brwi.
— Też sympatyczne zaklęcie —
uznała.
— Wiem, dlatego go na nim użyłam!
Gdybym powiedziała mamie, że
całowałam się ze Spellem, nie byłaby chyba bardziej oburzona! Ciotka Ginny
wręcz przeciwnie, wyglądała tak, jakby nic więcej nie mogło jej bardziej
zaimponować.
— Ja też go raz użyłam! Na
kolesiu, który wyśmiewał moją przyjaciółkę Lunę…
Przez chwilę patrzyłam na nią, mrugając powiekami, a trybiki w moim
mózgu obracały się wolno, dopóki nie wydały z siebie przeraźliwie skrzypiącego
dźwięku.
Cholera, ten Żongler! Zupełnie
o nim zapomniałam! Poderwałam się z krzesła, jakby sklątka tylnowybuchowa
oparzyła mnie w tyłek!
— No właśnie ciociu, mam dla
ciebie Żonglera od niej! Czekaj,
zaraz ci go przyniosę…
Odkopanie mojego płaszcza, w którym miałam schowanego owego Żonglera, zajęło mi kolejne dwieście lat
mojego życia.
Kiedy w końcu wróciłam z nim do kuchni, towarzystwo moich dręczycieli
już się rozeszło. Teddy’ego dopadł niestety wujek Percy, który chyba od
początku tego wieczoru czyhał na sposobność, pozwalającą mu na wygłoszenie mu
wykładu o podstawowych obowiązkach prefekta wobec szkoły i narodu, Maman
indagowała teraz Dominique na temat mojej znajomości ze Spellem Woodem (Boże,
jak dobrze, że ta kobieta nie wiedziała o istnieniu czegoś takiego jak Accio Plota…), natomiast Harry i Ginny wraz
z Lily Luną uplasowali się na wygodnym miejscu przy kominku. Zaczęłam iść w ich
stronę, lawirując między biegającą dzieciarnią — podczas drogi poprzez te
wszystkie fotele i pufy chyba z dziesięć razy babcia Molly prosiła mnie o pomoc
w podaniu komuś czegoś, dziadek Weasley zatrzymał mnie na jakiś czas przy swoim
tronie, abym opowiedziała mu nieco o mugolskiej rodzinie swojej przyjaciółki, a
na koniec dopadł mnie Louis, który koniecznie chciał pokazać mi coś za oknem i
dopiero kiedy zaspokoił już swoją astrologiczną ciekawość, pozwolił ruszyć mi dalej
w drogę — i właśnie wtedy usłyszałam Harry’ego, który powstał z fotela aby
dołączyć do rozmowy Teda i Percy’ego:
— A jak ci się podoba łazienka
prefektów? Jęcząca Marta wciąż ją odwiedza?
Przystanęłam za choinką, aby podejrzeć, jak wujek Percy robi oburzoną
minę i odchodzi z dość nieudaną godnością, bo potykając się wciąż o biegające
dzieci.
— Harry! Dzięki, że mnie od niego
uwolniłeś!
— Drobiazg — Harry uśmiechnął
się, obserwując swojego syna chrzestnego zza okrągłych okularów. — Ron i
Hermiona przechodzili przez to samo… każdy prefekt w tej rodzinie musi
wysłuchać wykładu Percy’ego, inaczej nie jest się prawdziwym prefektem.
— W takim razie zazdroszczę
wszystkim tym, którzy byli prefektami przed Percy’m — stwierdził Ted, a Harry
zaśmiał się cicho.
— Cóż, twój tata też był
prefektem, a wątpię, czy kiedykolwiek musiał wysłuchiwać porad Percy’ego!
Teddy nie odpowiedział i na moment zapadła między nimi krótka chwila
milczenia. Zza choinkowych gałązek widziałam jedynie tył jego głowy.
— Myślisz… — zaczął, po czym
nagle się zawahał. Po chwili powiedział cicho, tak że ledwo dosłyszałam wśród
świątecznego hałasu: — Myślisz, że to, że jestem prefektem… to dlatego, że jestem
do niego taki podobny?
