Ted Remus Lupin
Podobno każdy człowiek prędzej czy później musi przetrwać choć jeden wielki zgon w swoim życiu.
Podobno też
największe życiowe błędy popełnia się właśnie w młodości, aby później już ich
nigdy więcej pod żadnym pozorem nie powtarzać. Tak czy siak, kłopoty były
nieuniknione — i niestety żadne czary nie były w stanie zmienić ogólnie
znanej i bolesnej prawdy — a mianowicie takiej, że dojrzewanie to największe
szambo, jakie istnieje.
Tak więc
nowy rok rozpocząłem właśnie od zgonowania. I od żałowania za swoje grzechy.
A jak
wielkie musiały one być, skoro przyniosły tak przykre konsekwencje! Kiedy
jakimś cudem w końcu się ocknąłem — a nie mam pojęcia, ile mogło minąć godzin!
— nie bez przebłysku pewnego zaskoczenia skonstatowałem, że mózg w mojej głowie
jest jakiś inny niż zwykle, odrętwiały i okropnie ciężki, jakby w nocy przybyło
mu chyba z tonę — a przecież zdecydowanie nigdy się tak nie zachowywał. Na
domiar złego atakował go taki ból, jakby ktoś ustawicznie uderzał w niego
młotkiem, na co moja głowa reagowała bolesnym gongiem mosiężnego, starego
dzwonu. Kończyny miałem dziwnie słabe i sflaczałe, w ustach czułem okropny,
gorzki posmak, a na dodatek dręczyło mnie nieodparte, dość niepokojące
wrażenie, że z moją twarzą jest coś nie tak jak powinno. Czy w przeciągu
minionej doby coś się stało z moim nosem? Tylko kiedy? Gdybym tylko zdołał to
sobie przypomnieć…
Ale przede
wszystkim sucho, jak strasznie sucho w gardle!
Nie
otwierając oczu, zwiesiłem bezwładnie rękę z łóżka, jakbym oczekiwał, że
dzbanek z wodą sam się w niej zmaterializuje — po chwili jednak znów
znieruchomiałem, jakby ten żałosny ruch ramieniem stanowił dla mnie najwyższy
możliwy wysiłek fizyczny. Gdzieś między przebłyskami białego bólu mignęła mi
myśl o różdżce — ale to oznaczało, że musiałbym po nią sięgnąć aż do szafki
nocnej, co w tym momencie graniczyło chyba z niemożliwością!
A więc tak
czuje się robal… kiedy zostanie zmiażdżony przez czyjąś podeszwę i na ostatek
przywiercony do ziemi.
Czas w
dormitorium stał w miejscu — chyba było już jasno, ale powieki miałem zbyt
ciężkie, aby to sprawdzić. Świadomość zdawała się powracać do mnie bardzo
powoli, przez co na małą wieczność mój umysł pogrążył się w chorym półśnie, a
tępy ból w czaszce zaczął generować w niej dziwaczne wizje… Gigi Bulstrode, nie
wiedzieć czemu, chciała rozszarpać mnie swoimi tipsami, ale zanim zdążyła to
zrobić, zamieniła się w Pocky, która patrzyła na mnie takim wzrokiem, jakbym
był największym rozczarowaniem w jej życiu… Już chciałem jej powiedzieć, że to
wszystko nie moja wina, kiedy i ona rozpłynęła się we mgle, by zmienić się w
mojego ojca chrzestnego — „Twój tata byłby z ciebie dumny”… A potem pojawiła
się cała rodzina, która zaczęła powtarzać po nim w kółko to samo, aż ich głosy
zlały się w moich uszach w nieznośne brzęczenie — i tylko Andromeda stała nad
grobem Narcyzy nic nie mówiąc… A może to wcale nie był grób Narcyzy? Zanim
jednak zdążyłem odczytać imię…
Victoire!
Siedziała na moim łóżku, a w ręku trzymała małą, mokrą szmatkę. Wyglądała
dokładnie tak okropnie jak wtedy, kiedy wyszliśmy z Zakazanego Lasu — a jednak
na jej widok odniosłem wrażenie, że w mojej głowie rozległy się chóry
anielskie.
Ale po
chwili zorientowałem się, że to wcale nie była Victoire, bo włosy miała
brązowe.
O, Merlinie.
Do tego już doszło, że fantazjuję o własnej ciotce!
— Całkiem
nieźle się urządziłeś!
Mimo, że
jeszcze przed chwilą nie byłem w stanie ruszyć nawet palcem, nagle poderwałem
się z pościeli — i prawie natychmiast poczułem się tak, jakbym z całej siły
rąbnął czołem o betonową ścianę.
— Co… t-ty
tu jesteś…?! — Chyba zardzewiałe drzwi w samym sercu Starych Lochów
nie zabrzmiałyby bardziej chrypliwie niż mój głos w tym momencie! Hermiona
Granger-Weasley rzeczywiście siedziała na skraju mojego łóżka i po raz pierwszy
od kilku godzin naprawdę nie była żadną halucynacją, ani fatamorganą. Tylko w
takim razie, co ona robiła w Hogwarcie, na gacie Merlina?! Mój zbolały mózg z
trudem wygrzebał w pamięci, że ostatni raz widziałem ją, kiedy teleportowała
się z Nory… zanim wydarłem się na całą rodzinę i rozwaliłem wszystkim Święta.
Niestety marne były jednak szanse, że do tej pory nie dowiedziała się, co
wydarzyło się po jej wyjściu… w końcu to Hermiona, ona zawsze wszystko
wiedziała.
Teraz
spoglądała na mnie, lekko unosząc brwi. No cóż, może rzeczywiście… bardziej niż
mnie dziwiła jej obecność tutaj, ją zapewne szokował mój opłakany stan.
— Tak,
wyobraź sobie, że naprawdę tu jestem i to wbrew pozorom wcale nie po to, żeby
prawić ci kazanie! — zastrzegła szybko, lecz rzecz jasna, ani na sekundę w to
nie uwierzyłem. — Choć oczywiście mogłabym ci zwrócić uwagę, że zachowałeś się
szalenie nieodpowiedzialnie i powinieneś nieco się nad tym zastanowić, zanim
złamiesz kolejne pięćdziesiąt punktów regulaminu… nawet nie chcę wiedzieć, ile
już ich złamałeś!
Poprzedniej
nocy…? Zapewne więcej, niż w całym swoim życiu. Nie skomentowałem tego jednak,
tylko padłem z powrotem na poduszki, czując, że głowa pęka mi jeszcze bardziej
niż przed chwilą.
To chyba
jakiś koszmar! Dlaczego akurat w tym momencie mojego życia, los zesłał mi
Przewodniczącą Wizengamotu?!
Nie
wyglądało jednak na to, by Hermiona szybko miała zniknąć z Wieży Gryffindoru
—skądkolwiek się w niej nie pojawiła…! Wyraźnie czuła się tutaj jak druzgotek w
wodzie.
— Mam tylko
nadzieję, że nie zdążyłeś wiele narozrabiać — ciągnęła tym swoim
wkurzająco-moralizatorskim tonem, zupełnie jakby nie widziała, że w tym
momencie nie mam szczególnej ochoty nie wysłuchiwanie tego typu uwag. — Swoją
drogą, musisz mieć naprawdę dobrych przyjaciół, widzę, że całkiem nieźle cię
poskładali… Choć chyba muszę poprawić ci nieco ten nos. — Nawet nie zdążyłem
zarejestrować, w którym momencie wyciągnęła różdżkę, kiedy wycelowała ją prosto
w moją twarz. — Episkey! — Coś chrupnęło w moim nosie i
krzyknąłem z bólu. — Od razu lepiej… Ale zajeżdża tu gorzej, niż w schowku z
Kuchenną Sherry profesor Trelawney! — Kolejny zawijas różdżką i dormitorium
zalała fala świeżego powietrza. Hermiona patrzyła teraz na mnie z wyraźnym wyrzutem — Mogłeś się pożegnać z odznaką prefekta…!
— Tylko że
ja już nie chcę odznaki prefekta.
Zignorowała
mnie. Nic dziwnego, skoro zabrzmiało to tak, jakbym znowu miał dwanaście lat i
przechodził zaawansowane stadium mutacji.
Jak to
możliwe, że czułem się teraz jeszcze podlej, niż przed swoją decyzją, by zalać wszystkie
smutki…?
Ach, no tak.
Na tym właśnie polega kac moralny.
— Harry
wkrótce się z tobą skontaktuje — oznajmiła, jakby naprawdę łudziła się, że ta
informacja poprawi mi humor! Tylko jęknąłem i zakryłem twarz poduszką.
— Nie chcę,
żeby Harry się ze mną kontaktował!
—
Oczywiście, jak tylko będziesz na to gotów — uzupełniła. — Wiem, że to trudne…
ale musisz się z tym w końcu zmierzyć. Życie czasami niestety tego wymaga…
— Jasne,
dzięki za tę światłą życiową mądrość, tylko co ty tu w ogóle robisz?
Złożyła ręce
na podołku i wyprostowała kręgosłup, jakby przygotowywała się do wypowiedzi
ustnej na Sumach.
— Jeśli już
musisz wiedzieć, to za piętnaście minut mam spotkanie z profesor McGonagall —
poinformowała mnie zdawkowo. — No i wygląda na to, że zostanę w Hogwarcie… eee…
na jakiś czas.
Aż zrzuciłem
z twarzy poduszkę. Było to wciąż jedyne na co mogłem się zdobyć — głowy nie
podnosiłem, bo leżenie w bezruchu było najlepszą linią obrony przed
nieustającymi falami bólu i mdłości.
— Że co…? —
wymamrotałem, pocierając czoło i przy okazji czochrając sobie włosy, pod
którymi czułem jak moja czaszka rozłupuje się niczym smocze jajo.
Nie
odpowiedziała jednak od razu, tylko ponownie wyciągnęła różdżkę, po
czym wykonała perfekcyjną Leviosę z perfekcyjnym akcentowaniem, wymierzoną
w dzbanek z wodą. Płynnie przelewitował nad moim łóżkiem i zawisł mi tuż nad
głową.
— Może
pozwól, że doprowadzę cię do minimalnego stanu używalności.
Cóż, nie
zaszkodziłoby, chociaż od wody wolałbym raczej rozsławiony wśród uczniów eliksir
na kaca. Nie powiedziałem tego jednak, tylko z ociężałością dziesięciu tysięcy
słoni i trolli uniosłem się na łokciach i zacząłem chłeptać wodę wprost ze
dzbanka, jakbym ostatni tydzień spędził na pustyni. O ożywczy napoju bogów,
krynico życia! Przysięgam, że już nigdy, ale to absolutnie przenigdy nie tknę
ani kropelki alkoholu!
Tymczasem
Hermiona przyglądała mi się z dość pobłażliwą miną — zupełnie jakby słyszała te
wszystkie uroczyste obietnice, które właśnie sobie czyniłem. Po chwili sięgnęła
za pazuchę — i wyciągnęła mały, kryształowy flakonik, na widok którego
błyskawicznie zapomniałem o wszystkich nieprzebranych wodnych źródłach całej
planety.
— Cóż…
miałam nadzieję, że nie wystąpi taka konieczność…
Nieomal
wyrwałem jej flakonik z rąk i wlałem sobie do gardła jego zawartość.
I dopiero
teraz prawdziwe błogosławieństwo spłynęło na moją duszę.
Natychmiast
cudowna jasność i ulga rozlała się po całym moim ciele. Wciąż czułem się
jeszcze trochę słaby — ale za to ból głowy zniknął całkowicie, nie miałem już
mdłości i mogłem się normalnie ruszać. Przez chwilę trwałem z zamkniętymi
oczyma, celebrując ten doniosły moment, jakby właśnie uchyliły się przede mną
wrota do przedsionka niebios, a małe aniołki unosiły mnie do rajskiego ogrodu
na skrawku tęczy…
A potem
uniosłem powieki i z całą brutalnością przykrej rzeczywistości zdałem sobie
sprawę z tego jaki w istocie jestem ohydny!
Wciąż miałem
na sobie ubrania z wczoraj, które lepiły mi się do ciała nieprzyjemnie — i
nawet nie zauważyłem, że przez cały ten czas spałem w butach! Już całkiem
prosto usiadłem na posłaniu wśród skołtunionej i wilgotnej pościeli, po czym
mój wzrok padł na lustro po drugiej stronie dormitorium — było to akurat
zwierciadło przy łóżku Wooda, obklejone dookoła ruchomymi fotkami niezbyt
skromnych panienek. Szkoda tylko, że na mój widok każda z nich schowała się za
ramkę zdjęcia! I w sumie niezbyt się temu dziwiłem — twarz miałem bladą jak
papier, oczy podkrążone i zacienione, a moje włosy przypominały teraz bardziej
zgniłozielone glony, niż cokolwiek innego. Reasumując — prezentowałem się jak
jakiś pieprzony topielec!
To był chyba
najżałośniejszy widok w całym moim życiu!
— Dzięki… —
powiedziałem głucho do Hermiony, oddając jej flakonik — wciąż jednak gapiłem
się na swoje odbicie, które również wytrzeszczało na mnie oczy z całkiem
zaszokowaną miną. Kim jest ta żałosna kreatura?! Bo to na pewno nie byłem ja! —
Chyba właśnie… — powiedziałem tym samym bezbarwnym tonem —…przeżywam mały
kryzys tożsamości…
Hermiona
tylko pokręciła na to głową jak typowa ciotka.
— Niezbyt
się temu dziwię! — stwierdziła dość przemądrzałym tonem. — Choć na twoim
miejscu aż tak bym się tym nie martwiła… To dość typowe zjawisko dla twojego
wieku! Tak samo zresztą jak skłonność do pławienia się w cierpieniu i
niezdolność do samokontroli.
Mimowolnie
oderwałem wzrok od swojego odbicia.
— Tak? —
spojrzałem w jej kierunku ze złością. — A więc twoim zdaniem nic takiego się
nie stało?!
Wcale nie
wyglądała na zmieszaną. Poprawiła fałdy szaty na swoich kolanach — najwyraźniej
naprawdę wpadła do mnie tylko przy okazji, bo wciąż miała na sobie podróżny
płaszcz.
— Tego nie
powiedziałam — odparła spokojnie, zupełnie jakby nie widziała mojego
zdenerwowania. — Twierdzę tylko, że bez sensu popadasz w przekonanie, jakoby cały
świat cię nie rozumiał…
— Ja nie
popadam w żadne przekonanie, po prostu taka jest prawda!
Westchnęła,
nie bez pewnego znużenia.
— Teddy, ja
naprawdę nie jestem twoim wrogiem! Ani Harry nim nie jest, ani twoja rodzina…
— Ja nie mam
rodziny — wypaliłem, zanim zdążyłem chociażby pomyśleć. Chyba to wyczuła, bo
uniosła brwi tak wysoko, że zniknęły pod brązową szopą włosów.
— Gdybyś jej
nie miał, to byś teraz nie cierpiał! — skontrowała i to całkiem celnie, bo na
dźwięk tych słów spuściłem wzrok zmieszany, choć wciąż jeszcze pod skórą
odczuwałem wrzący bunt. — I naprawdę, nie odtrącaj wszystkich ludzi wokół
siebie wtedy, kiedy najbardziej ich potrzebujesz!
Milczałem,
zaciskając zęby i nie patrząc na nią. Musiałem teraz wyglądać jak jakieś duże,
obrażone dziecko.
— Przyznaję…
popełniliśmy wobec ciebie masę błędów — podjęła łagodnie. — I wiem, że nie tak
łatwo jest to wszystko teraz naprawić. Naprawdę cię rozczarowaliśmy… —
zawiesiła głos i nagle zrobiła minę, jakby rzeczywiście było jej przykro. — Niestety ani ty, ani my już tego nie zmienimy, dlatego teraz chcemy dać ci trochę czasu, żebyś mógł ochłonąć po tym wszystkim i…
ostatecznie nam wybaczyć. Nie chodzi w tym jednak o to, żebyś szukał zapomnienia w używkach! Nie możesz zachowywać się tak
niedojrzale!
Wciąż nic
nie mówiłem, mocno zagryzając wargę. I nagle coś całkiem nowego spadło na moje
ramiona, jak lawina kamieni.
A mianowicie
wielki, wielki, wielki wstyd.
Hermiona
przyglądała mi się wciąż z zatroskaną miną.
— Teddy, jestem
pewna, że już niedługo zobaczysz wszystko w całkiem innym świetle!
Mimowolnie
prychnąłem pod nosem. Spojrzała na mnie nie bez lekkiego zaskoczenia.
— Chcesz
powiedzieć — odezwałem się, już nie mogąc się dłużej powstrzymać — że
kiedykolwiek zaakceptuję prawdę o swoim ojcu?
