03. 09. 2012 r. PONIEDZIAŁEK
I tak oto znalazłyśmy się w liściastej paszczy najdzikszej dziczy, jaka kiedykolwiek istniała.
- Ej, chyba coś widzę! - zawołała Fiffy, a echo poniosło jej głos gdzieś pomiędzy zasnute mgłą drzewa.
Ja i Victoire podskoczyłyśmy jak piłeczki pingpongowe.
- Ćśśśśśśśśśś! - syknęłam. - Nie wrzeszcz tak!
- Niby dlaczego? - zdziwiła się moja siostra.
- Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z powagi sytuacji... - zaczęła Victoire.
-...i wagi konsekwencji...- dodałam.
- ...ale nasze położenie nie jest zbyt komfortowe...
-...także zamknij paszczęki, bo to jest Zakazany Las do cholery!
I rzeczywiście, chociaż zapewne wciąż nie możecie w to uwierzyć, moi wyimaginowani czytelnicy, jak to możliwe by w Ravenclaw były trzy takie idiotki, które wlazły w poszukiwaniu czwartej idiotki i jej kota idioty do Zakazanego Lasu - ale tak właśnie było! Stałyśmy właśnie na wąziutkiej, krętej ścieżynie, wokół drzewa, drzewa, drzewa, i jeszcze dalej drzewa, i gdzie nasz wzrok nie sięgał - zgadnijcie - drzewa! Na świecie poza tymi drzewami najpewniej już się ściemniało (była pora letnia, aczkolwiek wieczorna), jednakże nie dało się tego jednoznacznie stwierdzić, ponieważ do Zakazanego Lasu najwyraźniej nie dociera żadne światło przez to szalone zalesienie. Na razie ja, Victoire i Fiffy nie napotkałyśmy niczego na swojej drodze, nie wyskoczył na nas z buszu żaden pedofil, gwałciciel, morderca, psychopata, lecz mimo to ja i Vika bałyśmy się jak pufki pigmejskie, dosłownie wszystkiego, włącznie z każdym pojedynczym drzewem. Nie można było tego samego powiedzieć o mojej młodszej siostrze, która nie słuchała przemówienia McGonagalli, i przez to była nieświadoma jak niemowlę jakiegokolwiek zagrożenia...
Teraz patrzyła na mnie z miną typową dla młodszej siostry.
- Chciałam tylko powiedzieć, że dostrzegłam ślad, który być może jest jedyną szansą na odnalezienie Dominique, uratowanie jej kota, wyjście z tego buszu i ocalenie ludzkości... Ale skoro nie chcecie wiedzieć, to nie. - wszystko to powiedziała obrażonym półszeptem, żeby nie narażać się ponownie na niedelikatne sugestie co do zamknięcia paszczy z naszej strony.
- No to mów! - jęknęłyśmy, bo umierałyśmy już obie ze strachu, stojąc wciąż w miejscu na skrawczynce udeptanej drożynki wśród mrocznych krzaczorów, z których w każdej chwili mogło wyskoczyć... no właśnie, co? Wilkołak? Wampir? Voldemort??
- Ponoć miałam nie wrzeszczeć. - w tym momencie Fiffy wrzasnęła, i poderwała się z pniaka na którym właśnie przysiadła, trzymając się za tylne części, które wredny pniak z niewiadomych przyczyn, atakował właśnie... długimi, kolczastymi mackami?! Chcąc oddalić się na odległość przynajmniej tysiąca kilometrów od pniaka-terrorysty, Fiffy poruszając się tyłem, wpadła na Victoire, ta wpadła na mnie i w ten zmyślny sposób, jak domino powpadałyśmy jedna na drugą w sam środek gąszczu chlaszczących nas łysymi gałązkami krzaczorzysk. Z trudem wydostałyśmy się z nich, znajdując się już na jakiejś zupełnie innej polance... Nie, niewinne słowo polanka, to z pewnością nie jest dobre określenie! To była... mroczna, tajemnicza, straszna, wzbudzająca dreszcze, podejrzana, sprawiająca wrażenie czyjejś obecności, pełna złej magii i nieczystych sił... polanka. Ja i Victoire natychmiast objęłyśmy się ramionami ze strachu i zaczęłyśmy się trząść. Fiffy wciąż jeszcze była w szoku po swojej przygodzie z ośmiornicowatym pniakiem.
