niedziela, 5 lutego 2017

2.4 Bitwa o Stadion

Victoire Fleur Weasley

Zwycięstwo jest antonimem przegranej. Dlatego Victoire nienawidzi przegrywać.

   A tak się składało, że przegrywałam na całej linii.

   Nawet gdybym założyła na głowę zaginiony diadem Roweny Ravenclaw, który ponoć dodawał jej mądrości – i wcale nie mówię tu o dziwacznym, uskrzydlonym stroiku Luny Lovegood z rzodkiewek i trąbek – moi przyjaciele i tak by mnie nie posłuchali. Wprawdzie większość z nich jest w Ravenclaw, a i Ted Lupin nie ustępuje nikomu w inteligencji, ale nie… w końcu po co słuchać głosu rozsądku!

   A głosem rozsądku byłam ja, rzecz jasna.

   Nie pomagało pokazywanie im kalendarzy i wałkowanie z nimi miesięcy w roku. Argument, że zaczął się już październik, a kompletnie nic się nie wydarzyło jakoś nieszczególnie do niech docierał. Ani to, że trawa na błoniach zdążyła pożółknąć i zblaknąć, woda w jeziorze zmętniała, Wierzba Bijąca przybrała złote listki, a Zakazany Las zaczynał już łysieć. Wokół szkoły robiło się coraz bardziej chłodno i wietrznie, a w samej szkole cieplej, kiedy zaczęto rozpalać we wszystkich kominkach. Raz poświeciło słońce, raz popadał deszcz. I nic, przysięgam, że nic się nie działo!

   Zakaz wchodzenia do lochów, który obowiązywał w dalszym ciągu, był dziwny? Oczywiście, moim skromnym zdaniem istniało jednak blisko parę milionów potencjalnych przyczyn tego niecodziennego zjawiska. W lochach mogło zdarzyć się dosłownie wszystko, zwłaszcza patrząc na to w kontekście świata magii: mogło coś się zapaść, rozlać, jezioro zaczęło przeciekać do podziemi zamku, odkryto jakąś nową Komnatę Tajemnic albo sekretne przejście sprzed tysiąca lat, zamknięto tam trójgłowego psa, co już się przecież zdarzało w tej szkole, postanowiono zamagazynować tam coś w rodzaju Kamienia Filozoficznego, coś remontowano albo przebudowywano, Boorack zażyczył sobie powiększyć swoje oślizgłe włości, albo jego tajemne laboratorium rzeczywiście wybuchło, zatruwając mieszczącymi się tam paskudztwami całe lochy, może w ciemnych, podziemnych korytarzach zalęgły się wielkie, transmutowane szczury, na które wszędzie trzeba było zastawić magiczne pułapki i zabójcze trutki, może całe piwnice pokrył grzyb i zgnilizna z powodu ciągłej wilgoci, może nie wytrzymała tysiącletnia kanalizacja, albo wewnątrz starych cel obudziły się nagle jakieś dawno zapomniane, potępione dusze uczniów wiszących tam kiedyś na łańcuchach pod sufitami, bądź inne ciemne, tajemnicze moce, na przykład wyjątkowo rozsierdzona rodzinka boginów, dementorzy, bazyliszek? Wiele z tych powodów mogły wcale nie mieć związku z Boorackiem, więc niekoniecznie on musiał za tym stać, zwłaszcza, że przecież McGonagall, jakkolwiek w zeszłym roku zgodziła się na te całe głupie śledztwo, mimo wszystko nie uchylała się tak biernie do jego zachcianek. Równie dobrze mogłabym jednak zamiast tymi argumentami, rzucić w głowę Pocky serią kulek zmiętego pergaminu, a i tak jej reakcja byłaby taka sama: lekko urażona, to fakt, ale niezmiennie uparta i lekceważąca.

   A najgorsze było to, że w tej sytuacji to ja uchodziłam za ignorantkę. W tej kwestii nie mógł zajść chyba większy błąd.

   Oczywiście, że nie ignorowałam wszystkiego, co się wokół mnie działo. Zgodziłam się z Pauline co do tego, że ta cała ankieta była zdecydowanie dziwna i nawet wyraziłam podejrzenie, iż niekoniecznie musiało stać za nią ministerstwo, wbrew temu, że przyznając rację Pocky, mogłam dać jej nadzieję na to, że w cokolwiek się zaangażuję. Co do piosenki Tiary Przydziału na początku roku, o tym całym wrogu za murami i w ogóle – dla kogoś, kto dorastał w otoczeniu Weasley’ów i Potterów, nie było to jeszcze aż tak alarmujące – miałam bowiem świadomość tego, że gdyby rzeczywiście groziła nam jakaś większa wojna, stary kapelusz, w swej naturze gadatliwy i skłonny do patosu, o wiele bardziej rozwinąłby się z tym tematem podczas swojego corocznego, śpiewanego orędzia. O jednoczeniu się domów powtarza jednak niemal zawsze, więc gdzie tu powody do niepokoju? Nie wspominając już o tym, że wątpię, by uściśnięcie dłoni z Gigi Bulstrode miało zagwarantować mi ocalenie w razie grożącej nam zagłady świata.

   Co do Luny, nie istniał chyba żaden dziwaczniejszy pomysł od zatrudnienia jej w Hogwarcie. Tak, mogło stać za tym ministerstwo, tak, mógł stać za tym Zakon... Ale równie dobrze mógł nikt za tym nie stać. Choć trudno było mi uwierzyć w to, by McGonagall zatrudniła Lunę Lovegood z własnej, nie wywołanej żadnymi wątpliwej jakości prochami woli, mimo wszystko musiałam przyznać, że wraz z wiekiem, chociaż nie kosztem surowości, dyrektorka przejawiała coraz większe skłonności do sentymentalizmu… A Luna, to w końcu Luna. Wysłała rodzinkę na wycieczkę w celu poszukiwania chrapaków krętorogich, a sama zaczęła realizować świetlane marzenie edukowania młodego pokolenia w zakresie nargli, gnębiwtrysków i innych tym podobnych bzdur. I chyba po raz pierwszy w życiu zaczęłam doceniać to, że opieki nad magicznymi stworzeniami naucza nas Hagrid.

   Nie to, że nie lubię Luny. W pewnym sensie nawet ją podziwiam, głównie za odwagę, z jaką broni swoich, choćby najbardziej niewiarygodnych i fantastycznych poglądów. A ja, chociaż nie wierzę w żadne wróżbiarstwa, wizje, bajki i wymyślone stworzenia, nie trzymając się niczego, co nie miałoby stabilnej podstawy w faktach, nie posiadałam takich umiejętności jak ona. I starając się twardo stąpać po ziemi, miałam wrażenie, że wciąż się chwieję, że podłoże, po którym kroczę, wcale nie jest aż tak stabilne jak sądzę, że gdzieś pode mną coś się załamuje i ugina się, że w każdej chwili mogę spaść. Luna wyglądała zwiewnie, delikatnie i krucho, ale była silna, o wiele silniejsza, niż na to wyglądała. Ja również wyglądam krucho. I jestem krucha.

   A potwierdzało to pewne zjawisko, do którego od pewnego czasu nie chciałam przyznać się przed samą sobą.

   Gdy tylko Pocky, Teddy, ktokolwiek napomykał o podejrzanym charakterze nowych zakazów w szkolnym regulaminie, dziwnie zadowolonym nastroju Booracka, bądź czymkolwiek, co miało być niejako zastanawiające – ja zamykałam oczy i uszy, zaciskałam usta i udawałam, że wszystko to odbija się ode mnie jak za sprawą Zaklęcia Tarczy – ale w duchu aż cała się trzęsłam, tykałam jak mugolska bomba zegarowa. W nocy, kiedy zostawałam sama wśród czterech kolumienek swojego łóżka, odgrodzona od świata granatowymi zasłonami i wolna od ciągłych informacji, którymi bombardowano mnie bez ustanku, musiałam sobie powtarzać, że przecież nie chcę kłopotów, wmawiać sobie, że pragnę ich tylko uniknąć, nie dopuścić do jakichkolwiek niepożądanych przygód.

   Ale prawda była taka, że pożądałam przygód bardziej niż czegokolwiek. I mogłam kłamać, milczeć, udawać, że tego nie wiem – ale tak właśnie czułam i zdawałam sobie z tego sprawę doskonale. Moja cicha natura broniła się zażarcie przed niespokojnym duchem. A przede wszystkim zżerała mnie ciekawość. Ciekawość nieznanego, która rozbudzała we mnie nowe pokłady energii, o których dotychczas nie miałam pojęcia.

   To już samo w sobie było niebezpieczne. A skoro nie umiałam przed tym uchronić samej siebie – jak miałabym ustrzec przed tym innych…?

   A wydawałoby się, że moje postanowienia z początku tego roku szkolnego, dotyczące w głównej mierze zostania zwykłym, szarym człowieczkiem, zajmującym się tylko ocenami, zdobywaniem punktów dla domu i kibicowaniem swojej reprezentacji quidditcha, były takie twarde, takie niezachwiane! Nie przewidziałam tylko jednego, drobnego szczegółu – bycie szarą i nudną jest cholernie trudne, a już zwłaszcza dla kogoś, kto podświadomie chce się wyróżniać. Tak samo zresztą, jak dla dosyć nieśmiałej osoby, która wyróżnia się w tłumie chcąc nie chcąc.

   — Och, spójrzcie na mnie, poddani! To ja, moje srebrne włosy i mój świetny tyłek…

— Orellia, ona tu idzie.

   Jedna puchonka trąciła drugą w ramię.

   Druga, czarnowłosa, obejrzała się, po czym obie jak gdyby nigdy nic uśmiechnęły się do mnie szeroko i pomachały rękami. Odpowiedziałam im lekkim uśmiechem i to nawet całkiem udanym jak na skryte chęci, by udławiły się swoim śniadaniem.

   Na swoje nieszczęście miałam doskonały słuch, choć większość ze szkolnych plotkar zdawała się żyć w błogiej nieświadomości co do tego faktu. Takie uwagi słyszałam kątem ucha prawie zawsze, gdy przekraczałam próg Wielkiej Sali i jeżeli można przyzwyczajenie do nich nazwać odpornością, to owszem – w jakimś stopniu byłam na nie odporna. Dowodzi temu fakt, że uśmiechnęłam się do Orellii i Esme, zamiast posłać w ich stronę wazę z owsianką. Choć rzecz jasna, ich głupie gadanie nie spłynęło po mnie tak, jak po nich spłynęłaby owsiana maź.

