środa, 4 września 2019

2.18 Mistrz Eliksirów

Pauline Mary Glam


To chyba jakiś żart!

   Victoire Weasley chlasnęła gazetą o stół z takim impetem, że o mało co nie wytrąciła łyżki ze swojej stygnącej owsianki, która na moje szczęście tylko podskoczyła konwulsyjnie w misce, ostatecznie nie wymierzając mi owsiankowego kleksa prosto w czoło.

— Mówisz o moim życiu? — rzuciłam, bez entuzjazmu grzebiąc w swojej jajecznicy. — Bo jeśli tak, to w pełni się z tobą zgadzam.

   Piątkowy poranek w Wielkiej Sali z pewnością nie należał do najspokojniejszych — rzecz jasna z tego względu, iż był to początek końca, ostatni dzień lekcji w tygodniu. Było już po sowiej poczcie i Vi właśnie zakończyła swoje rytualne poranne tête-à-tête z Prorokiem Codziennym, którym poza nią, nikt inny raczej nie był zbytnio zainteresowany. Naprzeciwko nas Julia i Quirke siedzieli odwróceni do siebie plecami — wczoraj na zielarstwie równocześnie podnieśli ręce i wyrecytowali słowo w słowo ten sam fragment podręcznika, za co Ravenclaw otrzymał dziesięć punktów — więc teraz oczywiście nie odzywali się do siebie, każde przypisując sobie tę jakże niebywałą i chwalebną zasługę. Lisa pochłaniała swoje śniadanie tak zachłannie, jak ją samą już od kilku tygodni pochłaniała głęboka depresja, natomiast Brendy o dziwo nigdzie nie było ani słychać, ani widać — jej przyjaciółka Sandra Kench samotnie krążyła po Wielkiej Sali i wciskała ludziom ostatnie egzemplarze Accio Ploty, cieszącej się o wiele większym zaangażowaniem wśród uczniów niż Prorok.

   — Mówię o tej durnej gazecie — podjęła Victoire poirytowanym tonem. — No bo co jest nie tak z tym ministerstwem? O zaginięciach informują szerzej tylko wtedy, gdy chodzi o ich własnych pracowników! Jeżeli pojawia się coś o innych, to tylko małe wzmianki, a o zniknięciach w Hogwarcie w ogóle nic nie piszą!

— Może nie chcą wzbudzać paniki — podsunęłam dość banalne wytłumaczenie tego zjawiska, starając się użyć w tym celu rozsądnego tonu, co wyraźnie rozsierdziło ją jeszcze bardziej:

— I niby temu ma służyć dezinformacja?

   Odwróciłam się w stronę swojej jajecznicy jakbym liczyła na jej podpowiedź względem tego, co miałam w tej chwili powiedzieć.

— Mówimy o kilkudziesięciu zniknięciach na terenie całego kraju! — Victoire zniżyła głos do natarczywego półszeptu. — Niby jak ludzie mają temu zapobiegać, skoro nie mają zielonego pojęcia o tym, co się naprawdę dzieje…?

— Myślę, że ci z zewnątrz mogą mieć jakieś pojęcie — zauważyłam roztropnie. — Po prostu to tutaj w szkole wszyscy mają to gdzieś, ale Hogwart to przecież nie cały świat…

— Mówisz? — Victoire spojrzała na mnie bez większego przekonania. — Bo ja założę się, że nawet jeśli coś do ludzi dociera, to sami wolą nie dopuszczać tego do wiadomości. Tyle lat po wojnie nikt pewnie nie chce nawet słyszeć o tym, że znów coś się dzieje…

   Z cichym westchnieniem nad ludzką krótkowzrocznością, zwinęła gazetę i byle jak wcisnęła ją do torby, podczas gdy ja zamyśliłam się lekko nad swoim talerzem, jakbym siedziała nad myślodsiewnią. Victoire miała rację — w zaistniałych okolicznościach, postawa ministerstwa zdawała się być dziwnie obojętna, niemalże oziębła. Tylko co to właściwie mogło oznaczać…? Czy była to tylko strategia ministerstwa, czy może też naprawdę mugolaki były pozostawione samym sobie? Tylko jak można się bronić przed czymś, czego nie widać ani nie słychać… co widocznie siedzi tylko w naszych głowach...

   Starając się opędzić od tych ponurych myśli (jakbym nie miała ich dosyć przez ostatnie tygodnie!), spojrzałam wzdłuż stołu krukonów. Dominique już chyba całkiem zarzuciła śniadania na rzecz morderczych treningów, przez co Fiffie była skazana na towarzystwo Jake’a i Matthew, którzy od czasu incydentu w Zakazanym Lesie zdawali się nie odstępować jej na krok. Rzecz jasna, pewnie nawet się nie domyślali, co wtedy naprawdę mogło się stać, choć osobiście uważałam, że tak było lepiej — szczęście, że nie byli na tyle głupi, by zgłosić ten atak pani Pomfrey! Zresztą ja i Fiffie byłyśmy akurat zgodne co do tego, że Wtajemniczonych We Wszystko również nie ma potrzeby w to wtajemniczać. To o czym na ostatniej naradzie mówiła Vi było prawdą — po Nowym Roku powiększyła się liczba łóżek za parawanami w Skrzydle Szpitalnym, a od ścian całej szkoły odbijały się powtarzane coraz głośniejszym szeptem plotki o tajemniczej epidemii, która zaatakowała Hogwart — i fakt, że McGonagall wciąż była na zwolnieniu i nie było na nią zastępstwa, bynajmniej nie poprawiał nastrojów. Na dodatek właśnie wczoraj Brenda powtórzyła mi w ścisłym sekrecie, że podobno ze Skrzydła Szpitalnego zaczęli wysyłać kłopotliwych pacjentów prosto do Świętego Munga, pewnie na jakiś oddział zamknięty, czy coś w tym rodzaju, Brenda dokładnie nie wiedziała… w ten czy inny sposób, mugolaki znikały — jak nie w szpitalu, to w zupełnie niewyjaśnionych okolicznościach.