- Co. To. W ogóle. Było?! - wydusiła, cała obszarpana, podrapana, zadrapana, przydrapana i czerwona na twarzy. - Żeby pniak miał większe szanse w walce niż... niż ja?! - w tym momencie spojrzała na nas, również całych podrapanych, obszarpanych i na dodatek przerażonych, mimo że obejmowałyśmy się i kiwałyśmy jak dwa pingwiny. - A wam co, zimno?
- Nie - Victoire zaszczękała zębami. - Myślimy tylko, że w ten sposób wypędzimy z tej polany dusze nieczyste.
- Jaaaasne, i tak wiem, że sikacie ze strachu... - odparła Fiffy z politowaniem. - A właśnie! Zgubiłam tamten ślad, który miał nas ocalić! - nagle się zmartwiła.
- To może w końcu nam powiesz, co to był za ślad?
- No nie wiem... - Fiffy wyglądała na zmieszaną. - Wyglądało to jak... jak kocia łapka odbita w ziemi...
- Kocia...
-... łapka? - Victa wytrzeszczyła oczy. Po chwili zdołała się opanować - Bien, zastanów się teraz... Czy to była taka kocia-kocia mała łapka? Czy może raczej średnio-kocia mała łapka? A może dużo-kocia średnia łapka, albo wielka nie-kocia duża łapa?
- Sugerujesz że... że to mógł być ślad czego innego? - zapytała Fiffy z niezadowoleniem. - No chyba wiem jak wygląda koci ślad.
- Ale nawet jeśli, to skąd pewność, że to ten kot - włączyłam się. - Tamten pniak też wydawał się być zupełnie zwyczajnym pniakiem, kiedy narażałaś swoje tyły, chcąc na nim usiąść jak na... jakimś zwyczajnym pniaku.
- A więc w tym lesie są też koty z mackami?!
- Cicho! - przerwała jej Victoire. - Przestańmy ględzić, nie jesteśmy na herbatce u Hagrida, tylko tu! W lesie! I nie wiem czy zauważyłyście, ale tak zupełnie przy okazji powiem wam, że zgubiłyśmy też ścieżkę.
- No i co teraz?! - Fiffy uruchomiła tryb histerii. - Zostaniemy tu na zawsze, umrzemy z głodu, albo zginiemy z rąk, tfu, macek tych krwiożerczych pieńków, potem dobiją nas jeszcze te umackowione koty, a nasze ciała rozszarpią dzikie zwierzęta, które przez kolejne dziesięciolecia będą ogryzać nasze kości...!!! Muszę chronić moje dziecko. - wręcz odczepiła swojego pufka pigmejskiego z głowy, ponieważ ze strachu chyba zapuścił w jej włosach korzonki, po czym przytuliła go do policzka.
- Cieszę się, że wreszcie zdałaś sobie sprawę z naszego położenia - westchnęła Vi. - A teraz chodźmy...
- Tylko gdzie...?
- Wiem, że jestem tylko małym głupim pierwszoroczniakiem, że wy jesteście super mądre i że moje zdanie gunwo znaczy, ale... - Fiffy zawiesiła głos. - Chyba najrozsądniej będzie się wycofać. Dominique pewnie już dawno siedzi sobie z Mrukotem przed kominkiem!
- Przemówiła mądrość Ravenclaw - z uznaniem dotknęłam jej ramienia. - No to teraz znajdź drogę z powrotem.
Fiffy strząsnęła moją rękę.
- Czy ja coś mówiłam, że będę jakąś waszą przewodniczką po tej dżungli?! - obruszyła się. - To wy jesteście starsze... A ja jestem głodna, chcę do domu, chcę do mamy i chcę siku.
- Chyba sobie żartujesz - powiedziała Viki z niedowierzaniem. - To idź w krzaki i przy okazji podlej jagody, może się nadadzą... na nasz ostatni posiłek w życiu.
