Pauline Mary Glam
Ted Lupin już raz wyglądał jak ktoś umierający — i
chociaż wbrew pozorom nie umarł, dziwię się, że po czymś takim nadal nie widzę
testrali. Dziwię się, że on również ich nie widzi, choć sam zdawał się być na
granicy między życiem a śmiercią. Teraz nie prezentował się aż tak źle… tylko
kolor jego włosów był okropny. Szary, przypominający burzowe chmury, albo mętną
kałużę na brudnej londyńskiej ulicy. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam
brzydszego koloru.
Siedział na łóżku w swoim dormitorium. Na jego kolanach
leżała bezużyteczna książka, a on sam spoglądał na mnie takim wzrokiem, jakby
ktoś transmutował go w warzywo. Mogłam się tylko domyślać miny Simona, który
stał za moimi plecami — z całą pewnością była równie nijaka, podskórnie
odpychająca i nieprzyjazna. Nawet nie potrafiłam wskazać, które z naszej trójki
jest najbardziej niezadowolone z tej wizyty…
A może jednak to byłam ja…?
— Jak się czujesz? — zapytałam cicho, równocześnie przeklinając siebie za
brak nieco większych pokładów kreatywności. Wystarczyło kilka sekund w jego
milczącym towarzystwie, a już żałowałam, że w ogóle tu przyszłam… a pożałowałam
jeszcze bardziej, kiedy usłyszałam całkowitą obojętność na wyraz mojej troski w
głosie Teddy’ego:
— Czuję się świetnie.
No właśnie widzę! Włosy smętnie opadające na czoło i ta
blada cera, jeszcze uwydatniająca cienie pod powiekami. Oczy czarne jak noc i
nieprzejrzane jak czeluści głębokiej studni. Tak, z pewnością czuł się
świetnie… tak samo świetnie jak zazwyczaj czują się ludzie, kiedy lecą w ślinę z
dementorem.
— Nie wyglądasz… — uświadomiłam mu to ostrożnie, wskazując na całkowitą
bezcelowość jego kłamstwa. Właściwie mogłam mu powiedzieć wprost, że wygląda
okropnie, ale okrucieństwa starczyło mi tylko na delikatną sugestię: — No
chyba, że mówisz w imieniu jakiegoś inferiusa…!
Nikt się nie roześmiał? No kto by się spodziewał…!
— Może to przez oświetlenie… — Nawet nie postarał się, żeby ta marna
wymówka zabrzmiała przekonująco...! — Zresztą, ty też nie wyglądasz
najlepiej…!
No wiesz… dzięki, może spójrz na siebie! Zacięłam jednak
usta, starając się zignorować fakt iż skoro nawet Teddy mówi to na głos, to z
pewnością Simon myśli tak samo…
Och, dlaczego on musiał tu być!
Na karku odczułam znajome mrowienie, jak zawsze kiedy
wiedziałam, że się na mnie gapi. Zmusiłam się do zaakceptowania tego
dyskomfortu, starając się skupić na ważniejszej kwestii, niż marzenie o tym,
aby wyrzucając go z dormitorium, zrzucić go z krętych schodków.
— To dlaczego tak wcześnie wróciłeś ze Świąt? — wypaliłam, w końcu wyjawiając
prawdziwy cel tej ponurej parodii szpitalnej wizyty. „Wróciłeś ze Świąt”! Chyba
raczej po prostu uciekłeś, jeżeli wierzyć w to, co Victoire miała na ten temat
do powiedzenia. Nakazała mi być jednak szczególnie ostrożną, jeżeli chodzi o
nazewnictwo tego, co Ted odwalił… mianowicie nawrzeszczał na całą rodzinę,
rozpieprzył choinkę i bez pardonu teleportował się za pomocą proszku Fiuu z
powierzchni Ziemi. Nie wiem, jak się teraz czuje — pisała
— ale sądzę, że kiedy ochłonie, sam zrozumie jak głupio postąpił…
teraz może jeszcze nie myśleć jasno… lepiej go nie denerwować…
No właśnie, tylko dlaczego?! Dlaczego Vi opisywała
go jak kogoś, kto uciekł z zakładu dla psychicznie chorych... Co takiego
znowu się stało!
Nie wyglądało jednak na to, bym miała się tego dowiedzieć
jeszcze w tym roku — Victoire z niewiadomych przyczyn wciąż nie wróciła do
Hogwartu, w liście nie chciała mi nic napisać, a Teddy tym bardziej nie
wyglądał na kogoś szczególnie palącego się do współpracy. Natomiast Simon,
który uparł się, żeby iść ze mną, teraz bynajmniej nie pomagał, wręcz
przeciwnie — zdawało mi się, że jego milcząca obecność jeszcze bardziej
wszystko utrudnia! Po co tu stał, gapił się… oddychał… tylko przeszkadzał! Już
i tak nie łatwo było mi nawiązać kontakt z Tedem… z tym nowym i dziwnym Tedem,
całkiem obcym i nieprzyjemnym.
Spojrzałam na niego niepewnie, na jego twarz wypraną z
emocji.
— Pokłóciłeś się z kimś…? — zadałam pytanie, na które odpowiedź wydawała
się dość oczywista.
— Nie, nie pokłóciłem się…
— To w takim razie co się stało…?
Na ułamek sekundy leciutko uniósł brwi, a kąciki jego ust
wykrzywiły się w nieco szyderczym wyrazie.
— Victoire ci nie napisała?
Miałam ochotę odpowiedzieć „Nie o tym” — szybko przypomniałam sobie jednak,
że mam go „nie denerwować”, wiec tylko pokręciłam przecząco głową.
— W takim razie nic się nie stało…
No chyba to są jakieś żarty!
— Skoro tak, to dlaczego wróciłeś… — powtórzyłam, z całych sił starając się
nie okazywać zniecierpliwienia. Pierwszy raz widziałam, by Ted Lupin wykazywał
się tak głupim uporem, taką bezczelną ignorancją… a przecież chciałam mu tylko
pomóc, w miarę możliwości pocieszyć, okazać jakąś solidarność… po prostu być
przy nim! A jednak, ten nowy Ted denerwował mnie.
— Może zmieniłem zdanie — powiedział sucho, jakby miał mnie za jakąś
idiotkę.
— Nikt normalny nie ucieka z Wigilii, żeby iść do szkoły! — nie
wytrzymałam. Zaraz jednak spostrzegłam swój błąd — jawne okazanie zdenerwowania
wcale nie pobudziło go do bardziej sensownej interakcji. Wręcz przeciwnie —
wyglądało na to, że jeszcze bardziej męczy go ta rozmowa.
— A mogłabyś się tak z łaski swojej odwalić? — potarł czoło w takim geście,
jakby bardzo rozbolała go głowa. — Jeżeli Victoire kazała ci tu przyjść, to
oficjalnie cię z tego zwalniam…
Och, gdyby wiedział, że właśnie tej jednej rzeczy
zabraniała mi robić…!
— Ale ja… ja sama tutaj przyszłam! — wyrwało mi się. Miałam wrażenie, że na
policzki wystąpiły mi purpurowe plamy i na ułamek sekundy zapragnęłam mocniej
niż kiedykolwiek, by Simon jak najprędzej wyszedł z pokoju. — Może to głupie,
ale jednak trochę się o ciebie martwię!
— Tylko czy ja cię o to prosiłem? — Jego ton był tak obojętny, że niemal
zimny. Spoglądał na mnie ze znużeniem, jakbym nie była jego przyjaciółką, ale
szkolnym psychologiem, którego trzeba ostatkiem sił spławić, żeby przypadkiem
nie zaalarmował starych. — A teraz Szczęśliwego Nowego Roku. I życzę dobrej
zabawy.
Przez chwilę siedziałam w bezruchu, po prostu nie wierząc
własnym uszom.
On mnie naprawdę stąd wyrzucał! Wyrzucał mnie, jak jakiś
stary mebel albo inny śmieć, który stale mu zawadzał, bez celu walając się po
podłodze. Przez moment walczyłam z uczuciem, jakby w gardle stanęło mi coś,
czego za żadne skarby nie mogłam przełknąć —bynajmniej nie pomagało mi jednak,
że doskonale wiedziałam, co to było. To była ta jego chłodna rezerwa wobec
mnie, a w istocie — traktowanie mojej przyjaźni jak coś całkowicie
bezwartościowego. Przez głowę przemknęła mi myśl, czy Victoire potraktowałby
tak samo, gdyby to ona przyszła tu do niego zamiast mnie… Na pewno nie!
Zerwałam
się ze skraju jego posłania i odwróciłam w stronę drzwi. Kątem oka zobaczyłam,
jak Simon prostuje się, odrywając plecy od kolumienki sąsiedniego łóżka.
Wyszłam, zanim zdążył wyciągnąć rękę w moją stronę.
A
może tylko zdawało mi się, że chciał to zrobić…
Tak,
z pewnością… z pewnością w dormitorium nie zostawiałam nikogo, komu by na mnie
szczególnie zależało.
*
— O cholera jasna…!