— To co
usłyszałeś nie do końca jest prawdą.
Przez chwilę
gapiłem się na nią z niedowierzaniem. Czyżby właśnie próbowała sprzedać mi
kolejne kłamstwo…?!
— Wybacz...
ale w tych okolicznościach jakoś niezbyt ci wierzę!
— Sądzisz,
że twój ojciec był potworem — bardziej stwierdziła fakt niż zapytała,
równocześnie patrząc na mnie z niezwykłą powagą. — Nie rozumiesz tylko, co to
właściwie oznacza. Wiesz, że Wrzeszczącą Chatę wybudowano specjalnie dla niego?
— Na moment zapomniałem o złości i spojrzałem na nią z autentycznym
zdziwieniem. Czy ona naprawdę miała na myśli najbardziej nawiedzony dom w całej
Wielkiej Brytanii?! — Musisz wiedzieć, że wtedy nie wynaleziono jeszcze Wywaru
Tojadowego. Przyjęcie twojego ojca do Hogwartu stwarzało sytuację bez
precedensu... sam Dumbledore specjalnie zaaranżował odosobnione miejsce do jego
przemian tylko po to, żeby twój tata mógł normalnie uczęszczać do szkoły.
Wierzba Bijąca również została posadzona z tego powodu... został pod nią
umieszczony tunel, który prowadzi wprost do chaty.
Zawiesiła na
moment głos, dając mi chwilę czasu na przetrawienie tych wszystkich całkiem
nowych dla mnie informacji. W tym momencie sam przyłapałem się na tym, z jakim
napięciem zacząłem nagle spijać każde nowe słowo z jej ust — omal nie
wstrzymałem przy tym oddechu…!
Przez całe
życie szukałem w swojej świadomości jakichkolwiek śladów po moim ojcu, które
Andromeda skrywała przede mną skrzętnie... i nawet nie miałem pojęcia, że są
one cały czas obecne w moim codziennym otoczeniu, i to w miejscach tak
oczywistych, że nawet nie przyszłoby mi do głowy, by tam szukać. Wierzba
Bijąca, mimo swej stosunkowo krótkiej bytności na szkolnych błoniach w skali
istnienia całej szkoły, stanowiła jednak już całkiem znaczący i przy okazji
dość krwawy wątek w historii Hogwartu — jak i w świadomości kilku pokoleń
uczniów. Z kolei Wrzeszczącą Chatę znali chyba wszyscy. Ruiny starego domu,
które o zmroku zdawały się ożywać, były chyba najbardziej unikanym przeze mnie
miejscem w całym Hogsmeade — zawsze napawały mnie jakimś irracjonalnym
niepokojem…
A teraz już
wiedziałem dlaczego.
— Sam więc
pomyśl — podjęła Hermiona, przerywając zawrotny szum oszalałych myśli w mojej
głowie. — Tyle problemów wokół chłopca, który naprawdę był zdolny i jedyne
czego kiedykolwiek chciał, to być normalnym. Tak, przemieniał się co miesiąc w potwora,
ale to nie znaczy, że naprawdę nim był.
Przez moment
mrugałem zawzięcie powiekami, jakby coś wpadło mi do oka.
— Ale moja
mama...
— Tonks
kochała Remusa! — zawołała Hermiona zapalczywie, nie dając mi dokończyć. — Bez
względu na wszystko chciała z nim być...
—...i przez
to umarła — dokończyłem pustym głosem.
Spojrzała na
mnie z dziwnym błyskiem w oczach.
— Ja też
straciłam rodziców.
Był to
temat, którego nigdy nie poruszano w Norze — a przynajmniej nie przy
młodocianych członkach rodu. Właściwie to wiele takich rzeczy w rodzinie
Weasley'ów pozostawało przykrytych grubym kurzem wieloletniego przemilczenia,
jakby czasy wojny nigdy się nie skończyły i wciąż ciążyło nad nami mroczne,
magiczne tabu. Śmierć Freda, atak wilkołaka na Billa, zaginięcie rodziców
Hermiony… prawda o moim tacie. Nie mówiąc już o tym, że najmłodsze dzieciaki
nie miały nawet pojęcia o dokonaniach swoich dorosłych krewnych!
Oczy
Hermiony wciąż podejrzanie błyszczały, kiedy zmarszczyła brwi, najwyraźniej
bezskutecznie próbując odegnać nagłe poruszenie.
— Jak
zapewne wiesz... kiedy wybuchła druga wojna, byłam zmuszona wymazać im pamięć
ze względu na ich bezpieczeństwo. I zniknęli gdzieś na drugim końcu świata, nie
pamiętając o tym kim byli… ani o tym, że kiedykolwiek mieli córkę. — Mówiła do
swoich kolan, ręce zaciskała mocno na szacie. — Do dzisiaj ich nie odnalazłam.
Mimo, że według niektórych, mam pod sobą ponad połowę ministerstwa…! — jakaś
straszliwa gorycz wybrzmiała w tych słowach. Błyski zadrżały chybotliwie w jej
źrenicach. — I może nie ma to dla ciebie większego znaczenia... ale dosłownie
codziennie borykam się ze świadomością, że prawdopodobnie żyją gdzieś daleko i
nie mają pojęcia o moim istnieniu… — głos jej się załamał i przez krótką chwilę
również mrugała powiekami. — Za to twoi rodzice... Nie żyją, a jednak cały czas
są przy tobie. Nigdy nie przestali cię kochać. Paradoksalnie są bardziej żywi,
niż moi.
W
gardle miałem teraz tak wielka gulę, że aż bolało.
Nie
przestali mnie kochać… no, może moja mama. Co do taty, to przecież nawet za
życia mnie nie chciał!
Nie
wypowiedziałem jednak na głos tej gorzkiej myśli — Hermiona właśnie ocierała
oczy wierzchem rękawa i raczej nie wyglądała na osobę, która wytrzymałaby
kontynuację tematu. Zresztą, co jeszcze mogłem jej powiedzieć? To, że kilka
miesięcy temu sam zabiłem wilkołaka, takiego samego, w jakiego przemieniał się
mój ojciec? Że do dziś nie mam pojęcia, czy miałem wtedy do czynienia z
pozbawioną świadomości bestią, czy może z człowiekiem, najzwyklejszą ofiarą…?
I że mimo
tego, iż nie odziedziczyłem likantropii po swoim ojcu, prawdopodobnie jestem
większym potworem niż on był kiedykolwiek, nawet wtedy kiedy zostawiał moją
matkę?
Nie, nie
mogłem tego powiedzieć ani jej, ani nikomu… Nigdy.
Wstała z
mojego łóżka i poprawiła swoją szatę, najwyraźniej szykując się do
wyjścia. Obserwowałem w milczeniu, jak przechodzi przez dormitorium, przy
okazji machając różdżką i usuwając ze swojej drogi poszczególne rzeczy chłopaków,
które walały się po całej sypialni. W drzwiach odwróciła się jeszcze w moją
stronę.
— Posłuchaj
chociaż jednej mojej rady — powiedziała już nieco bardziej opanowanym tonem. —
Nie odwracaj się przynajmniej od swoich przyjaciół. Naprawdę, z doświadczenia
wiem, że lepiej jest zawierzyć przyjaciołom, niż płakać samotnie w łazience...!
Po czym
wyszła, a ja zostałem, biedny i skołowany. I nagle straszna świadomość
przygniotła mnie brutalnie mieszaniną wstydu, poczucia winy i nagłego
strachu...
Chyba
już tysiąc razy bardziej wolałbym płakać samotnie w łazience, niż po tym
wszystkim spojrzeć w twarz Warwicka, Pauline, Domie i Fiffie
— Victoire — a nawet Lariesona…!
*
Kolejne
tygodnie spędziłem zatem na specjalnym ignorowaniu rady Hermiony — czyli na odwracaniu się od swoich przyjaciół.
Pierwszego dnia lekcji postanowiłem wyjść na światło dzienne zachowując się w
taki sposób, jakby zamiast mnie, wszystkie te rewelacyjne popisy na Sylwestrze
popełnił mój zdemoralizowany brat-bliźniak — co właściwie nie było aż tak
dalekie od prawdy, jeżeli postrzegać to w metaforycznym sensie. Moja strategia
była dość prosta — przede wszystkim, musiałem prezentować się bez zarzutu, po
drugie — jak najmniej rzucać się w oczy, szczególnie mając na uwadze te
ciemnoniebieskie. Oddałem więc wszystkie swoje szaty hurtem do prania i
krochmalenia, aby następnego dnia na śniadaniu wyglądać jak najbardziej wzorowo
w wyprasowanej na kant koszuli i starannie zawiązanym krawacie — odznaki
prefekta jednak nie założyłem, tylko schowałem ją głęboko do szuflady. Poza tym
posprzątałem na błysk swój kawałek dormitorium, posegregowałem wszystkie
Wybitne, Powyżej Oczekiwań i Zadowalające wypracowania (innych z tego roku nie
miałem), powywalałem zbędne śmiecie, uregulowałem stare biblioteczne długi i
zaciągnąłem z dziesięć nowych. W Wielkiej Sali i w klasie prawie się nie
odzywałem, a kiedy wracałem z lekcji, natychmiast barykadowałem się za murem
książek w Pokoju Wspólnym gryfonów, zatapiając się po uszy w zbawiennej nauce i
jawnie ignorując obowiązki prefekta w postaci pilnowania, by biegające wszędzie
bachory z pierwszej klasy się nie pozabijały — przez co tacy smarkacze jak
Harper Higgins mogli cieszyć się pełną wolnością z tego względu, iż Jackson
również miała ich życie gdzieś.
Rzecz jasna Warwick stawał na głowie, żeby podnieść mnie jakoś na duchu. A
robił to tym zapalczywiej, im bardziej dawałem mu do zrozumienia, że nie zależy
mi szczególnie na innym towarzystwie, niż starych zakurzonych ksiąg i odrobiny
świętego spokoju.
— Stary, weź
wyluzuj! — trajkotał, próbując zrobić wyłom między Teorią transmutacji
transsubstancjalnej a Podręcznikiem psychologii
jednorożców, omal nie przewracając przy tym kałamarza na moje dłużące
się nieco notatki z numerologii. — Mógłbyś już skończyć z tą pokutą, ludzie
odwalali na tej imprezce o wiele gorsze rzeczy…
— Na
przykład? — mruknąłem dość nieuważnie, bo właśnie pieprzyły mi się wszystkie
obliczenia związane z wpływem Liczby Wewnętrznej na Ekspresję Zewnętrzną.
Warwick z całkiem dużym wysiłkiem jak na zawodowego pałkarza odwalił na bok
wielkie zakurzone tomiszcze Azjatyckich antidotów przeciwko truciznom.
— Na
przykład Crister Welch! — wypalił, przysuwając się bliżej stolika. — W
ciemności położył łapsko na tyłku jakiejś dziewczyny! Żebyś ty to widział… zamieniła
mu ręce w macki!
— Ta…? To
rzeczywiście pasjonujące… — stwierdziłem, ze znużeniem przekreślając na
pergaminie całą kolumnę obliczeń. Po czym, wciąż nie podnosząc głowy, dodałem
takim tonem, jakbym komentował pogodę: — Swoją drogą dziwię się, że mnie
Bulstrode nie zamieniła w jakiegoś gluta…
— No
właśnie! Wszystkie dziewczyny to jakieś wariatki. Nawet ja się ledwo
wywinąłem…!
Na moment
przerwałem wściekłe wypisywanie dziesiątek tysięcy cyfr.
— Że co? —
zapytałem, autentycznie zaintrygowany.
Jego
piegowate oblicze przyoblekło się w niezwykle twarzowy odcień świńskiego różu.
— Ech… bo
widzisz. Eeee… bo ja tak właściwie to wyrwałem Ciarę… w pewnym
momencie.
— Że
co? — powtórzyłem z coraz większym niedowierzaniem. Ciara była to
jedna z bliźniaczek z naszego roku. I chyba zaczynałem już domyślać
się finału tej historii. — No bez jaj! — zaśmiałem się. — Wybacz, ale
chyba nawet ty nie jesteś aż takim palantem, żeby...
Teraz
Warwick był już purpurowy na twarzy.
— Było
ciemno! — zawołał z mieszaniną złości i żałości. — One są do
cholery identyczne…
— Jasne —
uniosłem ironicznie brwi. — Crister pewnie też powiedział tamtej lasce,
że było ciemno…
— Weź daj
spokój! — Warwick najwyraźniej całkiem pogrążył się w wizji samego siebie z
wielkimi mackami zamiast rąk, bo na moment zamarł z dość przerażoną miną. — Ale
przysięgam! Polazłem tylko po jakieś picie… Nie mam pojęcia, zamieniły się
miejscami, czy co?!
— Nie
zauważyłeś, że były inaczej ubrane?
Uderzył się
w czoło z tak głośnym plaśnięciem, że aż obejrzało się na nas kilka osób.
— No tak!
Ale ze mnie kretyn… tylko kto zwraca uwagę na takie pierdoły?!
Cóż, z
pewnością ani Ciara, ani jej siostra Coral nie byłyby zadowolone, gdyby po
dwugodzinnych przygotowaniach do tego Sylwestra, usłyszały coś takiego.
A Ginger jak
to Ginger — wprawdzie nie pokusiła się na to, by zamienić mnie w pierwotniaka,
lecz to nie oznaczało, że zamierzała się do mnie odzywać. Byłem więc zmuszony
mijać ją na korytarzach i znosić jej obecność w klasie — najgorzej było na
eliksirach, bo siedziała tuż przede mną, więc przez całe dwie godziny w
obślizgłym lochu mogłem jedynie starać się ignorować jej złote kręcone włosy i
to, że cała jej postać zdaje się aż wydzielać w moim kierunku przeszywające
promienie nienawiści.
Jednak poza
tymi krytycznymi momentami, nie miałem zbytnio na co narzekać w tej sytuacji.
Oczywiście poza tym, że cała klasa doskonale wiedziała o całym incydencie.
— Lupin!
Odwróciłem
się z torbą przewieszoną przez ramię — właśnie szedłem w stronę klasy od obrony
przed czarną magią i niezbyt spodobał mi się fakt, że akurat w tym momencie
mojego żywota Wood postanowił zaczepić mnie na korytarzu pełnym spieszących na
lekcje uczniaków.
— No
brawo! Moje gratulacje! — Rąbnął mnie w plecy, tak że o mało co nie upuściłem
podręcznika. — Właśnie usłyszałem, że poleciałeś w ślinę z Bulstrode...!
Mimo woli
spojrzałem na niego jak na totalnego świra. Wood szczerzył się od ucha do ucha
— ciekawe tylko od kiedy traktuje mnie jak takiego zarąbistego kumpla!
— I co z
tego? — wypaliłem marszcząc brwi, zanim zdążyłem choćby pomyśleć, by ignorować
tego typu komentarze, a już zwłaszcza ze strony palanta pokroju Spella Wooda. —
Co cię to w ogóle obchodzi?
— Nic
właściwie! — przyznał beztrosko Wood, najwyraźniej tryskając wyśmienitym
humorkiem. — Poza tym, że chyba nie jesteś aż takim frajerem, na jakiego
wyglądasz! — Cóż, nie powiem by zbytnio mnie połechtał ten jakże wyrafinowany
komplement. Wood zrobił minę specjalisty od polowań na kołkogonki — Bulstrode
jest mega trudna do zdobycia… a przynajmniej o wiele trudniejsza od twojej
słodkiej przyjaciółeczki Victoire.
Tylko
zmierzyłem go chłodnym spojrzeniem.
— Skoro
Victoire jest taka łatwa, to ciekawe dlaczego jeszcze jej tutaj nie widzę.
Nie
wyglądało jednak na to, by ta jakże celna uwaga zbiła go z tropu.
— O to już
się nie martw, to tylko przejściowy etap bardziej długofalowego planu.
— Długofalowego
planu? — powtórzyłem z najbardziej szyderczym uśmiechem jaki byłem w stanie sprezentować. — Wybacz, że ci to powiem Wood, ale to wygląda tak, jakbyś całkiem wychodził
z wprawy!
Po czym, nie czekając już na jego reakcję, odwróciłem się na pięcie i pierwszy
wszedłem do klasy. Długofalowy plan... Też coś. Zazdroszczę
optymizmu!
Nie był to
jednak koniec dziwnych dialogów.