Zaraz zawstydził się chyba tym naiwnym pytaniem, bo całkiem odwrócił się
w stronę drzewka, stając bokiem do Harry’ego i wyraźnie unikając jego wzroku,
oskubując gałązki choinki z igieł. Całkiem niepotrzebnie, bo w oczach Harry’ego
nie było nic, poza zupełną solidarnością i wsparciem, jakby dokładnie rozumiał
tę dziwną nadzieję w tym dziecinnym pytaniu.
— Oczywiście! Teddy Lupinie…
nawet nie wiesz, jaki jesteś podobny do swojego ojca. I nawet nie wyobrażasz
sobie, jaki byłby z ciebie dumny.
Teddy uśmiechnął się lekko do choinkowych gałązek.
I wtedy ponad jego ramieniem zobaczyłam Andromedę. Ona również
przysłuchiwała się tej rozmowie — z tym, że chyba wybitnie nie podobała jej się
ta wymiana zdań, bo cała krew aż odpłynęła jej z twarzy. Nie wtrąciła się
jednak — wciąż siedziała na swoim miejscu, z wolna obierając pomarańczę i
patrząc na plecy odwróconego od niej wnuka.
Czym prędzej wyślizgnęłam się z jej pola widzenia.
Kiedy w końcu dotarłam do Ginny czułam się tak, jakbym przemierzyła całą
Europę, żeby się do niej dostać.
Triumfalnie podałam jej wymiętego Żonglera,
a ona zaczęła przeglądać go wraz z Lily Luną na kolanach. Obserwowałam uważnie,
jak ogląda okładkę, jak przewraca stronę, lustruje spis treści, czyta to, co ja
znałam już chyba na pamięć po całym procesie badawczym, który przeprowadziłam
na tej gazecie pod każdym kątem podczas mojej podróży pociągiem — aż nagle
spojrzała na mnie, marszcząc brwi.
— W tej gazecie jest jakaś łajnobomba, że tak się jej przyglądasz?
Lily Luna zachichotała cicho.
— Eeee… nie… — powiedziałam
wolno. — Tylko jest jeszcze jedna… taka rzecz…
Powiedzieć to, czy nie? Ja chyba
zabiję tę Lunę Lovegood! Nie miałam pojęcia, jaka mogła być reakcja…
Asekuracyjnie przybrałam
pobłażliwą minę, aby w razie czego szybko dało się obrócić sytuację w żart.
— Chodzi o to, że… ta Luna…
kazała ci przekazać, że Komnata Tajemnic została otwarta!
Parsknęłam przy tym, jakbym
chciała dodać „Co za Pomyluna! W razie czego to właśnie ją zabij!”. Nie
wyglądało jednak na to, by Ginny było do śmiechu… a właściwie… chyba jeszcze
nigdy nie widziałam, by momentalnie ktoś tak pobladł jak kreda!
— Harry…? Harry?! Słyszałeś to?
Ona i Harry wymienili śmiertelnie poważne spojrzenia.
I już myślałam, że wujek zaraz zgani mnie w imieniu żony — ale nie
zrobił tego. Rzucił ostatnie spojrzenie na Ginny, przepruł pokój, oganiając się
od Jamesa i Albusa, po czym zaczął mówić coś na ucho Hermionie, która
wysłuchawszy go do końca, prawie natychmiast zerwała się — i wyszła! Czym
prędzej ruszyłam z miejsca, rozglądając się wokół, lecz w tym momencie wybuchło
nowe zamieszanie — okazało się, że podczas wywodu Percy’ego, Molly i Lucy ukradły
mu różdżkę, której użyły nie wiadomo jak zamieniając pieczonego indyka w
najprawdziwszego, żywego królika. Od razu wszyscy zbiegli się, by to zobaczyć —
i wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że Teddy znów jest wolny! Szybko do niego
podeszłam, zgarniając po drodze Dominique.
— Szybko, chodźcie!
Ale kiedy dotarliśmy do holu, Hermiony już tam nie było — stali tam
tylko Harry i babcia Molly.
— Hermiona musiała teleportować
się do ministe…
Urwał, po czym spojrzał w uchylone drzwi, a cała nasza trójka szybko
dała nura z powrotem do kuchni.
— Cooo? — wydyszała Domie. — Ale
co się stało?! Teleportowała się do ministerstwa? Ale dlaczego?
