24. 12. 2012 r. PONIEDZIAŁEK
Do Muszelki pojechaliśmy Ekspresem Hogwart - Londyn, a ponieważ prawie wszyscy pierwszoroczniacy zostali na Święta w Hogwarcie razem ze wszystkimi siódmoklasistami, chcącymi spędzić tam swoją ostatnią szkolną Wigilię, nie było żadnych małych głupków, którzy biegaliby po korytarzach pociągu, ani żadnych starszaków, którzy rządziliby się w przedziałach, toteż nikt nam nie przeszkadzał i ja, Victoire, Teddy, Dominique i Fiffie mieliśmy cały przedział dla siebie.
Na King's Cross dojechaliśmy o zmroku. W powietrzu prószył lekki, puszysty śnieg. Uczniowie wysypali się razem ze swoimi tobołami z pociągu na peron 9 i 3/4 i po chwili wszędzie zaczęły się rozlegać miauczenie kotów, pohukiwanie sów i nawoływanie ludzi.
Teddy wyskoczył z wagonu, po czym pomógł nam przenieść nasze kufry na peron, następnie złapać Kiriakę, która wskoczyła do (nie chcący) otwartej klatki Kłębopiórki i nie chciała stamtąd wyjść, ku skrzeczącemu przerażeniu sówki. Wszędzie było ciemno, dworzec był oświetlony zaledwie paroma żałośnie słabymi lampami, więc trudno było się rozeznać w twarzach.
- Gdzie oni są? - spytała Victoire, rozglądając się niespokojnie.
- Nie martw się - odrzekł Teddy. - Posiadam zmysł znajdowawczy. Szybko się odszukają.
Ale raczej na to nie wyglądało. Pociąg, stojący wciąż na torze, dodatkowo buchał wciąż parą, jeszcze bardziej od śniegu czy też słabego oświetlenia, ograniczając widoczność.
- Tam! - zawołała nagle Dominique. - Tam, tam są!
Ale zanim któreś z nas zdążyło spojrzeć w tę stronę, Mrukot skoczył z jej ramion i czyniąc zgrabne susy pomiędzy nogami ludzi - zniknął.
- Ej, Mrukot ci zwiał! - krzyknęła Fiffie. - No i gdzie oni są?
- Chodźcie - rozkazała Di, po czym chwyciła za swój kufer i zaczęła ciągnąć go po śniegu, roztrącając tłum.
Zaczęliśmy przepychać się przez zbieraninę, torując sobie drogę kuframi i wózkami. W końcu dotarliśmy do jakiegoś faceta w wysokich butach, grubej kurcie, z szalikiem naciągniętym pod sam nos, w czapce i z rękami w kieszeniach. W zasadzie jedyną częścią ciała jaką było mu widać, były oczy, przez co raczej trudno było mi ocenić jego wygląd. Do jego nóg łasił się Mrukot.
- Tata! - zapiszczała Victa i obie siostry Weasley rzuciły się przytulać ojca.
Ja, Fiffie i Teddy wymieniliśmy znaczące spojrzenia. Pan Weasley delikatnie odsunął od siebie córki.
- No, koniec już - powiedział głosem bardzo pasującym do spokojnego tonu Vicky. - Musimy się pospieszyć!
- A gdzie Maman i Lou? - spytała Di.
- W domu - odparł. - Mama stwierdziła, że nie chce targać Louisa w ten śnieg, ale znacie waszą matkę... W Święta chce wyglądać idealnie i pewnie bała się, co mróz zrobi z jej twarzą.
- I wcale się jej nie dziwię - powiedziała Domie. - Pewnie wyglądam już jak pomidor.
- Raczej jak burak...
- No wiesz co, tato! - oburzyła się Dominique. - Ja wyglądam jak ten stary dziady...
- Chodziło mi o warzywo! - przerwał jej szybko.
- Wcale nie jest tak źle - oceniła Fiffie.
Tata Vi i Di spojrzał na nas.
- A więc to są siostry Glam - powiedział. - Jak się nazywacie...?
- Pocky.
- Fiffie.
- I tak będę was mylił - rzekł beztroskim tonem. - Mówcie mi Bill.
Ja i Fiffie wytrzeszczyłyśmy na niego oczy, ale on już odwrócił się od nas.
- A, i jest Teddy! - ucieszył się. - Dobrze cię widzieć! Czeka cię trochę babskich zajęć!
Ted poruszył się niespokojnie.
- Trochę dużo tu ludzi - ciągnął Bill. - Trudno będzie się teleportować, zresztą, wy jesteście jeszcze za młodzi na teleportację łączną... Na zewnątrz jest samochód, tylko nie załatwiłem zimowych opon... - zaczął mówić jakby do siebie - ale proste Zaklęcie Powiększające powinno załatwić sprawę. Chodźcie.
On, Vi i Di przeszli przez barierkę. Teddy obejrzał się na nas i także zniknął.
Fiffie spojrzała na mnie.
- Świetnie - odezwała się. - Znamy gościa od pięciu minut, jest od nas starszy o dwadzieścia lat, a my mamy mówić do niego na ty...
Ja tylko przewróciłam oczami i przeszłyśmy przez żelazną barierę.
Podczas drogi do Muszelki Vicky i Domie usta się nie zamykały, aż w końcu ani się obejrzałyśmy, a ja i Fiffie też gadałyśmy jak najęte. Opowiadałyśmy o wszystkim: o szkole, o nauczycielach, o Bacy, jaka jest obrzydliwa, o Brendzie, jaka jest wścibska, o tym, że Gigi Bulstrode zaczęła podejrzanie kręcić się wokół Spella Wooda (Teddy udał, że nie ma go w samochodzie, a Victoire nachmurzyła się na całe pięć minut), o tym, że Esme Blythe z Hufflepuffu chce przefarbować się na różowo i tak dalej. Tata Vi i Di siedział za kierownicą i pruł przez miasto. W aucie było ciepło, więc zdjął czapkę i rozluźnił szalik, a ja wreszcie mogłam zobaczyć jak wygląda. Miał długie, ognisto rude włosy związane z tyłu w kucyk, a z jego ucha dyndał kolczyk z kła, który na pewno spodobałby się Florence. A jego twarz - aż wciągnęłam głośno powietrze! - cała była w szramach i bliznach... Szybko spojrzałam w szybę po swojej prawej stronie i postanowiłam, że nie będę sobie nic z tego robić, ale cały czas miałam wrażenie iż Bill wie o tym, że jestem przerażona i umyślnie nie zwraca na to uwagi.
