07. 04. 2013 r. NIEDZIELA
Raczej niedużo pamiętam z tego, co stało się po drugim śniadaniu pierwszego dnia lekcji po Wielkanocy i chyba byłam zbyt oszołomiona, aby zapamiętać. W każdym razie od tego czasu bardzo mało rozmawiałam z Teddy'm, choć tak właściwie nie wiem, co mnie tak oburzyło, skoro Ted sprawiał wrażenie, jakby zupełnie nie zauważył wtedy Gigi Bulstrode - nie niwelowało to jednak mojego zawstydzenia i niepokoju przed poniedziałkowymi eliksirami w jednej ławce z Simonem. Cóż, Simon usłyszał i zobaczył już wystarczająco dużo, aby wyrobić sobie o mnie opinię, która bynajmniej nie była pozytywna.
- A ty co taka markotna? - zagadnęła mnie Lisa, tego samego dnia podczas kolacji. - Powinnaś się cieszyć, pojutrze sobota.
- Ta, i lekcje podrywu Brendy w naszym dormitorium - mruknęłam, po czym znowu zapadłam w milczącą zadumę, niczym Boorack w puchowy fotel w pokoju nauczycielskim. Nie chciałam mówić Lisie, że to nie lekcje podrywu Brendy mnie trapią, ale McGonagalla, która wezwała nas w tę sobotę do swego Gabineciego Królestwa, by tam (najprawdopodobniej) obedrzeć nas ze skóry, a następnie poćwiartować żywcem.
Na ławkę koło mnie opadła Victoire i rzuciła się na jedzenie, jakby nie jadła co najmniej od tygodnia.
- A ty co się tak guzdrzesz? - Spojrzała na mnie dziwnie. - Musimy się pospieszyć!
- A gdzie wy idziecie? - zdziwiła się Lisa.
- Spieszymy się - wystrzeliła jak z narowistej różdżki Victa.
- Dużo to się nie dowiedziałam...
- A czego chciałabyś się dowiedzieć?
- No... eee... niczego... - Lisa jak zwykle się onieśmieliła, po czym odwróciła się z powrotem do swojego talerza. Victoire rzuciła mi krótkie spojrzenie, wciąż pochłaniając jednego tosta za drugim, a ja spojrzałam na swoją porcję. Zwykle to Vika grzebała w swoim jedzeniu, ale tym razem to mnie nie chciało się jeść...
Wstałam.
- A ty dokąd? - zawołała Vi.
- Sama mówiłaś, że musimy się pospieszyć...
- Ale nie tak szybko pospieszyć! - Zaczęła pić łapczywie sok z dyni.
- A co, może wolno? Wolałabym nie czekać dobrowolnie, aż pochłoniesz sto pięćdziesiąt tostów, bo do tego czasu Nasza Kochana Staruszka zdąży nas poszatkować!
Na dźwięk słów "Nasza Kochana Staruszka" Victoire raptownie pobladła.
- No to trzeba się pospieszyć! - I zaczęła pochłaniać grzanki z jeszcze większą szybkością, tak że omal się nie udławiła.
I gdy byłyśmy już w sali wejściowej, zdążyłam zarazić się entuzjazmem Vicky, która po prostu oszalała! Może dlatego, że wreszcie udało nam się coś osiągnąć, choć ustalenie tożsamości Malvy-Loreine to przecież żaden wyczyn. Ale cóż, w obliczu zagrożenia ze strony pani dyrektor, był to wręcz sukces na miarę Orderu Merlina Pierwszej Klasy.
Właściwie tylko raz byłyśmy w Starych Lochach, tuż po włamaniu, kiedy trzeba było uwarzyć lekarstwo dla Cristal, które musiało dojrzewać przez tydzień od ukończenia, aby być zdatnym do spożycia. Do tego celu wybrałyśmy sobie stary, dawno nieużywany loch, jak najdalej od klasy eliksirów i gabinetu Booracka, w miejscu zapomnianym przez Filcha i skrzaty domowe, dobrze ukrytego w podziemnym labiryncie nieoświetlonych korytarzy. Dostać się tam było dziecinnie łatwo - ponieważ Filch był charłakiem, wystarczyło tylko Alohomora, by otworzyć wielką, zardzewiałą kłódkę. Problem z wejściem był więc zupełnie innej natury: było tam tak strasznie strasznie! Żadnego źródła światła, na ścianach jakieś napisy z czasów średniowiecznych uczniaków, w środku popękane łańcuchy, jakieś pozostałości eliksirowej spiżarni, a także haki do wieszania niegrzecznych dzieci pod sufitem, o których tak lubił wspominać Filch. Tutaj muszę zaznaczyć, że nigdy nie zagłębiałyśmy się w Stare Lochy, bo byłyśmy tam tylko raz i wybrałyśmy salę, która była stosunkowo blisko wyjścia, żeby nie mieć trudności w odnalezieniu drogi powrotnej. Kiedy więc teraz minęłyśmy nasze znajome drzwi i stanęłyśmy w rozgałęzieniu ciemnych korytarzy, kompletnie nie wiedziałyśmy, co dalej robić. Nasze różdżki ledwo co oświetlały ściany i kawałek sklepienia, które w lochach było oczywiście o wiele niższe, niż w całej reszcie Zamku. Spróbowałam trochę poświecić przy wejściu do jednego z korytarzy, ale nic to nie dało, bo jego czarne czeluści były chyba nieskończone.
- To co teraz? - spytałam.
- Nie wiem... Ryzykujemy?
Po tym wszystkim co się wydarzyło w tym roku, jeszcze ryzykować? Nigdy w życiu! Zanim jednak zdążyłam odpowiedzieć, Victoire podskoczyła.
- Co to było?
Chociaż tego nie chciałam, usłyszałam nutę niepokoju w jej głosie.
- Ale że co było?
- No właśnie nie wiem, co... A ty tego nie słyszałaś...?
- Może czas zapisać się na wróżbiarstwo, skoro zaczynasz słyszeć jakieś głosy - wyszczerzyłam do niej zęby, ale w nikłym świetle różdżki i tak nie było tego widać.
I w tym momencie to usłyszałam; jakiś daleki odgłos, jakby zwielokrotniony echem brzdęk szkła - niby nic, ale w tej ciszy zabrzmiało to niemal jak Bombarda Maxima, co tak mnie wystraszyło, że o mało co nie wsadziłam Vice różdżki w oko, na co ona tak wrzasnęła, że jeszcze bardziej się przeraziłam i też wrzasnęłam.
- Dopadło cię?!
- Nie, tylko dziabnęłaś mnie w oko! - Poświeciłam różdżką na jej twarz. Victoire mrugała gęsto zaczerwienioną powieką, granatowe oczy mając wypełnione łzami. - Słuchaj... Wiesz co się zwykle robi w sytuacji, w której jest upiornie ciemno i upiornie?
- Wieje się?
- To też - przyznała. - Ale po pierwsze: kiedy słyszy się podejrzany dźwięk w absolutnej ciemności, nie wsadza się różdżki w oko jedynemu towarzyszowi wyprawy, który może stanowić jedyny ratunek dla twojego nędznego życia...