Ja i Lisa wytrzeszczyłyśmy oczy na Julię, która właśnie
po raz pierwszy w życiu dopuściła się tak ciężkiego przekleństwa.
I trudno było jej się dziwić. Chyba jeszcze nigdy żadna z
nas nie widziała czegoś podobnego. Cała Wieża Astronomiczna wypełniona była
ludźmi, ponad nią dryfowały sztuczne ognie o wymyślnych kształtach wielkich
rakiet, wielobarwnych smoków, świetlistych spiral i ognistych kół, gwiazdy na
ciemnym niebie nikły w blasku iluzorycznego brokatu, skrzaty domowe roznosiły
tace uginające się od przekąsek i napojów, a cała najwyższa konstrukcja w tym
tysiącletnim zamku aż drżała od głośnej muzyki. Nic dziwnego, że na trójkątnej
twarzy Julii odmalowywała się w tym momencie tak przejmująca zgroza, jakby
wszyscy znajdujący się na wieży byli do tego nadzy i tańczyli z piórkami
wetkniętymi w tyłek. Co do Lisy… cóż, właśnie odwróciła się z powrotem w stronę
wyjścia… szybko powstrzymałam ją przed tym zamiarem.
— Ale… co tu się dzieje… — wydukała Julia, a z wrażenia
okulary aż zsunęły jej się z nosa. Bez osłaniającego ją muru książek, wyglądała
dziwnie bezbronnie — nerwowym ruchem kościstych rąk osłoniła klatkę piersiową,
jakby to miało jej zapewnić ochronę. — Przecież… to jest niedopuszczalne…!
— Chyba wręcz przeciwnie, skoro właśnie na to patrzymy… — zauważyłam, na co
Julia spojrzała na mnie z oburzeniem.
— W takim razie chcę na własne oczy zobaczyć pismo od pani dyrektor, które
potwierdza, że to co się tu odbywa zostało przez nią zalegalizowane…!
— Ciekawe tylko, czy coś takiego w ogóle istnieje… — poddała w wątpliwość
Lisa, z dość zaniepokojoną miną obserwując jakiegoś kolesia, który chyba poddał
się działaniu kanarkowej kremówki, bo obrósł piórkami i ćwierkał na cały głos,
ku uciesze otaczającej go zgrai. Potem spojrzała na mnie takim wzorkiem, jakby
zamiast tego właśnie zobaczyła Ponuraka, który powiedział jej, że nie dożyje
przyszłego wtorku. Cóż, właściwie nie można było wykluczyć takiej możliwości…
Cała nasza trójka była przerażona!
Bo i chyba nie istniały w tym zamku osoby, które bardziej
nienawidziłyby imprez. Już nawet Filch prędzej poszedłby w bajlando z panią
Norris, a Boorack wbiłby się w rajstopki męskiej baletnicy, niż ja, Lisa
czy Julia poruszyłybyśmy chociażby stopą w rytm muzyki. I tak stałyśmy wciąż u
wejścia, nie będąc w stanie zrobić nic innego poza opuszczeniem szczęki i
wytrzeszczeniem oczu na ludzi bardziej rozrywkowych niż my… co zresztą nie było
jakąś wielką sztuką. Wolałam nawet nie myśleć, jak teraz musimy wyglądać — ja w
sukience w gwiazdki, która raczej niewiele miała wspólnego z wszechobecnymi
obcisłymi spódniczkami, Lisa w swoim granatowym stroju z zeszłego roku („Bo
tylko w tym wyglądam dobrze!”) i Julia ubrana tak, jakby urwała się z balu
przebierańców — albo jakby ukradła coś z szafy profesor Trelawney, co w sumie
na jedno wychodzi.
— No i gdzie ta Brenda! — wybuchła, po raz kolejny
wprawiając mnie i Lisę w większe zdumienie, niż gdyby zadarła tę swoją
niedorzeczną kieckę i zaczęła tańczyć kankana. No tak! Na co dzień się
nienawidzą, ale jak przyszło co do czego nagle okazało się, że Brenda jest jej
niezbędna do przetrwania…!
Szkoda tylko, że Brenda najwyraźniej zniknęła — właściwie
tylko jej pufek pigmejski świadczył o tym, że w ogóle wróciła ze Świąt, a gdyby
nie on, nawet w ogóle nie wiedziałybyśmy o jej obecności. No i gdyby nie reszta
rzeczy osobistych porozwalanych na jej łóżku, tak jakby w ostatniej chwili
porzuciła je, uciekając przed wybuchem trującego gazu.
— Spokojnie… — powiedziałam powoli, podczas gdy Julia wciąż obracała się
wokół jak oszołomiony centaur. — Prędzej czy później na pewno ją zobaczymy…
I w tym momencie słowo stało się ciałem — zupełnie,
jakbym niechcący użyła czarów.
Pośród wielkiego tłumu przewaliła się fala ludzi — a ja,
Lisa, a nawet Julia aż opuściłyśmy szczęki. Na ramionach chyba dwudziestu osób unosił
się nie kto inny, tylko Brenda Pussycat we własnej osobie, wyglądająca jak
ktoś, kto właśnie wykąpał się w wielkim kotle Felix Felicis. W jednej ręce
dzierżyła jakiś napój z fikuśną palemką, a drugą, obwieszoną mieniącymi się
bransoletami, wymachiwała do nas jak szalona — zupełnie jakby myślała, że nie
dostrzeżemy jej iskrzącej się tysiącem kolorów wystrzałowej kiecki, noworocznej
korony okraszonej zaczarowanym pyłkiem, wielkich kolczyków w kształcie małych
ananasów i neonowo różowych, błyszczących szpilek, którymi również wymachiwała,
jakby oblazły ją wściekłe mrówki. Ja, Julia i Lisa musiałyśmy w tym momencie
wyglądać jak oślepione blaskiem krety. Och, jaka szkoda, że przy doborze ubioru
Brenda nie pomyślała o naszych biednych oczach…! Czułam, że po tym widoku będę
musiała niezwłocznie umówić się na wizytę u okulisty, a już na pewno u
psychiatry.
Podryfowała w naszą stronę, jak unosząca się na wodzie
łódka. Po chwili była już tak blisko, że poprzez muzykę usłyszałyśmy jej
szaleńcze wrzaski i zobaczyłyśmy nawet kilka znajomych twarzy wśród niosącej ją
zgrai — Sandrę Kench, Petera Caldwella, jej innych kolesi z Gryffindoru, a
nawet Iva i Setha — którzy chyba już zaliczyli swoje pierwsze piwo. Postawili
ją na ziemi przed nami tak raptownie, że omal się nie wywaliła na swoich
szpilach, rozlewając wokół swój wyskokowy soczek.
— DZIEWCZYNYYYY! — zapiszczała tak głośno, jakby była mandragorą, po czym
zaczęła ściskać nas po kolei, omal nie łamiąc nam żeber. — JESTEŚCIE! LISA!
POCKY! OOOOCH, PATRZCIE, NAWET RUDZIELEC! — Ponownie rzuciła
się na szyję Julii, sprawiającej teraz takie wrażenie, jakby transmutowała się
w wieszak. — WIEDZIAŁAM, PO PROSTU WIEDZIAŁAM, ŻE MNIE NIE ZAWIEDZIECIE,
PRZYJACIÓŁKI!!! ALE NIE POŻAŁUJECIE, OBIECUJĘ WAM TO, TAKIEJ IMPREZKI CHYBA
JESZCZE NIGDY NIE BYŁO W CAŁEJ HISTORII IMPREZEK, W CAŁEJ HISTORII MAGII,
MUGOLI I W OGÓLE ŚWIATA, ZOBACZYCIE, ŻE MAM RACJĘ, WYSZYSCY TAK ŚWIETNIE SIĘ
BAWIĄ, A IMPRA TRWA DOPIERO PIĘĆ MINUT, NO CHYBA POWINNI TO WPISAĆ DO JAKIEJŚ
KSIĘGI REKRODÓW I PRZYZNAĆ MI ORDER MERLINA PIERWSZEJ KLASY, ALBO NIE, ZEROWEJ KLASY…!
NO ALE GADAJCIE, LASKI! JAK WAM SIĘ PODOBA?! CZY NIE JEST TU ZARĄBIŚCIE
MEGA SUPER HIPER CZACZAŚCIE?! ZAŁATWIŁAM NAWET SKRZATY, ŻEBY BYŁO NA POZIOMIE…
— CO?! — wydarłam się, na co Brenda prawie natychmiast zamilkła. — To… to
TY zorganizowałaś tę całą imprezę?!
Roześmiała się radośnie, tak że mogłam policzyć niemal
wszystkie jej zęby.
— NO OCZYWIŚCIE, ŻE TO JA!! — prześwidrowała mnie wzrokiem pełnym wyrzutu
dla mojej bezmyślności. — A CO TY SOBIE MYŚLAŁAŚ, POCKY? NIBY KTO ZROBIŁBY TO
LEPIEJ ODE MNIE… — Upiła resztki swojego soczku, żeby pozbyć się chrypki. —
HAHA, ZAŁATWIŁAM NAWET, ŻEBY SHERRY POWER NIE MIAŁA TU ŻADNEJ WŁADZY! NO
NORMALNIE SPEŁNIENIE MARZEŃ, MÓWIĘ CI!