   Sklepienie Wielkiej Sali było stalowo szare, klasycznie jesienne. Przy stole Ravenclawu usiadłam bez większego rozglądania się wokół siebie, bo jakoś niespecjalnie miałam ochotę natrafić przypadkiem wzrokiem na tuzin kolejnych dziewuch obgadujących sposób w jaki wchodzę do Wielkiej Sali, spoglądam na sklepienie, odgarniam włosy, siadam, jem i oddycham. Pomijając kwestię chłopców, którzy wprawdzie nie obrabiali mi tyłka za moimi plecami, ale za to się na niego bezczelnie gapili. Odgarnęłam włosy, starając się to robić jak najmniej pretensjonalnie, odetchnęłam lekko, po czym chwyciłam za widelec. Zdawało mi się, że dzisiejszego ranka rozmowy w Wielkiej Sali rozbrzmiewają wokół mojej głowy jak nieznośne bzyczenie bąkojadów i wcale a wcale mi się to nie podobało.

   — Co…? – Dominique uniosła głowę, jakimś cudem odrywając się na chwilę od pochłaniania góry jajecznicy na bekonie, po czym spojrzała na mnie pytająco, wciąż z pełnymi ustami, aż w końcu podążyła wzrokiem w stronę stołu puchonów, a dokładniej tej jego najbardziej rozchichotanej strefy. – Znowu Orellia…?

   Niechętnie kiwnęłam głową.

— Dałabym jej w pysk, gdybym nie miała teraz ważniejszych spraw na głowie – odparła moja siostra, ze stoickim spokojem odwracając się z powrotem do swojego talerza.

— Takich, jak pożarcie równowartości trolla? – spytałam, z lekkim niepokojem obserwując zawrotne tempo, z jakim Dominique wsuwała w siebie tony pożywienia.

   Di spojrzała na mnie z wyrzutem, ledwo co przełykając grzankę niemalże w całości.

— Jedzenie to energia, a ja potrzebuję dziś mnóstwo energii! – ofuknęła mnie. – Dzisiaj nabór do drużyny. Dzisiaj, rozumiesz, DZISIAJ.

   Tylko wzruszyłam ramionami, rozglądając się za jakimś skromnym kawałkiem tosta. Oczywiście, całym sercem życzyłam Domie szczęścia, ale sam quidditch jakoś nieszczególnie wzbudzał we mnie jakieś większe emocje poza przestrachem, że kiedyś któremuś z tłuczków zdarzy się przypadkiem zboczyć w stronę widowni.

— A co do Orellii – dodała Di zdawkowo, między łykiem soku z dyni, a ugryzieniem grzanki – to nie ma się czym martwić, ona po prostu ci zazdrości. Zresztą, jak każda głupia laska w tej szkole.

— Nie chcę nic mówić, Domie – wtrąciła się Fiffie znad swoich płatków z mlekiem – ale to raczej marna forma pocieszenia…

— No co zrobię, taka prawda – Di wzruszyła ramionami. – A prawda zazwyczaj jest niestety bolesna.

   Jakby na potwierdzenie jej słów, wzdłuż stołu przeszła Nannah Stone, znana na cały Hogwart ze swojej namiętnej i szalonej miłości do Spella Wooda, przy czym, rzecz jasna, nie omieszkała po drodze rzucić mi pogardliwego spojrzenia, tak samo zresztą patrząc na moje minimalistyczne śniadanie – podejrzewałam, że zaraz pewnie cała szkoła będzie się oburzać, że urządzam sobie jakąś bezsensowną dietę. A ja po prostu nie potrzebowałam dużo jeść. A już zwłaszcza rano.

   Szczerze mówiąc, nigdy nie potrafiłam zrozumieć ludzi, którzy jedli obfite śniadania. Dominique to jeszcze, w końcu była rannym ptaszkiem i to w dosłownym znaczeniu tego słowa – kiedy cały zamek pogrążony był jeszcze w głębokim śnie, ona już śmigała na miotle na stadionie quidditcha, miała więc prawo odczuwać lekki głód… wilczycy… która nie upolowała nic od tygodnia… i pożerała swoje młode…

   Teraz rzuciła mordercze spojrzenie na Pauline, która poprosiła ją tylko o podanie dżemu. Zupełnie, jakby musiała przy tym przerwać wpychanie w siebie jedzenia na niewiadomo jak długo.

— Orellia Craig jest głupia – stwierdził Simon Larieson, siedzący na wprost mnie, z miną pełną zastanowienia, mieszając łyżeczką od dżemu w swoim soku z dyni. – Głupia, ale ładna.

— Ale głupia – skwitowała twardo Pauline, równocześnie czerwieniejąc lekko. – Zresztą, kogo to obchodzi?

   Simon momentalnie przestał kręcić łyżeczką.

— Dobra, zjedliście już? – wypaliła Dominique, a w jej oczach zabłysły znajome ogniki szaleństwa. – Świetnie! A więc możemy iść!

   Pocky wymamrotała tylko coś pod nosem, najwyraźniej naburmuszona z powodu tego, że jeszcze wcale nie zdążyła zjeść, ale ja i Fiffie wstałyśmy natychmiast, może z tej przyczyny, że my najlepiej znałyśmy fioła Domie na punkcie quidditcha i wiedziałyśmy co nam grozi za choć pięć sekund zwłoki. Pożegnałyśmy się więc z Simonem, który nie widział obowiązku w tym, by oglądać nabory do domowej drużyny, po czym opuściłyśmy Wielką Salę, kierując się w stronę wyjścia z Zamku. Dominique oczywiście kroczyła na przedzie, maszerując tak żwawo, jakby wcale nie wstała dzisiaj wcześniej nawet od skrzatów domowych, aby od świtu ćwiczyć latanie na miotle i odbijanie tłuczka w wyimaginowany cel, zapewne wyobrażony w jej skrzywionym umyśle jako czerwona twarz Booracka. I zamiast padać na twarz ze zmęczenia, ona całkiem raźno zbiegła z marmurowych schodów i jako pierwsza pokonała trawiaste zbocze.

   Przez szkolne błonia przetaczał się delikatny dźwięk fletu, który urwał się nagle, gdy Hagrid dojrzał nas na szczycie kamiennej ścieżki prowadzącej do jego chatki. Wtedy przestał grać i pomachał do nas ogromną ręką. Zbiegłyśmy na łeb i na szyję po kamieniach, próbując nadążyć za Domie, która rzecz jasna błyskawicznie znalazła się na dole.

   — Cześć Hagridzie! – zawołała radośnie z wypiekami na twarzy. – Zgadnij co…! Mam dziś testy do drużyny quidditcha! Będę zdawać na pałkarza, bo pałkarze odbijają tłuczki i legalnie rozwalają wrogów…!

— No, no, spokój, zaraz! – Hagrid uniósł ręce jakby uspokajał rozpędzonego hipogryfa, na co Dominique złapała głęboko tchu, po czym zamknęła w końcu jadaczkę. Wyglądał na wyraźnie rozbawionego jej ożywieniem, bo kiedy się odezwał, broda mu się zatrzęsła. – Nabór? No, to widzę, że mamy w Hogwarcie nowego Charliego Weasley’a! Ten to był dopiro gracz, niech skonam… I nie gadam tak tylko dlatego, że lubię go ze względu na smoki…! Cholibka, Charlie to legenda! A i Ron i bliźniaki byli niezgorsi – mrugnął do mnie i do Domie znacząco.

    Dominique tylko machnęła ręką.

— Tak, tak – rzekła z lekka znużonym tonem. – Każdy zna piosenkę „Weasley jest naszym królem”, już ciocia Ginny o to zadbała…

— Ale to nie ona ją umyśliła – zachichotał Hagrid.

— Co? – zdziwiła się Di. – To niby kto?

   Hagrid uśmiechnął się złośliwie pod gęstwiną brody.

— A był tu kiedyś w Hogwarcie taki gałgan… Do stu galopujących gargulców, omal nie straciłem przez niego roboty i to na samym starcie!... No – klasnął w wielkie dłonie – ale o tym opowim wam na herbatce. Tylko przyleźcie do mojej chałupy po tych całych naborach!

— Zgoda! – zawołała Dominique, którą wyraźnie zaintrygowała ta historia. – Będziemy!

   Po czym udałyśmy się na stadion quidditcha.

   Kolorowe płachty zdobiące trybuny poszczególnych domów były jeszcze zdjęte, przez co zabudowa boiska stała naga, przypominając wielki, żelazny szkielet. Jak można było się tego spodziewać, na miejscu znalazłyśmy się jako pierwsze – nie było jeszcze nawet Sherry Power, prefekciny Ravenclawu i postrachu całej szkoły, która była również kapitanką drużyny, co zsumowane, dawało jej podwójny zakres władzy i poszerzone pole do rozstawiania ludzi po kątach, a to niestety uwielbiała najbardziej, czego z kolei nie można było powiedzieć o innych, Bogu ducha winnych ludziach. Dominique oczywiście już chyba od piątej rano była przebrana w sportowy strój i nawet podczas śniadania nie wypuszczała miotły z rąk. Teraz więc zaczęła maszerować po pustym boisku w tę i z powrotem, ciskając się gorzej niż Boorack na eliksirach:

   — Co to ma być, do cholery, za organizacja…! Ravenclaw, na sto hipogryfów! No i gdzie są ci wszyscy debile, których i tak rozgniotę na krwawą miazgę…?

— Ktoś idzie! – zawołała nagle Fiffie, tym samym nie dopuszczając do snucia przez Dominique coraz bardziej makabrycznych wizji.

   Ale tym, kto nadchodził, wcale nie był ani żaden członek, ani nawet kandydat do drużyny. Była to Brenda, jak zwykle zdyszana i zaaferowana, z rozwalającym się notatnikiem w jednym ręku, z jadowicie różowym piórem w drugim, a dla dopełnienia jej dziennikarskiego wizerunku, na szyi dyndał jej wielki, starodawny aparat na skórzanym pasku.