   Odwróciłam się w stronę stołu puchonów, co pozwoliło mi przekonać się o tym, iż Nickie i Sean nie zaszczycili dziś Wielkiej Sali swoją obecnością. Mój wzrok prześlizgnął się po Cristerze i reszcie dziewczyn z Puchońskiej Paczki, odbił się gwałtownie od Orellii Craig i jej koleżanek, po czym przeleciał ponad Puchonem Kevinem na sam koniec stołu Hufflepuffu… to właśnie tam stołował się Boorack Junior, który ostatnio stanowił dla mnie bardziej przerażającą perspektywę niż najkrwawszy zaślimaczony szlaban u jego ojca. Naturalnie, zajmował on miejsce (dość spore zresztą) jak najbliżej stołu nauczycielskiego, żeby jego tatuś mógł błyskawicznie interweniować w wypadku, gdyby ktoś jego synalkowi dokuczał. Nie żeby takie epizody nie miały miejsca w przeszłości — pamiętam, że w pierwszych dwóch latach mojej bytności w tej szkole, przy Booracku Juniorze często wybuchało zamieszanie, kiedy jego widelec zamieniał się w ropuchę, z nosa wyłaził mu nagle wielki biały robak, albo gdy jego śniadanie transmutowało się tajemniczym sposobem w nawóz ze szklarni profesora Longbottoma (przez pewien czas podejrzewałam nawet Paczkę Puchonów o te wątpliwie wyrafinowane wybryki, choć przekonywali mnie, że mimo obopólnej niechęci, nigdy nie zniżyliby się do tak rynsztokowego poziomu — podobno tylko raz wysłali do Booracka Juniora coś, co określali dość enigmatycznie mianem Walentynki Nienawiści). Teraz jednak nikt już nie zakłócał jego spokoju i Boorack Junior mógł do woli rozkoszować się błogą samotnością — o ile w ogóle można użyć tego określenia względem kogoś, kto zawsze był tak ponury i skwaszony, jakby był na przymusowej diecie odorosokowej. Nieco zdeprymował mnie nieistotny pozornie szczegół, że on również wybrał na śniadanie jajecznicę… rzecz jasna z tą różnicą, że jego porcja była trzykrotnie większa od mojej.

   Zresztą, jak i on sam był chyba trzykrotnie większy ode mnie.

— Na co tak patrzysz…?

Szybko odwróciłam głowę, tak że o mało co nie dostałam skrętu szyi. Victoire jednak zdążyła już podążyć za moim wzrokiem.

— Na Booracka Juniora? — wyszeptała w moją stronę, jakby nie wiedziała.

— Och, wiesz. — Wzruszyłam tylko ramionami, starając się wyrazić w ten sposób jak największe lekceważenie. — Zastanawiam się tylko, jak zaprosić go na Walentynki.

W innych okolicznościach mógłby to być nawet niezły żart — szkoda tylko, że był prawdą. Nie patrząc już na nikogo dziabnęłam stanowczo swoją jajecznicę, podczas gdy Vi wybałuszała na mnie oczy.

— To ty jeszcze tego nie zrobiłaś?!

Gdybym była animagiem i przemieniała się w żmiję, nie przewierciłabym jej bardziej jadowitym spojrzeniem.

— A twoim zdaniem niby jak miałam to zrobić?! — pisnęłam. — Przecież nawet z nim nie gadam…!

— Co nie zmienia faktu, że miałaś na to prawie miesiąc! — zauważyła Victoire, celnie i boleśnie.

— I co z tego?! — odparowałam ze złością. — Mam na to jeszcze jedną całą dobę… to przecież całe mnóstwo czasu!

   I mimo woli spojrzałam jeszcze raz na Booracka Juniora, który z brutalną systematycznością ładował sobie jajecznicę do buzi — aby przekonać samą siebie, iż wygląda bardziej jak niegroźny słoń pozbawiony kłów przez okrutnych kłusowników, a nie jak buchorożec zdolny wysadzić mnie na kawałki, jeśli tylko ośmielę się do niego odezwać.

    Lecz już po chwili, mimo całej swej mamuciej okazałości, Boorack Junior całkowicie zniknął z mojego pola widzenia. Zdezorientowana, spojrzałam w górę na obiekt, który zdołał mi go przysłonić — i moim oczom ukazał się Simon Larieson, jak zwykle chudy i ciemnowłosy, jak zwykle emanujący silnym promieniowaniem niezachwianej pewności co do swojej racji, i jak zwykle z dobrze już mi znaną miną świadczącą o bezwzględnym zamiarze podzielenia się ze mną ową racją, jakkolwiek mało by mnie ona nie interesowała.

   Nie trzymał jednak przed sobą dwóch parujących kubków kakao (jak często bywało, kiedy palnął coś głupiego, a następnego dnia usiłował być miły… czyli ostatnimi czasy codziennie), lecz nie wiedzieć czemu, dźwigał w ramionach całą stertę zupełnie dziwacznych przedmiotów, jakby urwał się z wycieczki w Departamencie Kontroli Magicznego Wyposażenia, gdzie ograbił pół magazynu.

   — Victoire… Pauline… — przywitał się z nami niezwykle uroczyście, kurtuazyjnie skłaniając przed nami głowę — po czym bezceremonialnie zwalił wszystkie swoje rzeczy na stół. Nie zważając na nasze miny, wcisnął się na ławkę między nas. — Uprzedzając twoje święte oburzenie, moja droga… — zwrócił się do mnie tonem nie znoszącym sprzeciwu — …nie, wcale nie zamierzam cię odwodzić od twojej absurdalnej decyzji, pozwól jedynie, że dokonam pewnej drobnej prezentacji, której przypadkiem będziesz świadkiem. — Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, on wziął już do ręki pierwszą rzecz, która mu się akurat nawinęła, a była to spiczasta tiara czarodzieja z fioletowym piórkiem. — To Kapelusz Obronny, działa jak Zaklęcie Tarczy — objaśnił, jakby występował w Telezakupach reklamujących innowacyjnie mopy do podłóg. Ledwo się jej przyjrzałam, a już odrzucił tiarę na bok i sięgnął po inny przedmiot, mały i kulisty, przypominający czarny, lśniący klakson. — To Detonator Pozorujący, skutecznie odwraca uwagę, jeśli chcesz skądś niepostrzeżenie prysnąć… — Mignął mi przed nosem papierową torebką w biało-różowe paski. — Mieszanka cukierków z Bombonierek Lesera… Możesz użyć ich na wrogu, bądź na sobie… — Podstawił mi tuż przed oczy słoik z czymś zielonym. — Q-py Blok… w tym przypadku zalecam użyć go tylko na wrogu…

— Że co?! — w końcu zdołałam przerwać jego wywód. Nie zbiło go to jednak z pantałyku.