- Może... spróbujmy wyjść z tej polanki tak, jak się tu znalazłyśmy? - wysunęłam propozycję, raczej bez większego przekonania.
- Czyli... Mój tyłek znów ma się narażać pniakowi-ośmiornicy? - Fiffy przekrzywiła głowę.
- Ech... Czy my przypadkiem nie wyznaczyłyśmy drogi przez te krzaczory...?
Victoire i moja młodsza siostra odruchowo spojrzały po sobie; we włosach miały pełno gałązek, na twarzy zadrapania, siniaki, pozostałości po bliskim spotkaniu z runem leśnym... Nagle Victoire syknęła z rozpaczą:
- Och, nie... Oczko mi poszło.
- Rzeczywiście. To w tej chwili jest dla nas priorytetowy problem - sarknęłam. - Wiecie co... Bufoni-gryfoni dawno by już poszli dalej... A Kujoni-krukoni już dawno odkryliby drogę powrotną. Tak więc idziemy i koniec mazgajenia!
- Pocky... - Fiffy patrzyła na mnie tak, jakbym nagle zwariowała. - Nie poznaję cię. Zawsze byłaś taka zdechła...
- Ale tu chodzi o nasze życie! - odparłam dobitnie, po czym zaczęłam przedzierać się przez krzaczory w miejscu, gdzie wydawało mi się, iż utorowałyśmy sobie drogę już wcześniej. Oczywiście wywiodło mnie w jeszcze zupełnie inne miejsce, tym razem porośnięte gęsto jakimiś podejrzanymi muchomorami, i z jakimiś dziwnymi, srebrzystymi pasmami pozostawionymi na gałęziach... Babie lato, czy co?
- No i brawo za ten twój sposób drogi powrotnej - rzekła Fiffy, ironicznie-lakonicznie-flegmatycznie robiąc mi "klap-klap-klap".
- Tak. Bo mój plan miał na celu natychmiastową teleportację do szkoły - żachnęłam się. - No chyba wiadomo, że trzeba tam dojść...
- Fajnie tylko, że to nie ta droga... - odparła Fiffy, rozproszona lekko podejrzliwym zerkaniem na muchomory, jakby one również miały ją zaatakować. - Pewnie trwa już kolacja... - nagle westchnęła tęsknie, wciąż nie odrywając wzroku od grzybów.
- Chyba nie masz zamiaru... jeść tych... pieczarek? - zapytała Vika ostrożnie, jak do dziecka, którym mogłaby wstrząsnąć informacja, że smakowite "pieczarki" to tak naprawdę śmierdzące, obrzydliwe i najpewniej zabójcze muchomory.
- Pieczarki? - Fiffy błyskawicznie odwróciła się. - Gdzie?
Szczerze mówiąc chciałam już powiedzieć coś zgryźliwego, ale w tym momencie ja sama poczułam pewne wariacje żołądkowe... I wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że sytuacja jest naprawdę poważna. Po pierwsze: dlatego, że nie zdążymy na kolację. Po drugie: po raz pierwszy miałam ochotę ślinić się na myśl o... pieczarkach!
- Chyba tam? - powiedziałam, wcale tak nie myśląc, ale po prostu musiałam zacząć iść, przed siebie, gdziekolwiek - ale przynajmniej iść, bo wtedy ma się największe szanse na to, że się gdzieś dojdzie! To chyba całkiem logiczne, prawda?
Nagle usłyszałam ciche plaśnięcie.
- Aagh! - dziewczyny za mną aż podskoczyły. - Co to było...?!
Spojrzałam pod nogi. Okazało się, że stąpnęłam na kałużę czegoś... srebrzysto-niebieskawo-połyskującego.
- Co to jest? - zdziwiła się Victoire. - Wygląda jak rozlana farba.
- Uhm. Ale za to nie wygląda, żeby ktoś malował tu parkowe ławki - zauważyłam, podnosząc lekko nogę, bo na czubku buta wciąż miałam lśniącą substancję.
- Patrzcie, tam jest tego więcej... - odezwała się Fiffy. - I jeszcze jakieś nitki.
- Nitki...? - Victoire skierowała wzrok na srebrne nitki błyskające słabo na pobliskim krzaku i gwałtownie wciągnęła powietrze. - Chodźmy! Szybko!