— Bo Luna przekazała Zakonowi
zaszyfrowaną wiadomość, cokolwiek ona znaczy!
— Wiadomość? Ale jak
zaszyfrowaną? — Teddy zmarszczył brwi. — I skąd ty o tym wiesz?
— Luna zaczepiła mnie na dworcu i
powiedziała, że mam przekazać cioci Ginny, że Komnata Tajemnic znów została
otwarta! — wyjaśniłam im, a oni wytrzeszczyli na mnie oczy. — Ten Żongler to musiał być tylko pretekst…
— I powierzyła to akurat tobie? —
zdziwiła się Di. — Ona jest serio rąbnięta! Przecież mogłaś zapomnieć, że poza Żonglerem masz coś jeszcze do
przekazania…
— No chyba nie jestem aż taka
głupia! — żachnęłam się. — I Luna też nie… bo w sumie, nikt nie mógł
przechwycić tej wiadomości ode mnie…
— Czyli chcesz powiedzieć, że od
ciebie zależało, czy do Zakonu dotrze jakaś supermegatajna wiadomość?! —
wychrypiała Dominique, jakby mowa była o napadzie na skrytkę pełną
czekoladowych żab w Gringottcie.
—
I to tak ważna, że trzeba było aż w takim tempie teleportować się do
ministerstwa… — zauważył Teddy z miną oddającą całą powagę sytuacji.
— Na gacie Merlina, na gacie
Merlina! — Dominique chwyciła się za głowę, jakby miało jej zaraz rozsadzić
czaszkę. — Oczywiście macie uszy Dalekiego Zasięgu?!
Ja i Teddy poklepaliśmy się po kieszeniach i pokręciliśmy głowami.
— No to pięknie…! — westchnęła Di,
jakby miała do czynienia z dziećmi.
Po czym wrzasnęła na całe gardło:
— LOOOUIS!!!
*
Rozdygotany blask ognia kładł się na ścianach i meblach, zatapiając je w
głębokim cieniu. Kolorowy blask rzucany przez elfy odbijał się krystalicznie w
zaczarowanych soplach lodu na gałązkach choinki pokrytej magicznym szronem.
Członkowie trzeciej generacji Zakonu Feniksa siedzieli w fotelach z pochylonymi
głowami i rękoma złożonymi jak do modlitwy, jakby rzeczywiście znajdowali się w
klasztorze, zachowując milczenie stosowne do okoliczności — żadnych dzieci,
żadnego hałasu, żadnych niepożądanych uszu… no może poza gnomem na choince,
jedynym wiadomym świadkiem tej sceny…
Louis okazał się być bardziej przygotowany do lekcji, niż sądziliśmy.
— Ale skąd ty wiedziałeś…?! — nie
mogła nadziwić się Domie, podczas gdy nasz niewinny braciszek jak gdyby nic
wyciągnął z zanadrza miniaturową puszkę ze srebrzystą farbą i małym, acz
szerokim pędzlem zaczął smarować po kuchennych drzwiach — wymalowana przez
niego powierzchnia prawie natychmiast zrobiła się przezroczysta jak szkło, tak
że mogliśmy zobaczyć wszystko co dzieje się w
środku.
— A za kogo ty mnie masz? —
zapytał ze stoickim spokojem kończąc swoje doniosłe dzieło sztuki, na co oczy
Dominique zaokrągliły się jeszcze bardziej. — Nie jestem taki głupi jak wy!
Trudno było się z nim w tym momencie sprzeczać.
Wenecka Farba Prześwitująca zdecydowanie była jednym z najlepszych gadżetów
z Magicznych Dowcipów Weasley’ów ostatniego stulecia, a przemycenie jej na
rodzinną wigilię wraz z Uszami Dalekiego Zasięgu okazało się mistrzowskim
posunięciem. Działała jednostronnie, jak weneckie lustro, a znikała dopiero
wtedy, kiedy używający jej artysta zaspokoił już swoją ciekawość i zapewnił
sobie odpowiednie wrażenia. Poczęstowaliśmy się Uszami i powtykaliśmy je sobie
do własnych, prawdziwych uszu, podczas gdy ich drugie końce wpełzły zwinnie w
szparę w drzwiach… I pomyśleć, że siedzieli tam głównie pracownicy ministerstwa,
z Szefem Biura Aurorów włącznie…! Co oni sobie myśleli, że skoro sami są już
dorośli i nikogo nie muszą podsłuchiwać, to nikt inny już nie będzie tego robił?!