— Ale… — wyrzuciła z siebie Julia, całkowicie oszołomiona. — Pani dyrektor…
— ZGODZIŁA SIĘ! — zapiała Brenda triumfalnie. — BO WCISNĘŁAM JEJ KIT, ŻE
ROBIĘ TO DLA ZJEDNOCZENIA DOMÓW!
Ja i Lisa wymieniłyśmy spojrzenia pełne niedowierzania,
podczas gdy Julię chyba totalnie zatkało, bo wciąż stała z otwartymi ustami,
nie mogąc wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Moim zdaniem po prostu doznała
jakiegoś spięcia w mózgu, kiedy sformułowało się w nim stwierdzenie składające
się z tak wykluczających się słów jak „McGonagall”, „zezwolić” i „impreza”.
Tymczasem Brenda nagle rozejrzała się, jakby ktoś kliknął pstryczek w jej
głowie.
— A GDZIE VICKY…?! POCKY… GDZIE JEST VICKYYYYY?!
I tego właśnie obawiałam się najbardziej...
Wyjaśnienie jej gdzie jest Vicky, zajęło mi całe pięć
minut tej imprezy. Kolejne pięć minut spędziłam na wysłuchiwaniu jej lamentu —
w tym czasie Julia wypiła chyba ze dwa drinki, zapewne aby ochłonąć.
— ALE JAK TO „JESZCZE NIE WRÓCIŁA”! — wałkowała Brenda, potrząsając mną za
ramiona, tak że powoli zaczynałam czuć, jak mój mózg zamienia się w truskawkowy
koktajl. — TO NIEMOŻLIWE, CAŁA SZKOŁA JUŻ WRÓCIŁA, A ONA NIE?! DLACZEGO?! COŚ
SIĘ STAŁO? ZACHOROWAŁA? MIAŁA WYPADEK? JEST W ŚWIĘTYM MUNGU? CZY ONA… NIE
ŻYJE?!
— NIE! — krzyknęłam, wyrywając się z jej uścisku. — Ja… nie wiem, czemu
jeszcze nie wróciła… Ale powinna już być w szkole, kiedy zaczną się lekcje…
— LEKCJE…! — powtórzyła Brenda histerycznie. — A kogo obchodzą LEKCJE?! Ona
miała być tu i teraz, na mojej imprezie, miała dodać jej prestiżu i zatańczyć
ze Spellem, żebym mogła strzelić im fotki do Accio Ploty i
zrobić sensację-rewelację, a tak, to z kim on będzie tańczył, z tobą?! A poza
tym, to moja najlepsza przyjaciółka! — dodała, robiąc żałosną minę, co w
połączeniu z jej jaskrawym make up’em sprawiało tak przykre wrażenie, jak widok
smutnego klauna. — Chciałam świętować z nią zaczepiście Nowy Rok…
— Jestem pewna, że bawiłaby się świetnie…
I w tym momencie sama zaczęłam żałować, że Victoire tutaj
nie ma.
Gdyż nawet Julia McDuck nie mogła zaprzeczyć, że wszystko
tutaj prezentowało się wspaniale — magiczny brokat wirujący w powietrzu
wyglądał prawie jak drobny błyszczący śnieżek spływający z nieba. A gdyby Vic
zobaczyła zawartość tac obnoszonych przez skrzaty domowe! — całe piramidy
ciastek z kremem, tartaletek z budyniem i pucharków z lodami, góry
musów-świstusów, czekoladowych żab i likworowych różdżek, stosy kremówek,
kawałków sernika na zimno z malinami, misy truskawek i innych nie sezonowych
owoców, a całe to błogosławieństwo bogów w towarzystwie całkiem pysznie
wyglądających napojów o dość osobliwych kolorach... Patrząc na ten ogrom dóbr,
miałam aż ochotę dołączyć do Brendy w jej akcie rozpaczy. Dlaczego Victoire
tutaj nie było?!
Ale
nagle przestałam o tym myśleć, kiedy przypomniałam sobie o czymś innym — o czymś, co wydawało mi się równie tajemnicze jak
zachowanie Teda i nieobecność Vi. Nie… to, że to właśnie Brenda okazała się być
organizatorką tak wielkiego przedsięwzięcia właściwie nie stanowiło nic
zaskakującego… O wiele dziwniejsze wydało mi się, jakim cudem ona tego
dokonała, skoro jeszcze przed Świętami, na szlabanie u Booracka... cóż, raczej
nie wyglądała wtedy na kogoś, kto planował Sylwestra stulecia. Chwyciłam Brendę
za kościsty łokieć i odciągnęłam ją na bok, co raczej nie było dość trudne, bo
zajęta była zapijaniem smutku jakimś niebieskim sokiem z wysokiej szklanki
okraszonej kryształkami i limonką. Upewniłam się, czy muzyka jest dostatecznie
głośna, czy wszyscy dostatecznie wrzeszczą i czy nikt nas nie słyszy — rzecz
jasna wszystkie trzy warunki spełniały się aż zanadto.
— Brenda… jak ci się udało zorganizować to wszystko? —
zapytałam, na co ona spojrzała na mnie znad swojej spiralnej słomki takim
wzrokiem, jakby kompletnie nie wiedziała o co mi chodzi. — No wiesz… ostatnio
odniosłam wrażenie, że nie czujesz się zbyt dobrze.
Nadal patrzyła na mnie tak, jakbym mówiła do niej po
goblidegucku.
— Przecież wiesz, o czym mówię! — ponagliłam ją. — O tym, co się stało na
szlabanie u Booracka…
— A co się stało? — zastrzeliła mnie bezsensownym pytaniem, z dość
wyzywającą nutą. — Posłuchaj mnie Pocky Glam i to uważnie, bo powtarzam to po
raz ostatni w twoim życiu! Ja to tylko udawałam, żeby się wymigać
od krojenia tych obleśnych ślimalów... i koniec tematu, amen!
Tylko uniosłam brwi, nawet nie starając się ukryć, że w
ogóle jej nie uwierzyłam.
— Brenda, przecież obie wiemy, że to kłamstwo…!
— Wcale nie! — wyrwała łokieć z mojego uścisku. — Zapytaj o to Simona,
jeśli mi nie wierzysz, bo ja na pewno nie będę ci się tłumaczyć!!! Kim ty niby
jesteś, jakąś Komisją Od Spraw Wewnętrznych?! Lepiej przestań mnie dręczyć, bo
oskarżę cię o nękanie i w następnej Accio Plocie umieszczę
twoją relację z syfnej celi w Azkabanie!!!
Po czym odeszła, stukając wściekle swoimi różowymi
szpilkami, a ja odprowadziłam ją wzrokiem, całkiem zbita z tropu tym potokiem
nieoczekiwanej złości. Zastanawiałam się tylko nad jedną, zasadniczą rzeczą:
Dlaczego Brenda Pussycat kłamie…?
Ale przecież ja też nikomu nie powiedziałam, co stało się
ze mną po tym szlabanie…
I
stojąc na skraju bawiącego się tłumu, coraz bardziej popadałam w dziwne uczucie
niepokoju, niepewności związanej z tym, że wciąż wokół mnie nagromadzało się
coraz więcej sekretów — zarówno
moich, jak i innych, tych, których być może nigdy nie poznam, a które jednak
wyczuwałam tak blisko...
— Pocky? — To było naręcze likworowych różdżek, kilka
czekoladowych żab, jeden kawałek sernika i dwa ciastka z kremem… a właściwie
Lisa Ackerley, która dźwigała to wszystko w ramionach. Jeżeli jednak
spodziewałam się, że przyszła mnie poczęstować, to spotkał mnie zawód —
niestety wszystkie te pyszności były przeznaczone na szczytny cel przetrwania
Lisy na tej imprezie, niekoniecznie wzmocnienia naszej przyjaźni. — Julia kłóci
się z Sethem, bo zaprosił ją do tańca, a ona twierdzi, że jest pod wpływem
alkoholu — poinformowała mnie rzeczowo z twarzą w kremie śmietankowym. — Jak
dla mnie, to ona zdążyła już wypić więcej niż on…
— No tak, ale ona jest święcie przekonana, że wypiła zwyczajny sok, prawda?
— odparłam nieuważnie. — Wiesz co, Lisa? Gdzie jest skrzat z tymi ciastkami…?
Po czym ruszyłam w tłum, ale nadaremnie — Lisa
natychmiast podążyła za mną, depcąc mi po piętach i objadając się swoimi
słodkościami, jakby nie zrozumiała mojej delikatnej aluzji. Naprawdę… tłum był
tak wielki, że trudno było się w nim nie zgubić, a jednak Lisa lawirowała w nim
bez żadnego problemu, z zaskakującą zwrotnością jak na kogoś, kto zdążył już
opróżnić kilka tac z ciastkami… Zdenerwowana tym faktem, przyspieszyłam kroku.