W drugi poniedziałek po Nowym Roku, podczas przerwy obiadowej zawezwał
mnie na audiencję do stołu Slytherinu Jego Ekscelencja Prefekt Naczelny,
niejaki Credence Paddington, który jak najdobitniej postanowił wyrazić mi swoje
oburzenie faktem, iż od czasu Świąt nie otrzymał ode mnie ani skrawka nawet
najnędzniejszego raportu. Na całe dziesięć minut zmusił mnie do sterczenia jak
kołek przy swoim miejscu i wysłuchiwania kazania, co też uczyniłem nie bez
pewnej dozy niedowierzania i podskórnej irytacji. Koleś ani słowem nie nawiązał
do sylwestrowej imprezy — a jednak czynił mi takie wyrzuty, jakby moją
największą zbrodnią w karierze było niedostarczenie mu na czas sprawozdania ile
pierwszorocznych nosów wytarłem, ile szlabanów wlepiłem za obściskiwanie się w
miejscach publicznych i ile punktów odjąłem za używanie niegroźnych zaklęć na
korytarzach. Najgrzeczniejszym tonem na jaki było mnie stać wyjaśniłem swemu
jaśnie oświeconemu przełożonemu, że najzwyczajniej w świecie nie wymierzałem
żadnych kar, ani nie odnotowałem ani jednej negatywnej uwagi względem sytuacji
w moim domu — i że to nie moja wina, iż wszyscy w Gryffindorze zachowują
się bez zarzutu.
— Mógłbyś przynajmniej udawać, że coś robisz! — ziewnęła Kaitlyn, kiedy po tym incydencie powróciłem do stołu gryfonów. Jeszcze nigdy odznaka prefekta nie wyglądała tak drażniąco w jej miedzianych włosach - usiadłem na swoim miejscu bez słowa, starając się za wszelką cenę na nią nie patrzeć. — Podobno mamy jakąś górę statystyk do wypełnienia, która zalega od miesiąca...
— Ciekawe, że od miesiąca to cię w ogóle interesuje — zauważyłem dość kąśliwym tonem.
— A
co? — obruszyła się. — Jakoś wcześniej nie kazali nam wypełniać
żadnych durnych karteluch...
Tylko spojrzałem na nią, unosząc brwi najwyżej jak potrafiłem.
— Jackson... jakby ci to powiedzieć! Od września wypełniamy te karteluchy.
— Serio? — zmarszczyła czoło, jakby naprawdę po raz pierwszy o tym usłyszała. — To czemu od miesiąca już tego nie robimy...?
Nie odpowiedziałem, tylko bezceremonialnie dziabnąłem pieczonego ziemniaka na swoim talerzu. Kaitlyn wstała i podparła się obiema rękami o stół, nachylając się w moją stronę tak, że jej krawat zachybotał niebezpiecznie nad półmiskiem pieczeni z gotowaną marchewką.
—
Lupin! Masz wrócić do świata żywych! — odezwała się
natarczywie, świdrując mnie spojrzeniem. — A jak nie chce ci się nic
robić, to noś chociaż tę cholerną odznakę...
— Tylko po co? — na chwilę przerwałem przypuszczanie szturmu na swój obiad, podnosząc głowę znad talerza jakbym zapomniał, że miałem się już przecież nie odzywać. — Nie jestem już prefektem.
Na jej twarzy odmalował się ten rodzaj niedowierzania, który ostatnio najczęściej mogłem podziwiać chyba tylko na absurdalnych lekcjach z Luną Lovegood.
— Szanuję twoje rozterki moralne — wycedziła przez zęby. — Ale zdajesz sobie sprawę, komu przypadnie twoja odznaka, kiedy zrezygnujesz? — zniżyła głos i pochyliła się jeszcze bardziej, tak że koniec jej krawata zniknął w półmisku. — Naprawdę chcesz obdarzyć Wooda pełnią władzy?!
Nie musiała mi tego dwa razy powtarzać. Następnego dnia definitywnie odrzuciłem wszelkie wyrzuty sumienia i pojawiłem się w Wielkiej Sali, dosłownie oślepiając wszystkich odznaką prefekta wypolerowaną na wysoki połysk — po czym rzuciłem Credence'owi cały plik raportów wprost do jajecznicy.
Jednak ostateczne rozliczenie się z przeszłością nastąpiło w ciemny i dość ponury czwartkowy poranek, w którym to wydarzyły się dwie dość zadziwiające rzeczy — to jest śnieg przestał padać po raz pierwszy w tym roku — a mnie na śniadaniu zaczepiła osoba, którą najmniej bym o to podejrzewał — a mianowicie Brenda Pussycat, która aż osobiście pofatygowała się do stołu Gryffindoru, byleby tylko mnie dorwać (pomijając ten drobny szczegół, że wcześniej zaczepiła o Sandrę Kench i Petera Caldwella). Brenda zazwyczaj raczej unikała bezpośrednich konfrontacji z moją personą z tego względu, iż jako prefekt ani ogólnie człowiek, nie darzyłem jej gazetki przesadnym entuzjazmem — moje zaskoczenie było więc tym większe, kiedy w jej ramionach ujrzałem cały plik egzemplarzy znienawidzonego pisemka, czego chyba po raz pierwszy w życiu Brenda nie starała się przede mną ukryć w obawie przed konfiskatą.
— Siemka!!! —
wręcz zamachała mi Accio Plotą przed nosem i chyba tylko cudem
w ostatniej chwili uchyliłem się od oberwania błyszczącą gazetą prosto w
twarz. — To ja, Brenda Pussycat, w razie jakbyś nie pamiętał! Chociaż
chyba mnie kojarzysz, w końcu ja i Victoire jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami
i to od lat dziecięcych!
Cóż, nie
powiem, bym cokolwiek takiego sobie przypominał.
— Taaaa… —
odezwałem się, czochrając sobie włosy, które tego ranka miały jakiś dziwnie fioletowawy
kolor. — Coś tam kojarzę…
— No
właśnie! — przekrzyczała mnie Brenda, po czym zaczerpnęła głęboko tchu, jakby
zamierzała zanurkować. — Bo widzisz, ja mam taką delikatną sprawę, że tak to
nazwę, wagi super-top-top-secret-osobistej łamane przez mega-ważne i dotyczące
ciebie!!! — dźgnęła mnie w ramię swoim jadowicie różowym piórem, równocześnie
szczerząc zęby i mrużąc do mnie oczko, co raczej nie wzbudziło we mnie zbyt
dobrych przeczuć. — Bo widzisz — przycisnęła do siebie papiery, które
wyślizgiwały jej się z ramion. — Otóż ja i Sandra… powinieneś ją kojarzyć, bo
ona też jest w Gryffindorze i baaaardzo blisko przyjaźni się z Peterem
Caldwellem, jeśli wiesz co mam na myśli, no dobra, nie będę ukrywać, oni kręcą
ze sobą… W każdym razie skończyłyśmy wczoraj najważniejszy, najdonioślejszy i
najbardziej angażujący projekt całego naszego życia!!! I w ogóle to sobie nie
myśl, że jestem jakaś nieskromna czy coś, ale po prostu noworoczne wydanie
specjalne Accio Ploty to… to… to jest,
ja serio nie mam pojęcia jak to inaczej nazwać, ale to jest po prostu jakieś… arcydzieło!!!
— Ach…
serio? — Aż cofnąłem się o krok ze zgrozą, podczas gdy Brenda wpatrywała się we
mnie z wypiekami na twarzy, jakby właśnie oferowała mi świeże bajgle własnej
roboty. I chyba zdałem sobie z czegoś sprawę… a mianowicie z tego, czym w
istocie te bajgle były.
Moje dowody
zbrodni!
Przez chwilę
gapiłem się na Accio Ploty, jakby sam
połysk ich szalonych okładek w zasięgu mojego wzroku był w stanie mnie
spetryfikować.
— No już nie
bądź taki zdziwiony! — Brenda przybrała poufały ton, tym samym spełniając
wszystkie moje najgorsze wyobrażenia. — Zarąbistość tego numeru to głównie
twoja zasługa! A raczej BYŁABY, gdyby tylko nie jeden taki drobniuśki, maluśki tyci-szczególik…
— Jaki?
— zapytałem dość nieuważnie, bo właśnie wyobrażałem sobie, jak Brenda każe mi
składać autografy na zdjęciach przedstawiających mnie samego, leżącego w kałuży
krwi, potu i wymiocin. Zaczęła wwiercać się piętą w podłogę — i przez chwilę
wyglądała trochę jak skrzat domowy, który waha się przed wypowiedzeniem
straszliwych słów o swoich pracodawcach.
— No bo…
widzisz! — wyszczerzyła się nerwowo, jakby instynktownie przytulając Accio Ploty jeszcze bliżej serca. —
V-Vicky… ona powiedziała, że koniec z naszą przyjaźnią, jeżeli je opublikuję!
Zmarszczyłem
brwi, dość poruszony tą informacją.
Victoire tak
powiedziała…? Czyli ona… WIEDZIAŁA?
— No i teraz
nie mam zielonego pojęcia, co robić! — podjęła Brenda żałośnie. — Bo wiesz,
przyjaźń Vi to… to przyjaźń Vi!!! Najcenniejsza i najdrogocenniejsza rzecz dla
mojej duszy! — Na moment wbiła wzrok w niebiosa. — Ale z drugiej strony, ten
materiał o tobie jest zbyt boski,
żeby tak po prostu go zmarnować, przynajmniej ja nie mam do tego serca,
wyrzucać coś takiego w błoto to po prostu grzech śmiertelny… Więc pomyślałam,
że dam to po prostu tobie! — Zamaszyście wyciągnęła cały plik luźnych karteluch
w moją stronę, o mało co znów nie chlastając mnie nimi po nosie. — Możesz być
pewien, że niczego z tego co tu skompletowałam, nie znajdziesz w Accio Plocie… choć nawet nie wiesz,
jakie to poświęcenie z mojej strony!!!
— Dzięki… —
powiedziałem powoli, odbierając od niej karteluchy. Spojrzała za nimi co
najmniej tak, jakbym właśnie na jej oczach zabierał jej dzieci.
— Taaak…
możesz je sobie zostawić na pamiątkę, jak chcesz! — zawołała z nagłym i dość rozpaczliwym entuzjazmem. — Zresztą, ty pewnie nawet nic
nie pamiętasz z tego Sylwestra, a teraz przynajmniej dzięki mnie masz
niewyczerpane źródło informacji…
— Jasne —
odrzekłem, uśmiechając się krótko. — Dzięki, Brenda… to naprawdę w porządku z
twojej strony.
Wciąż
wpatrywała się we mnie wielkimi oczami, najwyraźniej dumna jak i przerażona
tym, co właśnie zrobiła. Nawet nie spojrzałem na żadną z kartek. Po prostu
podszedłem do najbliższego kominka — i zanim Brenda zdążyła choćby rzucić się w
płomienie — cisnąłem wszystko do ognia. Potem wróciłem do niej — i nawet
poklepałem ją pocieszająco po ramieniu!
— Jak chcesz…
mogę przyznać piętnaście punktów dla Ravenclawu za twoją… eee… obywatelską postawę…!
Ale Brenda chyba
nawet mnie nie usłyszała. Przez chwilę stała tylko, gapiąc się na kominek i
poruszając bezgłośnie ustami, jak plumpka z zaplątanymi nóżkami unoszona wraz z
prądem nurtu, a po chwili wróciła do stołu Ravenclawu, gdzie przesiedziała
resztę śniadania z taką miną, jakby po tym jednym poranku potrzebowała
długotrwałej terapii. I jakkolwiek nie byłem jej wdzięczny za ten jakże
szlachetny gest nie obrzucania mnie błotem — raczej trudno było mi jej z tego
powodu współczuć. Jedno wiedziałem na pewno — wiszę Victoire naprawdę dużą
tabliczkę czekolady za to, że wyperswadowała Brendzie umieszczenie mnie w wydaniu
specjalnym Accio Ploty, którego
specjalność sam miałem stanowić… Zaraz jednak przypomniałem sobie, że
przecież ja i Victoire ze sobą nie rozmawiamy.
I raczej nie
miało się to zmienić w najbliższej przyszłości, skoro właśnie się dowiedziałem,
że ona wiedziała…! Nawet nie chciałem
sobie wyobrażać, co musiała sobie o mnie teraz myśleć. A zresztą, niech sobie
myśli co chce, wcale nie musi mnie to obchodzić…
Ale wbrew
temu, co chciałem sobie wmówić, obchodziło mnie to — i to bardziej, niżbym
chciał.
Co z tego,
skoro codziennie była zbyt daleko, żebym mógł odczytać jej myśli…
Zresztą, z
nikim z Wtajemniczonych We Wszystko nie zamieniłem słowa w przeciągu tych dwóch
tygodni.
Na Dominique
raz wpadłem w Sali Wejściowej, kiedy pędziła rano ku dębowym wrotom wraz ze
swoją miotłą — nawet nie powiedziała mi „cześć”, tylko rzuciła mi szybkie
spojrzenie i pobiegła dalej. Zresztą, na śniadaniach nigdy jej nie widywałem
właśnie z tego względu, iż co rano urządzała sobie samobójcze treningi
quidditcha, jakby odmrażanie sobie tyłka na kiju od szczotki było dla niej
szczytem frajdy. Fiffie również jakoś nie kwapiła się, by do mnie zagadać, choć
raz całkiem niedaleko minęliśmy się na schodach, a jeśli mowa o Lariesonie, to
bywał rzadkim gościem w Wielkiej Sali — poza nią natknąłem się na niego może z kilka razy, ale o dziwo, zawsze był w towarzystwie, którego celebracji wolałbym mu raczej nie zakłócać.
Najczęściej
widywałem więc Pauline, która widocznie wciąż była na mnie obrażona za to, jak
beznadziejnie ją potraktowałem w Sylwestra — i Victoire, na której obserwowaniu
wkrótce zaczęła mi schodzić większość czasu spędzanego w Wielkiej Sali. Podczas
gdy Warwick beztrosko paplał mi nad uchem, podczas gdy Kaitlyn ziewała i
zrzędziła, podczas gdy Wood opowiadał głośno o swoich najsłynniejszych wielkich obronach — ja patrzyłem na nią, jak wchodzi do Wielkiej Sali, jak czeka na
sowią pocztę, odbiera Proroka Codziennego,
kryje się za nim na parę minut, a potem znów wyłania się zza gazety — jak
zwykle poważna i śliczna. Czasami przyłapywałem się nawet na tym, że uśmiecham
się głupio pod nosem. Vi zawsze tak mało jadła! — zwłaszcza rano — i jej suche,
żałosne grzanki czyniły ze śniadaniem Pocky tak rozczulający kontrast! Jakoś
nigdy tego w niej nie rozumiałem. Będę musiał wreszcie porządnie ją nakarmić, kiedy pójdziemy następnym razem do Hogsmeade… mogę wykupić nawet pół Miodowego
Królestwa w tym szczytnym celu, jeśli będę musiał.
I tak mijał
dzień po dniu — każdy bardziej milczący od poprzedniego. Co rano Victoire chowała się za gazetą, podczas gdy Pocky zasypiała nad swoimi goframi z dżemem wiśniowym — za to na obiedzie gadały już jak najęte. O czym mogły tak rozprawiać? O tym, że o dziwo Boorack wcale nie wygląda, jakby przytył w te Święta? A może o tym, że od Nowego Roku nie odbyła się żadna lekcja transmutacji — podobno McGonagall zaniemogła i do tej pory nie znaleziono żadnego zastępstwa... A może o tym, jak często można zobaczyć Lunę i Neville'a spiskujących za Żonglerem?
Dzisiejszego
ranka w uszach Vi dyndały nieodłączne kolczyki-muszelki, zresztą tak samo jak i każdego poprzedniego. Jak zwykle, kiedy miała do
pokonania dystans między drzwiami a swoim miejscem przy stole Ravenclawu,
udawała, że absolutnie nie widzi nikogo w swoim otoczeniu, nie musiałem się
więc nawet zbytnio ukrywać z tym, że na nią patrzę…
I nagle z
całą mocą zdałem sobie sprawę z tego, jaka Victoire Weasley w istocie jest atrakcyjna.
Jak to możliwe, że dopiero teraz naprawdę to dostrzegłem? Oczywiście zawsze
wiedziałem, że jest ładna, ale jakoś nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się tego
zdefiniować... Jej figura rzeczywiście była idealna. Zresztą, już nie po raz
pierwszy zwracałem uwagę na jej smukłe nogi, ale za to dopiero teraz odkryłem,
jak bardzo przyjemny jest dla oka sam ruch jej bioder i towarzyszące mu
lekkie falowanie spódniczki, gdy przechodziła... Jej zgrabna talia aż prosiła
się, żeby umieścić w niej ręce... zresztą, podobne magnetyczne właściwości
wykazywały także dwie urocze krągłości zarysowane pod jej koszulą...