Coś mi się zdaje, że w ogóle nas nie doceniają!
Cała nasza czwórka wgapiła się w drzwi jak w zaparowane okno. A przecież
dzięki Prześwitującej Farbie widoczność była lepsza niż w słoneczny dzień na
stadionie quidditcha…
Nasi rodzice wciąż siedzieli w tym samym fotelu, ale chyba po raz
pierwszy tego wieczoru zdawali się być w ogóle niezajęci sobą nawzajem, mimo że
Maman wciąż siedziała tacie na kolanach — dziwne, że do tej pory jeszcze mu nie
zdrętwiały. George także zajmował nadal to samo miejsce, jak i dziadek Weasley,
który nastawiał uszu, jakby ktoś właśnie opowiadał mu porywającą historię o
działaniu odkurzacza. Ciotka Angelina wyglądała również na skupioną niemal tak,
jakby siedziała na miotle z kaflem pod pachą, którym miała zadecydować o losach
całego meczu, a wujek Percy — jakby miał do napisania niezwykle ważny raport na
temat nielegalnego importu latających dywanów. Ciocia Ginny siedziała z nogami
podkulonymi pod brodę — trudno było stwierdzić o czym myśli, bo siedziała odwrócona,
wpatrując się w trzaskający ogień — jej ruda głowa zdawała się być przez to
jeszcze bardziej płomienna. Babcia Molly jako jedyna krzątała się wciąż,
różdżką sprzątając brudne naczynia i bałagan uczyniony przez dzieci, minę miała
przy tym nienaturalnie zatroskaną, co najmniej jakby zamiast porozrzucanych
zabawek zbierała skrwawione ciała na polu bitwy. Andromeda wpatrywała się
czujnie w Harry’ego jak kot, podczas gdy on targał sobie włosy, doprowadzając
je chyba do stanu własnych myśli. Natomiast wuj Ron… właśnie zerwał się ze
swojego miejsca:
— Czy ktoś może mi w końcu
wyjaśnić, czemu Hermiona bez słowa uciekła do ministerstwa?!
To było bardzo dobre pytanie…!
— To przez Lunę… — Harry w końcu
przestał targać sobie włosy, po czym spojrzał na wszystkich zebranych. —
Przesłała nam sygnał z Hogwartu.
— Chrapaki krętorogie, czy
komnata? — zapytała natychmiast Angelina, na co Harry odparł:
— Komnata.
Zaległa cisza, jakby na chwilę zamarły wszelkie dźwięki, nawet trzask
ognia. Ron wytrzeszczył oczy na Harry’ego.
— Ale… jesteście tego pewni?! Stary,
w końcu to… mówimy o Lunie…!
— …która równie poważnie jak my
traktuje swoje zadanie! — odparował Harry, po czym zmierzył go takim
spojrzeniem, jakby rzeczywiście był Szefem Biura Aurorów, laureatem Orderu
Merlina Pierwszej Klasy i zwycięzcą nad Czarnym Panem. — Jest jeszcze to…
Uniósł do góry Żonglera, tak
aby każdy mógł go zobaczyć — jednak nikt nie parsknął śmiechem, ani też tego
nie skomentował.
— Luna ukryła tu listę, której
nie mogła przekazać sowią pocztą…
— Listę…? — powtórzył mój tata,
po czym wymienił spojrzenia z Maman. — Więc mówimy o całej… liście?
— I Hermiona musiała teraz
osobiście przekazać ją Kingsley’owi? — burknął Ron, wciąż niezadowolony. — To
nie mogło poczekać?