- Nędznego życia? - obruszyłam się, przypominając sobie najprostsze zaklęcie na wyczarowanie chusteczki, którą wkrótce Vicky obłożyła sobie oko. - Wiesz, wcale nie jest aż tak nędzne, więc raczej wolałabym je zachować!
- Więc...?
- Więc wiejemy!
I puściłyśmy się pędem w stronę już nam znanych, oświetlonych pochodniami lochów.
Przystanęłyśmy dopiero przy schodach pnących się w górę do sali wejściowej. Koło nas przechodziły grupki ślizgonów, kierujące się majestatycznie z tymi swoimi arystokratycznymi i wrednymi minami do pokoju wspólnego Slyhterinu - najwyraźniej było już po kolacji. I kiedy już miałyśmy zawijać się do Wieży Ravenclawu, zobaczyłam go. Szedł właśnie z jakimś gostkiem za zgrają kroczących dumnie ślizgonów...! Szybko do niego podbiegłam, a Victoire za mną.
- Czy... czy ty jesteś Te-Teofil Taylor? - wydyszałam.
- Teodor - wycedził, mrużąc oczy i robiąc typowo ślizgońską minę, zmierzyłam więc go w odwecie klasycznie krukońskim, oceniającym poziom IQ wzrokiem. Miał ciemnobrązową czuprynę, szare, nawet całkiem inteligentne oczy, a sprawiał również wrażenie dosyć wysokiego jak na swój wiek - co nie wydawało mi się zbytnim plusem, biorąc pod uwagę mój skrzaci wzrost.
- Potrzebujemy twojej pomocy - oznajmiłam. - Musisz bezzwłocznie iść teraz z nami.
- A kto tak powiedział? - obruszył się.
- My...?
- Co za "my"?
Ale podejrzliwy!
- No prosimy... - odezwała się przymilnie Vicky, momentalnie przysuwając się w jego stronę. Zaczerwienienie powieki już dawno przeminęło, a łzy, którymi niedawno były wypełnione jej oczy, pozostawiły po sobie jedynie wilgotną warstwę, która tylko zwielokrotniała wrażenie błyszczących chabrów - Vic nie mogła wyglądać bardziej zachęcająco. Czasami krew wili naprawdę się przydaje! A i rozum Ravenclawu jest nieoceniony, co pojęłam, kiedy Victa dodała chytrze: - Od tego zależy życie Dominique i Fiffie...
Rozpromieniłam się cała.
- Właśnie! A wiemy, że się z nimi znajomisz! Więc chodź! - I już bez dalszych ceregieli, odciągnęłyśmy go z dala od zgrai ślizgonów, wchodzących do salonu.
- Ale o co wam chodzi? - spytał już nieco mniej wyzywająco, podejrzewam iż z powodu wdzięków Victoire.
- Chcemy tylko wiedzieć, czy znasz dobrze Stare Lochy...?
- A co z tym ma wspólnego Fiffie?
O, nie spytał się o Domie.
- Bo my tak jakby... ona jest z nami w takiej...
- ...spółce! - wpadła mi w słowo Vi. Po chwili uśmiechnęła się czarująco. - No rozumiesz, łączą nas pewne siostrzane interesy... I tak się składa, że musimy się z kimś spotkać w Starych Lochach i...
- W Starych Lochach? Ale czemu tam?
Och, czy wszyscy drugoroczniacy muszą być tak samo irytujący, a co dopiero ślizgoni...
- Dobra, powiedz nam tylko jak się poruszać po Starych Lochach! - zniecierpliwiłam się.
- Ja nic nie wiem! - rzucił tylko i już chciał się cofnąć, lecz szybko go powstrzymałyśmy.
- Wiemy, że wiesz! - Cóż, tak naprawdę to nie wiedziałyśmy, ale jeżeli on coś wiedział, to trzeba było to z niego wycisnąć jakimś szantażem, Cruciatusem, czy czymkolwiek! Chyba już się poddał.
- No dobrze, powiem wam...! - westchnął cierpiętniczo, jakby chciał nam dać do zrozumienia, że robi nam wielką łaskę, iż w ogóle z nami rozmawia. - Chociaż Fiffie i Domie o nic mnie nie prosiły...
Przejechałam ręką po twarzy.
- No proszę, powiedz...! - jęknęłam, a Victa złożyła błagalnie ręce jak do modlitwy:
- Prosimy.
- Prosicie, ale nie wyjawicie swoich intencji? - uniósł brwi.
Victoire namyśliła się przez moment.
- Powiedzmy, że ma to na celu unicestwienie Booracka raz na zawsze.
Teodor podniósł raptownie głowę, a jego twarz nagle pojaśniała.
- Trzeba było tak od razu! - wykrzyknął, jakimś tajemniczym sposobem nagle pozbywając się przy tym całego swojego pozornego ślizgońskiego stylu bycia - równocześnie stał się momentalnie naszym sympatycznym, młodszym kolegą. - Chodźcie.
- Co? - zdziwiłam się szybkością, z jaką zmienił swoje zdanie.
- Miałem was gdzieś przecież zaprowadzić - odparł. - No chyba, że już nie chcecie...
Zaczęłyśmy gwałtownie zapewniać go iż nasza prośba wciąż jest aktualna.
- No to w takim razie gdzie chcecie iść?
- To ty w końcu znasz choć trochę te lochy? - zapytała Vicky.
- No pewnie. Tyle razy szwendaliśmy się tam całą ekipą w pierwszej klasie, że chyba trochę je znam, co nie? - Spojrzał na Vikę, a potem na mnie, jakby oczekiwał od nas jakiejś reakcji. Ja i Vic tylko gapiłyśmy się na niego jak pani Weasley na Gilderoya Lockharta. - To gdzie was zaprowadzić?
- Posłuchaj mnie, chłopcze. - Zbliżyłam się do niego konspiracyjnie. - Chodzi o pewną taką delikatną sprawę... A mianowicie spójniej, bardziej ściśle, stricte i wprost mówiąc, to... szukamy miejsca, w którym starsi uczniacy urządzają sobie... eee... tak jakby to powiedzieć... degustację fajek.
- Co? - nie skumał.
- No tam, gdzie palą te wszystkie ziółka - zniecierpliwiła się Victa. - Mówisz, że szwendałeś się po tych lochach z kumplami, a nigdy ich nie spotkałeś?
- Ktoś tam kiedyś nas stamtąd przepędził... - zastanowił się. - Ale to było w pierwszej klasie, teraz mogli zmienić już miejsce, zwłaszcza po tej całej aferze z Napadem w Gabinecie Booracka.
- Pokaż nam po prostu gdzie ich widziałeś! - machnęłam ręką pośpiesznie. - A w innym wypadku chyba możesz powęszyć, co? W końcu jesteś ślizgonem.
I tak oto zagłębiłyśmy się w Stare Ciemne i Upiornie Upiorne Lochy pod opieką młodszego do nas o rok kolesia, który nawet nie przeszedł jeszcze do końca mutacji głosu! Świetnie. Przez całą drogę zastanawiałam się nad tym, kto pisnąłby najcieniej, gdybyśmy napotkali szczura. Musiałam jednak przyznać szczerze, iż Teodor rzeczywiście wykazywał się świetną orientacją w plątaninie mrocznych tuneli - w końcu ogólnie wiadomo, że ślizgoni ze swoim sprytem doskonale znają każdą drogę ucieczki bądź miejsca kryjówki. W końcu doszliśmy do rozgałęzienia korytarzy, z którego tak szybko zwiałyśmy.