   — Victoire!! – zapiszczała na samym wstępie, po czym jak zwykle rzuciła się na mnie, boleśnie wbijając mi w brzuch swój sprzęt. – A więc tutaj jesteś, wszędzie cię szukałam, no ale wyszłam ze śniadania trochę wcześniej, więc pewnie jakoś się wyminęłyśmy, chociaż w sumie skoro ja wchodziłam do wieży, a ty schodziłaś, to powinnyśmy się spotkać, no ale w końcu to Hogwart, ogromniasty zamek, tysiąc korytarzy, tysiąc schodów, może to nic dziwnego, że się nie znalazłyśmy, no ale w każdym razie do czego zmierzam… Ach, no właśnie…! Teraz przyszłam, żeby spisać relację z naboru do naszego składu, dla Accio Ploty rzecz oczywista, a tu patrzę, a tu ty i… – nabrała tchu, po czym nastąpiła erupcja wulkanu – Na gatki Merlina i stanik Morgany, nie miałam pojęcia, że TY się zgłaszasz, że w ogóle grasz w quidditcha w życiu bym nie pomyślała, nie powiedziałaś o tym własnej przyjaciółce, ale może to miała być taka niespodzianka, co, no po prostu sensacja, najbardziej seksiasta laska w całej szkole, na miotle, wszyscy oszaleją, oszaleją…!!!

— Że co?... – wydukałam, nie zważając na to, że Brenda, wypadłszy ze swojego słowotoku złapała się za gardło, sprawiając takie wrażenie, jakby zaraz miała się udusić. – Że… Że niby ja miałabym… Co?

— No przecież cię nie potępiam, to naturalne, że chcesz jeszcze podbić swoją popularność…! – wychrypiała Brenda, szarpiąc za swój szalik, aby go rozluźnić. Jej trójkątna twarz była zaczerwieniona, trudno jednak było stwierdzić, czy bardziej z wysiłku, czy z emocji. – Ale ty to musisz latać z gracją, a jakbyś jeszcze spiknęła się z jakimś hot kolesiem z wrogiej drużyny… – Brenda utkwiła rozmarzony wzrok w przeciwległych bramkach, zdając się mówić teraz bardziej do siebie, niż do mnie. – …to dopiero byłby gorący temat… A jakby połączyć to z zaczepistą zdjęciową sesją… Taka wspaniała byłaby z ciebie modelka, Vicky, a jakby ci się dobrało jakieś apetyczne ciacho… Wiem! Takiego Spella Wooda!

— Brenda, nie zamierzam grać w quidditcha.

   Ale Brenda zignorowała mnie na całej linii. Zupełnie jakby nie widziała, że to Domie ubrana jest w szaty drużyny Ravenclawu i że to ona paraduje po stadionie z miotłą, ciskając wszędzie przekleństwa. Bo w końcu tego, że latam z gracją pokraki, nie mogła wiedzieć. Dowiedziałaby się tego zapewne, gdyby w ogóle dała mi dojść do słowa.

— Lecę na trybuny! – zawołała na odchodnym, wymachując swoim jadowicie różowym piórem. – Będę trzymać za ciebie kciuki, Vicky!!

   Machnęłam tylko ręką z rezygnacją, już nawet nie marnując sił na próby wyprowadzenia jej z błędu.

   Ja na miotle. Ja, romansująca z kolesiem z wrogiej drużyny. Brzmi pięknie, rzeczywiście. Pięknie nieprawdopodobnie.

   Może jednak Brendy nie spotka całkowity zawód, pomyślałam, przyglądając się Dominique, która ze zniecierpliwienia i złości, zaczęła kopać w wypielęgnowaną trawę porastającą cały stadion. W końcu moja siostra jest równie piękna, a przede wszystkim, w przeciwieństwie do mnie, naprawdę potrafi latać. Choć próżno było oczekiwać, by kiedykolwiek miał jej się przytrafić romantyczny upadek z miotły, prosto w ramiona umięśnionego, oszałamiająco przystojnego gracza quidditcha… Więc może jednak Brenda nie powinna ostrzyć swojego różowego pióra.

   I wreszcie – a może raczej wręcz przeciwnie – na horyzoncie pojawiła się Sherry Power. W jednej ręce dzierżyła swoją wysłużoną miotłę, drugą targała ze sobą skrzynię z piłkami do gry, a na twarzy jak zwykle nosiła wyraz wysoce brutalny i despotyczny zarazem. Czarne włosy miała zaczesane do góry i ściągnięte w koński ogon tak mocno, że skóra na jej czole była naciągnięta bardziej niż twarz mojej prababci na starość. W ogóle zawsze uważałam, choć oczywiście starałam się nie oceniać niczyjej urody z góry, że rysy twarzy Sherry Power są tak ostre, że gdyby tylko dodać jej spiczasto zakończone uszy i drobne, naostrzone zęby, można by ją z całym powodzeniem uznać za wielkiego drapieżnego chochlika, albo wręcz trytona.

   — WEASLEY!!! – wydarła się, zwalając skrzynię na ziemię.

   Dominique natychmiast podskoczyła jak rażona zaklęciem prostującym na baczność.

— JESTEM, MELDUJĘ SIĘ! – wykrzyczała równie głośno, na co Sherry obrzuciła ją zirytowanym spojrzeniem:

— No to na co czekasz?! Aż piłki same tu do ciebie przylecą?!

   Ja, Pocky i Fiffie natychmiast uskoczyłyśmy w bok, jak przed promieniem wrogiej klątwy, kiedy prefekcina przeszła koło nas i stanęła przed Domie, podpierając się pod boki i świdrując ją takim wzrokiem, że każdy pierwszoroczniak na miejscu by się posikał.

   Ale Domie przybrała tylko zaskoczoną minę.

— Przecież jeszcze nawet nikogo nie ma!

   Do kapitanki jednak wyraźnie nie przemówił ten argument.

— I co z tego?! Załóżmy, czysto hipotetycznie, że tłuczki wyeliminują całą twoją drużynę po kolei i co?! Wtedy też staniesz po środku boiska i zaczniesz jęczeć, że nikogo nie ma?! Skoro już tu jesteś, to nie marnuj czasu, wskakuj na miotłę i łap tego znicza…

— Że co? – Dominique poczerwieniała i w tym momencie zaczęłam się zastanawiać, która z dziewczyn powinna zacząć uciekać. – Jakiego znicza?! Chcę być pałkarzem…

   Sherry prychnęła, lustrując moją siostrę od stóp do głów, jakby samym wzrokiem była w stanie zmierzyć jej wymiary.

Ty pałkarzem? Z budową ciała idealną dla szukającego, a anty proporcjonalną do sylwetki pałkarza?... – Machnęła energicznie różdżką, otwierając skrzynię z hukiem. Przykute łańcuchami tłuczki zatrzęsły się niebezpiecznie, a Domie spojrzała na nie tęsknie, jakby uważała, że to do niej chcą się wyrwać ze skrzyni. – Nie bądź śmieszna, Weasley. Wsiadaj na miotłę, chyba że chcesz, abym wsadziła ci ją w…

   Ale nigdy nie dowiedziałyśmy się, gdzie Sherry Power zamierzała wsadzić miotłę Di, ponieważ na boisku zjawiła się nagle całkiem spora konkurencja dla mojej siostry, mogąca okazać się o wiele większym wrzodem na… sami wiecie.

   Oczywiście prym wiedli krukoni, którzy już w zeszłym roku należeli do drużyny, a teraz po prostu ponownie musieli udowodnić swoją wartość, aby się w niej utrzymać. Profesjonalnie przebrani w sportowe stroje, z jeszcze bardziej profesjonalnymi nabytkami z prestiżowych miotlarskich sklepów, widocznie starali się mieć równie profesjonalne miny. Co dziwne, wśród nich nawet Ivo Rogers, który zazwyczaj wyglądał tak, jakby było mu zupełnie obojętne, którym końcem pałki, w jaką piłkę i w jakiego zawodnika trafia, zdawał się być bardziej rozgarnięty niż zgraja pierwszoroczniaków, którzy mieli na sobie byle jak dobrane ciemnoniebieskie bezrękawniki z byle jakimi numerami, przy czym większość z nich nie miała nawet mioteł. Ze starszych klas nie było nikogo nowego, może dlatego, że ludzie po paru latach szkoły zbyt dobrze znali Sherry Power, aby dobrowolnie porzucić wygodny fotel w pokoju wspólnym i swoje tysiącstronicowe lektury, na rzecz siedzenia na kiju od szczotki i poddania się krwawym rządom krukońskiej sadystki.

   Tak, drużyna Ravenclawu zdecydowanie miała najbardziej hardcorowe treningi ze wszystkich domów, co potwierdziło się w chwili, w której kapitanka naszej reprezentacji zobaczyła przed sobą bezładną masę niezdyscyplinowanych maluchów i aż o mało co oczy nie wyszły jej przy tym z orbit.

   — Co?! Co?! Co to ma być, co to ma być?! – zaczęła wrzeszczeć, na co zgraja pierwszaków natychmiast ucichła i znieruchomiała, podczas gdy starzy członkowie drużyny mieli wyraźnie znudzone miny, a nawet głupawo uśmiechnięte, jak było w przypadku Iva. Poczułam, jak ktoś szturcha mnie łokciem w bok, po czym Pauline szarpnęła głową w stronę trybun, na znak, że zdecydowanie nadszedł czas aby się stąd zmywać i trudno było mi się z nią nie zgodzić. Na szczęście Sherry zbyt się rozdarła na nowych rekrutów, aby zwracać uwagę na trzy dziewczyny usiłujące przemknąć niepostrzeżenie za plecami stojącej przed nią grupy. – Gdzie miotły, gdzie pełne umundurowanie?! Nie puszczę was w powietrze bez ochraniaczy, to niezgodne z przepisami o bezpieczeństwie! Zdajesz na ścigającego?! To dlaczego masz na sobie numer siedem?! Do każdej funkcji przypisane są odpowiednie numery, proszę się natychmiast pozamieniać, stanąć na odpowiednich pozycjach! I ma być absolutna CISZA! A teraz dziesięć okrążeń wokół boiska i to zanim zdążę powiedzieć „cholera jasna”…!