Q-py Blok — powtórzył, jakby zgorszony moją ignorancją. — Powszechne zatwardzenie ściskające siedzenie…

   Victoire mimowolnie parsknęła śmiechem, za co zgromiłam ją spojrzeniem.

— Łajnobomba… — ciągnął Simon, jak gdyby w ogóle mu nie przerwano. — Dość ryzykowne wyjście, ale na wszelki wypadek… Gryząca filiżanka… możesz ją z łatwością podmienić i upozorować wypadek… Proszek na bekanie… cukierki wywołujące czkawkę… kompromitacja murowana… Nierozcieńczona ropa czyrakobulwy, ale tylko w ostateczności…! I wreszcie… mój własny produkt… — Ku mojemu skrajnemu przerażeniu postawił na stole przed nami coś, co bez wątpienia było najbardziej niebezpieczną rzeczą ze wszystkich, jakie przed chwilą sprezentował — a mianowicie swój własny, zmaltretowany kociołek.

   Ja i Victoire wymieniłyśmy spojrzenia. Wreszcie Vi ostrożnie uchyliła wyszczerbioną pokrywkę kociołka, choć ja już spodziewałam się tego, co tam zastaniemy — i rzeczywiście, nie myliłam się. Był to wyczyn Simona z ostatniej lekcji eliksirów, podczas której mieliśmy uwarzyć Napój Zamrażający. Coś jednak musiało pójść lekko nie tak podczas żmudnego procesu produkcyjnego, gdyż to, co znajdowało się w kociołku było bladoróżowym, ślimakowatym glutem — i to wyraźnie żywym. Co gorsza, teraz dopiero zauważyłam, że glut znacznie urósł odkąd go ostatnio widziałam, a do tego (aż coś przekręciło mi się w żołądku) wyrosły mu małe, zezowate i pokryte bielmem oczy… W tej chwili wiódł beztroski żywot pełznąc mozolnie po nadpalonym dnie kociołka Simona, pozostawiając po sobie ślady gęstej, ciemnej mazi.

   Jego twórca przyglądał mu się ze zmarszczonymi brwiami.

— Wprawdzie nie mam pojęcia, czy ma on jakieś funkcje, ale… może się przyda… w kryzysowej sytuacji…

— Tylko co takiego musiałoby się stać, żebym potrzebowała pomocy żywego gluta? — Wyrwałam pokrywkę z rąk wyraźnie oniemiałej z obrzydzenia Vi, która trzymała ją przed sobą niczym tarczę, po czym zatrzasnęłam kociołek, zanim galaretowaty stwór zdążył dopełznąć do jego krawędzi i rozpocząć nowe pełne przygód życie na wolności. — Simon, naprawdę żadne słowa nie wyrażą tego jak bardzo doceniam twój trud, ale szczerze wątpię, by którakolwiek z tych rzeczy mogła mnie uchronić przed ewentualnym porywaczem…

— Te rzeczy nie mają cię uchronić przed porywaczem, tylko przed Boorackiem Juniorem! — oświecił mnie, zupełnie jakbym od samego początku tej prezentacji nie domyślała się, do czego to wszystko zmierza! Zabrał ze stołu kociołek ze swoim niepokojącym wyrobem. — Czyli w sumie na jedno wychodzi, skoro on współpracuje ze swoim skorumpowanym tatuśkiem…

— I niby co takiego może mi zrobić! — parsknęłam. — Zabić mnie? Zjeść?

— No nie wiem — uniósł brwi w klasyczny dla siebie sposób. — Już sama masa jego ciała wystarczy, żeby zrobić z ciebie krwawą miazgę.

— I twoim zdaniem ma mnie przed tym uchronić proszek na bekanie…?

Zrobił wyraźnie zniecierpliwioną minę.

— No jasne. Czyli jak zwykle moją najgorszą zbrodnią jest chęć udzielenia bezinteresownej pomocy…!

— Wcale nie potępiam twojej bezinteresownej pomocy! — zawołałam nie bez pewnej urazy, że mnie o to posądził. — Odnoszę tylko wrażenie, że masz nieco wygórowane mniemanie na temat swojej roli w moim życiu.

— Wygórowane mniema… że co? —  obruszył się.

— To, że gdybym chciała mieć prywatnego aurora, to bym go sobie wynajęła! — wypaliłam. — Po prostu jakoś nie przypominam sobie, bym na tym stanowisku zatrudniała akurat ciebie!

To zamknęło mu na chwilę usta. Ale tylko na chwilę.

— Pauline… jesteś naiwna. — Instyktownie przejechałam oczyma po sklepieniu Wielkiej Sali, gdyż były to słowa, którymi częstował mnie już chyba po raz pięćdziesiąty w przeciągu minionych kilku tygodni. — To, że Boorack Junior ma wygląd niepozornej wielkiej kluchy nie znaczy, że nie jest tak naprawdę niebezpieczny…

— Jasne — burknęłam. — Nie zapomnij pozdrowić ode mnie swojego terapeuty.

— A co? — zaatakował mnie nagle, jak jakiś dziki wąż rzucający się na wiewiórkę. — Wyobrażasz sobie, że będzie jak w tych waszych durnych mugolskich bajkach? Że wystarczy go pocałować, to z tłustej ropuchy zamieni się w pieprzonego księcia?

Skanował mnie teraz takim wzrokiem, jakby w oczach miał lasery.

— Ja… Naprawdę sądzisz, że zamierzam go do cholery całować?! — wykrztusiłam z siebie wreszcie głosem piskliwym od odrazy, równocześnie czując, że moja twarz przyobleka się w purpurę pod jego intensywnym spojrzeniem.