- To gdzie teraz skręcamy? - wyszeptała Vika.
- Tu. - I wskazał świecącą różdżką korytarz po lewej, akurat ten, z którego wcześniej dobiegł ten odgłos! Vi poruszyła się niespokojnie.
- Co? - spytał.
- Nic, tylko... w tym korytarzu, eee, chyba coś jest!
- No to pewnie oni! - ucieszył się i wkroczył do korytarza, a my podreptałyśmy za nim.
Lecz w sali, którą wskazał, nikogo nie było.
- Tu nikogo nie ma - stwierdziłam odkrywczo.
- Bo pewnie już zwiali... - Victoire podniosła z obskurnej podłogi butelkę po Starej Ognistej Whisky Ogdena i jakiegoś podejrzanego, wypalonego peta.
- Bo jest już po kolacji... - powiedziałam wolno, przypominając sobie słowa Simona: "Na kolacji zawsze jest w Starych Lochach". Kopnęłam lekko jakąś inną flaszkę, tym razem po Kuchennej Sherry. - Wrócimy tu jutro.
I na tym zakończyła się cała akcja.
A następnego dnia tuż po pierwszej lekcji...
- Miałyśmy właśnie transmutację... i nie zgadniecie! - relacjonowała żywo Fiffie. Siedziałyśmy właśnie w pokoju wspólnym, korzystając z wolnej chwili przed drugim śniadaniem. Victoire kończyła muszelkowy wisiorek, który ściboliła już od tygodnia, Dominique okręcała mój kłębek fioletowej wełny ponad skaczącym do niego Mrukotem, ja dziergałam swoją robótkę, a Fiffie stała przed kominkiem, opowiadając nam ekspresyjnie Opowieść Co To Się Wydarzyło Na Transmutacji. - Bo to było tak: Zamienialiśmy szklankę w kubek i Matthew i Mark jak zwykle się kłócili, więc Matthew grzmotnął Marka kubkiem i Markowi wyrósł guz...
- Tak, to bardzo interesujące - ziewnęłam.
- Ale nie usłyszałaś jeszcze najlepszego! Bo tak się złożyło, że McGonagalla siedziała wtedy na biurku jako kot, no i jak Matt walnął Marka, to McGonagall zapomniała, że już nie jest taka młoda i...
- I?
- ...i zeskoczyła z biurka, równocześnie zamieniając się w człowieka i skręciła nogę!
- I to jest dobra wiadomość? - zdziwiła się Vi.
- Och, nie rozumiesz? - zniecierpliwiła się Di, zrzucając kłębek na podłogę, gdzie natychmiast porwał go Mrukot. - Może odwołać przesłuchanie w tę sobotę! Bo wyzdrowieje dopiero w poniedziałek!
Ja i Vicky wybałuszyłyśmy oczy z niedowierzaniem, a one triumfalnie pokiwały głowami. I wtedy tak krzyknęłyśmy z radości, że aż zatopieni w książkach krukoni podskoczyli w swoich fotelach.
A na drugim śniadaniu usiadł przy nas Ted. Ja nie wiem, ale chyba za bardzo się z nim przyjaźnię, żeby móc dłużej się na niego boczyć. Więc kiedy podszedł, uśmiechnęłam się do niego, nawet już sama nie mogąc powstrzymać tego odruchu, co on przyjął z wyraźną ulgą, bo kto jak to, ale on to już szczególnie nie lubi się kłócić.
Cóż, Vicky najwyraźniej niczego nie zauważyła, bo od razu zaczęła gadać z nim jak najęta. Naturalnie moja przyjaciółka była kompletnie nieświadoma tego drobnego incydentu, jaki miał miejsce zajść pomiędzy mną a Teddy'm. Może to i lepiej? Byłam pewna, że gdyby Teddy pocałował tak Victoire, to ja bym się nie obraziła... ale z Viką sprawa wydawała się już być mniej oczywista. No właśnie, jaka byłaby jej reakcja...?
Chyba ja i Teddy oboje woleliśmy się o tym nie przekonywać.
Potem wszyscy rozeszli się na swoje lekcje. Kiedy ja i Brenda po wróżbiarstwie wróciłyśmy do dormitorium, gdzie Julia czytała, a Lisa siedziała, po chwili do sypialni wpadła Victa, cała zdyszana.
- Domie i Fiffie miały rację - rzuciła tylko, po czym wywaliła mi na łóżko jakiś zwitek. Było to pismo od profesor McGonagall, w którym pisała, że "z powodu problemów natury zdrowotnej" przekłada przesłuchanie na za tydzień.
- To wspaniale! - Aż podskoczyłam na łóżku.
- A właśnie, Pauline Glam! - Brenda stanęła przede mną biorąc się pod boki. - Co z tym całym eliksirem?? Tym, co obiecałaś mnie i Sandrze??!
Na moment mnie zatkało, a ona spiorunowała mnie wzrokiem. Zaraz jednak odzyskałam rezon.
- A ty miałaś cofnąć plotkę o Spellu Woodzie i co? Dzisiaj rano podeszła do mnie Nannah Stone i zaczęła mi czynić wyrzuty!
- Ale chyba miałam cofnąć plotkę dopiero po tym, jak zrobisz eliksir! - zaperzyła się. - Zresztą to żadne usprawiedliwienie, miałaś to zrobić już dawno!
- A kto powiedział, że to moje jedyne usprawiedliwienie? - obruszyłam się, po czym usadowiłam się wygodniej na łóżku, wywalając z niego jej pufka, który oczywiście się tam przypałętał. - Może mnie łaskawie oświecisz Roweno Ravenclaw, jak miałam niby to uwarzyć, skoro nie dostałam od was nawet przepisu?
Dopiero teraz Brenda zamilkła i zrobiła jedną ze swoich najzabawniejszych ogłupiałych min - wytrzeszczyła oczy i otworzyła usta, wywalając język na wierzch, jakby był już niezdolny do dalszej argumentacji - a potem walnęła się na swoje łóżko, łapiąc się za głowę.
- Ale ze mnie idiotka...
- Z tym się akurat zgodzę - mruknęła znad swojej książki Julia.
Brenda błyskawicznie zerwała się na równe nogi.
- CO? A co to niby miało znaczyć?!
Ale ja i Vic już szybko zwiałyśmy, bo nie chciałyśmy być świadkami ich kolejnej kłótni.
A w pokoju wspólnym spotkałyśmy Setha, który najwyraźniej znowu miał nawrót złego nastroju, bo gdy Vi do niego podeszła, on całkowicie ją ignorował, znowu udając WIELKĄ OBOJĘTNOŚĆ. Spytałam się go, co mu jest.
- A co ma mi być? - burknął.
- No wiesz, wyglądasz jakby Mrukot zżarł ci szczura, więc raczej musiało coś się stać - wyszczerzyłam do niego zęby.