— Ale proszę kapitanki! – zapiszczał jakiś odważniejszy pierwszoroczniak. – Uczniom pierwszych klas nie wolno posiadać własnych…

— WEASLEY! – ryknęła Sherry Power. – Przynieś natychmiast jakieś szkolne miotły ze składu!!!

   Ale Dominique już dawno zajęta była zaliczaniem dziesięciu okrążeń wokół boiska, śmigając na miotle wokół pętli po przeciwległej stronie. Sherry poczerwieniała, po czym rozejrzała się w poszukiwaniu kolejnej ofiary.

   — E, ty!

   Ja, Fiffie i Pocky, którym udało się już okrążyć na palcach całą zgraję, znieruchomiałyśmy jak rażone gromem. Sherry zadarła nosa władczo i kiwnęła na mnie palcem.

— Weasley! Nie słyszysz, co się do ciebie mówi?!

   Chyba coś ją pokręciło.

   Po pierwsze: na Victoire Weasley nie kiwa się palcem.

Po drugie: Victoire się nie rozkazuje.

Po trzecie: chyba nie jest aż tak głupia, aby pomylić mnie z Dominique.

Po setne: jeżeli rzeczywiście nie jest, to powinna wiedzieć, że nie zdaję do jej cholernej drużyny.

   Zamiast jednak wypluć jej w twarz wszystkie te zarzuty razem z jadem, uśmiechnęłam się lekko.

   I niewątpliwie sztucznie.

— Tak, słucham?

— Szoruj po miotły.

Ja…? – upewniłam się, marszcząc brwi i udając lekkie zdziwienie, co widocznie jeszcze bardziej rozwścieczyło Sherry:

Tak, ty! Nawet jeżeli nie podlegasz mi jako kapitanowi, to nie zapominaj, że masz do czynienia z prefektem, więc lepiej leć po te miotły, jeżeli nie chcesz oberwać szlabanem który zedrze ci skórę do żywego mięsa z tych twoich nieskazitelnych łapek! A WY DZIESIĘĆ OKRĄŻEŃ WOKÓŁ BOISKA, BIEGIEM!

   To w zupełności wystarczyło, aby połowa pierwszoroczniaków odwróciła się i opuściła boisko.

   I w tym momencie wróciła Domie, cała w rumieńcach i z rozwianymi włosami, wyraźnie kipiąca dumą i samozadowoleniem.

— Już zrobiłam dziesięć kółek…!

   Sherry tylko przejechała dłonią po twarzy.

— Dziesięć kółek? Na PIESZO? – wyjęczał tymczasem Jake Pattinson, kolega z klasy Domie i Fiffie, którego dopiero teraz zauważyłam. Jako jeden z nielicznych młodszych uczniów miał kompletny przyodziewek i wypasioną miotłę. – A czy ci co mają miotły mogą…

— NIE!

   Pauline i Fiffie odciągnęły mnie na bok, z dala od rozpoczynającej się właśnie rzezi.

— Idziesz po te miotły? – zapytała cicho Pocky, mimo że krwiożercza kapitanka była już w bezpiecznej odległości paru metrów od nas. – To jest Sherry Power, Vi. Wiesz, że nie odmawia się Sherry Power.

— To wie chyba każdy krukon – dodała Fiffie z miną oddającą całą, przerażającą powagę sytuacji. – Jak zresztą każdy w tej szkole! Kiedy prefekt Ravenclawu cię do czegoś wyznacza – zawiesiła dramatycznie głos – nie ma już ratunku.

Calme-toi… – zawołałam, zanim zdążyłam się ugryźć w swój głupi, francuski język. Aż wywróciłam oczami, zła na samą siebie. – To znaczy, uspokójcie się. To tylko głupie miotły. Przyniosę je, zrzucę ich stos na jej przemądrzały łeb i przyjdę do was na trybuny.

— WEASLEY, ILE JESZCZE LAT MAM CZEKAĆ NA TE MIOTŁY?!

   Westchnęłam, już po raz drugi w ciągu tego dnia machnęłam z rezygnacją ręką, po czym udałam się w stronę żeber okalających stadion, a wszyscy rekruci momentalnie obrócili głowy w moją stronę, jakby wyfrunęło z nich całkowicie dziesięć okrążeń, które mieli zrobić, przez co cały trawnik przeszłam tak sztywno, jakbym nogi miała z drewna.

   Pewnie, może nie powinnam pozwalać, by ludzie się mną wysługiwali. Ale to w końcu była Sherry Power, bez sensu było marnować na nią energię, skoro można było zrobić, co kazała i mieć święty spokój. Tak przy okazji, kompletnie nie wiedziałam, w jaki sposób Dominique i Sherry miałyby ze sobą współpracować. Jeżeli jedna narazi się drugiej, a może to się nadarzyć przy byle okazji – armagedon gotowy i może się okazać, że schodząc się na mecz, pewnego dnia nie zastaniemy boiska, bo po prostu całe zostanie zmiecione z powierzchni ziemi.

   Jak zwykła mawiać babcia Apolonia, dwa słońca nie mogą świecić na jednym firmamencie. Odnosiła zazwyczaj tę sentencję do Maman i cioci Gabrielle, a także do mnie i Dominique – najbardziej zgodnych sióstr świata, więc nigdy nie uważałam tych słów za zbyt trafne. Jeżeli jednak można było je zastosować w odniesieniu do innej sytuacji, to była to właśnie ona.

   Może jednak Brenda będzie miała o czym pisać.

  „Wojna dwójki drapieżnych orłów wśród zgrai mokrych wróbli” – to nawet lepsze niż głupoty o srebrzystych włosach powiewających w locie i przystojniaku przepuszczającym gole na ich widok.

   Parsknęłam śmiechem, po czym z rozmachem otworzyłam drzwi składziku na miotły.

   Po czym znieruchomiałam na progu i wytrzeszczyłam oczy.

— WOOD?!

— Weasley…? – Natychmiast wyszczerzył zęby w firmowym uśmiechu. – W samą porę.

   Był nagi. Od pasa w górę, ale jednak. Wbrew temu, że miałam nie mówić po francusku, w mojej głowie rozległy się po kolei wszystkie przekleństwa, które znałam w tym jakże romantycznym języku.

   Jedynymi rzeczami związanymi ze sportem, jakie oczekiwałam tu znaleźć, były miotły, ale widocznie los postanowił być okrutny i dać mi znacznie więcej, niżbym mogła oczekiwać! Jedno było pewne: wszystkie laski w szkole zabiłyby mnie, aby być na moim miejscu i znaleźć się tête-à-tête w schowku na miotły ze Spellem Woodem i jego nieziemską klatą.

   A przyznam, że po prostu mnie zatkało. W tym momencie moją głowę zaprzątał tylko jeden problem: Co jest bardziej uwłaczające mojej czci, patrzenie na jego przystojną twarz okraszoną zuchwałym uśmieszkiem, czy na jego idealne mięśnie…?! Jesteś czerwona Vi. To on powinien być czerwony…!!

   Spell Wood zdawał się być kompletnie nieskrępowany zaistniałą sytuacją, opierając się leniwie o stos mioteł i prezentując się w całej okazałości, z lekkim uśmiechem obserwując zgorszenie na mojej twarzy.

— Co ty… tu robisz? – wydukałam, czując z narastającym niezadowoleniem coś gorącego i z całą pewnością niechcianego, co wpełzało mi powoli na policzki. Odrzuciłam lekko głowę do tyłu, zamiatając srebrzystymi włosami. O tak, ten gest zawsze mi pomagał, niezawodnie przywoływał mnie do porządku. To ty jesteś onieśmielająca. To on ma być zawstydzony! – Uznałeś, że szatnia jest dla plebsu, który nie jest godzien obcowania z twoim boskim ciałem? – uniosłam ironicznie brwi. – A może po prostu jesteś idiotą i popieprzył ci się plan stadionu?

   Niestety. Spell wyszczerzył się jeszcze bardziej, jakby chciał mnie oślepić blaskiem swoich śnieżnobiałych zębów.

— Przebieram się tu, bo sama rozumiesz… cenię sobie swoją prywatność, a te napalone pierwszoklasistki… – W tym miejscu westchnął teatralnie, równocześnie z miną tak niedbałą, jakby to, o czym mówił było całkowicie naturalną rzeczą, z którą boryka się przecież każdy normalny człowiek. Cóż, może gdybym grała w quidditcha, też musiałabym się ukrywać, aby ludzie mnie nie podglądali podczas przebierania się w strój. Myślałam jednak o tym z przerażeniem i gdyby tak było, na pewno nie mówiłabym o tym tak beztrosko, opierając się o miotły w samym staniku, dajmy na to. – Chyba nie jesteś jedną z nich? – zapytał z niewinnym uśmieszkiem.

   Tylko prychnęłam ostentacyjnie, wciąż mimo wszystko starając się nie poświęcać mu zbytnio swojego spojrzenia.

— A to o boskim ciele… Tak z czystej ciekawości… – zagadnął swobodnie Spell, odgarniając swoje idealne włosy. – To miała być jakaś nieudana kpina, czy wymknęło ci się to mimowolnie…? Bo sądząc z twojej miny, chyba to drugie.

  Zacisnęłam zęby, w tym momencie myśląc tylko o jednym: Czemu w tym składziku jest tak gorąco?!

— Nie chcę cię martwić Wood, ale chyba zgubiłeś gdzieś swój biustonosz, a założę się, że kosztował cię drożej niż miotła.

— Więc pożycz mi swój...

   Jak ja go nienawidzę.

   Pozwoliłam sobie objechać go spojrzeniem kompletnie nie oddającym moich prawdziwych wrażeń, czyli tak, jakbym patrzyła na obślizgłego karalucha, a nie na najgorętszą klatę w szkole – po czym opuściłam składzik, zapominając nawet o wzięciu mioteł dla Sherry.

   Cholerny, cholerny Spell Wood.

   Oparłam się o nagie rusztowanie, zwolna się opanowując. Wcale nie miałam wypieków na twarzy, bo zobaczyłam nagiego chłopca! O nie, tak nisko jeszcze nie upadłam. Już widziałam nagich chłopców. A konkretniej jednego. I raczej w niezbyt przyjemnych okolicznościach.