— No co. Pewnie myślisz, że tylko na zewnątrz jest trollem, a w środku ma dobre serduszko, pisze długie listy do mamy i zbiera kamyki i muszle…

— Ja zbieram kamyki i muszle…! — powiedziała głośno Vi.

— Sam zbierasz karty z czekoladowych żab! — odparowałam z oburzeniem. — A każdy wie, że tylko ostatnie nerdy to robią!

   Miny nie miał w tym momencie zbyt zadowolonej i najwyraźniej uznał, że dla ochronienia godności, nie opatrzy mojego spostrzeżenia żadnym komentarzem. Zamiast tego odwrócił ode mnie wzrok, który był tak ponury, jakby jego oczy nigdy nie widziały promieni słońca poza chmurami, deszczem i nieprzebraną ciemnością okrutnego życia na tym łez padole.

— A więc na poważnie namawiasz mnie, żebym zabrała ze sobą wszystkie te rzeczy? — spojrzałam na niego z niedowierzaniem. — I niby gdzie mam je sobie schować? Obawiam się, że nawet Boorack Junior może zacząć coś podejrzewać, kiedy pojawię się w Hogsmeade z brzuchem większym od jego.

— No nie wiem… nie musisz brać tego wszystkiego… — Nagle zrobił niepewną minę, przygryzając wargę. — No dobra, przyznaję, trochę mnie poniosło! — wybuchnął w końcu, wciąż jednak nie patrzył na mnie, jakby mój widok zbyt drażnił jego oczy. — To może weź chociaż to…!

Wcisnął mi w ręce swój kociołek, który natychmiast oddałam mu z powrotem.

— Zabieraj tego swojego kosmitę…!

Jego twarz zmarszczyła się w grymasie, po czym bez słowa przygarnął do siebie kociołek, jakby jego zawartość była jego jedynym prawdziwym przyjacielem.

— Wiesz co Pocky… — odezwała się Victoire, głosem pełnym studzącego głowy rozsądku. — Możesz się cieszyć, że Simon ma na tyle taktu, żeby nie proponować ci czegoś z serii „Baba-Jaga Patrzy”.

Spojrzałam na nią ze zdziwieniem. Czy on go broniła? Nie widziała, jak się zachowuje?

— „Baba-Jaga Patrzy”? — powtórzyłam, nie wypowiadając na głos pozostałych pytań.

— To przeciwieństwo serii „Cud Miód Czarownica” — objaśniła Vi. — Została stworzona na rzecz tych czarownic, które… chcą się pozbyć bardziej natrętnych wielbicieli.

Nie musiałam jej pytać, na czym konkretnie to polega — zwłaszcza, że zaraz ochoczo uczynił to Simon, chociaż nikt go o to nie prosił.

— No cóż — powiedział, świdrując mnie miażdżąco ironicznym spojrzeniem. — Uznałem po prostu, że Pauline nie musi się bardziej oszpecać.

Ta uwaga była już tak jawnie złośliwa i niegodziwa, że aż zaczerwieniłam się ze złości.

— Och! Przykro mi bardzo, że nie wyglądam jak Orellia Craig!

Dopiero jego mina uświadomiła mi, co właściwie przed chwilą powiedziałam.

Przez moment gapiliśmy się na siebie, jakby między nami wybuchła łajnobomba. Prawdę mówiąc, nie mam zielonego pojęcia, które z nas było bardziej zmieszane w tym momencie, dość, że wraz z nagłą świadomością tego, co właśnie wywrzeszczałam na głos, spłynęło na mnie tak lodowate zimno, jakbym przeszła właśnie przez jakiegoś ducha. Otworzyłam usta, ale prawie natychmiast je zamknęłam — wtedy on zrobił taką minę, jakby sam zamierzał coś powiedzieć, lecz na ten widok zerwałam się na równe nogi tak gwałtownie, że aż potrąciłam swój puchar z sokiem z dyni, w rozpaczliwej próbie niedopuszczenia go do głosu.

— Ach…! Zaraz, zaraz… zaraz! — Ku swojemu przerażeniu zdałam sobie sprawę z tego, że szczerzę się jak jakaś idiotka i za żadne skarby nie mogę tego opanować. — Ja…n-nie mam pojęcia, czemu akurat o niej wspomniałam…! Ale ogólnie to nie mam z nią żadnego problemu! — Boże, co ja gadam, błagam, zamknij się już Pauline Glam, na litość boską i bliźniego, przestań mówić! — A zresztą… właśnie pomyślałam, że przecież nic mnie nie obchodzi, co ty sobie myślisz! — Zaśmiałam się w sposób tak sztuczny, że zabrzmiało to jak śmiech kogoś innego. — I tak nie mam na to wszystko czasu! Mam swoje sprawy na głowie, w końcu Boorack Junior sam się nie poderwie!… Tak, muszę już iść! No to…

   Wykonałam jakiś nieokreślony ruch ręką, po czym odwróciłam się — i wyszłam z Wielkiej Sali czując się tak, jakbym szła po jakiejś bardzo nierównej, falistej powierzchni.

I dopiero gdy znalazłam się w opustoszałej sali wejściowej, stanęłam pod potężną framugą dębowych wrót Zamku — i przystąpiłam do metodycznego uderzania o nią własną czaszką.

Co. To. Miało. Być?!

 Boorack Junior sam się nie poderwie?! O Merlinie, litości… błagam, użycz mi łaski swojego zmiłowania!

I to najgorsze… Przykro mi, że nie wyglądam jak Orellia! I równie genialne wyjście z sytuacji: Och, nie wiem, czemu akurat o niej wspomniałam… No po prostu brawo, gratuluję ci kretynko niesamowitego sprytu i szczwanej przebiegłości!

Odsunęłam się od framugi czując, że chyba już skutecznie nabiłam sobie guza.