I może głupio robiłam, chcąc pozbyć się ostatniego
przyjaznego towarzystwa — ale zbyt żywo trwały we mnie doświadczenia z zeszłego
roku, abym miała zaakceptować stałą asystę Lisy Ackerley…! Po pierwsze, o ile
samotnie nie mogłam liczyć na żadną zabawę, to z nią tym bardziej! Po drugie,
byłam skazana na jej narzekania, podczas gdy sama wolałabym to robić. Po
trzecie… miałam niemiłe wrażenie, że wiem, dlaczego się tak do mnie
przyczepiła… Szkoda tylko, że nie wiedziała, iż nie przyjaźnię się z Simonem! A
już na pewno nie chcę spędzać z nim Sylwestra…
A może te likworowe różdżki to miała być jakaś przynęta…?
Odwróciłam się raptownie w stronę Lisy pośród rytmicznie
skaczącego tłumu.
— Tylko żeby było jasne! — krzyknęłam jej wprost do ucha
(inaczej się nie dało). — Żadnego płaczu i szantażu, że zostaniesz tylko do
dwudziestej trzeciej! Sama musisz o siebie zadbać…
I w tym momencie ktoś rąbnął łokciem prosto w niesioną
przez nią górę błogosławieństw.
Likworowe różdżki posypały się kaskadą, finalnie łamiąc się o
posadzkę, czekoladowe żaby pouciekały z pudełek, znikając pośród kłębowiska
ludzkich kończyn, a ciastko pacnęło żałośnie kremem do dołu. Lisa rzuciła się
zbierać swoje skarby, a ja już miałam skorzystać z okazji, aby się ulotnić…
kiedy nagle zobaczyłam, kto ją potrącił i zatrzymałam się w pół kroku.
Och, nienienienienie…
— PAULINE! — Jeżeli Julia McDuck szukała kogoś do zrugania za nadużycie
alkoholu, to z całą pewnością Crister Welch doskonale nadałby się do jej
niecnych celów! Wytrzeszczyłam na niego oczy, lecz w chwili, w której
postanowiłam rzucić się do ucieczki, chwycił mnie za rękę i pociągnął za nią
tak gwałtownie, że wdepnęłam w upuszczone przez Lisę ciastko. To było coś
strasznego…! Na nosie miał tęczowe widmokulary, na głowie coś, co mogło być
chyba tylko szlafmycą Booracka (nawet nie chciałam wiedzieć, skąd on ją
wytrzasnął!), a na szyi naszyjnik z różnych rodzajów i wielkości kłów. Ogólnie
temperatura na wieży chyba mu służyła, bo koszulę miał całkiem rozpiętą i
raczej nie wyglądało na to, by szczególnie dbał o zimową bieliznę… a może to
raczej chodziło o to, by tatuaż na jego klacie wyobrażający hipogryfa ujrzał
świat…?
Jeżeli o mnie chodzi, to mnie mógł oszczędzić tego
widoku.
— No i proszę, oto są! Nasze najlepsze tancerki! — Cóż, jeżeli naprawdę
mówił o mnie i o Lisie, to chyba mogę uznać to za najokrutniejszą kpinę, jaką w
życiu usłyszałam! Na dźwięk tych słów, zza Cristera błyskawicznie wyskoczyła
Rosalie — przez chwilę zdało mi się, jakby pomyliła Wieżę Astronomiczną z
basenem, bo jej sukienka graniczyła niemal z bikini.
— Tylko nie waż mi się napastować ich seksualnie!
Ja naprawdę nie wiem, które z nich jest gorsze…
— Ej! — Ktoś ponownie szturchnął Lisę, która znowu upuściła resztki tego,
co zdołała ocalić. To była Florence, której kolczyki zdawały się przewiercać mi
oczy swoim blaskiem — dopiero po chwili dostrzegłam, że z uszu dyndają jej
miniaturowe modele Układu Słonecznego. — To robimy ten wielki Krąg Pokoju, czy
nie?!
— KRĄG POKOJU! — wydarł się natychmiast Crister, już mocno czerwony na
twarzy.
I już po chwili ja i Lisa zostałyśmy złapane za ręce i
włączone w ich pijacki krąg. Cała Paczka Puchonów zaczęła kręcić się w rytm
żywiołowej piosenki, jakbyśmy wszyscy znaleźli się na karuzeli — miałam tylko
nadzieję, że Crister na mnie nie zwymiotuje! Fajerwerki, ludzie, skrzaty,
brokat i jedzenie — wszystko w jednej chwili zamieniło się w kolorowe plamy i
smugi pędzące z zawrotną szybkością — i nawet wolę nie myśleć, ile jeszcze by
to trwało, gdyby nie to, że Scarlett potknęła się o stopę Laury, która wywaliła
się na Carrie, ta na Florence, ta na Cristera, a Crister… na ziemię, na
szczęście. Wciąż lekko się zataczając, szybko odnalazłam Lisę, która — o ile
nie był to odblask sztucznych ogni — była chyba zielona na twarzy.
— Widziałaś Nickie i Seana? — krzyknęłam do niej. — W tym
Kręgu Pokoju?
Ze zbolałą miną pokręciła głową. Wzięłam ją za rękę i jak
najszybciej odciągnęłam od Paczki Puchonów, która tym razem postanowiła
stworzyć sześcioosobowego węża.
— To nasza szansa! — krzyknęłam do niej, a ona spojrzała
na mnie, chyba wciąż nie do końca zrównoważona psychofizycznie. — Odnajdziemy
ich, to przeżyjemy…
Szkoda tylko, że w zaistniałych warunkach było to
praktycznie niemożliwe.
Wąż Paczki Puchonów powiększał się — teraz tworzyło go
już niemal trzydzieści osób. W większości stanowił on rozchichotane panienki,
wśród nich nawet Sandrę i Brendę, która wyglądała, jakby zupełnie wywiała jej z
głowy nasza rozmowa, a nawet to, że Victoire nie zawitała na jej imprezie.
Kiedy do moich uszu dotarły ich wrzaski („ALE SUPER, SANDI!”, „CO, NIE SŁYSZĘ
CIĘ, BRENDI!”, „MÓWIĘ, ŻE JEST SUPER!”), uznałam, iż jest to dostateczny powód,
aby czuć się zagrożonym, zwłaszcza, że ludzki wąż zdawał się już nas otaczać.
Po chwili zobaczyłam więcej znajomych, acz niekoniecznie pożądanych w moim
otoczeniu osób: na przykład Bacy Phellps w kokardzie większej od jej głowy i
Nannę Stone, która wciąż rozglądała się dookoła, jakby chciała zapamiętać twarz
każdej mijanej osoby (byłam na sto procent pewna, kogo tak uparcie wypatrywała
w tłumie). Chwyciłam Lisę za rękę (był to błąd, bo lepiła się trochę od bitej
śmietany), po czym odwróciłam się z nią o sto osiemdziesiąt stopni — ale z tej
strony również ciągnął się już sznur ludzi... Sherry Power, Mark Tower, za nimi
cała drużyna Ravenclawu… moja siostra Fiffie!... Jake Pattinson i Matthew Lion,
oczywiście w towarzystwie Teodora Taylora, który miał chyba najbardziej
pogrzebową minę ze wszystkich ludzi w wężu... Orellia Craig, jej
przyjaciółeczki Claudia i Esme… Zabawie oddawali się nawet najbardziej
myszowaci z myszowatych, czyli Lucy New i niejaki Ryan z klasy Fiffie i Di.
Znów pociągnęłam Lisę za rękę, w nadziei, że obracając się w
kółko w miejscu, wreszcie dostrzeżemy jakąś lukę w tym żywym murze
— ale nie osiągnęłam tym nic poza tym, że nagle wpadłyśmy na kogoś, kto (o
dziwo) tak jak my, nie był połączony rękoma z co najmniej setką osób, a kto
znalazł się przy nas nie wiadomo skąd.
A był to Quirke Simpson, wyglądający na tak oszołomionego, jakby
niespodziewanie wpadł do zepsutego teleportu, który wyrzucił go... właśnie
tutaj.
Przez chwilę błądził po nas błędnym wzrokiem i dopiero po chwili nas rozpoznał.
— Pauline?!
Lisa?! To naprawdę wy?! — Nawet wyglądał jak ktoś, kto zdecydowanie nie
powinien tutaj być. Ubrany był jak zwykle grzecznie i porządnie — nawet zbyt
porządnie, raczej jakby był na proszonej herbatce u cioci Stacy, a nie
na szalonej imprezie Brendy. Tylko stan jego ubioru świadczył o tym, że
właśnie przeżył tornado. — Nie-niezmiernie się cieszę, że was spotykam...
Och... doprawdy? Zawsze podziwiałam jego maniery.
Chyba postarał się przybrać swoją pozę pełną godności i po raz pierwszy
widziałam, by wyszło mu to tak tragicznie.
— My też się
cieszymy... — odparłam (musiałam krzyknąć to ze trzy razy, zanim usłyszał).