Nie zdążyłem jednak zagłębić się dalej w świat wyobraźni, gdyż w jednej
chwili ktoś szturchnął mnie mocno, tak że o mało co nie wylałem na siebie soku
z dyni. Zamrugałem szybko, po czym nagle w polu mojego widzenia jak przez morze
mgły dostrzegłem Warwicka, z piegowatym obliczem okraszonym dość ironicznym
wyrazem. Od kiedy on tu w ogóle siedział? I jak długo trzymałem puchar w
ręku, nie podnosząc go do ust...?
—
Gapisz się na nią! — stwierdził oskarżycielskim tonem, jakbym sam jeszcze nie
zorientował się w sytuacji. — Postanowiłeś dołączyć do tych wszystkich
frajerów?!
Jak na komendę rozejrzałem się wokół — rzeczywiście, już w promieniu
kilku metrów od nas można było dostrzec co najmniej z tuzin kolesi, którzy
maślany wzrok mieli utkwiony w Victoire.
— Nie gapię
się... — zaprzeczyłem bezmyślnie oczywistym faktom, na co Warwick tylko uniósł
brwi.
— Doprawdy?
A wiesz, jak wyglądasz? O tak. — Wytrzeszczył oczy, wywalił jęzor i zaczął
ślinić się, jakby przestał panować nad swoimi śliniankami. Zaraz przestał,
kiedy z pięści walnąłem go w żebra, na co skrzywił się z bólu. — A twój zakuty
łeb wcale nie jest czerwony...!
Szybko spojrzałem w dół na swój pusty talerz, który odbijał jaskrawą
czerwień. Zakląłem cicho pod nosem i prędko zmieniłem włosy na pierwszy lepszy
obojętny kolor.
— Zabujałeś
się! — zawołał triumfalnie Warwick, jakby chciał się podzielić tym odkryciem z
całą Wielką Salą. — W końcu zajarzyłeś, co masz tuż pod nosem! A już myślałem,
że ta twoja spostrzegawczość to tylko piękna plotka...!
— A mógłbyś
się tak z łaski swojej przymknąć? — wycedziłem lodowatym tonem, na co on
rozpromienił się jeszcze bardziej.
— Prefekcik
w końcu znalazł sobie dziewczynę... A już bałem się mieszkać z tobą w jednym
dormitorium!
Ale ja zignorowałem te słowa, wiedząc, że tylko winny się tłumaczy.
Resztę śniadania spędziłem na opróżnianiu wszystkich półmisków w zasięgu
moich rąk, głównie w celu udowodnienia Warwickowi, że wcale się nie zabujałem.
Bo przecież człowiek zabujany nie ma apetytu... a skoro ja jadłem normalnie, to
chyba powinien zaczaić aluzję.
Lecz, jak to z Warwickiem bywa, używając eufemizmu, moje starania gówno
dały. Kiedy tylko wyszliśmy z Wielkiej Sali, odciągnął mnie na bok, z dala od
przepływającego przez wrota strumienia uczniów, po czym szepnął konspiracyjnie:
— Zaraz
pewnie wyjdzie.
Wyrwałem
rękaw z jego uścisku.
— Że co?! —
zdenerwowałem się. — Powaliło cię czy co?!
— Chyba
ciebie powaliło… romantyczne uczucie! — zrobił rozanieloną minę mrugając przy tym powiekami, co miało chyba wyobrażać dziewczęcy trzepot rzęs, choć rozszyfrowanie tego wymagało od widza nie lada domyślności. Mimo wszystko
zebrało mi się na lekkie mdłości. — No co? — obruszył się. — Nie gadaliście ze
sobą chyba odkąd wróciła! Najwyższy czas, żeby zrobić ten pierwszy krok… chyba
że mam zrobić to za ciebie!
Aż się
roześmiałem.
— Serio? I
ty uważasz, że ci się to uda?
— Skoro ty
jesteś taką pizdą…
— Co, czatujecie na Victoire?
Ja i Warwick
odwróciliśmy się błyskawicznie — ale któż inny mógłby to powiedzieć, jeżeli nie
Larieson, który opierał się o ścianę i spoglądał na nas z typowo krukońską miną
— czyli tak, jakby patrzył na totalnych debili?
— A ty tu
czego? — warknął Warwick raczej niezbyt przyjaznym tonem. — Niby skąd wiesz, że
na nią czatujemy?
— On gapił
się na Victoire, ty zachowywałeś się jak kretyn, a teraz obaj sterczycie tu jak
jakieś napalone rogogony. Czysta obserwacja.
— To może
czyść tę swoją obserwację gdzieś indziej — zdenerwował się Warwick ale Larieson
profesjonalnie go zignorował. Odbił się od ściany i zbliżył się w naszą stronę.
— Lupin, ty
chyba dysponujesz jakimś tam pokładem inteligencji — Nagle zrobił śmiertelnie
poważną minę. — Cokolwiek ten debil ci nagadał, pod żadnym pozorem tego nie
rób.
— Jeszcze
nawet nic mu nie powiedziałem! — oburzył się Warwick.
— I bardzo
dobrze! — skwitował Larieson. — Lepiej się zamknij, bo już to jest
bardziej wartościowe niż twoje wypowiedzi!
Warwick aż
otworzył usta, ale prawie natychmiast je zamknął.
— Jak dla
mnie obaj możecie się zamknąć, bo nawet nie wiem o co wam chodzi! — odezwałem
się najchłodniejszym tonem, na jaki było mnie stać.
Raczej nie
spodziewałem się tego, jak zgodnie uniosą brwi w tym momencie.
— No wiesz…
chyba nawet trytony na dnie jeziora to widzą — parsknął Larieson.
— Niby co?
— To, że
bujasz się w Vickes! — Oczy Warwicka zaświeciły się jak żaróweczki.
— Więc lepiej do niej podbijaj, póki masz czas… Wiem! Może zamień
się w Wooda, wtedy na pewno na ciebie poleci…
Zaraz zwinął
się, kiedy po raz drugi oberwał ode mnie w żebro.
— Dobra,
stary! Tylko żartowałem! Chociaż mógłbyś to rozważyć… Bądź co bądź, w końcu to
wila.
— Victoire
to porządna dziewczyna — stwierdził Larieson.
— Taa,
zwłaszcza tu i tu. — Pickering krągłymi ruchami zaznaczył w powietrzu miejsca,
gdzie Victoire jego zdaniem jest szczególnie porządna, za co oberwał ode mnie
po raz trzeci. — Uch, aż wylewają się z ciebie hormony... to stąd ta agresja!
Nie zdążyłem mu jednak odpowiedzieć, ponieważ w tym momencie Vi wyszła z Wielkiej Sali — rzecz jasna w towarzystwie Pocky. Przez chwilę ja, Pickering i Larieson zgodnie odprowadzaliśmy je wzrokiem, dopóki wreszcie nie weszły na schody.
— Teraz,
albo nigdy! — powiedział Warwick, w jego mniemaniu konspiracyjnym tonem. — No dawaj, jesteś gryfon czy nie! Wysil
nieco elokwencję i leć wyznać jej swoją mi…
Urwał, kiedy
tylko na niego spojrzałem.
— Lepiej
tego nie rób — poradził z przekąsem Larieson, jakbym niczego innego nie
planował. — Tylko niepotrzebnie ją spłoszysz, a przecież chyba nie o to ci
chodzi...
— Jasne! —
prychnął Warwick, jakby nie usłyszał dzisiaj niczego śmieszniejszego. — Kiedy
szukałeś info o dziewczynach w bibliotece, chyba pomyliły ci się działy,
krukoniku. — Odwrócił się z powrotem w moją stronę. — Olej frajera, on nie ma
żadnego pojęcia o laskach…
— Na pewno
ma większe niż ty — odezwałem się, bo nagle coś przyszło mi do głowy. — To jak
tam ta twoja kruczowłosa puchoneczka? Ta, z którą przeprowadzasz eksplorację
wszystkich zakamarków tego zamku?
Nawet nie
drgnęła mu powieka.
— Czy mi się
zdaje, czy to nie twój zasrany interes? — odparł z lodowatą uprzejmością.
— On ma
jakąś puchoneczkę?! — oburzył się Warwick.
Larieson
tylko zmarszczył brwi, wciskając ręce do kieszeni.
— W każdym razie jeżeli
chodzi o Victoire, to dobrze ci radzę po starej znajomości, lepiej sobie
odpuść.
— No nie!
Poddasz się, bo jakiś żałosny krukon wydał ci taki przepis na życie? — Warwick
oburzył się jeszcze bardziej. — Stary, ty jako jedyny możesz trzymać Vickes za
rączkę i nie być posądzonym o molestowanie! Uderzaj do niej, póki Wood czy
jakiś inny palant tego nie zrobi... masz u niej największe szanse w całej
szkole do cholery!
— Albo
paradoksalnie nie masz ich wcale — Larieson wychynął zza świetlanej sylwetki
Warwicka niczym zły duch. — Bycie przyjacielem dziewczyny, która ci się podoba
to najgorsze, co mogło cię spotkać, bo to znaczy, że ona w ogóle nie myśli o
tobie w tych kategoriach.
— Nie
słuchaj go! — Warwick wypchnął się przed Lariesona. — Znalazł się pieprzony
znawca. Ja mam wykute Dwanaście Niezawodnych Sposobów Oczarowania
Czarownic na pamięć! Laski kochają takie zaskoczenia. A jak Vickes
będzie mieć jakieś niepożądane obiekcje, to chyba masz na tyle wyobraźni żeby
wiedzieć, jak ją uciszyć!
— Co, mam
rzucić na nią Silencio? — nie zrozumiałem, na co Warwick przejechał
ręką po twarzy.
— No nie...
Lupin, ty cholerna sieroto! Czy naprawdę trzeba ci tłumaczyć, że masz przelizać
się z laską?!
— Co?! —
wrzasnąłem.
— Babcia cię
nie uświadomiła, czy co?! Rach ciach, zatykasz jej twarz i jest twoja, za
pomocą języka, ale bez tego całego pitolenia! Co masz do stracenia?
— Co
najwyżej zaryzykujesz regularność szczęki — parsknął Larieson.
— I co z
tego? Jesteś metamorfomagiem, w sekundę możesz poprawić sobie szczękę, nos i
jakikolwiek organ, w który Vickes ewentualnie cię rąbnie...
— Lepiej nic
nie rób, bo zniszczysz to, co już masz.
— Albo
znacznie to poprawisz...!
— ZAMKNIJCIE
SIĘ!
Równocześnie zamilkli, jakbym rzeczywiście rzucił na nich Zaklęcie Uciszające. Nawet nie zauważyłem, kiedy zacisnąłem ręce w pięści — nie mówiąc już o tym, że wydarłem się chyba na całą Salę Wejściową, co spowodowało, że obejrzało się na nas blisko tuzin osób.
— Ja... ja nie... — wydukałem, czując, że popadam w niemały popłoch. Jakim cudem nagle straciłem zdolność do skonstruowania pojedynczego zdania?! — Ja wcale... nie bujam się w Vi! — wybuchłem w końcu, cedząc słowa przez zęby. — I nie będę... nie zamierzam... Zresztą, nawet jej już tutaj nie ma! — Wskazałem na schody, które już dawno zapełnili nowi uczniowie opuszczający Wielką Salę. — Nie będę specjalnie do niej łaził... nawet nie chcę z nią gadać!!!
Było to rzecz jasna ewidentne kłamstwo, bo o niczym innym nie marzyłem chyba od tygodnia — trudno jednak było stwierdzić, czy Warwick i Larieson zdołali je rozszyfrować.
— Cóż... obawiam się, że i tak będziesz musiał się z nią spotkać — rzekł ten drugi z dość przepraszającą miną, a kiedy spojrzałem na niego bez zrozumienia, uzupełnił: — Dzisiaj po południu, w tej samej klasie co zwykle... będzie spotkanie naszego... klubu.
Tylko wytrzeszczyłem na niego oczy.
Spotkanie... z Vi i całą resztą... właśnie dzisiaj?!
Tylko o czym niby będziemy rozmawiać! Jeżeli o mnie chodzi, już nawet nie pamiętałem, o czym Zakon Feniksa rozprawiał w Święta, zanim wybuchła awantura — po minie Lariesona mogłem jednak wnioskować, że najwyraźniej Vi i Di dysponują jakimiś całkiem nowymi informacjami. Tylko w takim razie, dlaczego zwołują nadzwyczajny wiec dopiero teraz...?
— Klubu? — powtórzył Warwick, chcąc nie chcąc, wdzierając się w moje myśli. — Ale jaki klub?
Na twarzy Lariesona pojawił się uśmiech pełen wyrozumiałości.
— Koło Miłośników Trytońskiej Poezji — te słowa spłynęły z jego ust tak gładko i naturalnie, jakby naprawdę należał do czegoś tak absurdalnego. Warwick zrobił minę wyrażającą pewne obawy o nasz stan psychiczny.
— Trytońska poezja? — wyartykułował. — Ale... czy trytoński to nie jest przypadkiem ten język, który brzmi jak charki rzygającego trolla...?
— Właśnie ten — odpowiedział rezolutnie Larieson, wciąż się uśmiechając. — Ale nie martw się, że tego nie rozumiesz... — Chwycił swoją torbę leżącą pod ścianą, po czym ruszył w stronę strumienia uczniów. — To tylko dla prawdziwych koneserów sztuki.
Równocześnie zamilkli, jakbym rzeczywiście rzucił na nich Zaklęcie Uciszające. Nawet nie zauważyłem, kiedy zacisnąłem ręce w pięści — nie mówiąc już o tym, że wydarłem się chyba na całą Salę Wejściową, co spowodowało, że obejrzało się na nas blisko tuzin osób.
— Ja... ja nie... — wydukałem, czując, że popadam w niemały popłoch. Jakim cudem nagle straciłem zdolność do skonstruowania pojedynczego zdania?! — Ja wcale... nie bujam się w Vi! — wybuchłem w końcu, cedząc słowa przez zęby. — I nie będę... nie zamierzam... Zresztą, nawet jej już tutaj nie ma! — Wskazałem na schody, które już dawno zapełnili nowi uczniowie opuszczający Wielką Salę. — Nie będę specjalnie do niej łaził... nawet nie chcę z nią gadać!!!
Było to rzecz jasna ewidentne kłamstwo, bo o niczym innym nie marzyłem chyba od tygodnia — trudno jednak było stwierdzić, czy Warwick i Larieson zdołali je rozszyfrować.
— Cóż... obawiam się, że i tak będziesz musiał się z nią spotkać — rzekł ten drugi z dość przepraszającą miną, a kiedy spojrzałem na niego bez zrozumienia, uzupełnił: — Dzisiaj po południu, w tej samej klasie co zwykle... będzie spotkanie naszego... klubu.
Tylko wytrzeszczyłem na niego oczy.
Spotkanie... z Vi i całą resztą... właśnie dzisiaj?!
Tylko o czym niby będziemy rozmawiać! Jeżeli o mnie chodzi, już nawet nie pamiętałem, o czym Zakon Feniksa rozprawiał w Święta, zanim wybuchła awantura — po minie Lariesona mogłem jednak wnioskować, że najwyraźniej Vi i Di dysponują jakimiś całkiem nowymi informacjami. Tylko w takim razie, dlaczego zwołują nadzwyczajny wiec dopiero teraz...?
— Klubu? — powtórzył Warwick, chcąc nie chcąc, wdzierając się w moje myśli. — Ale jaki klub?
Na twarzy Lariesona pojawił się uśmiech pełen wyrozumiałości.
— Koło Miłośników Trytońskiej Poezji — te słowa spłynęły z jego ust tak gładko i naturalnie, jakby naprawdę należał do czegoś tak absurdalnego. Warwick zrobił minę wyrażającą pewne obawy o nasz stan psychiczny.
— Trytońska poezja? — wyartykułował. — Ale... czy trytoński to nie jest przypadkiem ten język, który brzmi jak charki rzygającego trolla...?
— Właśnie ten — odpowiedział rezolutnie Larieson, wciąż się uśmiechając. — Ale nie martw się, że tego nie rozumiesz... — Chwycił swoją torbę leżącą pod ścianą, po czym ruszył w stronę strumienia uczniów. — To tylko dla prawdziwych koneserów sztuki.
Warwick rzeczywiście nie rozumiał.
*
Gdybym nie znał Dominique Weasley, z pewnością nie uwierzyłbym, że jest kociarą — było to jednak całkiem uzasadnione zjawisko, skoro jej kot Mrukot wyraźnie dorównywał jej ognistym temperamentem. Najdobitniej przekonałem się o tym w momencie, w którym Domie jako pierwsza wparowała do nieużywanej klasy — i po prostu wcisnęła mi go w ramiona, szczerząc się przy tym od ucha do ucha i krzycząc coś do mnie o tym, że kotki są najlepszym lekarstwem na depresję. Jeżeli o mnie chodzi, to miałem poważne podejrzenia co do tego, iż ten zabieg miał jedynie zamaskować jej zakłopotanie okolicznością, w której nie mogła udać, że miotła zasłania jej cały widok... Oczekiwanie na resztę członków Koła Miłośników Trytońskiej Poezji minęło mi zatem na dość pochłaniającym zajęciu unikania kocich pazurów, gdyż szary zwierzak darzył mnie widocznie jeszcze mniejszym zaufaniem, niż ja jego.