- Ale... gdzie...?
- Po tych śladach!
- Nie miałyśmy przypadkiem szukać drogi powrotnej z tego lasu...?
- Och, nieważne...
- Nieważne?! - ja i Fiffy spojrzałyśmy na nią ze zgrozą.
Ale Victoire już sama wyminęła nas i zaczęła iść wzdłuż drogi wyznaczonej coraz częściej występującymi srebrnymi plamami. Ja i Fiffy, wciąż z tym samym wyrazem zgrozy na twarzy, tym razem spojrzałyśmy po sobie - jednakże nie wyjaśniłyśmy w ten sposób tajemnicy nagłego działania Victoire... Zachciało jej się zabawy w Sherlocka! A co z Dominique? Mrukotem? Naszym życiem? Kolacją?
Wytarłam buta o jakąś kępkę mchu i pociągnęłam za sobą swoją oniemiałą siostrę - jeszcze by tego brakowało, żebyśmy zgubiły kolejną wilę w tym gąszczu.
Szłyśmy tak chyba z piętnaście minut, jak nagle usłyszałam szum wody rozbijającej się o kamienie.
- Chyba gdzieś niedaleko jest strumień - rzuciłam w stronę pleców idącej z przodu blondynki.
- No to świetnie, on na pewno wpada do jeziora na błoniach! - ożywiła się z tyłu Fiffy, rozjaśniona nową nadzieją na szczęśliwe zakończenie tej historii. - Wystarczy tylko iść wzdłuż niego...
Lecz Victa nie zwracała na nas uwagi, wciąż uparcie prując przez dzicz i dżunglę, po srebrnym szlaku rzekomej "farby". W końcu zatrzymała się przy jakichś krzaczorach, odgarnęła w miarę możliwości kłujące gałązki, stanęła lekko na palcach, troszkę się zachwiała żeby coś dojrzeć, ponownie wzięła głęboki oddech, opadła pietami na ziemię, puściła krzaczory, których badyle odskoczyły z powrotem na swoje miejsce, odwróciła się do nas; jej twarz była pobladła i jakby strasznie czymś przejęta.
- Eeyyyyyy... no i... Co tam jest? - zapytała Fiffy z głupią miną, być może dlatego, że tak jak ja, kompletnie nie wiedziała czego ma się spodziewać. - Zagryziony Mrukot? Zakrwawiona Domie? Możemy już wracać do Zamku i usiąść z nimi przed kominkiem, przy którym siedzą już od przeszło pół godziny...?
Ale Victoire nie zwróciła na nią uwagi.
- Same zobaczcie - powiedziała tylko.
Ja i Fiffy rzuciłyśmy się na przepychanki w stronę krzaków i odsunęłyśmy na bok ostre łodygi. Po czym... szczęki nam opadły.
Patrzyłyśmy na otoczone tymi że chaszczami małe poletko wolnej ziemi. Na tym poletku, zbroczony plamami połyskliwej substancji, leżał najprawdziwszy jednorożec. Cały srebrny, z rogiem i w ogóle. Natomiast źródłem błyszczącej posoki była jego zraniona noga, na której widok równocześnie syknęłyśmy.
- No to... - powiedziałam powoli - idziemy do Hagrida...?
Odwróciłyśmy się do Viki. Fiffy patrzyła to na mnie, to na nią.
- Zakładając, że stąd wyjdziemy... - zaczęła Victa - a jeśli nam się uda, to że będziemy żywe... nie sądzę, byśmy mogły to zrobić. Przecież nie możemy powiedzieć Hagridowi, że same włóczyłyśmy się po Zakazanym Lesie... A nawet jeśli on się nie wkurzy, to... Przecież sam często powtarza, że ma "długi jęzor".
- To może po prostu nic nie róbmy i idźmy na kolację - zaproponowała Fiffy ale bez większej pewności co do swojej oferty.
- Tego nie możecie zrobić - odezwał się nagle jakiś dziwny głos.