W końcu dotarliśmy na miejsce.
- No, szybko zmykajcie do domu! - oznajmił Bill. - Ja jeszcze zostawię gdzieś tego grata.
Szybko wyskoczyliśmy z auta i zaczęliśmy brnąć przez śnieg w stronę malutkiego, uroczego domku, prawie całego zakrytego śniegową czapą, pokrywającą cały jego dach. Śnieg sypał teraz tak gęsto, że ledwie widzieliśmy na oczy, więc z trudem dotarliśmy do drzwi, chociaż założę się, że były tylko parę metrów przed nami.
Otworzył nam siedmioletni Louis.
- Lou! - wykrzyknęła Vicky, ale zaraz się opamiętała. - Jak... świetnie cię widzieć!
Louis patrzył na nas bez zmrużenia oka. Był bardzo podobny do Victoire, ale miał też coś z zadziorności Dominique.
- To Victoire i Dominique - stwierdził odkrywczo, jakby do siebie, po czym znowu zagapił się na nas z półotwartymi ustami.
- Możemy wejść? - spytała Di, wywracając oczyma.
Louis odsunął się na bok, by zrobić przejście dla swoich sióstr i Teddy'ego, ale kiedy my chciałyśmy wejść, niespodziewanie zagrodził nam drogę.
- Stop. Wy nie - powiedział spokojnym, ale stanowczym głosikiem. - Nie wolno wpuszczać obcych do domu.
- Louis, ty naiwniaku! - zniecierpliwiła się Domie. - To przyjaciółki domu! Gdzie twoja gościnność?
- One wyglądają jak śmierciożercy! - upierał się Louis. - Tatuś mówi, że nie można wpuszczać obcych i śmierciożerców!
- Wyglądam jak śmierciożerca? - odezwała się Fiffie ze zrzedłą miną.
- Dla Louisa wszyscy wyglądają jak śmierciożercy, nawet Vika - rzekła Di. - A teraz pozwól im przejść.
Louis spojrzał na nią i tupnął nogą, lecz w tym momencie do domku wszedł zasapany Bill.
- Nieźle pada - oznajmił od progu. - Przyniosłem wasze kufry. Mam nadzieję, że jest już kolacja, bo konam z głodu.
- Najpiękniejsze co kobieta może usłyszeć na powitanie od swojego faceta - mruknęła Domie pod nosem.
- Coś mówiłaś? - spytał jej tata nieuważnie, bo w tym momencie z kuchni wyszła mama Vi i Di.
Od razu było widać, że miała w rodzinie wilę. Jej postać zdawała się połyskiwać delikatną, ledwo widoczną poświatą, podobnie jak u jej dzieci. Żeby dopełnić jej doskonałości, w pasie miała zawiązany nieskazitelnie biały, falbaniasty fartuszek, a w ręku trzymała mokrą ścierę.
Gdy nas zobaczyła od razu upuściła ścierę na podłogę.
- O, Mon Dieu, moi córeczki! - zawołała z francuskim akcentem, po czym przygarnęła je do siebie tak, że aż stuknęły się czołami.
- Maman! - zapiszczała Di.
- A to muszą być nasi gości! -powiedziała znad głów swoich córek. - Mówcie mi Fleur.
- Znowu - mruknęła Fiffie.
- I jest Teddy - zaćwierkała Fleur. - Zaraz podaję kolacja, a wy zanieście swoi rzeczy na górę, dobzi?
- Pokażemy wam nasz pokój! - Dominique nagle oderwała głowę od matki. - Chodźcie!
Szybko wbiegliśmy po schodach na górę. Zastaliśmy tam mały ciemny korytarzyk, a w nim troje drzwi.
- To tutaj - oznajmiła Victa i otworzyła jedne z nich.
Dominique zapaliła światło. Pokój Domie i Vicky okazał się był miłym, jasnym pomieszczeniem. Na prawo od drzwi stało łóżko Victoire, na przeciwległej ścianie łóżko dwupiętrowe, na którego górnym posłaniu najwyraźniej sypiała Dominique. Ich miejsca snu rozpoznałam bez trudu; nad łóżkiem Victoire wisiało mnóstwo obrazków i ruchomych fotografii, a z półek zwieszały się całe sznury muszli i perełek, natomiast Domie miała w swoim kącie pełno ruszających się plakatów ulubionej żeńskiej drużyny quidditcha, oraz ukochanych zespołów, takich jak Fatalne Jędze. Przy ścianie prostopadłej na prawo od drzwi, pod oknem, stały biurka sióstr, po drugiej stronie pokoju trzydrzwiowa szafa. Ściany były pomalowane na bardzo jasny, kremowy, prawie że biały odcień, przypominający trochę kolor lodów śmietankowych.
- To jest właśnie nasz śmietankowy pokój - oznajmiła Dominique, zwalając się na łóżko Victy.
- Dlaczego macie tutaj łóżko piętrowe? - spytałam.
- Bo kiedyś spał tutaj jeszcze Louis - wyjaśniła Domie. - Ale w zeszłe wakacje wydębił od rodziców własny pokój, ten obok nas. Tylko łóżko piętrowe jeszcze tu zostało.
- W ogóle, to jakie on wam zgotował gorące powitanie... - stwierdziła Fiffie.