— Sam widzisz, że w takich warunkach po prostu nie da się myśleć o problemach! — stwierdziła niezwykle uradowana Di i naprawdę trudno było mi z nią nie zgodzić, skoro Mrukota chyba właśnie olśniła ambicja, by po ramionach wspiąć mi się na głowę.
Na resztę nie musieliśmy długo czekać. Po chwili do klasy wparował Larieson, w biegu poprawiający poluzowany krawat — i na powitanie rzucający mi spojrzenie pełne złowróżbnych zapowiedzi co do tego, w jaki sposób skręci mi kark, jeśli tylko zrobię z siebie przy Victoire palanta. Niestety chyba jednak nawet on nie zdołał oddać tego zbyt obrazowo, bo kiedy tylko Vi pojawiła się w drzwiach — a Pocky i Fiffie za nią — natychmiast zerwałem się na równe nogi, aż Mrukot wydał z siebie niezadowolone miauknięcie w moich objęciach, najwyraźniej niezbyt zachwycony tak gwałtownym poderwaniem się w górę. Tak czy siak, musiałem chyba wyglądać bardzo głupio, bo przez ułamek sekundy Vi wpatrywała się we mnie z totalnym osłupieniem.
— Cześć...! — powiedziałem do niej na jednym wydechu.
Jej oczy błyskawicznie ześlizgnęły się ze mnie na resztę towarzystwa.
— Cześć — odpowiedziała, poprzez brak kontaktu wzrokowego zapewniając sobie ten komfort, że nie byłem w stanie stwierdzić, czy mówi bezpośrednio do mnie. Podążyłem za jej spojrzeniem i mój wzrok ponownie natknął się na Lariesona, który wyglądał jak osoba totalnie zażenowana. Odpowiedziałem na to dość wyzywającym wyrazem twarzy, po czym nic już nie mówiąc, usiadłem razem z Mrukotem, któremu wyczarowałem mały kłębuszek wełny, aby w końcu zajął się czymś innym niż próbami wydrapania mi oczu – był to zdecydowanie dobry pomysł, bo dzięki temu znacznie się uspokoił, czego nie można było powiedzieć o moich wnętrznościach. Właściwie mogłem być nawet rad z obecności kota na moich kolanach — dzięki temu mogłem udawać, że jestem zbyt zajęty, aby patrzeć na kogokolwiek z obecnych — zwłaszcza, że Pauline wciąż zerkała na mnie tak, jakbym zaraz miał przy wszystkich na nią nakrzyczeć.
Jak zwykle utworzyliśmy mały, sześcioosobowy krąg po środku klasy – po czym zapadło kilka sekund boleśnie kłopotliwego milczenia.
Mogłem mieć niestety tylko nadzieję, że to nie z mojej winy...
— No? I co tam nowego? — jako pierwszy odezwał się Larieson i to takim tonem, jakby sam był leniwym, czarnym kotem, który właśnie umówił się z kolegami na mleko. Odpowiedziała mu rzecz jasna Victoire:
— Uzbierało się trochę rzeczy. — Głos miała niezwykle opanowany i chyba nikt nie był w stanie zgadnąć, czy zwiastuje on złe, czy dobre wieści. — Może zacznę od tego, co wydarzyło się w Święta...
Zawiesiła głos i mógłbym przysiąc, że oczekuje po mnie jakiejś reakcji, choć wciąż uparcie nie podnosiłem głowy, machinalnie drapiąc Mrukota za uszami.
— To może zacznę od tego... bo chyba Simon jeszcze tego nie wie!... — Nabrała oddechu, po czym wyrzuciła z siebie: — No więc przed wyjazdem na Święta, Luna zaczepiła mnie na dworcu i przekazała mi ukrytą wiadomość dla Zakonu...
— Wiadomość? — zainteresował się Larieson, jakby mimowolnie. — Jaką?
— A taką, że mugolaki znikają i to już jest fakt! — wypaliła Dominique, zanim Vi zdążyła ponownie otworzyć usta. — Widzicie, nie bez powodu szyfr Luny brzmiał Komnata Tajemnic! Teraz historia się powtarza, ludzie znikają już nie tylko z domów, ale nawet w Hogwarcie nie jest już bezpiecznie...
— Jakby kiedykolwiek było — mruknąłem, ale chyba nikt mnie nie usłyszał, bo Domie ciągnęła dalej:
— Luna ukryła w Żonglerze całą listę...
— Listę?! — powtórzyła Fiffie, a jej oczy zrobiły się okrągłe.
— Kilkuosobową — sprostowała Victa. — Ale tak, mowa jest o liście. Liście osób ze szkoły, które zniknęły...
— Czy jest wśród nich Sophie Lynch? — zapytałem głośno.
Victoire spojrzała na mnie krótko.
— Nie wiem — odpowiedziała szczerze. — A kto to?
— Moja koleżanka z klasy — wyjaśniłem, spoglądając na całą resztę. — Zniknęła kilka miesięcy temu... wszyscy myśleli, że z jakichś względów wróciła do domu, ale sprawa zrobiła się dziwna, kiedy jej rodzice przyjechali do szkoły... Pisałem o tym do Harry'ego! — przypomniałem sobie nagle. — Prosiła mnie o to druga prefekcina, przyjaźniły się z Sophie...
— I co, coś ci odpisał? — zapytała Dominique, nie bez ciekawości.
— Nic konkretnego, z tego co pamiętam.
— I ta dziewczyna... była mugolaczką? — upewniła się Pocky.
— Nie wiem, chyba tak — wzruszyłem ramionami. — Skoro zapadła się jak kamień w wodę...
— Czyli kto oprócz niej jeszcze zniknął...! — zniecierpliwił się Larieson, którego kocie rozleniwienie nagle rozpłynęło się jak za dotknięciem różdżki, ustępując miejsca nagłemu zdenerwowaniu. — Widziałyście w ogóle tę listę...?
Dominique i Victoire wymieniły dość posępne spojrzenia.
— Niestety, Zakon raczej nie uznał za stosowne dzielenie się z nami aż tak poufnymi danymi... — westchnęła Domie z żalem. — Ale zastanówcie się! Może sami zauważyliśmy jeszcze czyjeś zniknięcie, tylko po prostu nie wiedzieliśmy o co w tym chodzi...
Zapadła chwila krótkiego milczenia, podczas której słychać było tylko brzęczenie bahanek w starych kotarach przy tablicy — oraz bardzo głośne mruczenie Mrukota, najwyraźniej zupełnie obojętnego na problemy poruszane w jego obecności. Każde z nas znieruchomiało z dość nieobecnym wyrazem twarzy, grzebiąc sobie w pamięci — trochę tak, jakbyśmy równocześnie poddali się zbiorowemu Legilimens.
— Ja chyba wiem... — odezwała się Victoire nagle, wciąż wpatrując się w popielate kafelki, którymi wyłożona była podłoga – niegdyś musiały być niebieskie, ale już dawno temu wyblakły. — Kiedy byłam w Hogsmeade z Woodem... — Aż wzdrygnąłem się w środku na samo wspomnienie, choć Vi na szczęście tego nie zauważyła. — ...zaczepiła nas taka jedna dziewczyna, mówiła, że jej kolega zniknął... chyba Cody Jakiśtam...
— A ja słyszałam coś jeszcze innego — rzekła Pocky powoli, z namysłem dłubiąc końcem różdżki w przerwie między płytkami. — Tydzień temu Brenda mówiła, że chyba w szkole jest gdzieś stara Szafka Zniknięć, do której wszyscy wpadają...
— Tak, tylko od kiedy rozpatrujemy wypowiedzi Brendy pod względem logicznego sensu? — parsknął ironicznie Larieson, na co różdżka Pocky zgrzytnęła o podłogę, wystrzeliwując z siebie czerwoną iskrę.
— Może od wtedy, kiedy zaczyna podawać konkretne nazwiska! — odparowała z pewną dozą poirytowania. — Zresztą możesz się śmiać, ale Brenda naprawdę wie o wiele więcej, niż myślimy!
— A najwięcej dowie się, kiedy wreszcie i ją porwą! — skontrował Larieson. — Przecież w końcu też jest mugolaczką, tak czy nie...?
Ale Pocky nie odpowiedziała, tylko nagle pobladła jak papier. Larieson chyba zbyt późno spostrzegł swój błąd, bo mina mu zrzedła i już otwierał usta by jeszcze coś dodać, kiedy uprzedziła go Domie:
— A więc koleżanka Teda, koleś z Hogsmeade i jeszcze trzy inne osoby, o których mówiła Brenda! — podliczyła na palcach. — No, to już rzeczywiście robi się z tego Komnata Tajemnic! Pięć osób zniknęło z rzekomo najbezpieczniejszego miejsca na świecie i nikt nawet nie wie, jak to się mogło stać...
— Nie zapominaj, że dwie osoby są teraz w Skrzydle Szpitalnym — tę dziwną uwagę wypowiedziała Victoire, na co Fiffie aż podniosła głowę – do tej pory siedziała z lekko nieobecnym wyrazem twarzy, jakby ledwo powstrzymywała się od zaśnięcia.
— Co? — zapytała teraz całkiem trzeźwo, patrząc na Victę w poruszeniu. — Jak to w Skrzydle Szpitalnym?
— Bo widzicie... — Vicky westchnęła. — Chodzi o to, że... wszystko wskazuje na to, że zanim mugolaki znikają to dzieją się z nimi... no nie wiem, jak to nazwać. Dziwne rzeczy.
Pocky i Fiffie wymieniły błyskawiczne spojrzenia.
— Dziwne rzeczy? — powtórzył wolno Larieson.
— Tak — odparła Victoire. — W sensie... to wcale nie wygląda, jakby ktoś ich porywał, tylko... jakby mugolaki same po prostu... wychodziły z Zamku.
Jej słowa zawisły w powietrzu, niczym złowrogi omen w kryształowej kuli – i na ułamek minuty każde z nas wpatrywało się w jego mroczny cień.
— Ale co masz przez to na myśli... — Larieson zmarszczył brwi, jakby rzeczywiście skupiał się na zrozumieniu jakiegoś trytońskiego poematu. — Chcesz powiedzieć... że to działa jak jakiś Imperius, czy coś takiego...?
Vi tylko milcząco pokiwała głową. Pauline i Fiffie już nie patrzyły na siebie — siedziały tylko z identycznymi zmartwiałymi twarzami, jakby każda z nich myślała o tym samym.
— Sam widzisz, że w takich warunkach po prostu nie da się myśleć o problemach! — stwierdziła niezwykle uradowana Di i naprawdę trudno było mi z nią nie zgodzić, skoro Mrukota chyba właśnie olśniła ambicja, by po ramionach wspiąć mi się na głowę.
Na resztę nie musieliśmy długo czekać. Po chwili do klasy wparował Larieson, w biegu poprawiający poluzowany krawat — i na powitanie rzucający mi spojrzenie pełne złowróżbnych zapowiedzi co do tego, w jaki sposób skręci mi kark, jeśli tylko zrobię z siebie przy Victoire palanta. Niestety chyba jednak nawet on nie zdołał oddać tego zbyt obrazowo, bo kiedy tylko Vi pojawiła się w drzwiach — a Pocky i Fiffie za nią — natychmiast zerwałem się na równe nogi, aż Mrukot wydał z siebie niezadowolone miauknięcie w moich objęciach, najwyraźniej niezbyt zachwycony tak gwałtownym poderwaniem się w górę. Tak czy siak, musiałem chyba wyglądać bardzo głupio, bo przez ułamek sekundy Vi wpatrywała się we mnie z totalnym osłupieniem.
— Cześć...! — powiedziałem do niej na jednym wydechu.
Jej oczy błyskawicznie ześlizgnęły się ze mnie na resztę towarzystwa.
— Cześć — odpowiedziała, poprzez brak kontaktu wzrokowego zapewniając sobie ten komfort, że nie byłem w stanie stwierdzić, czy mówi bezpośrednio do mnie. Podążyłem za jej spojrzeniem i mój wzrok ponownie natknął się na Lariesona, który wyglądał jak osoba totalnie zażenowana. Odpowiedziałem na to dość wyzywającym wyrazem twarzy, po czym nic już nie mówiąc, usiadłem razem z Mrukotem, któremu wyczarowałem mały kłębuszek wełny, aby w końcu zajął się czymś innym niż próbami wydrapania mi oczu – był to zdecydowanie dobry pomysł, bo dzięki temu znacznie się uspokoił, czego nie można było powiedzieć o moich wnętrznościach. Właściwie mogłem być nawet rad z obecności kota na moich kolanach — dzięki temu mogłem udawać, że jestem zbyt zajęty, aby patrzeć na kogokolwiek z obecnych — zwłaszcza, że Pauline wciąż zerkała na mnie tak, jakbym zaraz miał przy wszystkich na nią nakrzyczeć.
Jak zwykle utworzyliśmy mały, sześcioosobowy krąg po środku klasy – po czym zapadło kilka sekund boleśnie kłopotliwego milczenia.
Mogłem mieć niestety tylko nadzieję, że to nie z mojej winy...
— No? I co tam nowego? — jako pierwszy odezwał się Larieson i to takim tonem, jakby sam był leniwym, czarnym kotem, który właśnie umówił się z kolegami na mleko. Odpowiedziała mu rzecz jasna Victoire:
— Uzbierało się trochę rzeczy. — Głos miała niezwykle opanowany i chyba nikt nie był w stanie zgadnąć, czy zwiastuje on złe, czy dobre wieści. — Może zacznę od tego, co wydarzyło się w Święta...
Zawiesiła głos i mógłbym przysiąc, że oczekuje po mnie jakiejś reakcji, choć wciąż uparcie nie podnosiłem głowy, machinalnie drapiąc Mrukota za uszami.
— To może zacznę od tego... bo chyba Simon jeszcze tego nie wie!... — Nabrała oddechu, po czym wyrzuciła z siebie: — No więc przed wyjazdem na Święta, Luna zaczepiła mnie na dworcu i przekazała mi ukrytą wiadomość dla Zakonu...
— Wiadomość? — zainteresował się Larieson, jakby mimowolnie. — Jaką?
— A taką, że mugolaki znikają i to już jest fakt! — wypaliła Dominique, zanim Vi zdążyła ponownie otworzyć usta. — Widzicie, nie bez powodu szyfr Luny brzmiał Komnata Tajemnic! Teraz historia się powtarza, ludzie znikają już nie tylko z domów, ale nawet w Hogwarcie nie jest już bezpiecznie...
— Jakby kiedykolwiek było — mruknąłem, ale chyba nikt mnie nie usłyszał, bo Domie ciągnęła dalej:
— Luna ukryła w Żonglerze całą listę...
— Listę?! — powtórzyła Fiffie, a jej oczy zrobiły się okrągłe.
— Kilkuosobową — sprostowała Victa. — Ale tak, mowa jest o liście. Liście osób ze szkoły, które zniknęły...
— Czy jest wśród nich Sophie Lynch? — zapytałem głośno.
Victoire spojrzała na mnie krótko.
— Nie wiem — odpowiedziała szczerze. — A kto to?
— Moja koleżanka z klasy — wyjaśniłem, spoglądając na całą resztę. — Zniknęła kilka miesięcy temu... wszyscy myśleli, że z jakichś względów wróciła do domu, ale sprawa zrobiła się dziwna, kiedy jej rodzice przyjechali do szkoły... Pisałem o tym do Harry'ego! — przypomniałem sobie nagle. — Prosiła mnie o to druga prefekcina, przyjaźniły się z Sophie...
— I co, coś ci odpisał? — zapytała Dominique, nie bez ciekawości.
— Nic konkretnego, z tego co pamiętam.
— I ta dziewczyna... była mugolaczką? — upewniła się Pocky.
— Nie wiem, chyba tak — wzruszyłem ramionami. — Skoro zapadła się jak kamień w wodę...
— Czyli kto oprócz niej jeszcze zniknął...! — zniecierpliwił się Larieson, którego kocie rozleniwienie nagle rozpłynęło się jak za dotknięciem różdżki, ustępując miejsca nagłemu zdenerwowaniu. — Widziałyście w ogóle tę listę...?
Dominique i Victoire wymieniły dość posępne spojrzenia.
— Niestety, Zakon raczej nie uznał za stosowne dzielenie się z nami aż tak poufnymi danymi... — westchnęła Domie z żalem. — Ale zastanówcie się! Może sami zauważyliśmy jeszcze czyjeś zniknięcie, tylko po prostu nie wiedzieliśmy o co w tym chodzi...