— Ach...
taaaak… — Poprawił swoją kamizelkę w romby (Tak! Założył kamizelkę w
romby!), po czym otrzepał nieco ramiona z brokatu. — Może... to niedorzeczne
pytanie w zaistniałych warunkach...! ale czy nie widziałyście gdzieś może
Julii...?!
— A co?
Zgubiłeś ją? — zapytała Lisa.
— Cóż... tak
jakby...!
Wąż wciąż się zacieśniał, jak wielkie diabelskie sidła.
— Uciekajmy
stąd! — zakomenderowałam, na co Lisa złapała Quirke'a za rękę, który skrzywił
się lekko, ale nic nie powiedział... z uprzejmości, a może po prostu z braku
warunków.
I tak oto ja, Lisa Ackerley i Quirke Simpson utworzyliśmy konkurencyjnego,
trzyosobowego węża dla wielkiego pociągu ludzi, w którym Paczka Puchonów robiła
za lokomotywę. Zanurkowaliśmy pomiędzy nich — i przez kilka chwil miałam
wrażenie, że znalazłam się w morzu ludzkich kończyn, z których każda miała za
cel nabić mi choć jednego siniaka. Prawie cały czas szliśmy zgięci wpół, tak
zaplątany był ten wielki, cholerny wąż! A kiedy w końcu wyszliśmy na skraj
tłumu i zdołaliśmy wyprostować zbolałe kręgosłupy — okazało się, że do Quirke'a
doczepił się jakiś tuzin osób, z których tylko jednego chłopaka znałam z
widzenia i to dlatego, że miał płomienne rude włosy, które zawsze były widoczne
w Wielkiej Sali.
— Co, już koniec?! — zamarudził, wyraźnie zawiedziony. — Myślałem...
— To źle
myślałeś! — wpadłam mu w słowo, już zbyt zdenerwowana ogólnym ściskiem i
hałasem, który przed chwilą musiałam przeżyć, aby jeszcze wysłuchiwać narzekań
jakiegoś kolesia, które mnie guzik obchodziły! Na całe szczęście nasz
niechciany wąż czym prędzej rozszedł się, prawdopodobnie aby doczepić się do
prawdziwego pociągu, teraz porównywalnego na długość z autentycznym Ekspresem
Hogwart-Londyn. Z tłumu szalejących uczniaków wychynął jakiś skrzat domowy, z
którego tacy natychmiast porwałam jedną ze szklanek, aby ukoić zszargane
nerwy... Po chwili przełknęłam boleśnie zielony napój — był... dziwny! Chciałam
odstawić go z powrotem na tacę, ale skrzat domowy zniknął tak szybko jak się
pojawił... I w tym momencie Lisa szturchnęła mnie łokciem i wskazała na coś ręką:
— Pocky! Ej,
Quirke! Patrzcie!
Spojrzeliśmy we wskazanym kierunku i wytrzeszczyliśmy oczy.
Zaledwie parę metrów od nas, ktoś wypełzł spośród tysiąca tańczących nóg — i
chyba żadne z nas nigdy w życiu nie spodziewało się ujrzeć Julii McDuck w takim
stanie! W końcu ukazała się cała jej postać, kiedy widocznym ostatkiem sił, na
czworakach wydostała się z szalonego tłumu. Z jej powłóczystej sukni pozostały
chyba tylko jakieś szmaty, a jej włosy... naprawdę, nawet nie istnieją żadne
słowa, które mogą wyrazić, jak koszmarnie wyglądały — jak jeden wielki rudy
kołtun. Ja, Lisa, a nawet Quirke, którego chyba jeszcze ani razu nie widziałam,
aby biegał — popędziliśmy do Julii, która właśnie nieprzytomnie wymacywała mur
okalający całą wieżę, usiłując się podnieść.
— JULIA! — W życiu nie podejrzewałabym statecznego Quirke'a o taki wrzask! Czym
prędzej pomogliśmy jej wstać — wzrok miała błędny i dopiero po chwili
dostrzegliśmy, że nie ma na nosie okularów.
— Moje...
okulary! — wydyszała, łapiąc się za bok. — Ktoś... uderzył mnie łokciem w twarz
i zrzucił mi cholerne okulary! Ja naprawdę... ja to wszystko zgłoszę, ja...
złożę skargę, na nieprzestrzeganie zasad BHP...
Quirke nawet nie śmiał jej dotknąć, stał tylko gapiąc się na nią jak jakiś
dureń.
— Ależ... Julio,
nie pomyślałaś, żeby użyć Zaklęcia Przywołującego?!
Na
moment znieruchomiała, a potem palnęła się w czoło tak gwałtownie, że aż
podskoczyliśmy.
— Ach... co
za BEZMYŚLNOŚĆ! — wrzasnęła z taką złością, jakby rzeczywiście chciała samej
sobie dać w twarz. — Zaraz... Gdzie moja różdżka...
— No tak, to
może... — zaczęła Lisa, wyraźnie zmieszana.
Zapewne chciała powiedzieć "To może my pójdziemy". Szkoda tylko, że
nie było za bardzo dokąd iść — ludzi było tak wielu, że zaczynałam poważnie
obawiać się tego, iż wieża w krótkim czasie się zawali. A byłaby to wielka
szkoda, gdyby wszyscy zginęli jeszcze przed północą...
Och, musiałam stąd wyjść, tylko jak?! Znajdowałam się tak daleko od wyjścia,
jak to tylko możliwe, no chyba że... mogłam jeszcze skoczyć.
Julia przestała obmacywać się w poszukiwaniu różdżki.
— No nie...
nie nie nie, nie wierzę! — jęknęła, na co Quirke zrobił tak
przerażoną minę, jak ja i Lisa się poczułyśmy. Jeżeli Julia zgubiła w tym
tłumie różdżkę...
...to chyba będzie musiała wyżyć się na nas gołymi rękami.
— Zaraz!
Spokojnie, tylko spokojnie! — Quirke uniósł obie ręce do góry jak Hagrid, kiedy
ujarzmiał rozwścieczonego hipogryfa. — Zaraz ją przywołam... Accio
różdżka Julii...
— A
okulary?! — wrzasnęła, ledwo skończył. — Zapomniałeś o okularach, kretynie...!
Nie... zdecydowanie nie byłam tutaj bezpieczna.
Korzystając z ich nieuwagi, dyskretnie oddaliłam się o parę metrów. Kompletnie
tego nie zauważyli, nawet Lisa, która przecież miała wyraźnie na celu
nieodstępowanie mnie na krok... Upewniłam się, czy Quirke nadal
uspokaja Julię, która zaczynała używać strun głosowych coraz głośniej i
piskliwiej, po czym wzięłam głęboki oddech, jakbym zamierzała
zanurkować...
I w jednej chwili wszystko ustało — jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki.
Muzyka zmieniła się. Przede wszystkim zwolniła... popłynęła nagle całkiem
spokojnie, bez dudnienia i ostrych dźwięków. Jak na komendę, ludzie połączyli
się w ciasno sczepione parki. Nieco pokrzepiona tym biegiem wypadków,
całkiem śmiało wkroczyłam w tłum.
Ale szybko okazało się, że poruszanie się wśród wolno obracających się osób
było niemal tak samo trudne, jak przepychanie się przez szaleńczo skaczące
tłumy... choć zdecydowanie mniej bolesne, to trzeba zaznaczyć! Trudno było
jednak cały czas uważać, aby kogoś nie szturchnąć, a chyba wolałam już zostać
rozszarpana przez stado rogogonów węgierskich, niż przeszkodzić jakiejś
migdalącej się parce... Och, czemu musiało tu być tak ciasno! Chyba jeszcze
nigdy aż tak się nie bałam, że nadepnę komuś na stopę...
Ale w tym momencie to mnie ktoś nadepnął na stopę tak boleśnie, że aż
odskoczyłam do tyłu.
Prawie natychmiast zapomniałam jednak o kłującym bólu, kiedy spojrzałam w
górę. Cóż… Spell Wood z pewnością prezentował się najlepiej ze wszystkich
chłopaków, jakich miałam przyjemność widzieć na tej imprezie, co nie znaczy, że
jego widok szczególnie mi się spodobał.
Na
jego twarzy pojawił się błyskawicznie uśmiech.
— Och, Pauline…! —zawołał takim tonem, jakby było mu niezmiernie miło, że
mnie widzi. Czego on się naćpał? Miałam nadzieję, że nie miał halucynacji i nie
widział mnie tak, jakbym była w samej bieliźnie… bo właśnie tak na mnie
spoglądał, o ile dobrze odczytywałam mimikę jego twarzy.
— No to cześć — powiedziałam po prostu, czym prędzej odwracając się w
przeciwnym kierunku. Złapał mnie jednak za ramiona i przytrzymał w miejscu —
ciekawe, kto mu dał do tego zakichane prawo…!
— To się nawet całkiem świetnie składa, że cię spotykam… — Puścił mnie,
choć nie omieszkał założyć mi przy tym kosmyka włosów za ucho tak sprawnie, że
ledwo co zdążyłam pomyśleć o chęci odrąbania mu kończyn. — Gdzie jest Victoire?