   Koszula ledwo odklejała się od jego ciała, otwierając na nowo wszystkie zadrapania. Był strasznie, wręcz trupio blady. A mnie ręce trzęsły się tak bardzo, że z najwyższym trudem odpinałam guziki jego koszuli.

   Od wewnętrznej strony jego łokcia, na zewnątrz przedramienia niemal do nadgarstka, biegły grube, głębokie szramy krwawiące obficie, połączone ze sobą stróżkami ciemnoczerwonej posoki, kontrastującej z jego przerażającą bladością.

   Nie mogłam przymknąć oczu, ani odwrócić wzroku. Wszystko zależało od ruchu moich dłoni, od pewności, jaką włożę w wykonywaną czynność, wszystko zależało… ode mnie.

   Co to za straszna odpowiedzialność. Nie obchodziło jej to, czy jestem na nią gotowa. Ona po prostu przyszła, narzuciła mi się z biegiem wypadków. Musiałam się z nią pogodzić.

   Jego klatka piersiowa unosiła się w nierównym oddechu. 

   — Victoire…?

   Podskoczyłam, a w mojej głowie rozległo się szczególnie szpetne przekleństwo, zwłaszcza, że tym razem wcale nie było po francusku.

   To był Ted Lupin. Ted Lupin, przez którego zaczerwieniłam się po uszy chyba po raz pierwszy w życiu.

    — Przestraszyłeś mnie! – zawołałam, równocześnie z wyrzutem jak i autentycznym przestrachem, po czym zamilkłam i spojrzałam w bok, w tym momencie nie będąc w stanie bardziej rozwinąć swoich umiejętności konwersacyjnych. Być może dlatego, że moja uwaga była częściowo rozproszona wbijaniem sobie paznokci we wnętrze dłoni, a częściowo tym, by Teddy nie zdołał nic wyczytać z mojej miny. Pomyślałby kto, że jestem mistrzynią kamiennej twarzy, że stanowię zamkniętą na cztery spusty twierdzę, niezdobytą górę lodu. Chyba jeszcze nigdy nie wychodziło mi to tak beznadziejnie.

— Gdybym był skrajnym optymistą, pomyślałbym, że rumienisz się na mój widok – stwierdził z namysłem Teddy. – Ale nim nie jestem, więc co się… – urwał, po czym zajrzał przez uchylone drzwi do składziku, po czym natychmiast cofnął się z obrzydzoną miną – Aha.

   Tylko parsknęłam wymuszonym śmieszkiem.

— Co ty tu robisz? – zapytałam, próbując przeszkodzić Teddy’emu w wydedukowaniu, co właściwie spowodowało moje wytrącenie z równowagi – debilizm Spella, czy jego wspaniała prezencja. Nagle otworzyłam szerzej oczy, zapominając nawet o maltretowaniu dłoni w celu zniwelowania rumieńca. – Co on tam robi?!

— Wood? – Teddy wzruszył tylko ramionami. – Zapewne zażywa samotności przed treningiem… Ale tak to już jest, jak ma się problemy z hormonami, trzeba się wyżywać w sporcie…

— Treningiem? Niby jakim treningiem! – krzyknęłam, po czym gwałtownie ściszyłam głos, przypominając sobie o Woodzie wciąż obecnym za drzwiami składu miotlarskiego. – My zajęliśmy stadion na dziś…! Sherry Power wpadnie w szał, jak gryfoni wlezą jej na boisko w środku naborów.

   Cóż, trudno było powiedzieć, by Ted wyglądał na szczególnie zmartwionego tą wiadomością.

— To już problem Wooda, nie mój – obruszył się, choć przyznam szczerze, że raczej słabo maskował złośliwą satysfakcję. – Ja przyszedłem tu tylko dlatego, że jako prefekt mam obowiązek nadzorować przebieg naborów do drużyny… Czy kapitan przestrzega zasad BHP… Wiesz, takie tam…

— Przecież prefekt wcale nie ma takiego obowiązku – zauważyłam kąśliwie.

Przecież wiem – syknął Teddy. – Ale miałbym przepuścić okazję wlepienia Woodowi szlabanu za znęcanie się nad rekrutami…?

— Mógłbyś wlepić taki szlaban Sherry Power, w tym przypadku to by się bardziej przydało.

   Tedowi nieco zrzedła mina.

— Ona jest prefektem – przypomniał mi. – Prefekt nie może wlepiać szlabanów, ani odejmować punktów innym prefektom.

— Wspaniała wymówka…! – uniosłam brwi.

— To nie jest żadna…

   Ale w tym momencie urwał, po czym chwycił mnie mocno za ramię i poprowadził szybko z powrotem na stadion.

   Zaraz przekonałam się, dlaczego.

   Ze szkolnych błoni nadbiegała cała grupa gryfońskich pierwszoroczniaków – leciała prosto na nas. I niestety, nie zdążyliśmy zajść daleko, właściwie nawet nie udało nam się zwrócić w stronę wejścia na trybuny, kiedy cała grupa bachorów otoczyła nas ze wszystkich stron.

— Panie prefekt, panie prefekt! – darły się, trudno jednak było wątpić w to, że tytuł ten nie miał szczególnie na celu oddawania szacunku dla jego funkcji.

— A ja chcę zdawać na poszukiwacza…!

— A prefekci też latają na miotłach?!

— A zmienisz włosy, prosimy!

— To twoja dziewczyna?!

— NIE! – wydarliśmy się równocześnie.

   Dzieciak, który zadał to jakże niemądre pytanie, tylko uśmiechnął się złośliwie. Był mały, miał czarne włosy, skośne oczy, zadarty nosek i okrągłą twarz całą pokrytą piegami. Pomyślałam, że pewnie dokładnie tak wygląda uosobienie jedenastoletniego Zła. I to nie byle jakiego, takiego przez duże Z.

   — Zjeżdżać mi stąd, ale już! – zezłościł się Ted.

   Pierwszaki jak na komendę, rozbiegły się na wszystkie strony. Uosobienie zła nie omieszkało  pokazać nam wcześniej za pomocą wywalonego jęzora, co o nas myśli.

— Jak ja nienawidzę tego gówniarza – powiedział Ted z tak stoickim spokojem, jakby komentował pogodę. Nie zdążyłam mu jednak odpowiedzieć, bo właśnie wtedy nastąpił ten nieunikniony moment, od którego mogło być już tylko gorzej – a mianowicie na boisko wkroczyła dumna reprezantacja Gryffindoru.

   Na czele Spell Wood, na szczęście już odziany, choć tak samo dobrze się prezentujący jak bez przyodziewku, w ręku dzierżył swoją miotłę światowej klasy. Za nim jego dwóch koleżków, rzecz jasna najlepszych ścigających w całej szkole, bo przecież Spell nie zadawałby się z byle hołotą, a tym bardziej nie przyjmowałby jej do swojej złotej drużyny. Trzecim ścigającym była niejaka Cecillia Lover, która z całego składu gryfonów była najbardziej nierozgarnięta, ale za to znacznie nadrabiała wyglądem, choć moim skromnym zdaniem miała nieco za długi nos. Pałkarzami byli Steven McRider i niejaki Warwick Pickering, jeden z tych kolesi, którzy na mój widok próbowali rzucić na siebie Zaklęcie Kameleona za pomocą samej siły woli, a funkcję ich szukającego pełnił Nathan Turkey, znany przez wszystkich jako Indor.

   Od całej drużyny gryfonów jak zwykle aż bił po oczach blask chwały i zwycięstwa. Nic dziwnego, że Sherry Power nieszczególnie spodobał się ich widok, a już zwłaszcza na zaklepanym przez nią boisku.

   — A wy czego tutaj?! – warknęła w sposób, jakiego z całą pewnością nie przewidywała ani sportowa, ani prefekcia, ani w ogóle żadna etykieta.

— Lepiej nie próbuj z nami walczyć, Power – rzucił tylko Spell, jakby od niechcenia strzepując zwitek pergaminu, który wyjął nie wiadomo skąd. – Mamy tutaj specjalne pisemko, które gwarantuje nam wyłączność co do tego stadionu na dzień dzisiejszy – wyrecytował, wciąż tym samym, leniwym tonem. – A poza tym mamy tu ze sobą prefekta i nie zawahamy się go użyć.

   Obok mnie, Ted Lupin tylko zacisnął pięści, choć mogłabym przysiąc, że nie drgnął ani jeden mięsień jego twarzy. No cóż, rzeczywiście niezbyt to było fortunne, przyjść tu specjalnie, aby pogrążyć Spella, a zamiast tego stać się nagle jego bronią.

   Sherry natomiast ściągnęła brwi tak mocno, że utworzyły jedną czarną linię nad jej oczami.

— Ja też jestem prefektem! I macie się stąd natychmiast wynieść, razem ze swoim pisemkiem, jeżeli nie chcecie oberwać szlabanem!

— Pójdziemy stąd na polecenie naszego prefekta – odparł gładko Spell, po czym zawołał takim tonem, jakby Ted był jego skrzatem domowym: – Lupin…?

— Tak, słucham – wycedził Teddy niechętnie.

   Wood podszedł do niego, a za nim cała jego drużyna.

— No dawaj, użyj tej swojej magicznej odznaki i wykop ją stąd – przynaglił go konspiracyjnie. – Tu chodzi w końcu o dobro całego domu.

   Cecillia Lover jak na komendę zaczęła gorliwie kiwać głową. Poczułam przemożną ochotę, aby zaklęciem odczepić jej z twarzy nos.

— Przykro mi, ale Power ma dokładnie takie same uprawnienia jak ja – odparł Teddy z chłodnym smutkiem. – Także obawiam się, że raczej nic nie mogę zrobić w sytuacji, w której wpieprzasz się komuś na boisko, Wood. Może cię rozczaruję, ale nie wszystko ci się należy od życia.

   Spell odwrócił się do mnie z wściekłą miną.

— Przekonaj go jakoś! – warknął. – Nie wiem, zdejmij bluzkę czy cokolwiek, nie interesuje mnie to! Lupin, masz nam załatwić ten cholerny stadion!