   Oczywiście, że wiedziałam, dlaczego wspomniałam akurat o niej, choć Simon o tym nie wiedział… a przynajmniej aż do tego przeklętego poranka. Rzecz jasna, już następnego dnia po Sylwestrze rozmawiałam z Nickie, która powiedziała mi, że Sean wcale nie pobił się z Cristerem podczas imprezki — od razu stało się więc dla mnie jasne, że Orellia kłamała perfidnie tylko po to, żeby odciągnąć ode mnie Simona, a on, nie wiedzieć czemu, zamiast się na nią za to obrazić, postanowił rzucić się w jej ramiona… najpewniej tylko po to, żeby zrobić mi na złość za to, że po raz drugi w życiu dałam mu kosza.

   I pewnie nawet sam się nie domyślał, jak okrutna była to z jego strony zemsta, mimo że udawałam, iż nic o tym nie wiem… naturalnie do teraz!

Czy coś w tym wszystkim miało w ogóle sens?! Niestety ból głowy, którego nabawiłam się przy pomocy framugi nie pomógł mi w odpowiedzeniu sobie na to podstawowe pytanie, wręcz przeciwnie, po chwili w moją skroń uderzył kolejny paradoks — dlaczego perspektywa zrobienia z siebie frajerki podczas Walentynek z Boorackiem Juniorem na oczach masy uczniaków przebywających w Hogsmeade martwi mnie mniej niż to, że właśnie zrobiłam z siebie frajerkę przed jednym nic niewartym kretynem?!

Doprawdy, niezbadane są meandry ludzkiej psychiki…

— Pocky…?

   Podniosłam wzrok, wciąż pocierając sobie czoło — i moim oczom ukazał się Ted Lupin w szacie nie pierwszej świeżości, z granatowymi włosami tak potarganymi, jakby urządził w nich poligon dla eksperymentów pirotechnicznych — co dobitnie świadczyło o tym, iż musiał spędzić tę noc w bibliotece, najpewniej zasypiając na jakimś opasłym tomiszczu, co sądziłam po czerwonym śladzie, który wciąż miał na policzku.

— Och… cześć…! — Szybko opuściłam rękę, żeby pozbyć się pozorów osoby, która właśnie sama doprowadziła się do wstrząśnienia mózgu — rzecz jasna na darmo, gdyż Teddy z właściwą swej naturze bystrością od razu zadał mi pytanie, na które nie miałam zbytnio chęci odpowiadać:

— Wszystko w porządku? — Spojrzał na mnie z ukosa, mimochodem wskazując na moje czoło. — Kto ci nabił tego guza…?

   Machnęłam tylko ręką na znak, że guz nie stanowi dla mnie aktualnie największego życiowego problemu — a przynajmniej nie takiego, jak zgubny wpływ pewnego osobnika płci przeciwnej na moją psychikę.

— A z tobą wszystko w porządku? — odparłam znacząco. — Wyglądasz, jakbyś spędził noc z jakąś dziewczyną, od której dostałeś potem po twarzy.

Ted Lupin wyszczerzył do mnie zęby.

— Jeśli Teoria transmutacji byłaby dziewczyną, to raczej bym się z nią nie umawiał…!

   I mimo całego bólu mojej bieżącej egzystencji, ja również się do niego uśmiechnęłam. Zresztą, cieszyłam się po prostu z tego, że znów normalnie ze sobą rozmawiamy — musicie bowiem wiedzieć, że nie znoszę nierozmawiania z Teddym Lupinem! Co prawda nasza Śniadaniowa Tradycja polegająca na codziennych porannych pogaduchach w Wielkiej Sali nieco zanikła, zważywszy na to, że Teddy często zarywał teraz noce na naukę do Sumów — aczkolwiek i tak rada byłam z tego, że widocznie poprawiał mu się nastrój od feralnych dla niego Świąt i pożegnania ze Starym Rokiem… Teraz wyglądał wprawdzie na nieco zmęczonego, ale humor miał całkiem niezły — chyba po raz pierwszy od kilku tygodni.

— A skoro już o umawianiu mowa…

— Błagam cię, tylko nie zaczynaj tematu Booracka Juniora! — jęknęłam, wreszcie pozwalając sobie na minę jak najbardziej adekwatną do mojego stanu ducha — czyli beznadziejnie zbolałą. — Naprawdę niezmiernie doceniam, że w obliczu zagrożenia życia chcecie mi zafundować niezapomniane Walentynki, ale czy trzeba o tym tyle gadać?! Po prostu tam pójdę, zapytam go o parę rzeczy, a potem sayonara, przecież nie chodzi tu o zawieranie związku na całe życie, a Simon zachowuje się tak, jakbym chciała zamieszkać z Boorackiem Juniorem w jednorodzinnym domku przy buraczanym polu, sam spotyka się z jakąś pindą, ale oczywiście ja nie mogę nic na ten temat powiedzieć, a z drugiej strony nie przypominam sobie, żeby ktoś tak bardzo ostrzegał Victoire przed randką z Woodem, chociaż NIKT jej do niej nie zmuszał, więc może przestaniecie mnie wszyscy wreszcie męczyć! — Pod koniec moja wypowiedź osiągnęła dość histeryczne rejestry, na co Ted wybałuszył na mnie oczy.

— Czyli widzę, że u ciebie rzeczywiście wszystko w porządku! — parsknął sardonicznie. Po czym dał sobie dokładnie trzy sekundy na zastanowienie, zanim powiedział: — Może chcesz się urwać z pierwszej lekcji?

Teraz to ja wytrzeszczyłam na niego oczy.

— I ty to mówisz? — zdziwiłam się. — Prefekt, wzorowy uczeń?!

Ale Ted Lupin tylko wzruszył na to ramionami z najniewinniejszym możliwym uśmieszkiem na jaki było go stać — na co pomyślałam, że może sobie być prefektem i najlepszym studentem w szkole, ale przede wszystkim jest moim wiernym przyjacielem — o czym dobitnie świadczyła lekkość z jaką wypowiedział tę propozycję, w obliczu całego jego poczucia szkolnego obowiązku. Właściwie jednak Teddy miał w sobie czasami coś z zawadiaki… albo z huncwota, sięgając po bardziej archaiczne, acz trafniejsze określenie.

   Szkoda tylko, że pogoda była taka ohydna.