Ja, Victoire i Fiffy równocześnie podskoczyłyśmy i zebrałyśmy się w ciasną kupkę, rozglądając się z przerażeniem na wszystkie strony, czytaj: na wszystkie drzewa, mordercze pniaki, podejrzane krzaki, zgniłe grzyby, trujące mchy, jednorożczą krew i wszystko, co mogło w tym lesie wariatów wydać z siebie ludzki dźwięk. Jednak źródło tego głosu szybko zostało przez nas zlokalizowane, kiedy z zarośli wybiegła do nas... Dominique, we własnej, wilowatej i całkiem (co zadziwiające) żywej osobie. Po tym całym czasie, który spędziłyśmy same w Zakazanym Lesie, wydała się być tak nierealna jak... to, co wyszło za nią z gąszczu w chwilę później. A był to centaur.
Poczekał, aż w końcu przestaniemy się ściskać i sprawdzać, czy Domie aby na pewno należy do świata żywych, po czym przemówił:
- Ten, kto obojętnie minie niewinne stworzenie, będzie przeklęty na wieki.
- Tak, powtarzał mi to cały czas, kiedy się naradzałyście... - westchnęła zgryźliwie Di.
- To wy... byliście tu przez cały czas?! - niedowierzała Vika.
- Nie, tylko... Szłam sobie przez lasek w poszukiwaniu mego zaginionego kocięcia - podjęła Dominique zdawkowym tonem swoją opowieść. - Nie znalazłam go jednak, więc pomyślałam, że pewnie zdrajca liże już sobie łapki w Zamku przed kominkiem... Więc postanowiłam wrócić. Ale wtedy natknęłam się na to ociekające brokatem w kleju "biedne niewinne stworzenie"... Ach, no i Klarensjo mi powiedział, ze jeśli mu nie pomogę...
- Zaraz zaraz - przerwałam jej szybko. - Zgubiłam ten moment, w którym mówisz kto to jest Klarensjo i jak go spotkałaś.
- Klarensjo to moje imię - odezwał się centaur z godnością. - I skoro już was spotkałem, ludzkie źrebięta, mogę wam wyznać, że planety nie były przychylne dla jednorożców tej nocy... Nieunikniona jest interwencja rasy ludzkiej.
- Co on mówi...? - wyszeptała Fiffy.
- Chyba, że tylko my możemy pomóc coś temu jednorożcu - wywnioskowałam. - Ale dlaczego my? Czy... czy centaury nie mają jakichś własnych sposobów na wyleczenie tego jednorożca? W końcu... jesteście stworzeniami z tego samego lasu.
Do tej pory całkowicie spokojna i wyprana z emocji twarz Klarensja, stała się nagle obrażona, co sprawiło, że opadła z niej cała natchniona aura.
- Gwiazdy dały przecież jasno do zrozumienia, że pomoc ludzkiej rasy jest konieczna. Chcecie sprzeciwiać się wyrokom niebios?! - natychmiast pokręciłyśmy głowami. - No. To teraz zatamujcie to paskudne krwawienie swoimi ludzkimi sposobami, a potem odprowadzę was do waszej szkoły.
- A czy te wyroki niebios wiedziały, że kolacja jest o 20:00? - zapytała Fiffy z nadzieją.
Klarensjo prześwidrował ją wzrokiem zimnej ryby.
- No tak. Właściwie... mogłem się tego spodziewać... - zaczął złowróżbnie dreptać przednimi kopytami w runie leśnym. - Wiadome jest, że ludzie ponad wszystko przekładają zaspokojenie swoich marnych, prymitywnych, przyziemnych i egoistycznych pragnień ponad wartości wyższe, takie jak pomoc biednemu stworzeniu. Chcę tylko powiedzieć - dodał, jakby łagodniej, widząc nasze oburzone miny - że nie tak łatwo jest zranić jednorożca... To coś, co dopuściło się tej zbrodni musiało posiadać wielką magiczną moc, z pewnością ludzkie źrebaki nie miałyby szans w...
- Dobrze, rozumiemy - przerwała mu Dominique, która najwyraźniej słuchała tej przemowy nie po raz pierwszy. Klarensjo wydawał się być urażony jej impertynencją, ale zamilkł. Domie z godnością strzepnęła jakiś pyłek ze swojej szaty. - Zajmiemy się tym jednorożcem, a ty wyprowadzisz nas w zamian z Zakazanego Lasu. Umowa stoi?