— Nie wiem — wypaliłam bez zastanowienia.
— Kłamiesz — odparł prawie natychmiast.
Postarałam się unieść brwi najwyżej jak to tylko możliwe.
— A niby dlaczego miałabym kłamać? — parsknęłam, na co on uśmiechnął się
paskudnie:
— To chyba oczywiste.
No chyba sobie kpisz…
Przez moment gapiłam się na niego z totalnym niedowierzaniem.
Czy on… czy on naprawdę nadal wierzył w tę zasraną plotkę, że niby ja się w nim
potajemnie bujam?! Przecież już nawet nikt o tym nie pamiętał! I nawet nie
przeprosił mnie za tę stopę... jak można być aż tak bezczelnym?!
— Przecież chodzę z Boorackiem Juniorem! — postarałam się powiedzieć
to najbardziej jadowitym tonem, na jaki było mnie stać.
— Jasne… Jak go ostatnio widziałem, to nawet cię szukał... — Tym razem to
on uniósł brwi, wciąż się uśmiechając. — Ale skoro go tu nie ma... i nie ma też
twojej drogiej przyjaciółki Victoire…
Nie wiem jakim cudem, jego ręce znalazły się nagle na
mojej talii. A właściwie ledwo co zdążyły jej dotknąć, bo błyskawicznie
umknęłam przed nim, chociaż nigdy w życiu nie podejrzewałabym samej siebie o
taką szybkość.
— Że co?! — krzyknęłam ostrym tonem, na co Wood zrobił najbardziej
wkurzający ryj świata.
— No już nie bądź taka święta. W zeszłym roku poszło ci całkiem nieźle…
— Wiesz co, Wood… odpieprz się z tą swoją świętością!
I zanim zdążyło do mnie dotrzeć to, co powiedziałam,
zanim jeszcze uśmieszek zdążył zejść mu z facjaty — odwróciłam się na pięcie i
przeprułam tłum wolno obracających się par, nie zatrzymując się aż do momentu,
w którym z powrotem dotarłam do blanków Wieży Astronomicznej. Przez cały ten
czas miałam wrażenie, że trzęsę się wewnętrznie z tłumionej złości i
upokorzenia… tak, właśnie upokorzenia! Bo czy istniała bardziej upokarzająca
sytuacja?!
Chyba tylko Matka Boska wiedziała, do ilu jeszcze
dziewczyn się dzisiaj dowalał…!
Usiadłam
na ziemi i oparłam się plecami o chłodny mur. Przez moment zmagałam się z jedną
jedyną myślą, jak z kostką Rubika, której nie dało się logicznie ułożyć — jak to możliwe, że w zeszłym roku naprawdę zatańczyłam ze
Spellem Woodem? Czy ja byłam jakaś głupia?! Nie rozumiałam, jak mogłam
kiedykolwiek zrobić coś tak bezmyślnego… to była chyba najgłupsza rzecz, jaką
zrobiłam w życiu, włączając w to wysadzenie gabinetu Booracka w powietrze i
dobrowolne pójście do Zakazanego Lasu w środku nocy.
Choć na całe szczęście, to nie ja byłam aż tak głupia, by
umawiać się ze Spellem Woodem na randki… nie, żeby tego szczególnie chciał.
Szybko odpędziłam od siebie te niemądre myśli.
Wyciągnęłam różdżkę. Jeżeli miałam przetrwać do północy,
wymagało to pewnych niezbędnych w tym zakresie czarów…
— Accio piwo kremowe! — mruknęłam, modląc się w duchu aby
przybyło do mnie w trybie natychmiastowym, ale chyba przez minutę trwałam w
bezruchu, licząc, że jakaś butelka zlituje się nade mną i nadleci — nic takiego
jednak się nie wydarzyło.
Przez moment jeszcze wpatrywałam się w przestrzeń ponad
ciemnymi sylwetkami ludzi. A może po drodze ktoś sobie wziął moje piwo, albo
dostał szkłem w głowę… albo po prostu zaklęcie nie zadziałało, bo jestem
ułomem. Potrząsnęłam różdżką, jakbym chciała wykrzesać z niej iskry.
— Accio piwo kremowe…
Znowu zero reakcji.
Czyżby całe zapasy piwa kremowego zostały już
wyczerpane…?
Zmarszczyłam brwi, opuszczając różdżkę — dlaczego miałam
wrażenie, że już kiedyś w podobny sposób odmówiła mi posłuszeństwa…? Zupełnie
tak, jakby to, co mówiłam, nie robiło na niej zupełnie żadnego wrażenia, jakby
nie chciała współpracować. Może gdyby chodziło o transmutację… ale przecież to
były zwyczajne zaklęcia! Zawsze miałam Powyżej Oczekiwań z Zaklęć, a profesor
Flitwick nigdy nie musiał kazać mi ćwiczyć poza lekcjami… Dlaczego więc teraz…
Czy to możliwe, że moja różdżka się zepsuła…?!
Ale zanim zdążyłam dojść do wniosku, że to niedorzeczne,
buteleczka z piwem kremowym zawisła mi tuż przed nosem. Całkiem zdziwiona,
wzięłam ją w dłoń i odkorkowałam — nie była to jednak żadna trucizna, tylko
najprawdziwsze piwo kremowe, cudownie bursztynowe i jak zwykle pyszne. Upiłam
łyczek i od razu poczułam się o niebo lepiej. A potem spojrzałam w bok — i
zdziwiłam się jeszcze bardziej.
Obok mnie siedział Simon. Jak gdyby nigdy nic — siedział
i spoglądał na mnie, choć nawet nie miałam pojęcia, kiedy w ogóle się przy mnie
pojawił.
Sam również
dzierżył buteleczkę, z której beztrosko sobie popijał — a kiedy na niego spojrzałam, uniósł ją uprzejmie w moim
kierunku, jakby wznosił toast za nasze dalsze, wspólne życie. No
pięknie… skąd ja wiedziałam, że prędzej czy później wyląduję gdzieś z nim w
jakimś kącie, oddając się libacji alkoholowej…? Czy to od samego początku było
przesądzone?
— Co ty tu robisz? — zapytałam po prostu.
— Imprezuję — odparł prostolinijnie. — A raczej dotrzymuję ci towarzystwa.
Towarzystwa… takiego samego, jak u Teda?
Spoglądał na mnie z lekkim uśmiechem wyrażającym niewinne
zainteresowanie — i nagle przed oczami stanął mi obraz pewnego słonecznego
poranka na zamkowym dziedzińcu… uśmiechał się tak samo jak wtedy, tamtego dnia
po Wielkanocy, kiedy Teddy bezceremonialnie pocałował mnie w policzek. I tak
jak wtedy szybko odwróciłam od niego wzrok.
— Nie potrzebuję towarzystwa — uświadomiłam mu, starając się zrobić to jak
najbardziej dobitnie.
— Widzę — odpowiedział, beztrosko huśtając swoją butelką kremowego piwa. —
Właśnie spławiłaś Spella Wooda… czyżbyś wreszcie nauczyła się czegoś na błędach
z przeszłości…?
Ach, więc stąd ten wyśmienity humorek! Miałam ochotę
parsknąć śmiechem, oszczędziłam sobie jednak tego wyrazu triumfu.
— I to cię tak zachwyca? — Spojrzałam na niego przelotnie spod uniesionych
brwi. — To, że z nim nie zatańczyłam, nie znaczy, że zatańczę z tobą!
— A kto powiedział, że cię o to proszę? — parsknął.
— I bardzo dobrze, bo ja wcale tego nie chcę.
Zapadło milczenie, kiedy oboje wychyliliśmy butelki. A
potem spojrzeliśmy na siebie — ale po raz pierwszy nie odwróciłam głowy, a on
nie uciekł oczyma w bok. Po raz pierwszy zawiesiliśmy wzrok na swoich twarzach
na chwilę dłużej.
I w jednym momencie, nie do końca wiem w którym,
nastąpiła rzecz bardzo dziwna. Zupełnie jakby tylko jedno spojrzenie
wystarczyło na całą telepatyczną wymianę myśli i jakbyśmy równocześnie
pomyśleli o tym samym, choć żadne z nas nie wyrzekło nawet słowa —
A mianowicie: chrzanić to.
Simon wstał. Ja również wstałam — chwycił mnie za rękę i
razem zagłębiliśmy się w tłum. Miałam wrażenie, że stąpam po czymś bardzo
miękkim… Tańczące wokół pary obracały się wolno, sennie, kołysząc się w
kolorowym blasku jak zjawy… Jedyną rzeczą pewną, jedyną namacalną była jego
dłoń, która ściskała moją. Szłam za nią całkowicie bezwiednie.
Aż w końcu jego palce rozluźniły uścisk i odwrócił się w
moją stronę. Moje płuca ścisnęło coś boleśnie, nie pozwalając mi oddychać
swobodnie, ciepło spłynęło na mnie elektryzująco i nagle — jakby ktoś zapalił
mi światło w mózgu — z całą mocą zdałam sobie sprawę ze swojego fizycznego
położenia, uświadomiłam sobie, co robię…!