- Wiesz, on już taki jest - powiedziała Di. - Nie toleruje przytulania. Nie toleruje wylewności. Nie toleruje dziewczyn, które zbyt nachalnie się do niego dowalają. Zwłaszcza, jeśli są to jego siostry - dodała jakby po namyśle. - W gruncie rzeczy, to bardzo poważny człowiek.
- Ma siedem lat... - rzekła Fiffie z niedowierzaniem. - A wasi rodzice? Czemu chcą, żebyśmy mówiły do nich na ty?
- To przecież oczywiste, że po prostu nie chcą się postarzać - Dominique wzruszyła ramionami, jakby to było oczywiste. - Wiesz, chcą być wiecznie młodzi i piękni...
Ja i Fiffie tylko spojrzałyśmy po sobie, unosząc brwi.
Potem zeszliśmy na kolację. Ogień trzaskał wesoło w małym kominku i rzucał ciepły blask na białe ściany. Musieliśmy się bardzo ścisnąć przy stole, ale i tak było bardzo fajnie. Następnie wróciliśmy na górę rozpakować się i urządzić dla mnie posłanie na podłodze w pokoju Vi i Di. Kiedy przenosiliśmy tam razem materac, zobaczyłam smugę światła rysującą się na ciemnej podłodze w korytarzyku, przeświecającej przez szparę w drzwiach pokoju Louisa. Po chwili w szparze pojawiło się duże, ciemnoniebieskie oko i drzwi się zamknęły.
- Mały głupek - odezwała się Domie. - Ciągle boi się, że rodzice wpakują mu Teddy'ego do pokoju...
Ale Teddy po chwili zszedł na dół ze swoją walizą, zmuszony do spania w salonie. Ja, Victoire, Dominique i Fiffie zostałyśmy w śmietankowym pokoju i tam, przebrane już w piżamy i umyte, wskoczyłyśmy do łóżek, w moim przypadku, na materac. Po minutce przyszedł Bill.
- Dobranoc - powiedział, przeprosiwszy nas uprzednio za to, iż nie mają tyle miejsca ile by chcieli. - I żadnego gadania!
- Jasne, jasne - szepnęła Domie, ale Bill na szczęście już tego nie usłyszał, bo zgasił światło i zamknął drzwi.
Rano obudziła nas Fleur.
- Bonjour! - zaświergotała, machając różdżką, a tace ze śniadaniem wlatywały do śmietankowego pokoju i łagodnie lądowały na kolanach dziewczyn. - Bonjour i smaśnego! Jedzcie, jedzcie, vite!
Po czym wyszła, zatrzaskując drzwi.
Spojrzałam na swoją tacę. Było na niej jajko na miękko, dwie kanapki, rogalik z masłem i kubek z parującym kakao. Potem zwróciłam wzrok na dziewczyny; każda z nich miała identyczny zestaw.
- Śniadanko! - zawołała Dominique i chciała już rzucić się na jedzenie, kiedy do pokoju wparował Bill.
- Wy jeszcze nie gotowe? - zdziwił się.
- Do czego? - spytała Di, wyraźnie zdezorientowana.
- Szybko, ubierajcie się, mamy mnóstwo pracy - zawołał Bill, po czym wyszedł.
- Za dużo to nam nie powiedział - orzekła Fiffie.
Szybko zjadłyśmy śniadanie a potem wyskoczyłyśmy z łóżek i migiem się ubrałyśmy. Następnie zbiegłyśmy po schodach do łazienki. Tam czekał już Teddy ze szczotką do zębów w ustach. Był ubrany, ale niebieskie włosy wciąż miał mocno potargane.
Bill miał rację. Mieliśmy mnóstwo pracy. Już rano musieliśmy wyjść, pomóc tacie Vi i Di odśnieżać ogródek (beznadziejnie, że nie mogliśmy używać czarów, ale tata Vicky mógł, więc jakoś nam to poszło). Potem, kiedy już się ogarnęliśmy po mugolskich metodach odśnieżania, poszliśmy do Fleur poprosić o "chwilkę" przerwy i właściwie wystarczyło tylko aby Dominique zrobiła minę uroczego pudla, abyśmy mogli wybrać się na łyżwy do skutej lodem zatoki. Dla mnie i dla Teddy'ego zabrakło łyżew, dlatego Bill musiał użyć Zaklęcia Duplikującego, a kiedy już mieliśmy wychodzić, Louis nagle oświadczył, że nie zje świątecznej marchewki, jeżeli nie pójdzie z nami. Widać było, że Dominique nie jest tym zachwycona.
A tymczasem po łyżwach czekała nas kolejna praca.
- Dobrze, że już jesteście - powiedział Bill na przywitanie kiedy wróciliśmy. - Pomożecie przy choince, a potem trzeba będzie odgnomić ogród...
- Odgnomić...? - wyjąkała Di. - Po co?
- Bo dla twojej wiadomości, właśnie zaczynają się Święta Bożego Narodzenia...
- Ale przecież i tak nikt do nas nie przychodzi - jęknęła Domie.
- Czy mi się zdaje, czy ty ze mną dyskutujesz? - uciął Bill.
I tak po obiedzie znowu musieliśmy się ubierać i wychodzić. Bill wyprowadził z małej szopy przy domku zaczarowane sanie. Właściwie na początku wyglądały raczej zwyczajnie i dopiero jak już wszyscy się na nie załadowali, coś szarpnęło nimi, po czym uniosły się na parę cali nad ziemią i ruszyły ledwo muskając płozami śnieg pod nami. I już po chwili pędziliśmy przez las.
Nasza misja zakończyła się sukcesem. Wróciliśmy do domu z dorodnym łupem. Bill różdżką przymocował stojak do choinki, po czym nagle zmienił zdanie:
- Wy idźcie już odgnamiać, ja się tu wszystkim zajmę - No jasne, najlepszą zabawę zostawił dla siebie...