- Nikt nie zżarł mi szczura, tylko... wszyscy w tym Zamku są jacyś dziwni! - Ja i Victoire spojrzałyśmy po sobie, zaskoczone. Seth walnął na siedzenie obok siebie otwartą książkę, którą chyba nadaremnie próbował czytać, zanim przyszłyśmy. - Quirke tylko wciąż zakuwa i się wymądrza, Ivo ciągle czyta i nic nie mówi, a o Simonie szkoda nawet gadać...
- Ja to bym była szczęśliwa, gdybym miała taki spokój w dormitorium - stwierdziłam.
- A co, nie masz spokoju? - zdziwił się Seth. - Tu jest Ravenclaw. Tutaj wszyscy czytają i są cholernie spokojni...!
I jakby w odpowiedzi na jego stwierdzenie, z sypialni dziewcząt wypadły Brenda i Julia, drące się na cały pokój wspólny:
- WIESZ CO, LEPIEJ SIĘ ZAMKNIJ! CAŁY CZAS TYLKO CZYTASZ I CZYTASZ, NIBY TAKA POJĘTNA, INTELIGENTNA, TA JASNE! A JESTEŚ TAK NAPRAWDĘ WYRYWCZA I GŁUPIA!
- JEŻELI CIĄGLE PRZESZKADZASZ I ROZPRASZASZ MNIE PODCZAS LEKTURY I NAUKI SWOIMI GŁUPIMI WYMYSŁAMI Z SANDRĄ, TO NIE DZIW SIĘ, ŻE JESTEM ZDENERWOWANA! A POZA TYM NIE MÓWI SIĘ "WYRYWCZA", TYLKO "PORYWCZA", ANALFABETKO!
- WIADOMO, RUDE JEST WREDNE!
- A BLONDYNKI GŁUPIE!
- SPADAJ!
I tak dalej. Seth tylko pokręcił głową z niedowierzaniem, po czym wrócił do swojej sypialni razem ze swoją książką. Myślę, że chyba w końcu docenił spokój swoich współlokatorów...
A wieczorem ja i Victoire znowu poszłyśmy do Starych Lochów. Kiedy zeszłyśmy po schodkach prowadzących z sali wejściowej w dół, napotkałyśmy tam Teodora, zmierzającego na kolację.
- I co, idziecie do Starych Lochów? - zagadnął nas, jakbyśmy już od dawna się przyjaźnili. Och, jak chęć unicestwienia Booracka potrafi pięknie łączyć ludzi...! - Potrzebujecie jeszcze przewodnika, czy już same traficie?
- Trafimy, trafimy - uśmiechnęła się Vi. - Merci, że nam pomogłeś.
- Nie ma sprawy... cześć! - I odszedł. Ja i Vika tylko spojrzałyśmy po sobie, po czym zeskoczyłyśmy z ostatniego stopnia i zaczęłyśmy iść niskim korytarzem lochów, oświetlonym pochodniami, wydłużającymi cienie i tańczącymi po oślizgłych ścianach. Minęłyśmy więc klasę eliksirów, gabinet Booracka, ścianę, za którą krył się pokój wspólny ślizgonów, aż w końcu wlazłyśmy w wąski korytarzyk, zeszłyśmy kilka stopni w dół i w ten sposób znalazłyśmy się na początku mrocznego korytarza, prowadzącego do ciemnego labiryntu Starych Lochów. Victoire pierwsza do niego weszła i gdy już miałam iść za nią, nagle mój wzrok padł na jakiś mały i dziwnie znajomo wyglądający przedmiot, leżący niewinnie na podłodze. Podeszłam do niego i podniosłam go, ale był to tylko jakiś mały guzik. Dlaczego przykuł moją uwagę...?
- Idziesz? - usłyszałam głos Victy, dochodzący gdzieś z głębokiej ciemności korytarza.
- Zaczekaj moment - odkrzyknęłam, po czym jeszcze raz spojrzałam na guzik i wtedy...
...Wtedy mnie olśniło.
Dokładnie takie same guziki były na szacie Booracka...!
Tylko... co robił tutaj guzik Booracka?
I dokładnie w sekundzie, w której w mojej głowie uformowało się to pytanie, zza rogu wyłonił się nie kto inny jak Boorack w całej swojej okazałości!
Zdążyłam jeszcze skonstatować, że na jego szacie był cały rząd tych przeklętych guzików, w którym brakowało właśnie tego, którego trzymałam.
Na mój widok wytrzeszczył gały.
- Glam! Co ty tutaj robisz?!
- Ja... - Szybko wstałam. - Coś mi się tylko zdawało, panie profesorze...
- Tak?! - Boorack poczerwieniał. - Nie dosyć ci węszenia po lochach?! Dom Ravenclawu traci pięć punktów! A teraz uciekaj mi stąd i to już!
- Tak jest - wymamrotałam, po czym weszłam na wąskie schodki.
Lecz kiedy znalazłam się w małym korytarzyku, wyjrzałam zza rogu. Boorack właśnie podnosił z ziemi swój guzik, różdżką przytwierdził go z powrotem do brzucha, po czym zapalił ją i wstąpił w ciemny korytarz. Po co on tam szedł? Czyżby wiedział, że Vicky mi towarzyszyła? A może miało to związek z jego szemranymi interesami, takimi jak zdobycie parściny i nektaru z rzodkiewek słodkowodnych? Jednak śledzenie Booracka byłoby chyba najbardziej ryzykowną rzeczą, zaraz po łażeniu po Zakazanym Lesie i grzebaniu w jego gabinecie w środku nocy, zdecydowałam więc, że poczekam aż Boorack wyjdzie i dopiero wtedy poszukam Victy. I wtedy do głowy wpadła mi taka myśl: A co jeżeli ten ślizgoński drugoroczniak Teodor postanowił zabawić się w UPIORNEGO ślizgońskiego drugoroczniaka i doniósł na nas Boorackowi, by zapunktować? Ale przecież sam zgodził się nam pomóc w celu unicestwienia Booracka, więc raczej by tego nie zrobił...
Jeju.
Stałam tam chyba z pół godziny jak nie więcej, a Boorack wciąż nie wracał! Miałam tylko nadzieję, że Vika usłyszała jak Boorack mnie opieprza i szybko się gdzieś schowała, bo jeśli Boorack ją znajdzie...
I wreszcie wyszedł! Szybko pobiegłam korytarzykiem i schowałam się za upiornym posągiem, stojącym przy salonie ślizgonów, a Boorack z podejrzaną miną zaryglował się w swoim gabinecie. Upewniwszy się, że teren jest całkowicie czysty, szybko pobiegłam do Starych Lochów.
Gdzie jest Victoire?
- Lumos - wyszeptałam, a koniec mojej różdżki rozjarzył się delikatnym światełkiem. Wiedziałam, że muszę się pospieszyć, bo za parę minut skończy się kolacja, a uczniom nie wolno przebywać poza salonami po godzinie dwudziestej pierwszej. Z resztą wcale nie miałam specjalnej ochoty na szwendanie się po Starych Lochach w środku nocy. Otworzyłam drzwi sali, w której warzyłyśmy kiedyś lekarstwo dla Cristal. Nie było jej tam.