Zapadła chwila krótkiego milczenia, podczas której słychać było tylko brzęczenie bahanek w starych kotarach przy tablicy — oraz bardzo głośne mruczenie Mrukota, najwyraźniej zupełnie obojętnego na problemy poruszane w jego obecności. Każde z nas znieruchomiało z dość nieobecnym wyrazem twarzy, grzebiąc sobie w pamięci — trochę tak, jakbyśmy równocześnie poddali się zbiorowemu Legilimens.
— Ja chyba wiem... — odezwała się Victoire nagle, wciąż wpatrując się w popielate kafelki, którymi wyłożona była podłoga – niegdyś musiały być niebieskie, ale już dawno temu wyblakły. — Kiedy byłam w Hogsmeade z Woodem... — Aż wzdrygnąłem się w środku na samo wspomnienie, choć Vi na szczęście tego nie zauważyła. — ...zaczepiła nas taka jedna dziewczyna, mówiła, że jej kolega zniknął... chyba Cody Jakiśtam...
— A ja słyszałam coś jeszcze innego — rzekła Pocky powoli, z namysłem dłubiąc końcem różdżki w przerwie między płytkami. — Tydzień temu Brenda mówiła, że chyba w szkole jest gdzieś stara Szafka Zniknięć, do której wszyscy wpadają...
— Tak, tylko od kiedy rozpatrujemy wypowiedzi Brendy pod względem logicznego sensu? — parsknął ironicznie Larieson, na co różdżka Pocky zgrzytnęła o podłogę, wystrzeliwując z siebie czerwoną iskrę.
— Może od wtedy, kiedy zaczyna podawać konkretne nazwiska! — odparowała z pewną dozą poirytowania. — Zresztą możesz się śmiać, ale Brenda naprawdę wie o wiele więcej, niż myślimy!
— A najwięcej dowie się, kiedy wreszcie i ją porwą! — skontrował Larieson. — Przecież w końcu też jest mugolaczką, tak czy nie...?
Ale Pocky nie odpowiedziała, tylko nagle pobladła jak papier. Larieson chyba zbyt późno spostrzegł swój błąd, bo mina mu zrzedła i już otwierał usta by jeszcze coś dodać, kiedy uprzedziła go Domie:
— A więc koleżanka Teda, koleś z Hogsmeade i jeszcze trzy inne osoby, o których mówiła Brenda! — podliczyła na palcach. — No, to już rzeczywiście robi się z tego Komnata Tajemnic! Pięć osób zniknęło z rzekomo najbezpieczniejszego miejsca na świecie i nikt nawet nie wie, jak to się mogło stać...
— Nie zapominaj, że dwie osoby są teraz w Skrzydle Szpitalnym — tę dziwną uwagę wypowiedziała Victoire, na co Fiffie aż podniosła głowę – do tej pory siedziała z lekko nieobecnym wyrazem twarzy, jakby ledwo powstrzymywała się od zaśnięcia.
— Co? — zapytała teraz całkiem trzeźwo, patrząc na Victę w poruszeniu. — Jak to w Skrzydle Szpitalnym?
— Bo widzicie... — Vicky westchnęła. — Chodzi o to, że... wszystko wskazuje na to, że zanim mugolaki znikają to dzieją się z nimi... no nie wiem, jak to nazwać. Dziwne rzeczy.
Pocky i Fiffie wymieniły błyskawiczne spojrzenia.
— Dziwne rzeczy? — powtórzył wolno Larieson.
— Tak — odparła Victoire. — W sensie... to wcale nie wygląda, jakby ktoś ich porywał, tylko... jakby mugolaki same po prostu... wychodziły z Zamku.
Jej słowa zawisły w powietrzu, niczym złowrogi omen w kryształowej kuli – i na ułamek minuty każde z nas wpatrywało się w jego mroczny cień.
— Ale co masz przez to na myśli... — Larieson zmarszczył brwi, jakby rzeczywiście skupiał się na zrozumieniu jakiegoś trytońskiego poematu. — Chcesz powiedzieć... że to działa jak jakiś Imperius, czy coś takiego...?
Vi tylko milcząco pokiwała głową. Pauline i Fiffie już nie patrzyły na siebie — siedziały tylko z identycznymi zmartwiałymi twarzami, jakby każda z nich myślała o tym samym.
— I wygląda na to, że teraz chcą objąć mugolaki jakimś specjalnym nadzorem — Victoire podjęła temat. — Teraz kiedy już wiadomo co się dzieje... nie dość, że wszystkie tajne wyjścia z Zamku obstawili aurorzy, to jeszcze gdy dwie nowe osoby zaczęły zachowywać się dziwnie, od razu zamknęli je w Skrzydle Szpitalnym, po prostu żeby nigdzie nie wyszły... może nawet wyślą je do świętego Munga.
— Ale chyba nie będą teraz wszystkich wysyłać do szpitala...! — wydusiła z siebie Pocky zdławionym głosem. — Przecież... chyba nie na wszystkich działa ta klątwa, czy... cokolwiek to nie jest za cholerne świństwo!
— Nie wiem! — Vi pokręciła bezradnie głową – po czym spojrzała nagle na Pocky ze śmiertelnie poważną miną. — Ale jeżeli wy... zaczniecie odczuwać coś niepokojącego... nie wiem, po prostu zauważycie cokolwiek dziwnego... musicie obiecać, że koniecznie nam o tym powiecie!
Przez moment Pauline wpatrywała się w nią zupełnie okrągłymi oczami, najwyraźniej całkiem osłupiała. Tymczasem Fiffie wciąż gapiła się w podłogę z martwym wyrazem twarzy.
— Ale... — wyjąkała Pocky. – Ja...
— Pauline, to nie żarty – odezwał się Larieson ostro, na co spojrzała na niego wciąż z tym samym przestrachem.
— Wyobraź sobie, że wiem! — zaperzyła się, nagle oblewając się rumieńcem. — Tylko że... nic się nie dzieje! Naprawdę.
Victoire i Larieson wciąż wbijali w nią tak intensywne spojrzenia, jakby chcieli przedziurawić jej głowę na wylot.
I wszyscy aż drgnęli, kiedy Dominique głośno klasnęła w ręce.
— Skoro tak, to chyba możemy przejść do meritum! — oznajmiła, jakby zapraszała wszystkich do deseru. — A mianowicie potrzebujemy szpiega!
Aż upuściłem kłębek wełny, który potoczył się po podłodze wprost pod kolana Fiffie.
— No bo wiecie! — podjęła żywo Di, która chyba jako jedyna z całej grupy wykazywała taki entuzjazm w tym momencie – zupełnie jakby za parę minut czekał ją rozstrzygający mecz quidditcha, do którego miała wystawić nas jako drużynę. — Chyba tylko my zdajemy sobie sprawę z tego, że to Boorack w tym wszystkim jest najbardziej podejrzany...! A skoro nie możemy stale kontrolować tego co robi, to chyba jasne, że potrzebujemy pomocy kogoś ze Slytherinu... Teddy? — nagle nie wiedzieć czemu, spojrzała na mnie wyczekująco.
Nie dałem się jednak wytrącić z równowagi — a przynajmniej nie całkiem. Dość flegmatycznie sięgnąłem po kłębek wełny, który Fiffie odepchnęła w moją stronę.
— Co?
— Chyba wiesz: co! — Di uśmiechnęła się słodko, jak i niewątpliwie złowróżbnie. — Słyszałam, że ostatnimi czasy bardzo zacieśniły się twoje więzy przyjaźni z Gigi Bulstrode...?
Teraz patrzyli na mnie już wszyscy — rzecz jasna oprócz Victoire, która jako jedyna poza mną, spoglądała wciąż na Dominique, dziwnie kamiennym wzrokiem. Odchrząknąłem lekko, po czym zmarszczyłem brwi.
— Nie wydaje mi się, byśmy się tak świetnie przyjaźnili...
— Serio? — udała zaskoczoną minę. — To ciekawe, bo chyba odebraliśmy w tym względzie nieco przeciwne sygnały...
— A mogłabyś już z łaski swojej przestać?...!
Tym razem Domie spojrzała na Vi z autentycznym zdziwieniem.
— No co? — obruszyła się, wyraźnie urażona tym jawnym sabotażem jej misternego planu wbicia mi szpili. — Staram się tylko ustalić coś konstruktywnego...
— To świetnie, tylko że wcale nie potrzebujemy do pomocy Gigi Bulstrode! — zawołała Victoire ze złością.
— Tak? — odpaliła Di. — A niby kogo?
Vicky mimowolnie spojrzała w jedną stronę, a potem w drugą — zupełnie jakby spodziewała się, że odpowiedź na to pytanie znajdzie wypisaną na starej, popękanej tablicy, albo na wyblakłych, poplamionych makietach przedstawiających etapy transmutacji międzygatunkowej.
— A ten wasz cały kolega? — wyrzuciła z siebie wreszcie. — Ten cały Teodor? Kiedyś już nam pomógł...
— Jasne, ale to był chyba jednorazowy przypadek — odezwała się Fiffie, co zabrzmiało dość ponuro jak na kogoś, kto najbliżej przyjaźnił się z rzeczonym Teodorem. — W każdym razie wątpię, czy teraz zrobi dla nas cokolwiek, o ile nie dysponujemy skrzynią złota z Gringotta... a najlepiej kilkoma skrzyniami i goblinem, który by się nimi zajął.
— No to wybaczcie, ale obawiam się, że ostatnio miałem nieco drobne wydatki — parsknął Larieson. — A za goblina możemy wystawić Pocky, na upartego.
Ale Pauline już nawet nie marnowała swojej energii na to, by posłać mu jakiekolwiek spojrzenie, co najwyraźniej jednak go uraziło, bo jakoś szybko stracił zadowolenie z własnego żartu.
— No właśnie... Pocky! — wykrzyknęła Dominique takim tonem, jakby doznała nagłego olśnienia. — Słuchajcie, może... wcale nie potrzebujemy nikogo ze Slytherinu...!
Przez chwilę gapiliśmy się na nią wszyscy, jakby naprawdę odezwała się właśnie po trytońsku, znajdując się ponad powierzchnią wody — czyli według słów Warwicka, jakby po prostu wydała z siebie nieartykułowane odgłosy zepsutej mugolskiej wiertarki. A potem nagle Larieson zrobił przerażoną minę.
— Nie... — wykrztusił. — No chyba sobie kpisz...!
Co do samej Pocky, to raczej trudno było stwierdzić, by ona również odczuwała jakąś szczególną euforię w tej chwili.
— Ale... — powiedziała powoli, robiąc minę wyrażającą pewien niepokój o dalszy rozwój tej wymiany zdań. — Ty mówisz o...
— Tak! — wpadła jej w słowo Di, chyba jako jedyna z całego towarzystwa tak zachwycona – Pauline i Larieson oboje wyglądali teraz tak, jakby ich twarze zamieniły się w kawałki starej plasteliny. — Mówię właśnie o Booracku Juniorze...!
Ja i Victoire automatycznie zerknęliśmy na siebie, jakbyśmy nagle zapomnieli, że przecież nie porozumiewamy się już wzrokiem — cóż jednak z tego, skoro zaistniałe okoliczności wyraźnie wymagały nawet niewerbalnego komentarza. Czy Dominique naprawdę wierzyła, że Boorack Junior kiedykolwiek pójdzie na współpracę?! Przecież ten koleś był w pełni oddany swojemu tatuśkowi! Fakt faktem, że zaczepiał mnie po każdym zebraniu prefektów aby zagaić o Pauline, choć na lekcjach udawał, że w ogóle mnie nie zna — ale nawet jeśli coś takiego byłoby możliwe, to typek był po prostu za głupi, żeby sprostać takiemu zadaniu! Najwyraźniej Larieson podzielał moje myśli, bo wwiercał się teraz w Dominique takim wzrokiem, jakby jego oczy zamieniły się w świdry.
— No chyba sobie żartujesz! — wykrzyknął z wyraźnym niedowierzaniem. — I niby jak to sobie wyobrażasz! Żeby Boorack Junior cokolwiek zrobił, musielibyśmy najpierw załatwić mu przeszczep mózgu, albo jakiś eliksir na inteligencję... a nawet nie wiem, czy coś takiego w ogóle istnieje!
— No chyba, że po prostu rzucimy na niego Confundusa... — podsunęła Fiffie.
— Albo Imperiusa — mruknąłem, na co Domie rozpromieniła się jeszcze bardziej:
— Nie musimy! I to jest właśnie najlepsza część tego planu!
Teraz Larieson nie był nawet zaszokowany — on był po prostu oburzony!
— Nie nie nie... — Nagle zaczął się uśmiechać, co sprawiło podwójnie niepokojące wrażenie. — Chyba nie myślisz, że naprawdę się na to zgodzę.
— Zgodzisz się? Ty? — Dominique spojrzała na niego z wyraźnym politowaniem. — Nie wiedziałam, że to w tobie buja się Boorack Junior!
Twarz Pocky wyglądała teraz tak nieruchomo, jakby była wyrzeźbiona w lodzie. Jeżeli zaś chodzi o Lariesona, to w tym momencie nie wyglądał raczej jak ktoś, kto jeszcze dzisiaj rano sam radził mi opanowanie i nie ujawnianie się z uczuciami — o czym szczególnie świadczył fakt, że nagle zrobił się różowy na twarzy, jakby to rzeczywiście o jego osobę chodziło.
— I co z tego! — wycedził przez zęby. — Pocky nie będzie się aż tak poświęcać...
— Jasne — Dominique uniosła brwi. — Tylko może pozwól, że to ona o tym zadecyduje...!
— To chyba oczywiste, że się na to nie zgodzi!
— Pocky...! — Domie zignorowała Lariesona. — Wolisz iść z Boorackiem Juniorem do Hogsmeade na Walentynki, czy może zostać porwaną i prawdopodobnie torturowaną psychicznymi klątwami i eksperymentalnymi zaklęciami?
Ale Larieson usłyszał tylko jedno z całej tej wypowiedzi.
— WALENTYNKI? Z BOORACKIEM JUNIOREM?!
Di przejechała oczyma po suficie, pod którym jak zwykle plątał się zdziczały chochlik kornwalijski.
— Cóż... — powiedziała Pocky, chyba wszystkich zaskakując spokojem w swoim głosie, zwłaszcza po spektakularnych wrzaskach Lariesona. — Rzeczywiście... plan sam się układa...
— Że co proszę?! — Larieson aż wybałuszył na nią oczy.
— To, co słyszałeś! — odpaliła Pocky, nie wiedzieć czemu uśmiechając się dość jadowicie na ten widok. — I wyobraź sobie, że mam w głębokim poważaniu twoje zdanie w tym względzie!
— Doprawdy?! — wrzasnął Larieson, który chyba już naprawdę wpadł w furię — a przynajmniej zachowywał się tak, jakby napił się Wywaru z Czerwonych Owoców. — Pocky, nie możesz iść do Hogsmeade z trollem tylko po to, żeby zrobić mi na złość!
Ale najwyraźniej popełnił kardynalny błąd, bo w tym momencie Pauline Glam zerwała się na równe nogi, aż Larieson odchylił się odruchowo do tyłu.
— Tobie na złość?! — wyparskała tak szyderczo, że każdy inny na miejscu Lariesona już chyba spaliłby się ze wstydu. — Mogę zostać porwana! Fiffie i Nickie mogą zostać porwane! Być może tylko Boorack Junior wie coś, co może temu zapobiec, a ty naprawdę sądzisz, że w tym wszystkim chodzi o ciebie?!
Na moment Lariesona chyba zatkało — i raczej trudno było się temu dziwić. Pocky mierzyła go teraz takim spojrzeniem, jakby patrzyła na zdechłego karalucha.
— Ty jesteś po prostu... jakiś... niereformowalny!
Po czym odwróciła się na pięcie i opuściła klasę, trzaskając drzwiami tak efektownie, że aż kurz osypał się z kątów pomieszczenia. Przez całe trzy sekundy ja i dziewczyny usilnie staraliśmy się nie patrzeć na siebie, podczas gdy Larieson gapił się na drzwi z otwartymi ustami — i jakby coś nagle zaskoczyło w jego mózgu, w końcu wstał i sam wypadł na korytarz.
Dopiero wtedy Dominique pozwoliła sobie na to, by spojrzeć na mnie, Fiffie i Vi.
— No cóż... drobne efekty uboczne tego planu były chyba nieuniknione...!
I jak zwykle trudno było się z nią nie zgodzić.