Dominique wyszła na czele, pomrukując coś gniewnie pod nosem. Ja nałożyłam buty i wyszłam tuż za nią. W sumie byłam ciekawa czekającego nas zajęcia. Odgnamianie? Po raz pierwszy słyszałam o czymś takim.
Dopiero kiedy śnieg przestał sypać tak gęsto, mimo śniegowej czapy wciąż przysłaniającej dach, można było dostrzec, jakim Muszelka jest uroczym domkiem. W jej pobielanych ścianach tkwiły muszelki, a Victoire poinformowała mnie, że dachówki również zastąpione są morskimi muszlami. Jeżeli kiedykolwiek wyobrażałam sobie idealny dom dla swojej przyjaciółki, nigdy nie wpadłabym na tak genialne rozwiązanie, jakie było rzeczywistością... I w sumie nie dziwiłam się, dlaczego ulubionym zajęciem Vicky jest wyrób muszelkowej biżuterii.
Odgnamianie okazało się być mało wysilającym intelektualnie, a wręcz prymitywnym wywalaniem gnomów z ogrodu jak najdalej, co było na tyle ułatwione, że Muszelka stała na szczycie nadmorskiego klifu. Mimo to, zajęcie nie należało raczej do odprężających; gnomy były co prawda małymi debilami, ale też tymi z rodzaju niewyobrażalnie wkurzających dupków, które łatwo dawały się łapać, ale już nie tak chętnie godziły się na wyrzucanie ich nie wiadomo gdzie. Jeden gnom ugryzł mnie w palec i nie chciał bynajmniej oderwać szczęki od mojej rękawiczki, co skończyło się tym, że musiałam gonić tego małego bandytę po całym ogrodzie. W końcu udało mi się wyjść z tego starcia zwycięsko - odebrałam swoją rękawiczkę, natomiast upierdliwy gnom już po chwili spoczywał głową w wielkiej zaspie śniegowej na położonej w dole plaży. Jednakże biedna część mojej zimowej garderoby okazała się być bardzo mało wytrzymała na tego typu przygody - była pogryziona i na dodatek obśliniona przez mojego małego wroga.
Zaklęłam cicho pod nosem, otrzepałam się lekko ze śniegu drugą rękawiczką, a narażoną na zimno dłoń schowałam do kieszeni. Nieopodal mnie, Fiffie czatowała na gnoma czającego się gdzieś za nagim krzakiem, natomiast Teddy'ego i Vicky nigdzie nie widziałam; musieli pewnie mocować się z gnomami po drugiej stronie domku.
Odwróciłam się i od razu zobaczyłam swój kolejny cel. Gnom wychylał się zza jakiegoś kamienia i ciekawsko świdrował mnie spojrzeniem swoich głupawych oczu. Wydawał się być jakiś znajomy. Po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że ten gnom niezaprzeczalnie musi być karłowatym bratem Booracka Juniora.
Ruszyłam w jego stronę, gotowa by go pochwycić, jednak on natychmiast schował głowę za głazem. Z tym kamieniem było tu coś nie tak! Co on w ogóle tu robił? A co jeśli to gniazdo gnomów? Należało go stąd usunąć, jeżeli ten ogródek ma jeszcze doczekać wiosennych dni!
Para zamulonych oczu wpatrywała się we mnie zza głazu.
Oparłam się o kamień i zajrzałam za niego. Mały, przebrzydły gnom gapił się na mnie, zbyt głupi nawet na to, żeby choćby uciekać, a co dopiero bezwolnie oddać się w moje ręce. Szybko chwyciłam go za fraki i zanim zdążył jakoś zareagować, wywaliłam jak najdalej tylko potrafiłam. Potem odwróciłam się, usatysfakcjonowana.
TU SPOCZYWA ZGREDEK, WOLNY SKRZAT.
Gapiłam się na napis na głazie, który przez przypadek odśnieżyłam, gdy pochwyciłam gnoma. Zgredek? Czyżbym miała do czynienia z jakimś śladem po dawnych zabawach Vicky i Domie? A może to Louis bawił się w ten sposób? Ale zaraz, zaraz... Czy to jest grób?
Szybko cofnęłam się, oszołomiona tym odkryciem. Dlaczego Bill i Fleur mają grób w ogrodzie? I dlaczego tata Vicky jest tak pokiereszowany na twarzy? Czy to ma związek z II Wojną Czarodziejów? Czy wreszcie dowiem się, dlaczego aktywował się Zakon Feniksa?
- Pocky, chodź nam tu pomóc! - Z tyłu domku dotarło do mnie wołanie Victoire. - Te gnomy założyły sobie tutaj stołówkę...
Odwróciłam wzrok od tajemniczego głazu i szybko pobiegłam w stronę jej głosu.
Kiedy wróciliśmy, na dworze już się ściemniało, a ogród był całkowicie oczyszczony nie tylko z wielkich zasp, ale też z jakichkolwiek oznak życia gnomów.
- Już mnie to wkurza - powiedziała Di, dwoma kopniakami zdejmując buty w przedpokoju. - Po odśnieżaniu - jestem cała w śniegu, po łyżwach - cała w śniegu, po ścinaniu choinki - cała w śniegu, po odgnamianiu...
- Cała w śniegu - dokończyliśmy za nią chórem.
- Ile razy w ciągu dnia można się przebierać?! - ciągnęła Di. - Tylko ten śnieg i śnieg.
Nagle znieruchomiała. Powoli na jej twarz wypełzł złośliwy uśmieszek. Zaczęła natarczywie szturchać Teddy'ego i Vicky.
- Victoire, Teddy, spójrzcie w górę! - A kiedy spojrzeli, powiedziała z niekłamanym zachwytem:
- Jemioła...
Victoire natychmiast odskoczyła w bok. Teddy wycofał się szybko, przy czym potknął się o porzuconego na podłodze buta Domie.