— I tak Luna potrzebowała kilku
dni, żeby przekazać nam tę wiadomość, więc na co tu jeszcze czekać? — odparł
Harry, zniecierpliwiony. — Neville już załatwił w szkole akta tych uczniów,
właśnie zawiadomił mnie swoim galeonem GD, że jutro czeka na ich odbiór… rzecz
jasna nie może ich wysłać, to by było zbyt ryzykowne… W Hogwarcie listy są już
prawdopodobnie przechwytywane…
— A więc… to już pewne? —
zapytała Molly Weasley drżącym głosem. Różdżkę odłożyła na stół, wolną ręką zaczęła
szczelniej otulać się wełnianym swetrem, jak gdyby powiał na nią lodowaty
podmuch. — Ten ktoś… jest w Hogwarcie?
Ja, Dominique i Teddy wymieniliśmy spojrzenia — nagle całej naszej
trójce jakoś zabrakło oddechu w płucach.
— Tak — powiedział Harry. — Teraz
wiemy to już na pewno.
Na cmentarzu między nagrobkami nie panowało bardziej dojmujące
milczenie, niż zapadło teraz w tej przyjaznej kuchni. Wszyscy patrzyli na Harry’ego,
jakby pozamieniał ich w lodowe figury. Wszyscy oprócz… oprócz mojej matki!
— I ty mi chcesz powiedzieć ‘Arry,
że moi dzieci wciąż są tam bezpieczni?!
Wstała, jej srebrzyste włosy zalśniły blaskiem sopli lodu. Ron spoglądał
na nią z przestrachem.
— Ale Fleur, twoje dzieci są
czystej krwi…
— Ale spokrewnione z ‘Arry
Potter!
Rzuciła wszystkim roziskrzone spojrzenie, wyglądając jeszcze groźniej
niż Dominique, kiedy dotknęło się jej miotły.
— I powiedz ta Luna, że to bylo très irresponsable powierzać wiadomości
dla Zakonu Victoire!
Drgnęłam lekko, kiedy padło moje imię — Teddy rzucił mi bardzo szybkie
spojrzenie, a Dominique niemal nie przykleiła nosa do prześwitujących drzwi.
— Tak narażać moją córkę?! Bez mon accord ?!
— Fleur, nie było czasu pytać cię
o zgodę, to było zbyt ważne, żeby z tym zwlekać… Zresztą twoje dziewczynki są
całkowicie bezpieczne…
— A mój wnuk? — padło pytanie z
ciemnego kąta pomieszczenia.
Wszyscy zwrócili się w stronę Andromedy Tonks, której włosy w cieniu
wydawały się czarne jak heban — Bellatriks Lestrange, która powstała z
martwych. Ona jednak spoglądała tylko na Harry’ego.
— To, że jest moim synem
chrzestnym nie ma dla nich znaczenia…
— Ale może co innego ma dla nich
znaczenie — odparła Andromeda niejasno, wciąż patrząc na niego twardo. — W
końcu mamy do czynienia z fanatykami. Skoro atakują i porywają dzieci mugoli,
to kto powiedział, że nie porwą syna ——
Niespodziewanie urwała, jakby ktoś uciął jej wypowiedź nożem — jej oczy
zabłysły tylko w półmroku, patrząc wprost na Harry’ego dziwnie natarczywie,
znacząco… Co mogło oznaczać spojrzenie brązowych oczu, tak łagodnych i
smutnych, a jednak płonących jak żywe bierwiona? Obok mnie, Ted bezwiednie
oparł dłoń o drzwi, jakby chciał wybadać bicie ich serca — patrzył na swoją
babcię zupełnie nieruchomo, nawet nie mrugnąwszy…
Harry natomiast mierzył ją wzrokiem dość chłodno.
— Uważam, że popadasz w paranoję.
Nic mu nie zrobią, jego rodzice dawno nie żyją, a on jest zbyt blisko Zakonu…
— Dla nich liczy się krew, nie
życie…!
— Krew? — parsknął Harry. —
Patrząc z punktu widzenia krwi, Teddy jest synem czarodzieja i czarownicy!
— Nie siadaj na miotle ogonem do
przodu, dobrze wiesz, co mam na myśli! — Andromeda powstała, co uczyniło dość piorunujące
wrażenie. Nawet nieco pociemniało w kuchni skąpanej w nastrojowym blasku —
zupełnie, jakby rzeczywiście czarna dusza Bellatriks opuściła piekła, aby
połączyć się w pulsującym gniewie ze swą ostatnią, żyjącą siostrą. — A skoro
już przy tym jesteśmy… wolałabym, żebyś przestał nabijać głowę mojemu wnukowi
stekiem bzdur!