Centaur ponownie zadreptał w miejscu kopytami.
- Chyba się nie zrozumieliśmy... - wyraził obawę, w sposób w stosunku do nas raczej pobłażliwy. - Macie się nim zajmować dopóki nie wróci do całkowitego zdrowia.
- Ach, tak? - poinformowała się uprzejmie Victa. - Hagrid z pewnością zrobi to lepiej od nas. Obiecujemy, że mu o tym powiemy, jak wyprowadzisz nas z lasu.
Klarensjo zarżał ze zniecierpliwieniem.
- Rasa ludzka...! Wyroki niebios! Gwiazdy! Planety! Układy, księżyce, ciała niebieskie!
Spojrzałyśmy na niego, nie wiedząc o co chodzi.
- Niebo mówi wyraźnie o gatunku ludzi! A Hagrid... nie jest do końca ludzki... Nie można sprzeciwiać się zrządzeniom przyszłości.
- A więc... Mamy przychodzić tutaj, dopóki ten jednorożec nie stanie na nogi? - powiedziałam z niedowierzaniem. - To niemożliwe, nie możemy tu przychodzić... Uczniowie Hogwartu mają zakaz przychodzenia tutaj...
- A więc w takim razie co robicie w naszej puszczy? - zastrzelił nas pytaniem centaur.
Ogłupiałyśmy.
- A jeśli się nim nie zajmiemy, to co wtedy? - zapytała Fiffy.
- Nie wyprowadzę was do waszej szkoły. Dopóki nie zajmiecie się tym biednym stworzeniem i nie złożycie magicznej przysięgi, że tu wrócicie, by się nim zajmować...
- Magicznej przysięgi... Ale chyba nie Wieczystej?! - przestraszyła się Di.
- My centaury mamy swoje sposoby dotrzymywania obietnic - uspokoił nas nieskutecznie Klarensjo. - A teraz spełnijcie wolę niebios. Tutaj rośnie pełno torfowca. Wystarczy na zatamowanie krwi.
- Skoro znasz się na tym zielsku, to wobec tego sam możesz... - zaczęła Domie, ale Klarensjo jej przerwał:
- Rasa ludzka!!!...
W tym jednak momencie jednorożec zarżał cicho acz boleśnie. Ten jeden odgłos żałości okazał się mieć większą siłę sugestii niż wszystkie uczone centaurze przemowy Klarensja o wyrokach niebios i tak dalej. W jednej chwili Victoire przystąpiła do jednorożca uspokajając go cicho, Dominique i Fiffy zaczęły zbierać mech torfowy, ja zaklęciem ususzałam to, co one nazbierały... nasza złowroga wyprawa do mrocznego Zakazanego Lasu pełnego upiornych zwierzaków, zamieniła się nagle w milusie grzybobranie krasnali i królewny Śnieżki. Temu wszystkiemu Klarensjo przyglądał się z wyraźnym zadowoleniem, mówiącym "od początku wiedziałem, że tak będzie, a to wszystko dzięki wyrokom niebios". W końcu zatamowałyśmy krew, zrobiłyśmy okład, założyłyśmy bandaż, lada chwila a zabierałybyśmy się za masaże...
I tak, przyznam ci się czarnomagiczny notesie, że złożyłyśmy od biedy tę jakąś centaurzą przysięgę... Tak tak, spełniłyśmy wyroki losu... Obiecałyśmy się zajmować jednorożcem... W zamian zostałyśmy wyprowadzone z lasu... Na kolację nie zdążyłyśmy... Teddy Lupin dziwił się, dlaczego jesteśmy poszarpane, odrapane, całe w liściach i ziemi... Nikt niczego się nie dowiedział... Wszystko pięknie, cudownie i świetnie... I właściwie był tylko jeden, mały, drobny, nieznaczny szczegół...
Mrukot leżał sobie w pokoju wspólnym Ravenclawu na kanapie przed płonącym kominkiem, objedzony po uszy i smacznie sobie kimał.
~ Tita Pocky