- Skąd tu się w ogóle wzięła jemioła? - zapytała znacząco Fiffie, podczas gdy Vi zaróżowiły się policzki, Teddy'emu włosy poczerwieniały, a Di zrobiła zawiedzioną minę.
- To Bill! - Z salonu wychyliła się głowa Fleur. - Udekorował tak wszystko pięknie...
Weszliśmy do dużego pokoju. Żyrandol i ściany zostały już przyozdobione kiściami ostrokrzewu, a na dywanie skrzył się zaczarowany śnieg. Choinka też była już ubrana; przystrojona w świece i łańcuchy oraz żywe elfy.
Tego wieczora upiekliśmy jeszcze ze trzy blachy pierniczków i ciasteczek. Po tym jakże pracowitym dniu przespaliśmy jak zabici całą noc, dopóki nie nastał nowy dzień w Muszelce, który, począwszy od prezentów, a na zasypaniu drzwi wejściowych śniegiem skończywszy, okazał się być o wiele mniej obfitujący w pracę. W końcu, kiedy już odkopaliśmy Muszelkę z wielkiej zaspy, byliśmy gotowi aby udać się na bożonarodzeniowy obiad w Norze.
Na miejscu pojawiliśmy się chyba ostatni. Kiedy weszliśmy, byliśmy cali w śniegu. Nikt nie wyszedł nam na powitanie; dopiero po chwili z kuchni, z której dochodził gwar dwudziestu głosów, wyszła mała, krągła kobieta z rudymi włosami przetykanymi pasmami siwizny.
- Och, jesteście nareszcie! - zawołała na nasz widok. - Żadnych trudności w drodze?
- Żadnych, mamo - odpowiedział Bill, na co Fleur wywróciła oczyma:
- Tylko troszki nas zasypalo!
- No rozbierzcie się, wszyscy już czekają...
Zdjęłam szalik, rozglądając się za skrawkiem wolnego kąta, gdzie mogłabym odłożyć swoją odzież, dopóki nie zorientowałam się, że w miejscu wieszaka znajduje się góra grubych kurtek i czapek całej rodziny Weasley'ów. Niepewnie wywaliłam swe odzienie na szczyt owego stosu, kiedy z kuchni wybiegli chłopiec i dziewczynka mniej więcej siedmioletni i podbiegli do Louisa.
- Lou, Lou! - wołała dziewczynka. - Zgadnij, zgadnij co dostał Hugo!
- Ależ nie krzycz tak! - skarciła ją matka Billa. - No zmykajcie do kuchni, już już! - spojrzała na nas. - Teddy kochaneczku, babcia Andromeda czeka na ciebie, tak, ona też tu jest... A czy moje wnuczki przywitają się z babcią?
- Czeeeeeść, babciu - powiedział automatycznie Louis.
- No. - Jego babka pokręciła głową.
- Charlie jest? - spytał ją Bill.
- Nie, nie zdążył dojechać - odparła zatroskanym tonem, wzdychając. - Ale wszyscy inni są! - spojrzała na mnie i na Fiffie. - Wy jesteście Pocky i Fikki?
- Fiffie - poprawiła Fiffie.
- Mówcie mi po prostu babcia Molly - powiedziała, robiąc minę dobrodusznej cioteczki. - No, chodźcie do kuchni, przed chwilą podałam do stołu...
Weszliśmy do kuchni, w której było tak tłoczno, jak w klasie Booracka na poprawie testu. Babcia Molly zaczęła prowadzić mnie i Fiffie od krzesła do krzesła i od fotela do fotela.
- A to jest wujek George... Może w przyszłym roku spotkacie go w Hogsmeade, zamierza otworzyć tam sklep... A to mały Freddie... Ciocia Angelina...
Wszyscy dorośli kazali nam mówić do siebie "wujku", lub "ciociu". W końcu doszliśmy do chłopca i dziewczynki, którzy podbiegli do Louisa w hallu.
- A to Rose, Albus i Hugo...
Mała Rose, z burzą brązowych loków na głowie, spojrzała na mnie bystrym wzrokiem.
- Rose Weasley - oficjalnie wyciągnęła do mnie dłoń.
- Eeee... miło mi - wyjąkałam.
Babcia Molly poprowadziła nas dalej. Teraz podeszłyśmy do fotela, na którym siedziała trójka dorosłych; wysoki, rudy mężczyzna i kobieta z brązowymi włosami, zapewne mama małej Rose. A koło nich...
- Ej, to Harry Potter! - Fiffie wyszeptała mi do ucha, w momencie gdy babcia Molly powiedziała:
- A to wujek Harry, wujek Ron i ciocia Hermiona.
Super. Czytałam o tych ludziach w kilku cennych pozycjach w bibliotece! A teraz mam mówić do nich "wujku" i "ciociu"? Ja dziękuję...
- A to jest wujek Percy.
Spojrzałyśmy we wskazanym kierunku. "Wujek Percy" wyglądał jak męska wersja Julii McDuck i przynudzał zupełnie tak samo jak ona.
- Hogwart, tak? - powiedział z uśmiechem, który chyba uważał za dobroduszny. - Pamiętam, jak sam uczęszczałem do tej wspaniałej placówki. Jej dyrektorem był wówczas profesor Albus Percival Wulfrik Brian Dumbledore, największy mag, słynący ze swego zwycięstwa nad czarnoksiężnikiem...
- E, tak, tak - przerwała mu Molly, po czym poprowadziła nas dalej, ku "cioci Audrey".
Następnie było nam dane poznać pierworodnego syna Harry'ego Pottera oraz jego ciemnoskórą kuzynkę, córkę George'a i Angeliny. Oboje wyglądali na jakieś dziewięć lat.
- Jestem Potter - wyciągnął do mnie rękę w dosyć kurtuazyjny sposób. - James Potter. A to jest Roxanne... - machnął w jej stronę ręką w taki sposób, jakby była co najwyżej domowym zwierzątkiem.