W zeszłym roku tańczyłam z kilkoma chłopcami. Tańczyłam z
Teddym Lupinem i z cholernym Spellem Woodem. Ale teraz, kiedy stałam przed
Simonem Lariesonem z nosem na wysokości jego kołnierzyka, z
przerażeniem skonstatowałam, że cała moja wiedza na temat tańca, i tak dość
znikoma, w jednej sekundzie całkowicie wyparowała. Poprzez ustawiczny szum w
uszach, po mojej głowie tłukło się zasadnicze pytanie: Co zrobić z rękoma?!
Położyć mu na ramionach, na klatce piersiowej, czy może objąć jego szyję?
Oprzeć głowę o jego ramię? Czołem, czy policzkiem? Myślałam, że ugną się pode
mną kolana. Och, jeżeli kiedykolwiek zastanawiałam się, dlaczego w zeszłym roku
odmówiłam Simonowi tańca, to chyba właśnie otrzymałam odpowiedź…
Właśnie dlatego…!
Na jego twarzy nie było już uśmiechu. Zresztą, nie było
na niej nic do tej pory mi znajomego. Ani sardonicznego wyrazu w kącikach jego
ust, ani ironicznie uniesionych brwi, ani niewinnego zainteresowania w oczach,
ani bezceremonialnego świdrowania mnie wzrokiem, ani pogardliwego rozbawienia,
pobłażliwości, złośliwości, nawet tego jakże rzadkiego, szczerego uśmiechu.
Pełna powaga, zupełnie jakby działo się coś ważnego… a może on też się
denerwował? Nawet jeśli, ja tego nie widziałam.
Nie śmiałam oprzeć dłoni na jego karku. Po prostu dotknęłam
nieśmiało jego ramienia, równocześnie coś musnęło moje biodro…
— Och, tu jesteś…!
Ja i Simon błyskawicznie odskoczyliśmy od siebie, jak
oparzeni.
Przez ułamek sekundy miałam wrażenie, że ktoś uderzył
mnie w głowę wściekłym tłuczkiem. Oszołomiona, rozejrzałam się po ciemnych
sylwetkach ludzi — i mój wzrok natrafił na Orellię Craig z Hufflepuffu, jak
zwykle rozchichotaną, jak zwykle wyglądającą idealnie z kaskadą czarnych
lśniących loków, jak zwykle szczerzącą biały zestaw zębów i jak zwykle
nieznośnie śliczną. Skąd ona się tu wzięła?!
— Simon! Wszędzie cię szukałam! Gdzie byłeś?! —
Kompletnie nie zwróciła na mnie uwagi! Oparła się na nim całym ciężarem ciała,
aż oboje się zachwiali. Gapiłam się na to zjawisko, a mój otępiały mózg
nadaremnie próbował odszukać w odmętach znanych mi faktów czegokolwiek, co
usprawiedliwiałoby ten absurd — czy kiedykolwiek widziałam, żeby Simon i
Orellia zamienili ze sobą chociaż jedno słowo?! Nie! Tylko raz Simon powiedział
o niej, że jest głupia… głupia, ale ładna.
Postarał się odsunąć ją od siebie, ale raczej niezbyt
stanowczo. Postarał się zmarszczyć brwi, ale nawet on nie mógł ukryć, że jest
cały czerwony. On — czerwony! Na mój widok nigdy nie przybierał tego koloru!
— Niby gdzie mnie szukałaś, na dnie dziesiątego drinka? — wysilił się na
kpinę, na którą Orellia rozchichotała się w głos.
— Hihihihihihihihi! Ahahahahahah…! — Co za idiotka! Nagle jej wzrok
zatrzymał się na mnie i jej uśmiech nieco zelżał. — Ach, to ty, Pauline Glam!
Co, chyba wam nie przeszkodziłam…? — Wciąż przyciśnięta do jego ramienia,
spojrzała na niego, przekrzywiając głowę i błyskając olśniewającymi jak zawsze
ząbkami. — Zarywasz do dziewczyny Booracka Juniora?! Ahahahahahah!
Och, jak wiele bym dała, aby złamać obcas na jej twarzy!
— Orellio… — Simon łagodnie oderwał ją od siebie, ujmując ją za ramiona.
Uśmiechał się uprzejmie, widziałam jednak, że daleko było mu do śmiechu. — Co
tu robisz…?
— Ach, no wiesz… chodzi tylko o twojego brata…
— O Seana?
— Tak, właśnie o niego! Bo widzisz, on chyba się upił!
— I co z tego?
— To, że chyba pobił się z Cristerem Welchem i teraz…
— Co?!
Spojrzała po nas, zdziwiona.
— …i pomyślałam, że przydałaby się twoja pomoc…
Zapadła chwila kłopotliwego milczenia. Simon zacisnął
szczęki i przez chwilę po prostu spoglądał na Orellię, równocześnie jakby
myśląc gorączkowo.
— Myślę, że kłamiesz — stwierdził w końcu. Rozszerzyła oczy w oburzeniu.
— Co?! Przysięgam, że mówię prawdę! Twój brat zachlapał krwią całe schody w
Wieży Astronomicznej…!
— Mój brat nie upiłby się, a tym bardziej nie pobiłby się z Cristerem! —
przekrzyczał ją dobitnie Simon. — A nawet jeśli… to chyba nie potrzebuje mnie
do tego, żebym wycierał mu nos… Ja…
— Musisz zatańczyć z panią Pomidor? — uniosła brwi, nie bacząc na to, że
stoję tylko kilka cali od niej.
— Nie…! — zaprzeczył bardzo szybko. — Nie, my wcale… my tylko…
Nie patrzył na mnie, ale ja patrzyłam na niego. A potem
usłyszałam swój własny głos:
— W porządku.
— Co…
Simon poderwał głowę, jakby ktoś uderzył go w twarz.
Spojrzałam na niego przenikliwie.
— To co słyszałeś. Nie krępuj się, ja i tak… naprawdę… nie miałam ochoty z
tobą tańczyć.
Uśmiechnęłam się do niego blado, a może po prostu
skrzywiłam usta w grymasie — i jego gestem, zasalutowałam mu na pożegnanie. A
potem odwróciłam się i czym prędzej odeszłam, nie mogąc już dłużej patrzeć ani
na wstrząśniętą minę Simona, ani na Orellię, przy której ja w swojej sukience w
gwiazdki… wyglądałam po prostu śmiesznie. W głowie tłukła mi się tylko jedna
myśl, jak ustawicznie rozbijana kostka lodu: Co ja sobie do cholery myślałam?!
No
właśnie, chyba w ogóle nic nie myślałaś!
Gwiazdy
zdawały się tańczyć wraz z fajerwerkami i brokatem.
Chwiejnie podeszłam do blanków, osunęłam się po zimnym murze,
przymknęłam oczy. Przez moment trwałam tak w bezruchu — w pewnym momencie
zdałam sobie sprawę z tego, że muzyka znów jest głośna, znów dudni, znów
wszystko drży... ale ja nic nie czułam... nic, nic zupełnie! Jakby to wszystko,
co jeszcze przed chwilą wypełniało mnie od stóp do głów, teraz zniknęło,
rozpłynęło się w nicość, poszło w niepamięć jak eliksir, który usuwa się z
kociołka na koniec zajęć... A jednak... dziwna była ta pustka, niby lekka ale
ciężka, jak deszczowa chmura. Och, nie... ale chyba nie będziesz płakać...!
Nie, nie będziesz płakać, za nic! Przez Teda Lupina nie płakałaś, a on znaczy
dla ciebie więcej niż Simon...
Ale im dłużej siedziałam pod murem, próbując przekonać o tym samą
siebie — tym jaśniej docierało do mnie, że to nieprawda. Simon był dla mnie
ważny — chyba nawet ważniejszy, niż do tej pory byłam w stanie przypuszczać.
Był dla mnie... no właśnie, kim? Tak bardzo chciałam zapytać o to kogoś — ale
jak niby Vi miałaby mi pomóc, skoro sama nie znałam na to odpowiedzi...?
I chyba jeszcze nigdy nie zatęskniłam za nią tak, jak w tym
momencie, kiedy siedziałam samotnie, pokonana przez życie i opuszczona przez
przyjaciół — ludzi, których przecież sama od siebie odsunęłam — Lisę,
Simona, Teddy'ego… dlaczego nie przekonałam go, żeby spędził tego Sylwestra ze
mną, teraz widziałam dobrze, jak źle to wszystko rozegrałam! Nie trzeba było
zadawać mu aż tylu pytań, Vi miała rację, on nie był na to gotowy, a
gdybyś po prostu okazała mu wsparcie, może teraz by ci towarzyszył... może
nawet zdołałabyś poprawić mu humor i wszyscy byliby zadowoleni... i nie
musiałabyś się przejmować cholernym Simonem Lariesonem i tym, że jesteś taka
głupia, tym, że Orellia jest taka głupia i że jest od ciebie sto razy
ładniejsza...!