Gdzie ona polazła? Starając się nie potykać na nierównej podłodze, w końcu doszłam do rozgałęzienia korytarzy. I gdzie teraz pójść? Jakoś mi się odechciało spotkania z ćpającymi starszakami, czekającego mnie na końcu korytarza wskazanego przez Teodora... Ale niestety największe prawdopodobieństwo było takie, że Victoire właśnie tam się udała. Westchnęłam więc i weszłam w korytarz, z którego sklepienia zwieszały się pełne pająków pajęczyny.
Najgorsze jest to, że korytarze w Starych Lochach bardziej przypominają tunele i wszystkie są praktycznie takie same, więc bardzo łatwo się zgubić. Sala, którą wskazał Teodor, znajdowała się na samym końcu właśnie takiego tunelu, a drogę do niej można było poznać po tym, że na początku tego korytarza, ktoś podpisał się na ścianie bardzo, bardzo dawno temu. Ale pomimo tego, że obświeciłam całą długość ściany, napisu "Manny tu był" nigdzie nie było widać! Co oznaczało tylko jedno: zgubiłam się. Co nie tylko znaczyło, że nie odnajdę Victoire czy też Malvy-Loreine, ale nie trafię również z powrotem!
A więc jednak spędzę tutaj noc... Co to za dziwny dym?
I kiedy się odwróciłam, światło mojej różdżki padło prosto na upiornie białą, wręcz trupio bladą twarz z ciemnymi oczodołami.
Krzyknęłam, a moja różdżka wyleciała mi z rąk, po czym z trzaskiem upadła na podłogę, gasnąc. Szybko uklękłam, żeby ją znaleźć, lecz wtedy swoją różdżkę zapalił ten ktoś i zaświecił mi prosto w oczy.
- Czego tu? - odezwał się cichy, ostry głos.
Pośpiesznie podniosłam swoją różdżkę i wstałam. Dopiero teraz zobaczyłam w pełni wysoką, kościstą dziewczynę o szczupłej twarzy, czarnych, krótkich, potarganych włosach i o ciężkim spojrzeniu. Swoją posturą przypominała trochę pająka, albo cienką roślinę zbyt długo trzymaną w ciemności. W ręku trzymała smukłą, długą fajeczkę, z której sączył się ostrą smugą zielonkawy dym.
- Malva-Loreine? - rzuciłam pytająco.
- A jaką ci to robi różnicę? - prychnęła, po czym niedbale przycisnęła koniuszek fajki do ust i zaciągnęła się. - Przecież i tak już nigdy mnie nie spotkasz.
- Tak właściwie, to właśnie ciebie szukałam - powiedziałam cicho.
Znowu prychnęła, równocześnie wypuszczając z ust zielonkawy dym.
- Lepiej żeby taka gówniara jak ty nie zapuszczała się w ten labirynt - mruknęła. - Boorack ostatnio strasznie węszy.
- Często tu przyłazi? - zapytałam, zastanawiając się przy tym, czy Malva-Loreine powiedziała to po to, aby mnie przestraszyć.
- Prawie tak często jak ja - zaśmiała się ochryple, ale zaraz przestała, gdy zakrztusiła się zielonkawym dymem.
- A wiesz po co?
- Słuchaj dziecko, przyłazisz tu nie wiadomo po co i się przepie**alasz, to co ja mam sobie pomyśleć? - odparła obojętnym tonem, dziwnie niepasującym do jej wypowiedzi. - Zabieraj się stąd.
- A ty co, zamierzasz zostać tu na noc? - uniosłam brwi, ale ona i tak tego nie zobaczyła przez chmurę dymu.
- Nie spałam w dormitorium od paru dni, więc wiesz, tak, chyba tu zostanę - rzuciła lekceważąco.
- Dlaczego cię nie wyrzucili? - nie wytrzymałam.
- Każde podziemia muszą mieć swojego pieprzonego goblina.
- Coś mi się widzi, że niedługo Boorack będzie miał całe lochy tylko dla siebie...
- Oby jak najszybciej. Wyjście jest w tamtą stronę.
A ja wzruszyłam tylko ramionami i odeszłam we wskazanym przez nią kierunku.
*
- Hejka, ludzie! - Do naszego dormitorium wpadła Sandra. - Lekcje podrywu czas dać!
Po czym wskoczyła na łóżko Brendy, a ta zasunęła wszystkie kotary, aby ani Julia, ani ja, ani Victa, nie mogły podsłuchiwać ich tajemnych lekcji. No ale czy takie hałaśliwe dziewuchy jak Sandra i Brenda potrafią cokolwiek ukryć? Ściślej: zasunięcie kotar nic im nie dało, bo i tak ich przenikliwe głosy było doskonale słychać.
- A więc druga lekcja będzie o tym, jak ugodzić faceta od psychicznej strony!
Usłyszałam, jak Julia prycha znad swojego egzemplarza... Uczuć a rozsądku?! Co to za głupia lektura?
- No więc musisz często do niego zagadywać, bo potem jak zostanie sam, to po pewnym czasie zacznie mu ciebie brakować!
- Ale genialne i nawet logiczne...!
No cóż, to tłumaczy dlaczego Sandra nie odstępuje Petera na krok... Chociaż mam mieszane uczucia co do tego, czy dzięki temu mu jej brakuje...
- Rób słodkie oczka, dzióbek, kręć tyłkiem... Od razu na ciebie poleci!
Co? To jeszcze durniejsze od rozrywania toreb... Ale Brenda najwyraźniej sądziła inaczej:
- Zaczepiście!
- Poza tym gadaj z nim tylko o tym co on lubi i w czym jest dobry, bo faceci wprost lecą na babki, które za nimi szaleją...!
- Sprytnie...!
- A gdzie Lisa? - mruknęła do mnie Vi.
- Nie wiem...
- Ej! - Brenda wystawiła głowę zza kotar. - Ciszej tam, bo nie mogę się skupić!
- Bo co, ćwiczysz słodkie oczka na Sandrze? - zachichotałam.
- Słodkie oczka to jeszcze sobie poćwiczę... - Zrobiła podstępny uśmieszek, po czym jej głowa zniknęła za zasłonami, zza których dał się już słyszeć rechot Sandry:
- Hyh hyh hyh, ale jej powiedziałaś!
- Dobre, nie?
- Hyh hyh hyh...!
- Ja stąd idę! - nie wytrzymałam, zrywając się z łóżka na równe nogi.
- Ja też! - krzyknęła Julia. Po czym wyszłyśmy z dormitorium.
Wyminęłyśmy Sherry Power drącą się na jakiegoś biednego pierwszoroczniaka, który śmiał zająć jej prefekci fotel, po czym wyszłyśmy z pokoju wspólnego na korytarz. Mimowolnie wskazałam na książkę, którą Julia wciąż dzierżyła w ramionach.
- A co ta za... eee... ciekawa lektura?
Julia spojrzała na trzymane przez siebie Uczucia a rozsądek, po czym szybko zasłoniła tytuł.
- A... lektura uzupełniająca.
- Uczucia a rozsądek? Nie wiedziałam, że mamy taką lekturę.
Julia spuściła wzrok i zacisnęła usta.
- Och, no... ukradłam to Brendzie - wyrzuciła z siebie w końcu niechętnie.
- To Brenda w ogóle coś czyta? - pozwoliłam sobie na lekkie zdziwienie.