- Zamknij się, sama umiem się przedstawić! - odburknęła jego kuzynka.
James roześmiał się głośno.
- Co ty, Roxie, ja cię tylko wyręczam!
- Wyręczasz, wyręczasz! A co ja, inwalidka jestem?
- Ale jesteś damą... - James mrugnął do niej porozumiewawczo.
- Zamknij się, jest równouprawnienie!
- A co to właściwie ma do rzeczy...
- Uspokójcie się... - powiedziała babcia Molly z lekkim opóźnieniem.
- Ale my cały czas jesteśmy spokojni - zapewnił ją James.
Ostatnią osobą, z którą dane było nam się zapoznać, była mała Lily Luna, która tylko łypnęła na nas wielkimi brązowymi oczami i zaraz schowała się za kanapą.
Babcia Molly tylko westchnęła, nie próbując nawet jej stamtąd wydobyć.
- Jest bardzo nieśmiała - wyjaśniła z czułością. Zaraz zmrużyła czujnie oczy - Dostałyście rękawiczki?
Przytaknęłyśmy.
- Wybaczcie kochaneczki - powiedziała. - Zrobiłabym wam swetry, ale za późno się dowiedziałam, że przyjeżdżacie i nie miałam czasu - w jej głosie zabrzmiał kwaśny ton.
- Nie szkodzi - zapewniła Fiffie.
- No, już was zostawiam - oznajmiła Molly Weasley, po czym zatarła ręce. - Chyba czas już podawać świątecznego indyka...!
I odeszła, lawirując pomiędzy krzesłami, fotelami i taboretami, a my usiadłyśmy przy stole koło Victoire, spokojnie spożywającej porcję puddingu. Nalałam sobie soku z dyni, aby trochę odsapnąć, po tym maratonie wujków i cioć mojej przyjaciółki. Poza tym, chyba jeszcze nigdy nie widziałam takiego natężenia rudych osób w jednym pomieszczeniu.
- I co, poznałyście już wszystkich? - zapytała nas Vicky.
- O tak - odparła Fiffie. - I do wszystkich mamy mówić "ciociu" i "wujku".
- A gdzie Teddy i Domie? - zainteresowałam się.
- Tam - Victoire lekko szarpnęła głową, wskazując mi miejsce, gdzie stali: Ted opierał się o ścianę, a Dominique stała koło niego, mówiąc o czymś z zapałem. - Chcesz puddingu? - Vicky, nie czekając już na mą odpowiedź, nałożyła mi porcję.
- Ciekawe, o czym oni tak gadają? - zastanowiła się głośno Fiffie, która także obserwowała Teddy'ego i Di.
- Idź i się ich spytaj, skoro cię to ciekawi - odrzekła Vika obojętnym tonem.
Fiffie spojrzała na nią mrużąc oczy, jakby nad czymś się zastanawiając. Ja odstawiłam sok na blat.
- Nie... Nie będę im przeszkadzać - Szybko zerknęła znów w stronę Di i Teda, po czym wypaliła: - Tak w zasadzie, to co sądzicie o Teddy'm?
- No wiesz - zaczęła Victa. - Dobry kumpel, świetny przyjaciel, takie tam...
- No ale co sądzicie o nim jako o chłopaku? - zaznaczyła Fiffie.
Co tę moją niewinną jedenastoletnią siostrzyczkę nagle naszło... Victoire zaróżowiła się lekko, a mnie ogarnęło nagle dziwne podejrzenie, kiedy przypomniałam sobie o ich wspólnej konsternacji w Muszelce pod jemiołą. A co jeśli oni... Szybko odgoniłam od siebie te myśli, kiedy nagle przyćmiło je pewne wspomnienie... Zaciszny zakątek za gobelinem, w nim ja i... Simon! Nagle poczułam, że to o nim wolałabym rozmawiać!
- No więc? - Fiffie przywołała mnie na ziemię. Skarciłam się w duchu. Nie myśl o Simonie, skoro przyjaźń Teddy'ego i Victy może być w niebezpieczeństwie!
- Więc... - zaczęła ostrożnie Vicky. - Teddy jest... eee...
- W jakich włosach podoba się wam najbardziej? - zapytała Fiffie.
I ku mojej uldze, tę beznadziejną rozmowę przerwała nam babcia Molly.
- Jak kazała wam do siebie mówić ciocia Fleur? - zapytała natarczywym szeptem.
- Po imieniu - odparłam zaskoczona tym pytaniem.
- Tak też myślałam - rzekła zjadliwie. - Nie mówcie tak do niej... To nie jest wasza koleżanka, żeby mówić do niej na ty...
- Więc jak mamy się do niej zwracać? - zapytała Fiffie.
- Po prostu "ciociu Fleur" - babcia Molly wzruszyła ramionami. - To chyba najbardziej odpowiednie...
- Ale ja nie jestem żadną ciocią! - usłyszałyśmy za sobą rozdrażniony głos Fleur.
Babcia Molly wyprostowała się, po czym powiedziała do nas bardzo głośno, tak żeby Fleur także usłyszała:
- A więc mówcie "Maman", tak jak wszystkie inne dzieci.
- Mama zawsze musi postawić na swoi! - burknęła Maman, robiąc minę obrażonej Dominique.
- O, tak! - powiedziała dobitnie Molly Weasley, po czym poszła dolewać dorosłym likieru.
- Może lepiej chodźmy do nich - zaproponowałam szybko, bo Fiffie już otwierała usta, żeby kontynuować tę durną gadkę o Tedzie.
Wstałyśmy i podeszłyśmy do Teddy'ego i Di, ale zanim zdążyłyśmy cokolwiek powiedzieć, girlanda wisząca nad nami spadła wprost na nasze głowy.
Wszyscy odwrócili się i spojrzeli oskarżycielsko na gromadkę przy drzwiach, czyli Louisa, Rose i Albusa Severusa. Najwyraźniej już nie pierwszy raz objawy czarodziejstwa wśród młodocianych członków rodziny dawały się wszystkim we znaki.