   Niestety nie mogliśmy ukryć się gdzieś w Zamku — wprawdzie Filchowi i Pani Norris poziom czujności szwankował na stare lata, ale i tak istniało zbyt duże ryzyko, że zobaczyłby nas jakiś skrzat domowy (od czasów nowych reform, skrzatom wolno było o wiele swobodniej poruszać się po szkole), albo jakiś duch, lub co gorsza Irytek wychynąłby nagle ze ściany — i bylibyśmy spaleni. Najlepszym wyjściem w tym wypadku wydawało się więc odwiedzenie Hagrida — lecz o dziwo, zastaliśmy jego chatkę zamkniętą na cztery spusty, jakby spodziewano się w niej inwazji. Sądząc z tego, iż okna były zasłonięte, a z komina nie sączył się dym, można było wnioskować, że Hagrid wybrał się na wyprawę nieco dalszą, niż do Zakazanego Lasu — może musiał udać się na ulicę Pokątną po jakiś środek na ślimaki, a może odwiedzał swojego brata Graupa w górach? — dość, że niebo nad naszymi głowami robiło się coraz cięższe od ołowianych chmur, a my zdaliśmy sobie sprawę z tego, że nie mamy się gdzie podziać. Było już za późno, żeby wracać do Zamku, lekcja właśnie się zaczęła (dobrze się składało, że na pierwszej godzinie miałam akurat starożytne runy, a w tym czasie i Victoire, i Simon ślęczeli na mugoloznastwie). Moglibyśmy udać się do Kryjówki, ale stopień mokrości otoczenia nie zachęcał — całe szkolne błonia wyglądały tak, jakby w Zamku siadła tysiącletnia kanalizacja — rozmokły śnieg mieszał się z błotem w szarą breję przypominającą nic innego jak zawartość kociołka Simona na lekcji eliksirów. Wreszcie, kiedy zaczęły na nas spadać wielkie krople deszczu, Ted chwycił mnie za rękaw i pobiegliśmy czym prędzej w stronę cieplarni, rozchlapując wokół siebie mętną, brązową wodę.

   I możecie wierzyć lub nie, ale cieplarnia naprawdę była otwarta — a raczej wystarczyła najbanalniejsza Alohomora, żeby stanęła przed nami otworem. Błogosławione roztrzepanie profesora Longbottoma…! Przed nami rozpościerały się teraz długie rzędy pierzastej zieloności, który to widok wywierał całkiem absurdalne wrażenie po opustoszałych, zimowych terenach szkoły — liście trzepotek falowały delikatnie bez ingerencji wiatru, tak samo leniwie smagały powietrze cienkie łodygi o wiele groźniejszych jadowitych tentakuli — a jednak panowała tu cicha, przytulna i bezpieczna atmosfera, zwłaszcza przy akompaniamencie ustawicznego, stłumionego szumu ulewy.

— Chodź — Teddy pociągnął mnie w stronę jednej z alejek.

   Szerokie liście rozpościerały się nad naszymi głowami, co przywodziło mi na myśl korony drzew nad Kryjówką w Zakazanym Lesie — tak samo skrywające nasze sekrety przed wścibskim wzrokiem niebios. Mogłam więc całkiem swobodnie opowiedzieć teraz Tedowi o swoich problemach z Boorackiem Juniorem. Niestety jednak, jego reakcja okazała się być dokładnie tak przewidywalna, jak się tego spodziewałam.

— Jeszcze go nie zaprosiłaś?! — Spojrzał na mnie z wyraźnym niedowierzaniem, na chwilę przystając obok tajemniczej rośliny, która łypała na nas ludzkimi gałkami ocznymi osadzonymi na długich łodygach. — Czy ty przypadkiem nie miałaś na to trzech tygodni?

— No jasne! Skoro to takie proste, to może sami go sobie zaproście, co?! — zdenerwowałam się. — W końcu czy to naprawdę muszę być ja?

— Sama się zgodziłaś… — zauważył roztropnie Teddy, na co wywróciłam oczyma zupełnie jak roślina za jego plecami.

— Żeby wkurzyć Simona! — żachnęłam się. — Tak naprawdę nie rozumiem, dlaczego to koniecznie ja muszę spotykać się z Boorackiem Juniorem! Równie dobrze Victoire mogłaby to zrobić, a może nawet tak byłoby lepiej, w końcu ma w sobie tę całą krew wili…

— Chyba nawet z krwią wili niewiele mogłaby zdziałać, skoro Boorack Junior buja się w tobie! — wyjaśnił mi, widocznie siląc się na cierpliwość. — Więc najpewniej to właśnie ciebie uważa za najpiękniejszą istotę, jaka kiedykolwiek stąpała po tej ziemi…

Mimo wszystko uciekłam gdzieś wzrokiem, nagle zbita z tropu.

— Och, to bardzo miłe z jego strony — wyrzuciłam z siebie w końcu dość sucho. — Ale skoro tak, to potrzebuję tylko kogoś, kto mógłby przybrać mój wygląd, a do tego najlepszy byłby albo eliksir wielosokowy, albo jakiś metamorfomag… — W tym miejscu prześwidrowałam go spojrzeniem, na co on wytrzeszczył na mnie oczy.

— No chyba do reszty cię powaliło! — wykrzyknął, cofając się i potrącając jedną z doniczek. — Czyli teraz to ja mam iść na randkę z Boorackiem Juniorem?! — Ledwie wypowiedział to na głos, a już na jego twarzy odmalowało się skrajne obrzydzenie. — Naprawdę chcesz, żebym się porzygał?!

— No tak… Ty sobie możesz rzygać, ale ja mam być zadowolona z życia? — odparłam kwaśnym tonem.

— Ale metamorfozy tak nie działają! — wybuchnął głosem tak piskliwym, że wbrew sobie sam podawał w wątpliwość, czy rzeczywiście tak nie działają.

 — To w takim razie pomóż mi wymyśleć, jak zagadać do Booracka Juniora do wieczora…

— Nie zrobiłaś tego przez miesiąc, to nie zrobisz tego do wieczora — zawyrokował Ted okrutną prawdę.