— Bzdur…! — powtórzył Harry, tym
razem unosząc brwi z jawną ironią. — A mianowicie jakich?
Zdawało się, że z palców Andromedy zaraz wystrzelą w Harry’ego prawdziwe
błyskawice.
— Takich jak ta, że jego ojciec
był wspaniałym człowiekiem!
— To jedyne co możemy mu
powiedzieć, a ty zakazujesz nam i tego? — krzyknął Harry z wyraźnym
niedowierzaniem. — Kiedy do ciebie dotrze, że on nie jest już dzieckiem… W
kwietniu skończy szesnaście lat! Jest już prawie dorosły, a ty wciąż wmawiasz
sobie, że chcesz go chronić przed prawdą…!
— Tak, chronię go przed prawdą,
wy wszyscy chronicie go przed prawdą! Sama poprosiłam was o to i nie rozumiem,
dlaczego ty przez wszystkie te lata tak to utrudniasz…
— Bo wiem jak to jest nie mieć
ojca! — zagrzmiał Harry, aż Andromeda poruszyła się niespokojnie. — Bo wiem,
jak to jest, kiedy spija się z ust ludzi każde, chociażby najmniejsze słowo o
nim! Bo wiem, co ja czułem, kiedy ludzie mówili mi, że jestem podobny do Jamesa
Pottera…
— …który potem tym bardziej cię
rozczarował, kiedy dowiedziałeś się o nim prawdy! — skwitowała chłodno
Andromeda. — I to samo będzie z Tedem… i to tylko i wyłącznie przez ciebie…!
— Chyba, że nigdy się nie dowie? —
wpadł jej w słowo Harry. — Nie… przecież nie jesteś aż tak naiwna, żeby nie
wiedzieć, że kiedyś na pewno się dowie… więc co chcesz osiągnąć? Chcesz, żeby
on również znienawidził Remusa, tak jak ty go nienawidzisz?
Zapadło milczenie, podczas którego wpatrywali się w siebie z
wściekłością. Wszyscy wokół nich wyglądali jak porażeni zaklęciem. Nie śmiałam
spojrzeć w tym momencie na Teda — widziałam tylko, jak jego palce wbijają się w
drzwi, aż pobielały mu paznokcie. Słyszałam przyspieszony oddech Dominique i
zastanawiałam się nad tym, co my właściwie robimy… czy nie powinniśmy stąd
odejść…? Ale wciąż trwaliśmy w bezruchu, gapiąc się w drzwi, jak w ekran
mugolskiego telewizora…
— Andromedo… moja droga…
To był drżący głos mojej babci.
— To, że zabiłaś moją siostrę,
Molly Weasley, nie znaczy, że nie możesz utracić mojej sympatii.
W tym momencie babcia Molly pobladła jak kreda, a ja odniosłam dziwaczne
wrażenie, że nic na tym świecie nie jest już normalne.
„Zabiłaś moją siostrę”?! Ale którą, Bellatriks czy Narcyzę… zresztą, co
to w ogóle za pytanie, przecież babcia Molly nikogo nie zabiła…!!!
…chyba?
— Ależ… ależ Andromedo… tutaj… w-w
Święta… dzieci… wspominać coś takiego…
Andromeda jednak już całkowicie przestała zwracać na nią uwagę. Podeszła
do Harry’ego i spojrzała mu prosto w oczy — jej twarz wyglądała jak ciosana w
kamieniu.
— Tak, nienawidzę Remusa Lupina,
a wiesz dlaczego? — Harry milczał, co wyraźnie uznała za zachętę, bo zbliżyła
się o kolejny krok w jego stronę. — Bo Remus Lupin… — Nagle uśmiechnęła się gorzko, a jej oczy
zabłysły w półmroku chybotliwym, wilgotnym blaskiem. — Remus Lupin wcale nie
był takim wspaniałym człowiekiem, jakim go przedstawiasz mojemu wnukowi.