Ściany wciąż zdawały się drżeć, niemniej niż my wstrząśnięte całym incydentem, choć jeżeli o mnie chodzi, to raczej nie znajdowałem tego przedstawienia jako szczególnie wyrafinowanego — zwłaszcza jeżeli chodziło o występ Lariesona. I on naprawdę jeszcze śmiał czynić mi jakieś nauki, skoro sam zachował się przed Pauline jak ostatni bałwan?! Zadziwiające, jak rady Warwicka nagle nabrały wartości w moich oczach — choć nie miałem pojęcia, czy rzeczywiście działało to na moją korzyść.
A zresztą, chrzanić to. Właśnie przesiedziałem z Victoire w jednej klasie chyba przez pół godziny, a odezwałem się do niej może raptem z dwa razy...!
I niech Larieson gada sobie co chce — znalazł się autorytet. Ciekawe tylko o co się tak wścieka, skoro jego nowa znajomość wydawała się być tak obiecująca... nie mówiąc już o tym, że niezaprzeczalnie puchoneczka była o wiele bardziej atrakcyjna od Booracka Juniora!
— To co... — powiedziała Victoire powoli. — To by było chyba na tyle...?
Ale nikt jej nie odpowiedział, bo w tym momencie Fiffie i Domie rzuciły się w stronę drzwi, jakby liczyły na to, że jeszcze dogonią Pocky i Lariesona — już po chwili szuranie ich butów po śliskiej posadzce ucichło w głębi korytarza. Ja i Victoire wstaliśmy równocześnie, po czym ona uśmiechnęła się do mnie dość blado na pożegnanie — i nawet nie wiem ile silnej woli musiałem w tym momencie wykazać, żeby zawołać za nią:
— Vi!
— Ale chyba nie będą teraz wszystkich wysyłać do szpitala...! — wydusiła z siebie Pocky zdławionym głosem. — Przecież... chyba nie na wszystkich działa ta klątwa, czy... cokolwiek to nie jest za cholerne świństwo!
— Nie wiem! — Vi pokręciła bezradnie głową – po czym spojrzała nagle na Pocky ze śmiertelnie poważną miną. — Ale jeżeli wy... zaczniecie odczuwać coś niepokojącego... nie wiem, po prostu zauważycie cokolwiek dziwnego... musicie obiecać, że koniecznie nam o tym powiecie!
Przez moment Pauline wpatrywała się w nią zupełnie okrągłymi oczami, najwyraźniej całkiem osłupiała. Tymczasem Fiffie wciąż gapiła się w podłogę z martwym wyrazem twarzy.
— Ale... — wyjąkała Pocky. – Ja...
— Pauline, to nie żarty – odezwał się Larieson ostro, na co spojrzała na niego wciąż z tym samym przestrachem.
— Wyobraź sobie, że wiem! — zaperzyła się, nagle oblewając się rumieńcem. — Tylko że... nic się nie dzieje! Naprawdę.
Victoire i Larieson wciąż wbijali w nią tak intensywne spojrzenia, jakby chcieli przedziurawić jej głowę na wylot.
I wszyscy aż drgnęli, kiedy Dominique głośno klasnęła w ręce.
— Skoro tak, to chyba możemy przejść do meritum! — oznajmiła, jakby zapraszała wszystkich do deseru. — A mianowicie potrzebujemy szpiega!
Aż upuściłem kłębek wełny, który potoczył się po podłodze wprost pod kolana Fiffie.
— No bo wiecie! — podjęła żywo Di, która chyba jako jedyna z całej grupy wykazywała taki entuzjazm w tym momencie – zupełnie jakby za parę minut czekał ją rozstrzygający mecz quidditcha, do którego miała wystawić nas jako drużynę. — Chyba tylko my zdajemy sobie sprawę z tego, że to Boorack w tym wszystkim jest najbardziej podejrzany...! A skoro nie możemy stale kontrolować tego co robi, to chyba jasne, że potrzebujemy pomocy kogoś ze Slytherinu... Teddy? — nagle nie wiedzieć czemu, spojrzała na mnie wyczekująco.
Nie dałem się jednak wytrącić z równowagi — a przynajmniej nie całkiem. Dość flegmatycznie sięgnąłem po kłębek wełny, który Fiffie odepchnęła w moją stronę.
— Co?
— Chyba wiesz: co! — Di uśmiechnęła się słodko, jak i niewątpliwie złowróżbnie. — Słyszałam, że ostatnimi czasy bardzo zacieśniły się twoje więzy przyjaźni z Gigi Bulstrode...?
Teraz patrzyli na mnie już wszyscy — rzecz jasna oprócz Victoire, która jako jedyna poza mną, spoglądała wciąż na Dominique, dziwnie kamiennym wzrokiem. Odchrząknąłem lekko, po czym zmarszczyłem brwi.
— Nie wydaje mi się, byśmy się tak świetnie przyjaźnili...
— Serio? — udała zaskoczoną minę. — To ciekawe, bo chyba odebraliśmy w tym względzie nieco przeciwne sygnały...
— A mogłabyś już z łaski swojej przestać?...!
Tym razem Domie spojrzała na Vi z autentycznym zdziwieniem.
— No co? — obruszyła się, wyraźnie urażona tym jawnym sabotażem jej misternego planu wbicia mi szpili. — Staram się tylko ustalić coś konstruktywnego...
— To świetnie, tylko że wcale nie potrzebujemy do pomocy Gigi Bulstrode! — zawołała Victoire ze złością.
— Tak? — odpaliła Di. — A niby kogo?
Vicky mimowolnie spojrzała w jedną stronę, a potem w drugą — zupełnie jakby spodziewała się, że odpowiedź na to pytanie znajdzie wypisaną na starej, popękanej tablicy, albo na wyblakłych, poplamionych makietach przedstawiających etapy transmutacji międzygatunkowej.
— A ten wasz cały kolega? — wyrzuciła z siebie wreszcie. — Ten cały Teodor? Kiedyś już nam pomógł...
— Jasne, ale to był chyba jednorazowy przypadek — odezwała się Fiffie, co zabrzmiało dość ponuro jak na kogoś, kto najbliżej przyjaźnił się z rzeczonym Teodorem. — W każdym razie wątpię, czy teraz zrobi dla nas cokolwiek, o ile nie dysponujemy skrzynią złota z Gringotta... a najlepiej kilkoma skrzyniami i goblinem, który by się nimi zajął.
— No to wybaczcie, ale obawiam się, że ostatnio miałem nieco drobne wydatki — parsknął Larieson. — A za goblina możemy wystawić Pocky, na upartego.
Ale Pauline już nawet nie marnowała swojej energii na to, by posłać mu jakiekolwiek spojrzenie, co najwyraźniej jednak go uraziło, bo jakoś szybko stracił zadowolenie z własnego żartu.
— No właśnie... Pocky! — wykrzyknęła Dominique takim tonem, jakby doznała nagłego olśnienia. — Słuchajcie, może... wcale nie potrzebujemy nikogo ze Slytherinu...!
Przez chwilę gapiliśmy się na nią wszyscy, jakby naprawdę odezwała się właśnie po trytońsku, znajdując się ponad powierzchnią wody — czyli według słów Warwicka, jakby po prostu wydała z siebie nieartykułowane odgłosy zepsutej mugolskiej wiertarki. A potem nagle Larieson zrobił przerażoną minę.
— Nie... — wykrztusił. — No chyba sobie kpisz...!
Co do samej Pocky, to raczej trudno było stwierdzić, by ona również odczuwała jakąś szczególną euforię w tej chwili.
— Ale... — powiedziała powoli, robiąc minę wyrażającą pewien niepokój o dalszy rozwój tej wymiany zdań. — Ty mówisz o...
— Tak! — wpadła jej w słowo Di, chyba jako jedyna z całego towarzystwa tak zachwycona – Pauline i Larieson oboje wyglądali teraz tak, jakby ich twarze zamieniły się w kawałki starej plasteliny. — Mówię właśnie o Booracku Juniorze...!
Ja i Victoire automatycznie zerknęliśmy na siebie, jakbyśmy nagle zapomnieli, że przecież nie porozumiewamy się już wzrokiem — cóż jednak z tego, skoro zaistniałe okoliczności wyraźnie wymagały nawet niewerbalnego komentarza. Czy Dominique naprawdę wierzyła, że Boorack Junior kiedykolwiek pójdzie na współpracę?! Przecież ten koleś był w pełni oddany swojemu tatuśkowi! Fakt faktem, że zaczepiał mnie po każdym zebraniu prefektów aby zagaić o Pauline, choć na lekcjach udawał, że w ogóle mnie nie zna — ale nawet jeśli coś takiego byłoby możliwe, to typek był po prostu za głupi, żeby sprostać takiemu zadaniu! Najwyraźniej Larieson podzielał moje myśli, bo wwiercał się teraz w Dominique takim wzrokiem, jakby jego oczy zamieniły się w świdry.
— No chyba sobie żartujesz! — wykrzyknął z wyraźnym niedowierzaniem. — I niby jak to sobie wyobrażasz! Żeby Boorack Junior cokolwiek zrobił, musielibyśmy najpierw załatwić mu przeszczep mózgu, albo jakiś eliksir na inteligencję... a nawet nie wiem, czy coś takiego w ogóle istnieje!
— No chyba, że po prostu rzucimy na niego Confundusa... — podsunęła Fiffie.
— Albo Imperiusa — mruknąłem, na co Domie rozpromieniła się jeszcze bardziej:
— Nie musimy! I to jest właśnie najlepsza część tego planu!
Teraz Larieson nie był nawet zaszokowany — on był po prostu oburzony!
— Nie nie nie... — Nagle zaczął się uśmiechać, co sprawiło podwójnie niepokojące wrażenie. — Chyba nie myślisz, że naprawdę się na to zgodzę.
— Zgodzisz się? Ty? — Dominique spojrzała na niego z wyraźnym politowaniem. — Nie wiedziałam, że to w tobie buja się Boorack Junior!
Twarz Pocky wyglądała teraz tak nieruchomo, jakby była wyrzeźbiona w lodzie. Jeżeli zaś chodzi o Lariesona, to w tym momencie nie wyglądał raczej jak ktoś, kto jeszcze dzisiaj rano sam radził mi opanowanie i nie ujawnianie się z uczuciami — o czym szczególnie świadczył fakt, że nagle zrobił się różowy na twarzy, jakby to rzeczywiście o jego osobę chodziło.
— I co z tego! — wycedził przez zęby. — Pocky nie będzie się aż tak poświęcać...
— Jasne — Dominique uniosła brwi. — Tylko może pozwól, że to ona o tym zadecyduje...!
— To chyba oczywiste, że się na to nie zgodzi!
— Pocky...! — Domie zignorowała Lariesona. — Wolisz iść z Boorackiem Juniorem do Hogsmeade na Walentynki, czy może zostać porwaną i prawdopodobnie torturowaną psychicznymi klątwami i eksperymentalnymi zaklęciami?
Ale Larieson usłyszał tylko jedno z całej tej wypowiedzi.
— WALENTYNKI? Z BOORACKIEM JUNIOREM?!
Di przejechała oczyma po suficie, pod którym jak zwykle plątał się zdziczały chochlik kornwalijski.
— Cóż... — powiedziała Pocky, chyba wszystkich zaskakując spokojem w swoim głosie, zwłaszcza po spektakularnych wrzaskach Lariesona. — Rzeczywiście... plan sam się układa...
— Że co proszę?! — Larieson aż wybałuszył na nią oczy.
— To, co słyszałeś! — odpaliła Pocky, nie wiedzieć czemu uśmiechając się dość jadowicie na ten widok. — I wyobraź sobie, że mam w głębokim poważaniu twoje zdanie w tym względzie!
— Doprawdy?! — wrzasnął Larieson, który chyba już naprawdę wpadł w furię — a przynajmniej zachowywał się tak, jakby napił się Wywaru z Czerwonych Owoców. — Pocky, nie możesz iść do Hogsmeade z trollem tylko po to, żeby zrobić mi na złość!
Ale najwyraźniej popełnił kardynalny błąd, bo w tym momencie Pauline Glam zerwała się na równe nogi, aż Larieson odchylił się odruchowo do tyłu.
— Tobie na złość?! — wyparskała tak szyderczo, że każdy inny na miejscu Lariesona już chyba spaliłby się ze wstydu. — Mogę zostać porwana! Fiffie i Nickie mogą zostać porwane! Być może tylko Boorack Junior wie coś, co może temu zapobiec, a ty naprawdę sądzisz, że w tym wszystkim chodzi o ciebie?!
Na moment Lariesona chyba zatkało — i raczej trudno było się temu dziwić. Pocky mierzyła go teraz takim spojrzeniem, jakby patrzyła na zdechłego karalucha.
— Ty jesteś po prostu... jakiś... niereformowalny!
Po czym odwróciła się na pięcie i opuściła klasę, trzaskając drzwiami tak efektownie, że aż kurz osypał się z kątów pomieszczenia. Przez całe trzy sekundy ja i dziewczyny usilnie staraliśmy się nie patrzeć na siebie, podczas gdy Larieson gapił się na drzwi z otwartymi ustami — i jakby coś nagle zaskoczyło w jego mózgu, w końcu wstał i sam wypadł na korytarz.
Dopiero wtedy Dominique pozwoliła sobie na to, by spojrzeć na mnie, Fiffie i Vi.
— No cóż... drobne efekty uboczne tego planu były chyba nieuniknione...!
I jak zwykle trudno było się z nią nie zgodzić.
Ściany wciąż zdawały się drżeć, niemniej niż my wstrząśnięte całym incydentem, choć jeżeli o mnie chodzi, to raczej nie znajdowałem tego przedstawienia jako szczególnie wyrafinowanego — zwłaszcza jeżeli chodziło o występ Lariesona. I on naprawdę jeszcze śmiał czynić mi jakieś nauki, skoro sam zachował się przed Pauline jak ostatni bałwan?! Zadziwiające, jak rady Warwicka nagle nabrały wartości w moich oczach — choć nie miałem pojęcia, czy rzeczywiście działało to na moją korzyść.
A zresztą, chrzanić to. Właśnie przesiedziałem z Victoire w jednej klasie chyba przez pół godziny, a odezwałem się do niej może raptem z dwa razy...!
I niech Larieson gada sobie co chce — znalazł się autorytet. Ciekawe tylko o co się tak wścieka, skoro jego nowa znajomość wydawała się być tak obiecująca... nie mówiąc już o tym, że niezaprzeczalnie puchoneczka była o wiele bardziej atrakcyjna od Booracka Juniora!
— To co... — powiedziała Victoire powoli. — To by było chyba na tyle...?
Ale nikt jej nie odpowiedział, bo w tym momencie Fiffie i Domie rzuciły się w stronę drzwi, jakby liczyły na to, że jeszcze dogonią Pocky i Lariesona — już po chwili szuranie ich butów po śliskiej posadzce ucichło w głębi korytarza. Ja i Victoire wstaliśmy równocześnie, po czym ona uśmiechnęła się do mnie dość blado na pożegnanie — i nawet nie wiem ile silnej woli musiałem w tym momencie wykazać, żeby zawołać za nią:
— Vi!
Odwróciła się w moją stronę, stojąc już w otwartych drzwiach.
— Widzimy
się zaraz? — zapytałem, siląc się na jak najbardziej zdawkowy ton, a kiedy
zrobiła pytającą minę, uzupełniłem szybko — Na jedenastym dziedzińcu.
Czy to tylko
wyobraźnia płatała mi figle, czy naprawdę się zawahała?
— Jasne —
odparła, marszcząc lekko brwi, trochę tak jakby naturalne brzmienie głosu
również dla niej stanowiło trudność. — Tylko daj mi Mrukota, to odniosę go do
naszej wieży.
W dość
niezgrabny sposób podałem jej kociaka, który wyraźnie się ukontentował, gdy
znalazł się w delikatniejszych ramionach.
— No to do
zobaczenia… — powiedziała na odchodnym.
— Ta… do
zobaczenia.
Usłyszał
mnie jednak tylko pusty korytarz.
*
Kiedy dotarłem na jedenasty dziedziniec, już na mnie czekała.
Siedziała na
kamiennej balustradzie pod arkadą, spod której łuku zwieszały się błyszczące
sople lodu, niby wystawa kolekcji rogów jednorożca . Dzień był dość mroźny,
choć nie aż tak jak mógłby być — za plecami Victoire spływały na dziedziniec
wielkie mokre zlepki śniegu, wirując w powietrzu jak białe, lśniące piórka —
trochę z nich osiadło już na jej ramionach i perłowych włosach. Przez moment
stałem w przejściu, czekając aż mnie zauważy — i mimo woli ciesząc się tą
krótką, jakby skradzioną chwilą, w której mogłem po prostu na nią
patrzeć. W tym ustronnym miejscu cisza wydawała się być nieco inna
niż w Zamku — jakaś bardziej uroczysta, nastrojona oczekiwaniem. Wypełniała
przestrzeń między nami jak miękka, aksamitna mgła.