- Właśnie dlatego mnie to zaintrygowało - podjęła Julia pośpiesznie. Wyprostowała się z godnością, najpewniej po to, aby zatuszować zakłopotanie. - Tak jak przewidywałam... okazało się, że to wrzód na czarodziejskiej literaturze, pisany językiem skretyniałych trolli...
- Więc czemu zabierasz to do biblioteki?
- Żeby to oddać!
- Ale przecież to Brendy!
Julia zaczerwieniła się tak jak swoje włosy.
- Chcesz, żeby jeszcze bardziej od tego zidiociała? - wydukała.
- Uhm... - Cóż, to wszystko tłumaczy.
- A ty idziesz?
- Gdzie?
- No... do biblioteki.
Przystanęłam na korytarzu, a Julia razem ze mną.
- Nie... - rzekłam powoli. - Nie mam teraz ochoty na czytanie...
- Jeszcze nabierzesz ochoty jak nadejdą egzaminy - stwierdziła zgryźliwie, po czym weszła do królestwa pani Pince.
Nie mając więc co ze sobą zrobić (lekcje podrywu Brendy wciąż trwały w naszym dormitorium), zeszłam schodami w dół z zamiarem wyjścia na błonia. Był kwiecień, zieleniły się trawa i drzewa, słońce raziło po oczach, a niebo zachwycało błękitem. Zanim jednak zdążyłam tego wszystkiego zaznać, nieszczęśliwym trafem wkroczyłam na znikający stopień - po czym runęłam w dół, wywijając przy tym piękne salto i wylądowałam prosto na... kimś... Podejrzewam, że to był jakiś człowiek, chociaż nie jestem pewna ile miał nóg i rąk w plątaninie naszych kończyn.
Szybko zerwałam się na równe nogi. No oczywiście... Tysiąc uczniaków w tej cholernej szkole, parudziestu nauczycieli, dwieście skrzatów, pierdyliard zbroi i Merlin wie jeszcze czego, ale naturalnie na kogóż innego mogłaby się napatoczyć Pocky Glam, jeżeli nie na przeklętego Simona Lariesona! Krew napłynęła mi do twarzy z gwałtownością wodospadu Niagara - po czym odwróciłam się i zbiegłam jak najprędzej z kolejnych stopni, bez słowa jakichkolwiek przeprosin.
Wypadłam z Zamku i podbiegłam na brzeg jeziora. Było ciepłe, kwietniowe popołudnie, słońce grzało i nie było ani cienia wiatru, dlatego też wiele osób wyległo dziś na błonia, aby nacieszyć się tym pięknym, wiosennym dniem. Nad jeziorem siedziała już grupka dziewcząt, które zdjęły buty oraz skarpetki i chłodziły stopy w zimnej wodzie. Zeszłam więc ze zbocza, teraz całego porośniętego mleczami, po czym usiadłam nad jeziorem.
Dlaczego ten Simon siedzi mi wciąż w głowie? - pomyślałam, zrywając jakąś stokrotkę i obracając ją w palcach jakby była różdżką. I... dlaczego go po prostu z niej nie wyrzucę? Bo jeżeli tego nie zrobię, jeszcze zacznę zamieniać się w Brendę... i wtedy też będę potrzebowała lekcji podrywu...
Zaraz, co ja gadam.
Spojrzałam na swoje dłonie i zorientowałam się, że stokrotka, którą zerwałam, jest całkiem podarta. Szybko wrzuciłam ją do jeziora - dwa zgniecione płatki i marne pasemko łodyżki - kiedy nagle mój wzrok padł na roześmiane dziewczyny na drugim brzegu i niespodziewanie pomyślałam o Malvie-Loreine.
Cóż, Malva-Loreine z cienką fajeczką jako jedynym towarzyszem w ciemnych Starych Lochach maluje się dosyć samotnie.
I tajemniczo.
Dlaczego nie chce spać w dormitorium? I czemu na moje przypuszczenie, że niedługo Boorack będzie miał całe lochy dla siebie, ona odpowiedziała: "oby jak najszybciej"?
I w jaki sposób miałaby nam pomóc w sprawie z Boorackiem, skoro najpewniej jest po prostu zdemoralizowaną ćpunicą?
Ośrodkiem czarnego rynku szkoły.
- Idziesz? - wyrwała mnie z rozmyślań Victoire.
- Gdzie?
- Na kolację.
- Co?
Właśnie siedziałyśmy na kanapie przed kominkiem w pokoju wspólnym Ravenclawu. Błękit nieba za oknem już nieco zgasł, przez co świat osnuł się już lekkim, wieczornym cieniem. Tak się zamyśliłam, że aż druty przede mną przestały pracować, lecz gdy tylko na nie spojrzałam, one od razu zaczęły dziergać, jakby przyłapane na gorącym uczynku.
- To już kolacja? - zdziwiłam się.
- No... - Victa nawlekła srebrzystą muszelkę na świetlistą niteczkę. - Więc idziesz?
- Sama nie wiem... - Zapatrzyłam się w kominek, w którym skakały płomienie, po czym zmarszczyłam czoło. - Myślę, że musimy iść dzisiaj wcześniej do Starych Lochów, to może złapiemy Malvę-Loreine, gdy będzie wchodzić...
- Przecież mówiłaś, że ona stamtąd nigdy nie wychodzi.
- Och, no przecież czasami musi wychodzić, choćby po to, aby się odżywiać! A na lekcjach też musi się pojawiać, skoro dotąd jej nie wywalili...
- Ale nie przepuścili jej do szóstej klasy - celnie zauważyła Vika.
- Nawet jeśli, to potrzebujemy więcej czasu, bo nie wiem, czy jeszcze raz ją znajdę - przesądziłam sprawę.
Ostatnia muszelka zjechała po złotej nitce.
- No to chodźmy! - powiedziała Vi.
I tak oto po raz kolejny w tym roku poszłyśmy węszyć po lochach bez wiedzy mistrza eliksirów.
Tym razem Booracka nigdzie nie było widać, tak samo jak i Malvy-Loreine.
- Może jednak poszła na kolację? - rzuciła przypuszczenie Vicky, świecąc różdżką na napis "Manny tu był", który mijałyśmy już po raz piąty.
- Na pewno nie - zaprzeczyłam z niezbitą pewnością. - Jak Simon mówi, że ona tu zawsze jest na kolacji, to znaczy, że tak jest!
- Ale skąd ty możesz to wiedzieć? - spojrzała mi w twarz, trzymając teraz zapaloną różdżkę tuż pod brodą, przez co przypominała trochę białego ducha. - Przecież prawie go nie znasz.
- To brat chłopaka mojej siostry! - obruszyłam się, urażona.
- To nie znaczy jeszcze, że powiedział ci prawdę.
- A dlaczego miałby kłamać?
- Nie kłamał - odezwał się nagle spokojny, chłodny głos tuż za moimi plecami.
Odwróciłam się raptownie, tak że światło mojej różdżki znów padło prosto na jej blade policzki i czoło, pozostawiając ciemne oczodoły w miejscu oczu, czyniąc z jej twarzy upiorną, trupio białą czaszkę.