Cisza, w której rozbrzmiał jej drżący goryczą głos, była teraz tak
namacalna, jakby skrywała się wśród obecnych pod peleryną niewidką. Jakby jakiś
zły duch, bogin, po wielu latach wyszedł z szafy, kiedy zorientował się, że
został przez wszystkich zapomniany — tak brzmiała prawda, długo skrywany ciężar,
który Andromeda Tonks nosiła w sobie przez wiele lat, a który wreszcie zrzuciła
na barki świata.
— Mam ci może przypomnieć, jak
moja córka przez cały rok miała przez niego depresję, jak utraciła przez niego
nawet swoje moce? A może zapomnieliście już wszyscy, jak zachował się, kiedy dowiedział
się, że Dora jest w ciąży? Jak jeszcze tej samej nocy spakował się i uciekł,
porzucił ją i swoje własne dziecko?!
Łzy w jej oczach były jak chwiejne płomienie świec — ale były to łzy
wściekłości, płynne iskry. Skapnęły po jej policzkach jak rozgrzany wosk.
— A kiedy wrócił, to tylko po to,
żeby znowu odejść, żeby iść walczyć i pociągnąć za sobą moją córkę…!
Dalej nie mogła mówić. Odwróciła
się jak fryga, szybkim krokiem powróciła do swojego fotela w ciemnym kącie,
gdzie już do reszty pozwoliła łzom kapać na jej ciemną szatę. Zdawało się, że
Harry był jak spetryfikowany. I nie tylko on.
Ted Lupin chyba nawet nie oddychał.
Bałam się zrobić cokolwiek, jakkolwiek się poruszyć. Gonitwa myśli
rozsadzała mi czaszkę, tłukły się po niej słowa wypowiedziane przez Andromedę,
kobietę, która przez tyle lat była strażniczką Teddy’ego… a teraz kim była?
Zdrajczynią? Czy może rzeczywiście chroniła Teda przed prawdą… przed prawdą o
ojcu, który jak się okazało, wcale nie był do niego podobny, który tak naprawdę
wykorzystał jego matkę… i wcale go nie chciał. A ja nie chciałam już tego
słuchać, chciałam po prostu stąd odejść i zabrać stąd Teddy’ego, zapomnieć o
tym, co tutaj usłyszeliśmy… ale było to już niemożliwe.
Żadna siła nie oderwałaby teraz Teda Lupina od tych drzwi.
— Czy Remus zmusił Tonks, żeby
szła za nim na bitwę? — powiedział cicho Harry. — To był jej wybór. Nie możesz
obwiniać go o to, że zginęła. On sam tam
zginął!
— Zostawił ją… nie chciał jej,
nigdy jej nie chciał…! I nie chciał Teddy’ego… Naraził Dorę na to, że urodzi
wilkołaka, a potem ją zostawił!
W tym momencie poczułam się tak, jakbym biegnąc, nagle spadła w dół
przepaści.
Nie. Nie!
Ona chyba tego nie powiedziała… Nie mogła tego powiedzieć!
Zakazany Las i ohydny długi pysk
potwora wijącego się w agonii u naszych stóp… Nie, to niemożliwe, przecież to
Ted był tym, który go zabił…
Kolejna myśl nie zdążyła już uformować się w mojej głowie, kiedy drzwi
kuchni otworzyły się na oścież.
Oto i rozdział, na który po tak długiej przerwie zasługiwaliście.
(23 strony w Wordzie, ja nie żartuję)!
Mam nadzieję, że jesteście w miarę zadowoleni.
Od razu zastrzegam, że ja o Remusie wcale tak nie myślę, bo ja Remusa oczywiście kocham. I jeszcze będę miała szansę to udowodnić, jak sądzę.
Ten rozdział miał jednak na celu ukazać nie tyle tragedię Teddy'ego i jego rodziców, ale również Andromedy. W książkach i w moim opowiadaniu nie pojawia się ona zbyt często, ale w sekrecie mogę Wam zdradzić, że to m.in. o niej traktował mój pra-fanfik, który był beznadziejny - ale i tak Andromedę darzę sporym przywiązaniem. Mam nadzieję, że nie ocenicie jej zbyt ostro i... zobaczymy, jak dalej potoczy się ta scena w kolejnym rozdziale, już z perspektywy Teddy'ego.
Ale to po Waszych komentarzach...
Nox/*
~Tita