Na mój widok
Vi poruszyła się lekko, ale nie odezwała się. Nie uszło mojej uwadze, że
policzki miała ślicznie zaróżowione — choć pomyślałem, że to pewnie tylko z
winy zimna... Również nie wyrzekłem ani słowa, tylko usiadłem obok niej i przez
chwilę oboje milczeliśmy jak zaklęci, bojąc się nawet zerknąć w swoją stronę.
Wśród tej krępującej ciszy, przez myśli wirujące w mojej głowie jak śnieg,
wpadłem nagle na odkrycie, że może ona czeka, aż ja odezwę się pierwszy… Ale od
czego by tu zacząć?! Tak bardzo chciałem się z nią spotkać… a teraz jakby wywiało
mi z głowy wszystkie rzeczy, które mógłbym jej powiedzieć! I chyba przez cały
ten czas, kiedy nie było jej w Zamku, jak i przez ostatnie długie i nudne
tygodnie, kiedy mogłem spoglądać na nią tylko z daleka, nie tęskniłem za nią
tak bardzo jak teraz, kiedy siedzieliśmy tak blisko siebie, że aż stykaliśmy
się ramionami.
Gdybym tylko
mógł… tak po prostu… Och, nie, znów te niedorzeczne myśli!
— Słuchasz?
Kilku sekund
zabrała mi konstatacja, że w ogóle się odezwała.
— C-co? —
zapytałem, na moment zapominając nawet o tym, że boję się na nią jawnie
spojrzeć. Otworzyła usta, żeby nabrać tchu.
— Właśnie
mówiłam, że chyba będziemy musieli pójść sami do…
— Czy ty
właśnie zapraszasz mnie do Hogsmeade? — spojrzałem na nią z nieukrywanym
zdziwieniem.
Uśmiechnęła
się w dość nerwowy i zakłopotany zarazem sposób, o czym świadczył dobitnie fakt
iż równocześnie zmarszczyła lekko brwi.
— A co w tym
takiego dziwnego…?! — obruszyła się, odwracając wzrok w stronę zaśnieżonego
dziedzińca za nami.
— No nie
wiem, na przykład to że będą walentynki?
— Raczej
moje spóźnione urodziny! — sprostowała z naciskiem, a
rumieniec na jej gładkiej twarzy nieznacznie się pogłębił.
Postarałem
się zbytnio nie pochłaniać wzrokiem tego zjawiska.
— Myślałem,
że umawiasz się do Hogsmeade tylko z wrednymi kolesiami — te słowa spłynęły z
moich ust, zanim zdołałem ugryźć się w język.
Nie
wyglądało jednak na to, by ta uwaga ją uraziła. Westchnęła lekko, spuszczając
oczy na powoli pokrywającą się śnieżynkami kamienną płytę.
— Cóż,
ostatnimi czasy zmodyfikowałam nieco priorytety.
Znów zaległa
minuta milczenia, podczas której ja wykręcałem sobie ręce, a ona spoglądała w
górę, jakby nagle niezwykle zainteresowała ją zamkowa architektura.
Walentynki w
Hogsmeade razem z Victoire Weasley! Już wyobrażałem sobie zachwyconą minę
Warwicka, gdyby tylko o tym usłyszał. Wciąż jednak miałem jeszcze w pamięci
dość ponury wyrok Lariesona… Jesteś jej przyjacielem, nie masz u niej
szans! A raczej masz największą szansę na to, że zrobisz z siebie
palanta i Vi znienawidzi cię do końca życia…
Nie po raz
pierwszy tego dnia słowo przyjaciel wydało mi się jakieś
przeklęte!
— To…
chciałeś pogadać, tak?
Delikatnymi
ruchami rysowała coś palcem po cienkiej warstewce śniegu. Znów patrzyła przy
tym w dół, więc mogłem przyglądać się jej bezkarnie — patrzeć na jej jasną
głowę, ładne czoło i brwi. Na twarz nachodził jej niesforny, połyskliwy kosmyk
włosów i nagle poczułem przemożną, acz bolesną pokusę, by założyć go jej za
ucho… Dlaczego to się wydawało takie niewykonalne…?
— Nie —
zaprzeczyłem, nagle jakimś cichszym głosem. — Chciałem cię tylko zobaczyć.
Jej palce
zwolniły nieco nad rysunkiem przedstawiającym dość fantazyjne zawijasy. Coś
pojawiło się w obrębie jej ust — jakiś nowy wyraz, który chyba za wszelką cenę
starała się przede mną ukryć, bo wciąż nie obdarzyła mnie spojrzeniem.
Ja tymczasem
gapiłem się na nią jak na jakiś obraz.
— Zobaczyć?
— powtórzyła dość spokojnie i może tylko wydało mi się, że pod tym spokojem
kryło się jakieś szczególne poruszenie. — Widzisz mnie codziennie, za to od
tygodni w ogóle się do mnie nie odzywasz…
— Ty też się
do mnie nie odzywałaś…
— Bo nie
wiedziałam, czy tego chcesz! — zawołała, podnosząc nagle głowę i patrząc mi
prosto w oczy, na co ja aż drgnąłem, przyłapany na gorącym uczynku. — Myślałam,
że teraz… porozmawiamy o tym, co się wydarzyło… i…
— Tylko
dlaczego wszyscy myślą, że ja chcę o tym rozmawiać! — przerwałem jej dość
poirytowanym tonem, po czym odwróciłem się od niej, ucinając kontakt wzrokowy.
— Nikt mi nic nie mówił przez całe moje życie, ale teraz nagle wszyscy tak
strasznie chcą ze mną gadać! Tylko jakoś nikomu nie przychodzi do głowy, że ja
nie chcę o tym nawet myśleć, a co dopiero mówić o tym…
— Ale
dlaczego? — zapytała nieco unosząc głos. — Przecież wiem, że nie chciałeś się
ze mną spotkać bez powodu! Musi być coś, o czym w głębi duszy chcesz
porozmawiać, nawet jeśli udajesz, że tak nie jest! Przecież wiesz, że możesz mi
powiedzieć wszystko…
Jakiś dziwny
żal ścisnął mi gardło, kiedy to powiedziała.
Właśnie w
tym tkwi problem, Vi… Ja już nie mogę mówić ci wszystkiego!
Na przykład
tego, że wśród tego śniegu wyglądasz jak jakaś zimowa elfka. Albo tego, że zaraz umrę, jeżeli nie
odgarniesz tego kosmyka z twarzy.
Albo: Wiesz
Vi, chyba zaczynam coś do ciebie czuć… ale to naprawdę nic takiego, nie zwracaj
na to uwagi, to samo mi przejdzie…!
I z miejsca
ogarnęło mnie dziwne wrażenie — jakby wszystko we mnie aż drżało, choć przecież
prawie nie odczuwałem mrozu. Wciąż czułem na sobie jej spojrzenie, choć sam
usilnie starałem się na nią nie patrzeć. Widocznie rozmowy o moim fantastycznym
ojcu nie stanowiły dla niej aż takiego problemu — ale ciekawy jestem, jakby
zareagowała na takie rewelacje! Twój ojciec był wilkołakiem? Spoko,
wszystko gra! Zaczynasz coś do mnie czuć? Spieprzaj z mojego życia!
Jak na
złość, w mojej głowie znów pojawili się Pickering i Larieson z dzisiejszego
poranka.
Lepiej nic
nie rób, bo zniszczysz to, co już masz…
…albo
znacznie to poprawisz!
W tym
miejscu moja wyobraźnia pognała jak szalona i zobaczyłem samego siebie jak
odgarniam kosmyk z czoła Vi, dotykam jej twarzy, obejmuję ją…
Pieprzeni
Pickering i Larieson!!!
Nagle coś
musnęło wierzch mojej dłoni. Spojrzałem w dół — w samą porę, żeby zobaczyć jak
jej delikatne palce zakrywają moje. Przez chwilę patrzyłem na to w milczeniu,
jakbym potrzebował nieco czasu, by zarejestrować to całkiem zaskakujące
doświadczenie. Jej dłoń była nieco zimna — a jednak jej dotyk sprawił, że
gdzieś w środku odczułem zagadkowe ciepło.
Równocześnie
podnieśliśmy wzrok znad naszych rąk i spojrzeliśmy na siebie.
I śmieszna
rzecz, bo chyba na kilka sekund całkowicie zapomniałem, jak się oddycha.
Zaraz… czy
właśnie w ten sposób rozpoznaje się tę odpowiednią chwilę…?!
Co
najwyżej zaryzykujesz regularność szczęki.
O, Merlinie,
O, Merlinie, O, Merlinie.
Ten kosmyk
włosów jest nie do zniesienia!
Patrzyłem na
nią jakby mnie zamurowało, wciąż tocząc w myślach zaciętą bitwę —
posłuchać rady Warwicka, czy też Lariesona? Dziwne, bo w tej chwili nie tylko
miałem ochotę ją pocałować, ale też naprawdę mogłem to zrobić…! Szkoda tylko,
że nawet nie byłem pewien, czy rzeczywiście to potrafię… Gigi Bulstrode była
chyba jedyną osobą, którą mógłbym o to zapytać, szkoda tylko że przecież nie
mogłem!
Mogłem za to
liczyć na to, że Vi nie potraktuje mnie Furnunculusem... chyba.
Odgarnij jej
chociaż te włosy. To chyba najlepszy pomysł, jaki możesz teraz zrealizować...
Jestem pewien, że dasz sobie radę!
Ale mimo, że
potrafiłem wykonać najbardziej skomplikowane ruchy różdżką podczas wykonywania
zaklęć z zakresu transmutacji — prosty gest odgarnięcia dziewczynie włosów graniczył
teraz w mojej głowie niemalże z niemożliwością. No błagam cię, człowieku!
Zaciśnij zęby i po prostu zrób to, do cholery! Gdybym tylko mógł zamknąć przy
tym oczy, żeby nie widzieć, jak na to zareaguje... tylko jaki by to miało
sens?!
No dawaj.
Szybko i bezboleśnie.
I jakbym w
ułamku sekundy podjął nagle decyzję, błyskawicznie poderwałem rękę do jej
twarzy…
…ale raczej
nie spodziewałem się wywołać reakcji, która nastąpiła kolejną sekundę później.
— AUAAA! —
wrzasnęła i poderwała się z miejsca jak oparzona. — MOJE OKO!!!
Przez chwilę
siedziałem w miejscu, gapiąc się na nią, totalnie przerażony i ogłupiały. Ale…
co się właściwie przed chwilą wydarzyło?! Victoire stała przede mną, cała
czerwona na twarzy i trzymała się za powiekę.
— Uderzyłeś
mnie!!! — krzyknęła dość histerycznym tonem, na co wybełkotałem zmartwiałymi
wargami:
— Wcale…
n-nie…
— Walnąłeś
mnie w twarz! — wywrzeszczała wprost na mnie, odsłaniając swoje oko,
które wyglądało tak, jakby ktoś dźgnął je palcem… co przecież rzeczywiście
zrobiłem! — Zwariowałeś, czy co?!
— Ja… nie… —
wyjąkałem. — Nie mam pojęcia, jak to się mogło…
— …stać? —
wpadła mi w słowo ze złością. — Co jest z tobą?!
Dopiero
teraz wstałem i spróbowałem podejść w jej stronę, lecz ona stanowczo się ode
mnie odwróciła.
Boże, jaki
żałosny ze mnie… palant!
— Victoire,
przepraszam! Ja naprawdę nie wiem… nie chciałem…
Jedno jej
oko, to, którego nie walnąłem, spojrzało na mnie z dość wrogim nastawieniem.
— Właśnie
widzę! Tylko że jak tak bardzo nie chciałeś gadać, to mogłeś sobie po prostu
pójść… no chyba że bijesz wszystkich, którzy chcą okazać ci wsparcie!!!
— Dobra, nie
drzyj się już! — nagle sam się zdenerwowałem. — Pokaż to swoje oko!
Wreszcie
udało mi się chwycić ją za ramiona i odwrócić w swoją stronę. Zanim zdążyła
jakkolwiek zaprotestować, ująłem jej podbródek, nakierowując go ku górze — za
to drugą ręką wygrzebałem z kieszeni różdżkę, na co Vi drgnęła gwałtownie jak
dziecko, które zobaczyło strzykawkę.
— NIE DŹGAJ
MNIE!
— TO
PRZESTAŃ SIĘ DRZEĆ! — przekrzyczałem ją. — I nie ruszaj się!
O dziwo,
usłuchała natychmiast!
Odetchnąłem
płytko, bezwiednie dotykając jej policzka. Nieźle ją urządziłem, nie ma co… i
siebie też, przy okazji! Jak ostatni głupek! W myślach powtarzałem teraz na
przemian przekleństwa i pytanie, które przed chwilą wypowiedziała Victoire: Co
jest ze mną właściwie nie tak?! Czyżbym miał aż takie problemy z koordynacją
ruchową? Przeze mnie jej oko wyglądało teraz jakby niezależnie od drugiego
postanowiło nagle dostać kataru — zaszło krwią, a łzy spływały z niego obficie.
Do tego sama Vi mrugała nim tak niemiłosiernie, że nijak nie mogłem się skupić.
— No
naprawiasz je, czy nie? — zapytała zduszonym głosem.
Machnąłem
różdżką i zaczerwienienie powoli zaczęło blednąć. Wreszcie po kilku sekundach
całkiem zniknęło. Vi zamrugała, strącając z rzęs ostatnie łezki i spojrzała na
mnie wielkimi, wilgotnymi oczami rozszerzonymi przez zdziwienie.
— Już —
oznajmiłem cicho, opuszczając nieco różdżkę. — Jest w porządku.
W odpowiedzi
tylko pociągnęła nosem.
Przez moment
staliśmy tak w bezruchu, jakbyśmy oboje czekali, aż opadną z nas emocje. Wciąż
trzymałem dłoń na jej policzku, choć ona już na mnie nie patrzyła — tylko
mrugała jeszcze raz po raz, jakby musiała się upewnić, czy jej oko aby na pewno
działa normalnie. No tak… nie zdążyłem jej nawet pocałować, a już sprawiłem, że
mnie nienawidzi!
Ale może
jeszcze da się to jakoś naprawić?
Powoli
otarłem łzy z jej policzka, najdelikatniejszym możliwym gestem na jaki było
mnie stać.
Ale ona już
odsunęła się ode mnie, jakby spłoszona.
— Co robisz?
— zapytała nieufnie.
— Nic —
odpowiedziałem bardzo szybko, czując jak coś aż skręca mnie w środku.
Tedzie
Lupinie, ty to potrafisz wszystko spaprać!
— No cóż —
Vi otoczyła się ramionami jakby w obronnym geście, wciąż spoglądając na mnie
dziwnie podejrzliwie. — Porozmawiamy kiedy indziej… Tylko daj znać, jak w końcu
zaczniesz zachowywać się normalnie!
Po czym
odeszła, a ja patrzyłem za nią, chyba jeszcze nigdy w całym swoim życiu nie
czując się większym kretynem, niż w tym momencie — i to do tego stopnia, że
miałem aż ochotę rozłupać sobie czaszkę o kamienną kolumnę pod arkadami.
Dlaczego
Warwick zawsze musi mieć takie durne pomysły?!
I dlaczego
ja jestem taki głupi, że ich słucham…?
Witam żywych i nieżywych.
Tak. Sama nie wierzę w to, że już GOT i Stranger Things zdążyło wyjść wcześniej, niż ten rozdział.
Tak, wiem że dodawanie rozdziałów w odstępach co pół roku nie jest zbyt dobrą strategią...
Na swoje usprawiedliwienie mam tylko jedno słowo: MATURA.
A, i jeszcze drugie: MATMA.
Same więc widzicie, że mam mocne argumenty.
Jeżeli zaś chodzi stricte o ten rozdział, szedł mi nieco jak krew z nosa zważywszy na to, że w tym roku jedyne co pisałam to rozprawki na polski... w każdym razie chyba jest dość długi i mam nadzieję, że choć odrobinę warto było na niego czekać. Dobra wiadomość jest taka, że ostatnie miesiące na tyle wyczerpały mnie psychicznie, że postanowiłam na rok odpocząć od edukacji — być może więc uda mi się w końcu zrealizować program marzeń o nazwie Więcej i Krócej... Płaczę, kiedy to piszę X"""D
Dla tych co jeszcze nie wiedzą: Zapraszam do Cytrynowego Sorbetu po nowe obrazki!
I witam tych wytrwałych kremowym piwem i czekoladową żabą... na osłodę życia, bo trochę dziś namieszałam w Tedoire i w Pockemonie zwłaszcza xd
Nox/*
~ Tita