— Sam się załatw! – Teddy również nieco podniósł głos. – Niby na jakiej podstawie mam ci udostępniać boisko? Bo zamrugałeś rzęskami do profesor Hooch, żeby napisała ci to durne pisemko? Nawet nie zamierzasz robić naborów, i tak zostawisz wszystkich na dawnych funkcjach, a przy okazji wyżyjesz się trochę na pierwszoroczniakach, żeby wzbudzić respekt w niewiadomo kim! Pogódź się z tym, że jesteś przegrywem i tyle!

   Spell zatkał się, zaczerwienił i przez krótką chwilą myślałam, że zaraz wyciągnie różdżkę, ale on tylko odwrócił się na pięcie i pomaszerował prosto w stronę Sherry Power (a cała jego drużyna oczywiście za nim) – i już po chwili po całym stadionie rozległy się ich naprzemienne wrzaski. Ted ponownie chwycił mnie za rękaw, po czym razem poszliśmy na trybuny.

   Kłócili się przez kolejne pół godziny, podczas czego na stadionie zapanowało prawdziwe piekło. Dwie drużyny – jedna profesjonalna, niezwyciężona, bohaterska – druga składająca się głównie z nierozgarniętych maluchów i nerdów, których szczytem usportowienia było porzucenie książki i powstanie z fotela – stały naprzeciwko siebie, wrzeszcząc na siebie jak opętani. Brenda oczywiście błyskawicznie znalazła się na dole, latając wokół obu grup jak oszalała, pstrykając ciągle fleszem aparatu, z którego buchały kłęby fioletowej pary i spisując co pikantniejsze riposty przelatujące ponad wojenną barykadą. Za to na trybuny przybyli do nas Dominique i Jake Pattinson, najwyraźniej jako jedyni nie zainteresowani wojną.

   — Mam już tego dosyć, chyba nigdy nie zdam do tej głupiej drużyny! – piekliła się Dominique, łażąc w tę i z powrotem po pustej ławie. – WYPAD Z TEGO STADIONU DO KROĆSET! – wrzasnęła nagle, odwracając się w stronę majaczących w dole krukonów i gryfonów, wygrażając im pięścią. – No to się po prostu w głowie nie mieści, co się tutaj dzieje! Power i Wood to najgorsze, co mogło mi się dzisiaj przytrafić! Człowiek chce w cywilizowanych warunkach dostać się do składu, w cywilizowany sposób nabijać ludzi tłuczkami i rozwalać ich twarze na miazgę… Ted! – fuknęła nagle po czym gwałtownie usiadła na ławce, tyłem do stadionu a przodem do Teddy’ego. – To ty tu jesteś cholernym stróżem prawa, tak czy nie!

— Już powiedziałem! – odparł Teddy usprawiedliwiającym tonem. – Mam to gdzieś, umywam od tego ręce…!

— No weź, nie bądź taki! – wyjęczała Dominique, spoglądając na niego błagalnie najbardziej ujmującymi, niebieskimi oczyma, jakie potrafiła zrobić. – Tam zaraz dojdzie do rękoczynu…

— Ona ma rację – dodał Jake Pattinson, chociaż nikt go nie pytał o zdanie. – Power i Wood zaraz wysadzą się nawzajem z boiska Bombardą.

   I jakby na potwierdzenie tych słów, do ławy, na której siedziała Domie, dopadła Brenda. Włosy sterczały jej na wszystkie strony, najwyraźniej pod wpływem fioletowego dymu, bo były lekko lilowe, jej notes był już tylko luźnymi kartkami, a nawet jej jadowicie różowe pióro się wystrzępiło.

   Ludzie…! – wykrztusiła, a oczy wychodziły jej z orbit jak zwykle, kiedy była w apogeum plotkarskiej ekstazy. – Ludzie, wy tu sie… siedzicie, a tam… Prawdziwa masakra! Jatka! Bitwa o Hogwart…!!

— Chyba Bitwa o Stadion – mruknął Jake.

— O Hogwart, o Stadion, co za różnica! Stadion należy do Hogwartu, to to samo! – Brenda wyciągnęła rękę z piórem, wskazując nim w dół na boisko. – Sami zobaczcie! To lepsze niż fajerwerki, bardziej mrożące krew w żyłach niż mecz quidditcha… Tam się dzieją prawdziwe emocje… To są pojedynki czarodziejów…!!

— Że co?! – zawołaliśmy ja i Teddy równocześnie.

   Wszyscy zerwali się na równe nogi i spojrzeli w stronę boiska.

    A na boisku panował prawdziwy szał.

    Ludzie już nie tylko wrzeszczeli. Ludzie rzucali w siebie zaklęciami i tymi zaklęciami obrywali. I może nie byłoby tak źle, gdyby ciskali w siebie tylko Zaklęciem Petryfikującym i Rozbrajającym, ale działania niektórych uroków znacznie już wychodziły poza normy BHP. Jeden krukon rzucał się po całym boisku, ciągnąc za sobą bujne, zielone pędy wyrastające mu z uszu, Cecillia Lover trzymała się za nos, który przypominał teraz bardziej pomidora niż cokolwiek innego, pierwszoroczniaki biegały wszędzie wokół, wprawdzie nie rzucając zaklęć, bo żadnych nie znały, ale za to padając często ich ofiarą, ścigający gryfonów nie wiedzieć czemu walczyli pomiędzy sobą, a w centrum tego wszystkiego prym wiedli Spell Wood i Sherry Power, ciskający w siebie klątwami tak wykwintnymi, że bardziej przypominali fajerwerki wypluwające z siebie wszędzie kolorowe iskry, aniżeli ludzi. Teraz na przykład Wood zaczarował kitkę Power w ten sposób, że wywijała wciąż młynka, zmuszając prefekcinę do ciągłego kręcenia się w kółko. Chyba tylko cudem Sherry wyzwoliła się spod działania zaklęcia i już po chwili za sprawą jej różdżki szata Wooda stanęła w szkarłatnych płomieniach.

   Cóż, teraz przynajmniej bez żadnych dwuznaczności mogłam powiedzieć, że Spell jest gorący.

   — O, cholera – skomentowała to wszystko Pocky i naprawdę trudno było znaleźć bardziej trafne określenie na to, co się tutaj działo.

— I ty jeszcze będziesz się upierał?! – Fiffie wytrzeszczyła oczy na miejsce, w którym jeszcze przed chwilą był Teddy.

   No właśnie. Sęk w tym, że już go tam nie było.

   Ja, Domie, Pocky, Fiffie i Jake zbiegliśmy jak najszybciej w dół po ławkach. Ale Ted był daleko przed nami i w bardzo krótkim czasie znalazł się na samym środku boiska, gdzie jak gdyby nigdy nic wycelował różdżką w ziemię i ryknął:

   BOMBARDA MAXIMA!

  Wielki wybuch wstrząsnął połacią stadionu. Ziemia zadrżała, a my zachwialiśmy się – osoby, które były najbliżej wybuchu, w tym Spell i Sherry, poprzewracali się. W powietrzu przeleciały grudki ziemi i poderwane zaklęciem fragmenty wypielęgnowanego trawnika, po czym na stadionie zapanowała cisza jak makiem zasiał – wszyscy wpatrywali się w Teddy’ego okrągłymi oczami.

   I oczywiście kto jako jedyny w tej sytuacji jeszcze się nie ogarnął…?

 

— LUPIN!! – wyrzucił z siebie Spell, również wytrzeszczając na niego gały. – POPIEPRZYŁO CIĘ?! CHCIAŁEŚ NAS ZABIĆ?!

   Doprawdy, jakbyś sam przed chwilą nie chciał się pozabijać z Sherry Power.

— GRYFONI, NA LEWO, KRUKONI, NA PRAWO I KONIEC DYSKUSJI! – przekrzyczał go dźwięcznie Ted, przykładając sobie różdżkę do gardła.

— Ale my pierwsi tu byliśmy…! – zapiszczała Sherry rozhisteryzowanym głosem. – Nie masz prawa tu rządzić, nie jesteś kapitanem żadnej z drużyn…

— ALE JESTEM PREFEKTEM! – wydarł się Ted, przy czym bynajmniej nie musiał już sobie pomagać różdżką. – I nic mnie nie obchodzi, że ty też nim jesteś! Mam prawo złożyć na ciebie raport jako na kapitankę drużyny i pozbawić cię tej funkcji!

   On… on naprawdę powiedział to do…

   Do…

…Sherry Power? – wyszeptała Pauline z niedowierzaniem. Wyglądała na zachwyconą.

   I w ten oto prosty sposób pokój na nowo zapanował we wszechświecie.

   Do końca dnia trwał nabór do drużyny krukonów i trening gryfonów, oba przeprowadzane na odrębnych połowach boiska. Po środku wielkiej, czarnej dziury w trawniku, którą sam zresztą wyczarował, stał Teddy, pilnując, aby oba domy ponownie nie rzuciły się sobie do gardeł. Ja, Fiffie i Pocky wróciłyśmy na bezpieczne trybuny, skazane na towarzystwo Brendy, która już na miejscu zabrała się za pisanie żywej relacji z miejsca zdarzenia.

  — Jaki nagłówek byłby lepszy… – mamrotała ze zmarszczonym czołem, gryząc zawzięcie różowe pióro nad swoimi bezładnymi notatkami. – „Stadionowy Armagedon”?... A może bardziej konkretnie, z jakimiś sławnymi nazwiskami… „Starcie tytanów – Power vs Wood”…! Taaak, to jest mocne, całkiem a całkiem, powiedziałabym nieskromnie, zaczepiste…! – Nagryzmoliła to na pergaminie. – Dobra, inne opcje… „Orły kontra lwy”?? Nie, nie, zbyt politycznie, domy mają się niby jednoczyć… „Quidditch od kulis”… Albo „od kuchni”…! W końcu Spell o mało co się nie usmażył…

Bitwa o Stadion! – zawołałyśmy ja, Pocky i Fiffie równocześnie.

   Brenda possała koniuszek pióra w największym skupieniu.

— No dobra! – wykrzyknęła wreszcie, wyjmując pióro z ust. – Niech będzie „Bitwa o Stadion”! A to z Power i Woodem dam jako podtytuł! – dodała, wyraźnie zachwycona własnym pomysłem.