— No to mi pomóż! — zawołałam, a kiedy znów spojrzał na mnie ze zdziwieniem, dodałam błagalnie: — No weź, kogo mam o to poprosić? Paczkę Puchonów? Żeby za sto lat odnaleziono w Zakazanym Lesie moje szczątki?

Nie, to nie była przesada. Naprawdę nie wątpiłam w to, że Paczka Puchonów zamordowałaby mnie bezlitośnie i brutalnie, gdyby tylko dotarło do jej uszu, że zamierzam umawiać się z synalem ich śmiertelnego wroga… i w sumie nie mogłam się temu zbytnio dziwić, skoro to właśnie dzięki fałszywym zarzutom Booracka Juniora zawdzięczali większość szlabanów u Booracka Seniora w swoim życiu.

— Ale niby jak…

— Obaj jesteście prefektami — wypaliłam, łapiąc go kurczowo za przegub. — Chyba możesz z nim pogadać…

— No niestety niezbyt — odpowiedział, krzywiąc się mimo woli. — Ostatnio musiałem złożyć na niego raport, więc raczej nie żyjemy w przesadnej przyjaźni…

— Raport? — Aż zamrugałam powiekami. — Jaki raport?

— O nadużyciu funkcji. — A kiedy wciąż patrzyłam na niego bez zrozumienia, dodał: — No wiesz. Znęcał się nad jakimś pierwszakiem.

Aha. Mój wspaniały ukochany.

— No to… świetnie — wyjąkałam ze zmieszaniem, myśląc równocześnie, że może Simon ostrzegał mnie nie bez pewnej racji…? Zaraz jednak szybko wyrzuciłam tę myśl z głowy — w końcu Boorack Junior niby się we mnie bujał. — Czyli co mi radzisz?

— No wiesz… — Zmarszczył czoło w wyrazie zastanowienia. — Gdybym to ja musiał umówić się z kimś, komu nie chcę dawać nadziei, ale muszę mu ją dać, żeby wyciągnąć z niego informacje, a równocześnie chciałbym uniknąć dania mu po tym kosza zbyt spektakularnie, żeby się na mnie nie mścił, wykorzystując wpływy u swojego złego ojca…

— No właśnie! — jęknęłam żałośnie. — To jest niewykonalne…

— To zrobiłbym to tak — kontynuował Teddy z naciskiem — żeby myślał, że inicjatywa nie wyszła ode mnie.

— Że niby… randka w ciemno? — powiedziałam po chwili milczenia.

— Coś w tym rodzaju, jakkolwiek debilnie to nie brzmi — potwierdził Ted z godnością. — Problem w tym, że w tym celu najlepiej byłoby wykorzystać wpływy jakiegoś przyjaciela Booracka Juniora…

— … a on żadnego nie ma! — dokończyłam, wzdychając.

Teddy pokiwał tylko głową ze smutnym uśmieszkiem.

   Wbiłam ręce w kieszenie płaszcza i kopnęłam grudkę ziemi. Doprawdy, czułam się wyśmienicie. Mnie i moim siostrom, a także bliskim kolegom jak i całej społeczności czarodziejów groziło niebezpieczeństwo — a mój plan ratowania świata utknął w martwym punkcie już na tak wczesnym etapie tylko przez to, że jakiś debilny grubas ma wrednego tatusia, sam jest wredny i nie ma przyjaciół! Na dodatek donosi na moich przyjaciół, znęca się nad pierwszakami, a na mnie zwrócił uwagę tylko przez to, że był na tyle głupi by kiedyś uwierzyć w durną gazetkę Brendy! Naprawdę miałam wszelkie powody aby darzyć go antypatią, jak i trzymać się od niego z daleka — szkoda tylko, że teraz musiałam złamać te zasady, bo inaczej… Szybko otrząsnęłam się ze wspomnienia Fiffie na skraju Zakazanego Lasu i jej przeraźliwego krzyku.

Och, żeby tylko Boorack Junior naprawdę coś wiedział…!

— A więc chcesz tylko wkurzyć Simona?

Ted spoglądał na mnie z miną niewinnego zainteresowania. Ale ja tylko trzepnęłam go w ramię i pobiegłam dalej alejką — zaraz jednak stanęłam jak wryta w ziemię.

— Patrz, zimofiołki!

   Przed nami, pod samą szklaną kopułą wielkiej cieplarni, rozpościerał się teraz ogromny, okrągły klomb, sprawiający wrażenie pagórka przykrytego pierzastym dywanem. A dywan ten składał się z dziesiątków tysięcy fiołków. Nie były to jednak zwyczajne fiołki — delikatne, bladobłękitne kwiaty mieniły się jakby pokryte leciutkim szronem, a same zdawały się wyrastać z fantastycznej, cukrowo białej szadzi. Przez krótką chwilę ja i Ted oddawaliśmy im podziw w pełnym szacunku milczeniu, dopóki wreszcie nie dotknęłam jednego z nich — a wtedy fiołek oderwał się od swojej dziwnej łodygi i zatrzepotał delikatnie w powietrzu jak motyl.

   Unieśliśmy zgodnie głowy, obserwując jego lot niby płatku śniegu, który zbuntował się przeciwko grawitacji.

— Wiesz, że według tradycji, fiołki uważa się za kwiaty osób urodzonych w lutym? — zagadnęłam tonem ciekawostki.

Ale Ted Lupin nie skomentował — chociaż doskonale wiedział, kto miał urodziny w lutym.

— A ty? — zapytałam go. — Z kim spędzasz Walentynki?

Wzruszył ramionami robiąc bardzo wymijającą minę.

— Nie wiem… z nikim.

— A więc z Victoire — uznałam, po czym uśmiechnęłam się złośliwie. — O ile rzecz jasna nie wystawi cię znów dla Wooda…

Posłał w moją stronę ciężkie spojrzenie.

— Dobra, żartowałam! — żachnęłam się. — Pomyśl lepiej, jak jutro Woodowi podniesie się ciśnienie, kiedy zobaczy Vi akurat z tobą.