I dlaczego dorośli mieli rację, kiedy mówili o tym
całym syfie dojrzewania?!
Nie zdążyłam sobie jednak odpowiedzieć na to pytanie, bo nagle
poczułam, że ktoś bierze mnie w objęcia i podrywa do góry.
— Pocky!!! Pocky… tak bardzo cię przepraszam! Przepraszam!
Zupełnie wstrząśnięta odsunęłam się od napastnika — po czym
wytrzeszczyłam oczy tak szeroko, jakby to wielka kałamarnica z dna jeziora
zjawiła się na imprezie i porwała mnie w ramiona.
Ale to nie była wielka kałamarnica. To był Teddy. Tak, Ted
Lupin we własnej osobie — ale nie zachowywał się jak on. Włosy przyklejały mu
się do czoła, policzki miał zaczerwienione, jego oczy świeciły
się niezdrowym blaskiem jakby miał gorączkę, a on sam szczerzył się od
ucha do ucha, jakby właśnie nadszedł najszczęśliwszy dzień jego życia. Przez
moment próbowałam pogodzić ten widok z tym, co zostawiłam w dormitorium
gryfonów... kompletnie mi się to nie udało. Tamten Ted był wyprany z emocji,
zmęczony...
Ten Ted był natomiast bardzo ożywiony. Za bardzo.
— Ted, ty... — wyjąkałam. — Ty jesteś kompletnie nawalony!
Uniósł brwi w wyrazie pełnym zdziwienia — po czym wskazał na
siebie, jakby chciał się upewnić, czy to właśnie o niego mi chodzi.
— Naprawdę? — Noga ugięła się pod nim i zachwiał się lekko. — Wcale... nie,
może trochę...
Ale w tym momencie coś mignęło mi w jego dłoni — a było to
coś, czego z całą pewnością nie chciałam zobaczyć.
Ted Lupin, prefekt Gryffindoru, ściskał w
ręce mały kryształowy flakonik. Flakonik wyposażony w malutką,
specjalistyczną rurkę... dokładnie taką, jak w zeszłym roku opisywała mnie i
Victoire niejaka Malva-Loreine.
Ale przecież to niemożliwe. Po pierwsze: skąd... Po drugie:
przecież to był Ted! On nie zrobiłby czegoś takiego, nigdy!
Nie gdyby naprawdę wiedział, co robi...
Lecz nawet jeśli decydując się na to Ted nie był w części
sobą — to z całą pewnością teraz w ogóle już nie był.
— Co to jest?! — krzyknęłam do niego, choć przecież doskonale wiedziałam,
co to było.
— To? — machnął beztrosko flakonikiem. — To tylko... taki... tonik na
nerwy...
— Tonik na nerwy?! — powtórzyłam. — Przecież to Amortencyjne Kadzidło!
Zrobił taką minę, jakby to była dla niego wielka
niespodzianka! Przy czym wyglądał, jakby miał zaraz pęknąć ze śmiechu nad moim
oburzeniem.
— Nie, naprawdę?! — wykrzyknął, znów niebezpiecznie odchylając się do tyłu.
— To niemożliwe...
Ale ja miałam już tego dosyć. Nie zważając na to, iż Teddy
jest wyraźnie niepoczytalny, wyrwałam mu z ręki flakonik i zanim zdążyłam
choćby pomyśleć, cisnęłam go za blanki, gdzie zniknął w ciemności. Potem
spojrzałam z powrotem na Teddy'ego. Chyba odniosłam sukces, bo wreszcie
przestał się głupio uśmiechać — teraz gapił się na mnie z takim szokiem, jakbym
co najmniej odcięła mu rękę i to ją wyrzuciła właśnie z murów.
— Pocky, co... — wydukał. — Coś ty zrobiła?!
— Jeszcze będziesz mi za to dziękować...
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem — a potem z czymś
jeszcze... to była rozpacz!
I nagle naprawdę zrobiło mi się go żal. Co takiego musiało się
stać, żeby doprowadzić Teda Lupina do takiego stanu... Musiało być to coś
okropnego, przechodzącego pojęcie. Inaczej nie zachowywałby się tak
lekkomyślnie, tak desperacko... jak ktoś, kto ma już totalnie gdzieś, co się
wydarzy!
Ścisnęłam jego ramię i postarałam się uśmiechnąć — lecz tak
jak ostatnim razem, chyba nie bardzo mi to wyszło.
— I błagam cię, nie dotykaj już więcej tych świństw. — To było jedyne, co
byłam w stanie mu powiedzieć. Już i tak bardziej nie mogłam mu pomóc, nawet
gdybym chciała... a najchętniej chciałabym wymazać z pamięci całą tę sytuację,
sobie i jemu... choć on może nie będzie tego pamiętał. — Szczęśliwego
Nowego Roku, Ted.
I odeszłam, nie mogąc dłużej patrzeć na to, na jak
załamanego wyglądał, kiedy pozbawiłam go czegoś tak niewielkiego, a przecież
tak dla niego groźnego. Rozmyślałam tylko nad tym, dlaczego wolał szukać
pocieszenia w używkach, a nie u przyjaciół...?
Z pewnością dlatego, że używki nie oceniają tych, którzy ich
używają.
Czułam zmęczenie. Zapewne już od dawna, lecz dopiero teraz
zdałam sobie z tego sprawę. Przystanęłam przy miedzy i wpatrzyłam się w ciemną
przestrzeń — fajerwerki dryfowały leniwie ponad Zakazanym Lasem. Już niemal nie
słyszałam ryczącej muzyki, już niemal nie pamiętałam o Simonie i o tym, co się
znowu stało... Myślałam tylko o Teddy'm i o tym, jak niewiele dla niego
zrobiłam, jak niewiele mogłam zrobić... Victoire, gdzie jesteś wtedy, kiedy
jesteś najbardziej potrzebna! Ja zawiodłam na całej linii... pod każdym
względem.
W ciemności, w dole — blado jaśniała biała połać śniegu.
Właściwie nie biała, a kolorowa w blasku sztucznych ogni. Tylko Zakazany Las
był nieprzenikniony jak zawsze... wielki, czarny, tajemniczy — ale wcale
niestraszny.
Cristal — pomyślałam. Te wszystkie chwile w
których... nad moją głową zamykała się cała przestrzeń, otulała mnie gęstymi
gałęziami ze wszystkich stron... gdy w chłodnym zielonym cieniu siedziałam na
ziemi wymoszczonej miękkimi igiełkami, gdy mogłam wtulić twarz w lśniącą grzywę
jednorożca i ot tak — jak za dotknięciem różdżki! — zapomnieć o wszystkich
kłopotach, o wszystkich ludziach, o całym świecie. Ale tego już nie ma i nigdy
nie powróci... Tak jak Cristal, tak i ja nigdy nie powrócę do Kryjówki. Ani
Victoire… ani Dominique, ani Fiffie…
Lecz nagle coś przykuło mój wzrok. Coś daleko w dole... Coś
małego i ciemnego, wyraźnie odznaczającego się w białej przestrzeni szkolnych
błoni. Ciemna sylwetka, posuwająca się powoli do przodu... Kto normalny
wychodziłby na dwór teraz, o tej porze, w Sylwestra — kiedy wszyscy są
tutaj...? Zanim jednak zdążyłam odpowiedzieć sobie na to pytanie...
— Pocky Glam…!
Ktoś szarpnął mnie za ramię, zmuszając brutalnie, abym się
odwróciła. Ze zdziwieniem spojrzałam na tego, kto to zrobił — to był
Matthew Lion. I może jego widok nie zaskoczyłby mnie aż tak, gdyby nie to, że
wyglądał jak ktoś totalnie przerażony — cały był blady, trząsł się, oczy
miał szeroko otwarte, a włosy tak potargane, jakby wyrwał się właśnie z samego
środka dziczy.
— Co się... — wyrzuciłam z siebie, ale nawet nie dał mi dokończyć pytania.
— Fiffie… ona... ona wyszła z Zamku!
Przez moment stałam tylko, jakby wciąż nie docierał do mnie
sens tych słów.
A potem rzuciłam się z powrotem w stronę blanków.
Ciemna sylwetka posuwała się wolno — wprost do Zakazanego
Lasu.
Witajcie!
Ostatnio jakoś rzadko odpowiadam na komentarze, ale żałuję za grzechy i obiecuję poprawę.
Postanowiłam za to w najbliższym czasie uraczyć Was zupełną nowością: krótszymi, ale częstszymi rozdziałami! (Nie, nie liczę już, który raz to piszę xD)
Co do tego rozdziału: powiem tylko, że w końcu ziściły się moje niecne pragnienia, aby to Simon miał jakąś wtopę... resztę pozostawiam do komentarza Wam.
A, i jeszcze jedno. Ostatnio Alister napisała coś w stylu: "2014 - kiedy to było", a ja zdałam sobie sprawę, że przecież to w 2014 założyłam tego bloga.
I jakoś tak dziwnie się z tym poczułam.
Pozdrawiam serdecznie i życzę wszystkim udanych wakacji!
Nox/*
~Tita