- Nie no, mogliby nad tym panować - powiedziała zgryźliwie Domie, próbując wyplątać się z łańcucha, który na nią spadł.
- Niby jak? - Podszedł do nas James. - Ja nie panowałem. I ty też pewnie nie. Więc o czym tu mówić...? - rozłożył teatralnie ręce.
- Właśnie, przymknij się - mruknęła cicho Di.
Nie pamiętam dokładnie jak to się stało, że nagle zostałam sama. Dość, że kiedy girlanda została z powrotem powieszona, wszyscy jakoś się rozeszli. Teddy zaczął gadać z Harry'm Potterem, Victoire poszła dołożyć sobie świątecznego puddingu, a Fiffie i Domie zajęły się pasjonującą szermierką słowną z Jamesem i Roxanne. Ponieważ więc nie miałam co ze sobą zrobić, usiadłam na pierwszym lepszym wolnym miejscu przy stole, gdy koło mnie spoczęła szacowna babcia Teddy'ego.
Wyglądała trochę odpychająco, bynajmniej nie dlatego, że była jakaś brzydka, ale raczej wynikało to z jej podobieństwa do Bellatriks Lestrange, której zdjęcia widziałam w starych Prorokach Codziennych. Podobnież Bellatriks była największą zwolenniczką Sami-Wiecie-Kogo. Spojrzałam na panią Andromedę i szybko odwróciłam wzrok, ona jednak pochwyciła moje spojrzenie.
- Może jeszcze indyka? - zapytała mnie uprzejmym tonem.
- Nie, dziękuję.
- Jesteś bardzo podobna do mojej córki.
No cóż, skoro była metamorfomagiem, to chyba każdy może być do niej podobny, jednak siedziałam cicho.
- Była metamorfomagiem... - ciągnęła pani Andromeda. - Teddy ma to właśnie po niej.
Chociaż jej nie znałam, poczułam, że babcia Teda jest chyba w bardzo dziwnym nastroju.
- Szkoda, że jej już nie ma - wymamrotała. - Wielka szkoda...
Po co ona mi to mówi? Nie zna mnie! Ani ja nie znam jej. Wiem tylko, że jej siostry były śmierciożerczyniami, a jej córka zginęła w II Wojnie... Poza tym nie wiem nic.
Już dawno nie czułam się tak dziwnie jak w tej chwili. Babcia Teddy'ego wstała i poszła by porozmawiać z dziadkiem Weasley'em, a ja zamyśliłam się. Przypomniał mi się tajemniczy nagrobek w ogrodzie Muszelki, potem znów narzuciły mi się szramy na twarzy ojca Victoire, potem zmarła matka Teddy'ego, o której mówiła pani Andromeda i której nigdy żadne z nas nie pozna. Graffiti wypisane na murach szkoły za czasów II Wojny przez profesora Longbottoma, którego rodzice postradali zmysły poprzez tortury zgotowane im przez rodzoną siostrę babki mojego przyjaciela. I ta niepokojąca wiadomość o aktywacji Zakonu Feniksa. Co się za tym wszystkim kryło...?
Do wieczora Nora zaczęła pomału pustoszeć. Ogień w kominku i świece na choince dogasały powoli, rzucając na ściany kuchni ciepłe blaski i tworząc tajemnicze, mroczne cienie w jej zakamarkach. Rodzina Weasley'ów wykruszała się i rozchodziła do domów. Tylko niektórzy zdecydowali się, aby zostać u seniorów rodu na noc - James, Albus i Hugo zajęli dawny pokój wuja Rona, Rose i Lily Luna - pokój cioci Ginny. A Fleur i Bill wciąż nie wychodzili - i ja, siostry Weasley, Fiffie, Teddy, a także Louis - snuliśmy się po domu, nie wiedząc co ze sobą zrobić.
- Fleur, może wróć już z nimi do domu.
- A wy tu będziecie sobie beze mni obradowaci?!
Staliśmy właśnie na pierwszym półpiętrze, kiedy usłyszeliśmy głosy, dochodzące z dołu.
- Kochanie, Louis pewnie już pada ze zmęczenia...
- Oj, wątpię. Jest tak podekscytowani prezentami, że pewni przez pól nocy nie zaśni.
Ktoś na dole zamknął drzwi. Wszyscy popatrzeliśmy na Louisa, który bynajmniej nie wyglądał jak dziecko mające zaraz paść na twarz ze zmęczenia. Przepchał się pomiędzy nami i wsadził głowę między szczeble schodowych poręczy. Po chwili odwrócił się do nas, również przewieszonych przez balustradę, pogrzebał trochę w kieszeni i bez słowa wyciągnął w naszą stronę cielistą żyłkę.
Wytrzeszczyliśmy na niego oczy.
- Louis... - rzekła Di podejrzliwym tonem. - Po co wziąłeś ze sobą Uszy Dalekiego Zasięgu...?
Chłopiec wywrócił tylko oczami.
- Bo wiedziałem, że dorośli będą coś knuli... - jego oczy zabłyszczały. - A babcia nigdy nie pozwala wtedy bawić się pod drzwiami.
Ja, Vicky, Teddy i Fiffie spojrzeliśmy po sobie powoli.
- Dzieciak ma rację - oznajmiła Dominique. - No to... Dawaj nam te Uszy!
Louis zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, po czym jakby podjąwszy decyzję - zamiast jej, podał Ucho Teddy'emu. On z kolei spuścił cielisty sznurek na sam dół, a jego drugi koniec przyłożył sobie do ucha.
Wpatrywaliśmy się w niego w pełnej napięcia ciszy.
- No? I co? - nie wytrzymała w końcu Fiffie.
Teddy opuścił dłoń, którą przytrzymywał Ucho.
- Był jakiś bunt w Ministerstwie Magii.