   Ja, Pauline i Fiffie spojrzałyśmy tylko po sobie, czym bardzo szybko odwróciłyśmy wzrok.

   Z naborów wróciliśmy dopiero wieczorem.

   A wyszliśmy całkiem zwycięsko z tej bitwy. Kiedy w końcu nadeszła próba pałkarzy, Dominique rąbnęła pałką w tłuczka tak mocno, że omal nie wybiła go do bramek na połowie gryfonów, przez co z miejsca została przyjęta do drużyny, czym podniecała się oczywiście przez całą drogę do chatki Hagrida.

   — Pokonałam Setha Sorensa, haha! – śpiewała, idąc przez błonia niemal w podskokach, na barkach niosąc triumfalnie swoją zwycięską miotłę. – I omal nie trafiłam w Pickeringa, a był na samym końcu boiska! Power szczęka opadła jak to zobaczyła, powiedziała, że w życiu nie spodziewałaby się po takim chuchrze jak ja, takiej siły uderzenia… – W tym miejscu pozwoliła sobie na złośliwy, acz uroczy śmieszek pełen satysfakcji. – Jeszcze się zdziwi, ilu gryfonów jej nabiję podczas meczu! Nie pożałuje, może nawet uda mi się rąbnąć w piękną buźkę Spella i skrzywić ją na wieki wieków, albo poprawić Cecillii Lover nos…!

   Zwolniłam nieco kroku, odłączając się od Teda, Domie i Fiffie, aby iść razem z Pauline, która została nieco w tyle.

   Słońce ponad zamkiem zachodziło już z wolna. Przez błonia w stronę szkoły szli rozgadani gryfoni i krukoni, jakby kompletnie nie zmęczeni ani walką, ani wyciskającym z nich ostatnie poty treningiem. Spokój powoli ogarniał przestrzeń wokół narażonego dziś na wybuch stadionu, którego zabudowa rysowała się ciemnymi wieżyczkami na tle poróżowiałego nieba. Z chatki Hagrida sączyła się w ten różowy bezkres cienka wstążka szarego dymu, a z okien złote, ciepłe światło padało na pożółkłą trawę. Drzewa w Zakazanym Lesie pięły się w górę, ciemne, tajemnicze i nieruchome. Pomiędzy nimi rozciągała się zimna, niebieskawa mgła i mrok.

   Zakazany Las. Miejsce, o którym myśli nawiedzały mnie bardzo często od powrotu do szkoły. Trudno było mi je właściwie zaszufladkować. Czy wiązały się ze strachem, z traumą spowodowaną tym, co się tam ostatnio wydarzyło…? Czy może raczej z tęsknotą za pogodnymi popołudniami, w które wymykałyśmy się tam pod peleryną niewidką, które spędzałyśmy w naszej chłodnej, zielonej Kryjówce…?

   Co się stało z Cristal?

   Lekki wiatr powiał od strony lasu, podrywając do góry kolorowe listki i nasze rozpuszczone włosy.

   — Wiesz co – zagadnęła nagle Pauline, pozornie zdawkowym tonem, choć przecież wiedziałam, że jej myśli dalekie są teraz od spraw codziennych. – Ostatnio… ostatnio mam dziwne sny. Śni mi się ciągle, że… – zawahała się lekko, wciąż spoglądając w stronę drzew, zupełnie tak, jakby ten powiew przejął ją nagle zimnym dreszczem – …że jestem znowu w lesie. I że Cristal mnie gdzieś prowadzi… Zawsze w to samo miejsce…

— Do Kryjówki?

   Pauline odgarnęła lekko włosy, wyraźnie zakłopotana. Oczywiście, obie nie byłyśmy zbyt otwarte, ani wylewne. Przyjaźniłyśmy się, ale obie nie byłyśmy przyzwyczajone do zwierzeń.

   A i ja czułam się w tym momencie zakłopotana. Wcale nie dlatego, że Pocky czyniła mi właśnie wyznania – po prostu zdziwiłam się nagle tym, że mnie Cristal nie śniła się ani razu. Tak właściwie, od dawna nic mi się nie śniło.

   Dlaczego tak było…?

— Idziecie, czy nie?! – usłyszałyśmy naglący głos Fiffie. Oderwałyśmy wzrok od linii drzew, po czym podążyłyśmy czym prędzej za nimi.

   W chatce Hagrida ogień płonął wesoło na kominku. Lśnił cynowy dzban z wrzątkiem na herbatę, kubki jak zwykle były wielkości kubełków, nad naszymi głowami jak zwykle wisiały całe konstelacje rondli i dziwnych leśnych skarbów, a na stole jak zwykle stał do naszej dyspozycji talerzyk ze specjałem Hagrida, czyli ciasteczkami twardymi jak kamień. Pauline zasiadła na jego ogromnym fotelu, z dyndającymi z niego nogami wyglądając na jeszcze mniejszą, niż była w rzeczywistości, a my zasiedliśmy wokół okrągłego stołu. Oczywiście Domie i Fiffie usta się nie zamykały – najpierw jedna przez drugą opowiedziały Hagridowi cały przebieg Bitwy o Stadion, potem akcję przeprowadzoną przez Teddy’ego, a jeszcze potem zwycięstwo Dominique i uzyskanie przez nią funkcji pałkarza. Hagrid wyglądał na bardzo zajętego tymi opowieściami.

   — Ja tam na miotły troszkę przyciężki, ale nie żebym się nie znał na quidditchu! Rozumie się, przygrzmociłaś tym tłuczkiem jak należy! – zagrzmiał, a Di aż zarumieniła się z ukontentowania. – O tak, twój wujek George to chyba pęknie z dumy, ot co! Weasley’owie mają w rodzinie kolejnego pałkarza! A ty Vicky co, nadal trzymasz się ziemi? – Mrugnął do mnie, na co ja również uśmiechnęłam się, choć nie bez lekkiego przerażenia samą wizją oderwania stóp od podłoża. – A ty to pewnie wolisz trzymać się książek, co Teddy? – zwrócił się do Teda, dolewając mu hojnie herbaty do jego kubka.

— Hagridzie, czy to dzisiejsza gazeta? – zapytała Pocky, biorąc Proroka Codziennego pozostawionego na ogromnym oparciu fotela.

— A tak – rzucił nieuważnie Hagrid. – Możesz se poczytać jak masz ochotę.

   Pocky rozwinęła gazetę, całkiem się za nią ukrywając. Hagrid spoważniał nagle, westchnął, pokręcił głową.

— Źle się dzieje, słuchajcie – powiedział ponuro, po czym sięgnął po skamieniałe ciasteczko i chrupnął nim donośnie. – W ministerstwie jakieś szmery, nie szmery… Coś się kroi, mówię wam.

— Tak? – Dominique podniosła raptownie głowę, jak hipogryf na widok wyjątkowo spasionej fretki.

   Pauline tylko uniosła nieco wyżej Proroka, wciąż milcząc, choć byłam prawie pewna, że wcale nie zajmuje się czytaniem. Fiffie, która od dłuższego czasu maczała ciastko w herbacie, aby je rozmiękczyć, znieruchomiała, wpatrując się w Hagrida. Ja tylko odchrząknęłam lekko, po czym nie patrząc na nikogo, zajęłam się swoimi wyrobami z muszelek. Tylko jedna osoba poza mną, również nie patrzyła na Hagrida. Miałam nieodparte wrażenie, że Teddy obserwuje mnie znad swojej herbaty.

   Tymczasem Hagrid napił się ze swojego ogromnego kubka.

— Ja tam się w niczyje sprawy nie wtrącam, skąd! Ale coś mi się widzi, że coś większego się święci. A w Biurze Aurorów, to już chyba dawno tyle roboty nie mieli. Mnoży się to czarnoksięskie plugastwo i mnoży, chociaż już niby wygraliśmy i wszystko powinno być w porząsiu… – Znowu pokręcił brodatą głową. – Na sto galopujących gargulców, za stary już na to jestem, ot co…

— Ale chyba nie będzie nowej wojny? – zapytała Fiffie, z wrażenia aż upuszczając ciastko do herbaty.

— Nowej wojny? – powtórzył Hagrid. – Gdzie tam! Teraz, kiedy Kingsley Shacklebolt jest ministrem? A Minerwa McGonagall dyrektorem Hogwartu? Nie ośmielą się choćby kichnąć, aurorzy od razu złapią ich za nosy, żeby im je wytrzeć…

— Ale szmery są – stwierdziła Fiffie. – Sam tak przecież powiedziałeś…

   Troszkę za głośno wysiorbałam mały łyczek ze swojej ogromnej filiżanki. Teddy wciąż mi się przyglądał.

— Szmery są – przyznał Hagrid. – Trudno ukryć, cholibka. Choć Prorok oczywiście tai co nieco. Były te całe porwania, tych bidaków ani widu, ani słychu, ślad po nich zaginął, kamień w wodę… To musi być jakaś grubsza sprawa… Kropka w kropkę jak szmalcownicy za Drugiej Wojny…

   Dominique i Fiffie wpatrywały się w Hagrida jak w obraz. Odłożyłam swoją łyżeczkę na spodek, starając się to robić najgłośniej jak się da.

   Teddy wstał od stołu.

— Eee… przepraszamy Hagridzie, ale… Victoire, możesz pozwolić na słówko? – zapytał mnie, kładąc znaczny nacisk na ostatnie słowa.

— Co? – zdziwiłam się. – Teraz?

   Tylko kiwnął głową, choć trudno było mieć wątpliwości co do tego, że było to kiwnięcie raczej nie znoszące sprzeciwu. Pozbierałam swoje muszelki, po czym ja i Teddy wyszliśmy z chatki.

   Niebo było już krwistoczerwone, światło zachodu padało na spłowiałą łąkę pąsowym cieniem. Stanęliśmy przy pomarańczowych dyniach rosnących przed chatką. Były zastanawiająco duże, podejrzewałam, że Hagrid nieco wspomógł je swoim różowym parasolem, aby wyrosły jeszcze przed Nocą Duchów.

   Oparłam się o jedną z nich.

— Tedzie Lupinie, naprawdę mógłbyś nie wywoływać mnie z chatki tylko dlatego, że nie chcesz słuchać o Drugiej Wojnie.