— Być może — skwitował Teddy z rezerwą, po czym dotknął palcem jednego z zimofiołków, który po chwili również zatrzepotał w powietrzu. — Chociaż mam nadzieję, że go nie spotkamy. Wolałbym nie dawać nikomu po mordzie w Święto Miłości…

— Tylko co? Rozsypywać płatki róż na śniegu? Pisać ballady o ukochanej…?

— Chyba o tobie i o Booracku Juniorze…! — odparował, po czym znów odwrócił ode mnie wzrok, zmuszając do lotu kolejnego zimofiołka — a na jego twarzy zabłąkał się kwaśny uśmieszek. — Victoire twierdzi, że będziemy świętować jej spóźnione urodziny...

— Pitu-pitu — prychnęłam. — A z Woodem co świętowała, imieniny?

— Myślisz, że ona się w nim kocha?

   Wypowiedział to tak niefrasobliwie, że równie dobrze tym samym tonem mógłby mnie zapytać o to, co uważam o bieżącej sytuacji w tabeli domów, albo czy sądzę, że jutro na obiad będzie zapiekanka.

— Och… nie wiem — odpowiedziałam całkiem szczerze, sama tym zdziwiona. — Chyba nie… — A przynajmniej taką mam nadzieję. — No wiesz… w końcu to z tobą spędza Walentynki, a nie z nim…

— Wiesz nie sądzę, by dla niej miało to jakieś znaczenie.

Spojrzałam na niego szeroko otwartymi oczami. Nawet nie zauważył, że jeden z posłanych przez niego do lotu zimofiołków osiadł mu na włosach, poruszając lekko płatkami, jak motyl wygrzewający się na nieistniejącym słońcu.

— A dla ciebie ma? — zapytałam powoli i z naciskiem.

— Nie wiem — wzruszył ramionami niemalże niedbale, tak że błękitny kwiatek poderwał się z jego głowy. A potem dodał: — Może tak.

Zerknął szybko w moją stronę i nasze spojrzenia skrzyżowały się na sekundę. I właśnie w tej sekundzie pomyślałam: O Merlinie Przenajświętszy.

A w kolejnej pomyślałam: CO?!

Czy on w niej… Tylko jak to jest do cholery możliwe?!

Ale ledwo to pytanie uformowało się w moim mózgu — zdałam sobie sprawę, że oczywiście było to możliwe i to najnaturalniej w świecie. W końcu to byli Ted i Vi! Nierozłączni i tak dalej, nawet jako przyjaciele nie mogli bez siebie żyć. Tylko kiedy… jak… jakim cudem… jak mogłam tego nie zauważyć?! A raczej — jak mogłam tego do tej pory nie widzieć? W jednej chwili to stało się tak oczywiste…

… jak i świadomość, która zaraz przysłoniła mi oczy niczym szara płachta. Czy Victoire kochała się w Woodzie? Od czasu ich wyjścia do Hogsmeade zdawała się nie znosić nawet wzmianek o nim, a jeśli już się zdarzały, przyjmowała je z jak najgłębszą pogardą. Jej jawna niechęć traciła jednak na znaczeniu wobec straszliwego faktu, z którego zdałam sobie sprawę dopiero teraz — że czasami zdarzało jej się gubić wątek rozmowy, rumienić się i blednąć w dziwnych, niespodziewanych momentach… czy rzeczywiście działo się to zawsze wtedy, kiedy Wood mijał nas na korytarzu…?

I dlaczego właściwie do tej pory nie powiedziałam jej o tym, że dowalał się do mnie na Sylwestrze? Wstydziłam się… czy może raczej nie chciałam jej tym zranić?

Pokręcony świecie uczuć, mógłbyś być czasami nieco mniej… pokręcony! Oszczędziłoby to wszystkim tak wielu cierpień!

Nie skomentowałam, kiedy przed wyjściem z cieplarni, Ted Lupin zerwał ukradkiem zimofiołka i schował go sobie do kieszeni.

   A kiedy pojawiliśmy się w Sali Wejściowej (cali mokrzy od rzęsistego deszczu ze śniegiem), pierwszym co ujrzeliśmy była Victoire zbiegająca ku nam ze schodów, wyraźnie zalatana, zadyszana i zaaferowana, zupełnie jak jakaś Brenda (choć nie wiem jak dzisiaj, nie widziałam jej od samego rana!).

— Cześć! — rzuciła do Teda nieuważnie, po czym zwróciła się od razu do mnie: — Pocky, gdzie ty byłaś? Szukałam cię właśnie pod runami… Wszystko załatwione!

— Ja… ale co jest załatwione?! — odsunęłam się od niej ze zgrozą, lecz ona znów chwyciła mnie za ramię.

— Twoje rendez-vous z Boorackiem Juniorem! — wypaliła niczym petarda. — No bo pomyślałam, że skoro i tak nie jesteś w stanie sama go zaprosić, to można to zorganizować tak, żeby to wyglądało quasi randka w ciemno…

Zaznaczyła w powietrzu cudzysłów, podczas gdy ja wychwyciłam ponad jej ramieniem spojrzenie Teddy’ego, który uśmiechnął się pod nosem z uniesionymi brwiami.

— Jak to… — wyjąkałam, znów skupiając wzrok na Vicky, wyraźnie z siebie dumnej i uradowanej. — Ale kto to załatwił?

— No jak to kto…! — żachnęła się, machając ręką. — Brenda! W końcu to ona wymyśliła wasz związek, więc przyjęła to zadanie z rozkoszą!

Przez chwilę gapiłam się na nią jak na jakieś widmo. A potem — z zardzewiałym zgrzytem — ruszył jeden trybik w mojej głowie, za nim drugi i trzeci…

— Ahaaaaa… — usłyszałam swój wątpliwie beztroski głos, jakby ktoś wyciągał jęczące stare wiadro ze studni. — W takim razie…heh… strasznie się cieszę…


I odeszłam jak błędna, z jedną jedyną myślą, która w tej chwili przysłoniła wszystkie inne: będę miała pierwszą w życiu i to nieprawdziwą randkę w prawdziwe Walentynki — i naprawdę będę musiała na nią iść…!





C.D.N.


~ Tita