Aż się wzdrygnęłam i szybko cofnęłam rękę z różdżką, by światło mogło objąć całą twarz Malvy-Loreine. Jej oczy o ciężkich powiekach zajaśniały nikłym, matowym blaskiem.
- No i czego tu znowu? - zaatakowała dosyć napastliwym tonem.
Mimowolnie zauważyłam, że nie ma swojej fajeczki.
Victoire najwyraźniej już minęło pierwsze wrażenie, bo od razu przystąpiła do rzeczy.
- Przyszłyśmy w sprawie perfum z domieszką Amortencji - powiedziała, automatycznie uruchamiając w sobie ton wili trzymającej na dystans wszystkie inne istoty ludzkie.
Malva-Loreine zaśmiała się tym swoim ochrypłym śmiechem, tak bardzo kontrastującym z jej chłodnym i czystym głosem.
- Bo co, wzięła cię na kogoś chętka, dziewczynko? - zakpiła. - Przecież jesteś wilą.
Czyżby Victoire tak promieniowała pięknem, że jest to wyczuwalne nawet w oślepiającej ciemności? A może to Malva-Loreine, wbrew faktowi powtarzania przez nią klasy, jest tak zaskakująco błyskotliwa?
- Kto powiedział, że chcemy go do tego celu? - obruszyła się Vicky, teraz wyraźnie obrażonym głosem.
Kto powiedział, że w ogóle go chcemy, pomyślałam.
- Tylko nie pie*dol, że chcesz tym ćpać. Nawet ja nie zaczynałam w twoim wieku.
- A w jakim? - wyrwało mi się.
- A gówno cię to obchodzi - rzuciła tylko Malva-Loreine tak nieprzyjemnym tonem, że aż zrobiło mi się przykro, zupełnie jakby potraktowała mnie tak jakaś bliska osoba, a nie nieznajoma dziewczyna, którą jak dotąd spotkałam tylko raz. - I przecież wiesz - zwróciła się do Victy - że nie robię nic za darmo.
- Ale ja wcale nie chcę go od ciebie kupować. - Vicky wciąż dzielnie trzymała się swojego wyniosłego tonu, jakby to stanowiło jedyną linię obrony przeciwko wyraźnej wyższości Malvy-Loreine.
- W takim razie po jaką cholerę tu przyłaziłyście?
- Powiedz nam tylko, czy nienawidzisz Booracka - zażądała Vi.
- A co to w ogóle za pie*dołowate pytanie - prychnęła tylko Loreine, po czym wyciągnęła skądś swoją już mi znajomą cieniutką fajeczkę.
- A uwierzyłabyś, że... - Victoire się zawahała. Malva spokojnie podpaliła różdżką fajkę, po czym rozproszyła po korytarzu swój zielonkawy dym.
- Że niby co? - burknęła, patrząc spode łba.
- Że... - zaplątała się Vicky. Nabrała tchu - Że to my rozwaliłyśmy gabinet Booracka.
Przez chwilę było słychać tylko ciche pykanie fajki. W końcu Malva-Loreine odjęła ją od ust, po czym zaśmiała się cicho, acz przygnębiająco.
- No i po co mi to wiedzieć? - rzekła obojętnie, co jednak bardzo nas zdziwiło. Coś, co dla każdego normalnego człowieka byłoby szokiem, dla niej nie stanowiło żadnego wstrząsu. Jej najwyraźniej nic nie byłoby w stanie wzruszyć, no chyba, że roztrzaskanie jej fajeczki na drzazgi.
- Bo Boorack myśli, że ukradłyśmy składniki tego perfumu! - wyjaśniłam.
- Coś mu zaje**łyście? - Choć powiedziała to raczej z pogardliwym zdziwieniem niż z ciekawością, wreszcie przejawiła jakiś cień zainteresowania, co stanowiło dla nas raczej zachęcający znak.
- No tak, ukradłyśmy mu właśnie składniki tego perfumu...
- Szczerze, to ten cały perfum to gówniany towar... - stwierdziła Loreine. - I co, nie chcecie wylecieć ze szkoły?
- Co? - zdziwiłyśmy się.
- Przecież taki napad to zaje*isty pretekst. - Wypuściła chmurę dymu z ust.
- Pretekst - do czego?
Wywróciła oczyma.
- No do wylecenia z budy!
- A po co komu wylatywać z budy? - zdziwiłam się.
Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
- A co, nie chciałabyś się wyrwać? Ja bym chciała.
- Więc nam pomóż - rzekła Vi.
- Pomóc?! - Aż zakrztusiła się dymem z fajeczki. - Niby jak? Z resztą ja nie pomagam... bo co bym z tego miała. I tak wasze problemy fujarę mnie obchodzą.
- A czego byś chciała? - spytała Vika z determinacją.
- Bo ci powiem. A teraz spieprzajcie, bo zaraz was złapią. No już! Won!
- A ty co, znów będziesz tu spać? - palnęłam nagle. - Nic dziwnego, że chcesz wylecieć, skoro tak żałośnie wygląda twoje życie.
Zapadła trumienna cisza. Przez chwilę nie było słychać nawet pykania fajki.
- Rzeczywiście, mam przesrane - przyznała w końcu Malva-Loreine, tak cicho, że ledwie co zakłóciło to milczenie. - Ale co, człowiek tyrał i zapieprzał, a McGonagall i tak nie chce mnie wywalić.
Znowu przytknęła fajeczkę do ust.
- Może wiem jak wam pomóc - powiedziała nagle, tym samym tak cichym głosem, że aż strasznym. - Ale jeszcze się zastanowię. A teraz wypie**alać, bo nabiję.
A my pożegnałyśmy się grzecznie, jakbyśmy były w ogóle nie czułe na to rażące chamstwo, po czym czym prędzej wyszłyśmy ze Starych Lochów.
Lecz następnego dnia wieczorem, Malva-Loreine w ogóle nie przypominała już siebie sprzed dwudziestu czterech godzin.
Była burza.
Ja i Victoire przemykałyśmy przez trzęsący się Zamek, rozbrzmiewający miliardami uderzeń wielkich kropel o jego mury. W końcu zeszłyśmy do Starych Lochów, gdzie słychać było jedynie zagłuszające wszystko pomruki wstrząsanej dreszczami ziemi.
Już z daleka usłyszałyśmy straszny, przeraźliwy skrzek.
Gdzieś z małego okratowanego okienka tuż pod sufitem, dotarł do nas biały błysk.
Przyspieszyłyśmy kroku, zagłębiając się coraz bardziej w ciemność i głuche grzmoty. To śmiech rozlega się gdzieś z wnętrzności labiryntu, czy jakiś dziwny skowyt? Huki, niby wielkie, walące się na głowę kamienie zagłuszały wszystko, odbijając się echem od sklepionych podłóg i ścian tunelu.
I wtedy jak zwykle światło mojej różdżki natrafiło wprost na coś przerażającego - trupiobiałą rękę, zaciśniętą na jakimś truchełku ociekającym krwią, która spływając aż do jej łokcia, skapywała na podłogę.
Victoire wydała z siebie zduszony okrzyk.