Ja i dziewczyny spojrzałyśmy po sobie, zaintrygowane. Louis zadzierał głowę w górę, spoglądając to na jedno, to na drugie.
- To chyba był całkiem spory strajk... - ciągnął Teddy. - Ludzie odmówili wykonywania pracy...
- Niby dlaczego? - Domie zmarszczyła śmiesznie nos. - Dawaj to! - Wyrwała mu żyłkę i przyłożyła do swojego aparatu słuchowego.
Teraz to w nią wszyscy się wgapiliśmy. Di co jakiś czas wydawała z siebie odgłosy, oznaczające chyba wielkie zaangażowanie emocjonalne w podsłuchiwanie tajnej narady części swojej rodziny.
- O, na gacie Merlina...
- Co na gacie Merlina? - dopytywała się Fiffie.
- Chyba chcieli... no wiecie, ci co strajkowali... Oni chcą powrócić do rejestracji mugolaków!
- Co? - wydyszała Fiffie. - Oddawaj!
Teraz to ona przejęła cielistą żyłkę. Po chwili otworzyła usta.
- Duża część pracowników złożyła wypowiedzenia tuż po stłumieniu buntu... Podobnież chcą przesłuchiwać mugolaków na własną rękę...
- Ale to przecież nielegalne...- odezwała się Victoire z niedowierzaniem. - Daj trochę posłuchać...!
Fiffie podała jej Ucho Dalekiego Zasięgu. Vic słuchała uważnie.
- Gadają teraz o jakichś raportach... Mają je sporządzać ci, co pracują w Ministerstwie. I jeszcze coś, że Minister jest zasypywany wyjcami od swoich byłych pracowników...
Louis pociągnął ją za rękaw. Vicky spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Co, Lou?
Wyciągnął do niej rękę i ujmująco zamrugał oczyma.
Dominique parsknęła.
- No chyba nie myślisz, że damy ci Uszy, dzieciarze!
- Dominique! - Victoire spojrzała na nią karcąco. - To Louis je przyniósł... Masz.
Louis włożył cielistą żyłkę do ucha i posłuchał chwileczkę. Nagle uderzył piąstką w powietrze.
- Wiedziałem...!
- Że niby co, geniuszu?
Domie uniosła brwi i założyła ręce na piersi. Louis spojrzał na nią z wypiekami na twarzy, zbyt podekscytowany, by zwracać uwagę na oczywistą pobłażliwość starszej siostry w stosunku do jego przejęcia sprawą.
- Dziadek mówił coś o śmierciożercach. Że oni mogą za tym stać! No, ci dawni śmierciożercy. O, a wujek Harry przytaknął! - wyjął Ucho z prawdziwego ucha. - To czyja teraz kolej?
Wszyscy zbiorowo spojrzeli na mnie. Louis podał mi Uszy Dalekozasięgowe.
- ...prawdopodobieństwo tego, że czeka nas III Wojna jest tak małe jak to, że Hermiona kiedykolwiek skończy ze swoją wszą! - mówił jakiś męski głos.
Zbliżyłam się bardziej do balustrady, spoglądając na wiszący w dole cielisty sznurek. Teraz na dole odezwała się jakaś kobieta:
- Ron! Ile razy mam ci powtarzać, że to nie jest żadna wesz...
- Dobrze, zostawmy teraz wesz Hermiony w spokoju - te słowa z pewnością wypowiedział "wujcio" Harry. - Teraz podstawową sprawą jest właściwe rozpoznanie wroga. Jeżeli za tymi buntami rzeczywiście stoją dawni śmierciożercy...
- Myślisz, że by im się chciało...? - przerwał mu leniwie "wujek" Ron.
- Ale nie możemy tego wykluczyć.
Wyprostowałam się, wciąż z żyłką w uchu. Bunty w Ministerstwie, dawni śmierciożercy, więc to dlatego aktywował się Zakon... Ale dlaczego z tych powodów od razu miałaby wybuchnąć III Wojna...?
- Mówi się też o wyprowadzeniu czarodziejów z ukrycia.
Zamarłam z Uchem Dalekiego Zasięgu w dłoni.
- Tak, ale to już za dalekie wychodzenie poza fakty... - w głosie Hermiony pobrzmiała lekka niepewność.
- Nie sądzę - odrzekł Harry. - Z naszych dotychczasowych źródeł wynika, że ci buntownicy rzeczywiście mogą mieć coś takiego w planach. Tyle że najpierw chcą doprowadzić do całkowitej selekcji czarodziejów. Dopiero potem prawdopodobnie będą dążyć do tego, aby się ujawnić i uciemiężyć wszystkich mugoli.
Na dole zaległa cisza jak makiem zasiał.
- A to może o wiele urealnić wizję III Wojny.
_____________________________________________________
Huh!
Ale... JESTEM Z SIEBIE DUMNA!
Nie, nie mówię, że ten rozdział jest jakiś genialny. Tak próżna to ja nie jestem.
Tyle że... W oryginale, liczył on sobie 12 kartek A4.
Czyli aż 24 strony zapisane drobnym pismem.
Tak. 24 strony.
Wyobraźcie sobie teraz taką długość przepisaną w jeden post na blogu.
Dlatego cóż. Nawet jeżeli rozdział jest kiepski, bo się nie klei, to...
Jak już mówiłam i tak jestem z siebie dumna iż udało mi się go tak opracować, aby chociaż dało się to czytać xd
(No chyba, że jednak się nie da, no to wtedy wybaczcie).
Ale przynajmniej zmniejszyłam ryzyko Waszego oślepnięcia!
Jak zwykle żywię nadzieję, że mnie nie zavadakedavrujecie.
Tak, wiem, że u mnie Święta, a tu już wakacje się zaczęły xD
Także wobec tego... No.
Wesołych Świąt! XD
I piszcie co Wam tam leży na sercu.
Nox /*
~ Tita Pocky