Twarz Malvy-Loreine, jeszcze bledsza niż zwykle, teraz była cała mokra i skrzywiona bólem, grzywka opadła jej na oczy, a ona stała zgięta w pół pod ścianą, wciąż zaciskając palce na tym CZYMŚ, i ni to łkała, ni to śmiała się szyderczo. Wyglądała jakby kompletnie postradała zmysły!
- Co ci się stało?! - wrzasnęłyśmy z Vi równocześnie.
- Zabiłam go... - Wciąż wstrząsał nią dziwny śmiecho-płacz. - Po prostu go zabiłam...
- Co zabiłaś?! - Victa, cała w szoku, ledwo co zdołała wykrztusić te słowa.
- To zabawne...! - Malva-Loreine zacisnęła pięść na krwawym truchle. A więc jednak się śmiała...?! - Dostałam go od byłego...
- Co...? - krzyknęłam.
- Nietoperek - rzekła, niby tym swoim zwykłym, obojętnym tonem, za którym tym razem jednak kryło się coś strasznego. - Zdenerwował mnie. Więc go zabiłam.
Ja i Vi wytrzeszczyłyśmy na siebie oczy, przerażone. Malva-Loreine rzuciła nietoperkiem o ścianę, a on spadł na podłogę, pozostawiając po sobie krwawą smugę. Rzeczywiście, był martwy.
Loreine jakby nieco ochłonęła. Przez chwilę słychać było tylko grzmienie burzy gdzieś tam wysoko i nasze przyspieszone oddechy.
- Muszę zapalić - stwierdziła nagle.
Spojrzałyśmy na nią. Wyglądała na przytomną. Pośpiesznie wygrzebała skądś swoją fajeczkę, drżącymi rękoma podpaliła i zaczęła pykać ją nerwowo. Wzrok wciąż wbijała w ścianę na przeciwko, a dokładnie w miejsce, gdzie uderzyło martwe ciałko nietoperka.
- I tak nigdy go nie lubiłam - mruknęła, po czym szybko odwróciła wzrok.
Byłam już pewna: jeśli teraz ja i Victoire nie zwiejemy, możemy pożegnać się z życiem. Było oczywiste, że ta Malva-Loreine to jakaś nawalona szajbuska! To już wolałam, żeby jednak wywalono nas ze szkoły, a ona dalej by sobie gniła w tych swoich Starych Lochach, pykając fajeczkę i zabijając niewinne nietoperki!
I już miałyśmy uciekać, kiedy odezwała się, chłodno i spokojnie:
- I co, nie chcecie już pomocy?
- Od kogoś, kto zabija nietoperki? - Victoire spojrzała na nią w popłochu. - Non, merci!
- Co, nigdy zdechłego nietoperza nie widziałaś? - zakpiła. Teraz była już taka jak zawsze: chłodna, ironiczna, trochę oschła. - Po prostu nie zwracajcie na niego uwagi.
Cóż, cała szerokość korytarza była zbroczona plamami krwi, więc trudno było nie zwracać na to uwagi.
- My już pójdziemy - wyjąkałam słabo.
Już się odwróciłam, kiedy zawołała ostro:
- STOP!
Czy mi się zdaje, czy dosłyszałam cień paniki w jej głosie?
Złapała mnie za ramię, ale zdając sobie sprawę z tego, że całą dłoń ma we krwi, natychmiast mnie puściła, a i tak mój rękaw zdążył już przesiąknąć ohydną cieczą.
Malva-Loreine patrzyła na nas świecącymi oczami.
- Pomóżcie mi tylko wyrwać się z budy - powiedziała szybko.
- Co? - zdziwiła się Vi.
- To! - zniecierpliwiła się. Była tak przejęta, że nawet nie zauważyła, jak jej fajeczka spadła na podłogę. - No, spieprzajcie już!
Nie musiała powtarzać dwa razy. Ja i Victoire puściłyśmy się pędem wśród grzmotów rozbrzmiewających w całych lochach. Byłyśmy tak zaaferowane, że kompletnie zapomniałyśmy o jakichkolwiek środkach ostrożności i w ten właśnie sposób, w pełnym biegu wpadłyśmy prosto na Booracka.
- Weasley, Glam! Co wy tu... Glam, czy to KREW?!
Wytrzeszczył oczy tak, że o mało mu nie wypłynęły. A my, nie wiele myśląc, po prostu uciekłyśmy przed nim dalej, starając się nie słuchać jego krzyków:
- Dziesięć punktów, dziesięć punktów ujemnych dla Ravenclawu, jeszcze się spotkamy u profesora Flitwicka...!!!
Zatrzymałyśmy się chyba dopiero na trzecim piętrze.
- No i co myślisz? - wydyszała Vi, gdy w pokoju wspólnym opadłyśmy na pusty fotel pod posągiem Ravenclaw. - Jak my mamy jej pomóc wylecieć?!
- To ty chcesz jej pomagać?! Ona jest jakaś szurnięta! Po co my tam w ogóle lazłyśmy?!
- Musimy coś zrobić! - odparła Vicky. - Przecież ona w tych lochach już całkiem zeświruje!
Zapadło przygnębiające milczenie, podczas którego słychać było tylko szum deszczu za oknem.
- Musiałybyśmy zwalić na nią winę - powiedziałam nagle.
Victoire spojrzała na mnie. Przez chwilę milczałyśmy, mierząc się wzrokiem.
- Jak to... - wydobyła z siebie w końcu.
- Tak! - zawołałam porywczo. - Mogłybyśmy powiedzieć, że... że zrobiłyśmy to pod przymusem na jej zlecenie! I wtedy ona by wyleciała, a my nie...!
Victoire zrobiła niepewną minę.
- Ale Pocky... Czy to jest słuszne?
Znowu zaległa cisza. Nie wiedziałam, czy to w porządku, ale chyba nie było innego rozwiązania.
- A mamy jakieś inne opcje? Musimy tylko się dowiedzieć, czy się zgadza... ale wydaje mi się, że będzie to czysta formalność...
- Musimy się dowiedzieć, czy ma naprawdę poważny powód by wylecieć.
Zrozumiałyśmy się doskonale, mimo tego, że nie wiedziałyśmy, czy postępujemy słusznie. A nuż to oszustwo się nam nie opłaci? A nuż Malva-Loreine nie powinna opuszczać Starych Lochów?
_____________________________________
To już 30 rozdział!
Jak ten czas szybko leci.
Wiecie, że jeszcze tylko parę rozdziałów do końca trzeciej klasy?
A potem Tedoire, Pockemon, Quilia itd. pójdą na całość...
...ale najpierw pomęczyć się trzeba z Boorackiem!
Muahahaha! *okrutny śmiech*
Dzisiaj trochę potrącam horrorem, bo wiecie, niedługo Halloween i w ogóle.
Tak właściwie to złożyło się tak trochę z przypadku.
No nic. Rozdziału nie oceniam, bo to przecież Wasz przywilej.
(Tak, to przywilej. Więc korzystajcie z niego)!
Dedykuję ten mroczny rozdział Mrocznej Kosiarce,
a także wszystkim, którzy tu są, lecz z jakiegoś powodu chowają się pod peleryną niewidką...
Nox/*
~ Tita
Ps. Zorientowałam się, że Malvy-Loreine nie ma w Peskipiksi Pesternomi! Czy to źle...?