— A ty Victoire Weasley, przede wszystkim mogłabyś przestać się tak zachowywać.

   Wyprostowałam się, robiąc zdziwioną minę. Teddy patrzył na mnie bardzo poważnie – szczerze mówiąc, robił to przez cały czas odkąd weszliśmy do chatki. A konkretniej, odkąd Hagrid rozpoczął temat „szmerów”. Temat, o którym Teddy wiedział doskonale, jak bardzo mnie drażni.

   W pociągu powiedział mi, że wie, o co mi chodzi. Ale wcale nie wiedział.

— Możesz mi wyjaśnić, dlaczego to robisz? – zapytał teraz całkiem spokojnie. – Przecież sama dobrze wiesz, że to nie ma sensu. To, że nieco głośniej odstawisz łyżeczkę, nie sprawi, że przestaniemy się interesować tym, co się dzieje.

   Milczałam. Ted westchnął lekko, wyraźnie już poirytowany.

— Przecież cię znam! Ty nie jesteś taka. Nie wmówisz mi, że to wszystko cię nie rusza.

— Może tylko ci się wydaje, że mnie znasz – odparłam chłodno, krzyżując ręce na piersiach. – Uważaj tylko, żebyś się nie rozczarował.

   Oczywiście, że mnie znał. Znał mnie lepiej, niż ktokolwiek inny. W tym jednak momencie chciałam go jedynie rozproszyć, wytrącić z równowagi, aby zmusić go do zejścia z niewygodnego dla mnie tematu. Dużo wysiłku wkładałam we wmawianie sobie, że nie chcę żadnych przygód.

   A on chciał to zniszczyć. Moja twierdza była zagrożona, odsłonięta na widok wroga.

  Tylko czy Teddy jest moim wrogiem…?

  Tak. Moim wrogiem jest każdy, kto próbuje mnie spenetrować, odczytać. Jemu zazwyczaj udawało się to bez mojej pomocy. Ale nie tym razem.

— Znam cię lepiej niż siebie samego! – wytrzeszczył na mnie oczy z niedowierzaniem, jakbym zarzuciła mu, że nie zasługuje na Wybitnego z OPCM.

— To ciekawe, bo ja sama nie znam siebie zbyt dobrze.

— I dlatego postępujesz wbrew sobie? – zapytał, po czym zmarszczył brwi. – Czy ty się po prostu boisz?

— Nie boję się! – zawołałam, zanim zdążyłam się powstrzymać, czując narastającą złość i strach. Nie wtrącaj się Tedzie Lupinie tam, gdzie cię nie proszą… Nie wtrącaj się…!

— Tak, boisz się! – odparował Teddy. – Miało już nie być żadnych kłamstw. Dlaczego kłamiesz, Victoire?

— Nie kłamię, po prostu staram się być rozsądna!

— A więc to rozsądek ci mówi, żebyś ignorowała wszystko wokół siebie? Rzeczywiście, to bardzo rozsądne! A może boisz się, że stracisz przyjaciół…? Cóż, jak na razie świetnie ci to wychodzi…

— Może wyleciało ci to z głowy, ale już omal nie straciłam jednego!

— To może powiedz to głośno, jaki masz problem? Nie możesz ciągle oczekiwać od ludzi, że będą czytać ci w myślach, albo zgadywać, o co ci tak naprawdę chodzi! Przestań robić z siebie chodzącą tajemnicę! Choć raz powiedz coś wprost, szczerze, po prostu wyrzuć to z siebie!

— Chcesz wiedzieć?! Proszę bardzo! O to! O to mi chodzi! – krzyknęłam, chwytając go gwałtownie za nadgarstek i podciągając ku górze jego rękaw.

   Cisza.

   Cisza większa, niż na stadionie po rzuceniu Bombarda Maxima.

   Białe, zgrubiałe blizny biegnące od wewnętrznej strony łokcia na zewnątrz przedramienia, niemalże do nadgarstka. Zazwyczaj dobrze ukryte, teraz padło na nie krwawe światło chylącemu się ku linii horyzontu słońca, uwydatniając ich straszność, potworność.

   Ted gapił się na mnie, jakby raził w niego piorun. Usta miał lekko otwarte, jakby chciał coś powiedzieć, ale widocznie nagle wszystkie słowa wyparowały mu z głowy. To dobrze, bo powiedział już wystarczająco dużo.

    Wręcz za dużo.

— Nadal nie rozumiesz?! – zapytałam drżącym głosem, ale w tej chwili nie dbałam już o to. Wciąż ściskałam go za nadgarstek kurczowo. – Po prostu nie chcę znowu doprowadzić do tego…! Nie stałoby się to, gdyby nie ja… To moja, cholerna wina!

   Wciąż widocznie nie mógł wyrzec słowa. Może nie chciał, a może nie mógł zaprzeczyć.

   Pewnie to drugie. Tak, na pewno. Wiedział, że mam rację.

   Obrócił lekko trzymaną przeze mnie rękę i także ujął mój nadgarstek.

   I tak staliśmy przez chwilę, nic nie mówiąc, oboje zbyt poruszeni, żeby zdobyć się na jakiekolwiek słowa. To nigdy nie powinno się wydarzyć, a wydarzyło się tylko przeze mnie, przez mój niemądry upór. Teraz oboje ponosimy tego konsekwencje, oboje musimy się z tym borykać… A mimo to, do tej pory nie przyznawaliśmy się do tego ani przed sobą samymi, ani przed sobą nawzajem. Może to był błąd? Miało już nie być kłamstw. Ale co jeżeli piękna Victoire Weasley, doskonała uczennica, dobra siostra i córka, jest jednym wielkim kłamstwem?

   Ja naprawdę nie znam siebie. Czego mogę się po sobie spodziewać? Czego?

   Odchrząknął lekko, przerywając ciszę.

— Victoire, to bardzo…

   Ale nie dokończył. Drzwi od chaty otworzyły się i zza nich wyłoniła się brodata twarz Hagrida.

   — Co wy tak długo robicie na tym dworzu…?

   Błyskawicznie rozłączyliśmy ręce, Teddy schował blizny za plecami.

— Eee… już idziemy…

— No, lepij chodźcie…! – powiedział Hagrid dosyć dziwnym tonem, po czym zniknął z powrotem za framugą.

   Ja i Ted zerknęliśmy na siebie, po czym weszliśmy do chaty.

   A w chacie bynajmniej nie panowała sielska atmosfera. Hagrid miał zatroskaną minę, Fiffie była po prostu w szoku, a Dominique wpatrywała się z lekkim przestrachem w Pauline, która z kolei wyglądała na totalnie rozstrojoną emocjonalnie.

   — O, wreszcie! – krzyknęła na mój widok, z udawaną beztroską, za którą wyraźnie tliła się wściekłość. – Jesteś Victoire. Chcesz coś zobaczyć? – Spojrzałam na nią zaskoczona, a ona cisnęła na stół Prorokiem Codziennym. – Proszę bardzo, poczytaj sobie! O, dokładnie tutaj.

   Wskazała na jakąś malutką wzmiankę pod artykułem, napisaną małym druczkiem.

   Ale jej treść zdecydowanie nie korespondowała z umiejscowieniem i wielkością czcionki. Jasno wynikało z niej, że Winnifreda Broomstick – pierwsza porwana – nie żyje.



TADADADAM.
Ciąg dalszy nastąpi!
Rozdział pojawia się trochę później niż miał być, ale same rozumiecie -
w międzyczasie zdążyłam obejrzeć dwa seriale, zacząć trzeci, przeczytać dwie książki i pół trzeciej, a to naprawdę potrafi człowieka rozproszyć.
Rozdział mocno fanfickowy, wiecie, klaty i te sprawy (hehe), ale powiem Wam, że całkiem dobrze się przy nim bawiłam, mam nadzieję, że Wy też.
I mam nadzieję, że mimo wszystko ostatnia scena uczyniła go nieco bardziej wartościowym.
No cóż, czekam na opinie, jak zwykle!


 

Nox/*

~ Tita









8 komentarzy:

  1. Co tu się zadziało.....????!!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyżbym wywołała u kogoś mały szok mózgowy?! ~Tita

      Usuń
  2. (Dobra, komentarz pewnie wyjdzie bardzo bełkotliwy, ale sporo rzeczy chcę napisać jednocześnie.)
    Uwielbiam to, że Twoi bohaterowie czasami są tak bardzo nieidealni, drażniący, zachowują się w sposób, który mi się nie podoba. Ale chyba każdego, którego jest trochę więcej, lubię na swój sposób. Od Brendy, przez paczkę Puchonów, po takiego Spella Wooda i Sherry Power., czy Orellię. Nie wiem czemu, ale naprawdę lubię czytać o nich wszystkich, podoba mi się ta różnorodność, że każdy jest inny, że chyba każdy czasami mnie drażni (jak np. wtedy, kiedy Teddy spalił gazetki Brendy, albo teraz, kiedy męczy się z tymi pierwszakami i widać, że ma ich dość i chyba najchętniej zamknąłby ich w klatce, ale nie dlatego, że kocha na nich patrzeć). Victoire, którą zawsze lubiłam (ale ja tutaj wszystkich lubię, no, Booracka Juniora również, Boorack normalny też jest ciekawy!), teraz lubię jeszcze bardziej, kiedy wyszła na jaw ta jej wilowatość. To jaka jest zagubiona. Oni wszyscy są tak bardzo nieidealnie – czasami zwyczajnie brzydko – ludzcy.
    Ten rozdział mnie urzekł, właśnie przez to, że – jak napisałaś – wyszedł miejscami mocno fanfcikowy (to chyba dobrze, że jesteś tego świadoma) i było więcej brzydkiego języka niż w takiej pierwszej części. I to, jak na koniec stał się spokojniejszy, znowu te nawiązania do przeszłości, przez które mam łzy w oczach (poważnie, ale mnie to cieszy, nie przeszkadza mi moja), rozmowa Vi i Teddy'ego, niepokój we mnie, który wywołał Hagrid i to jego, że coś się kroi, bo to już było w przeszłości. No.
    Jeszcze pozwolę sobie odpisać na odpowiedź na komentarz w poprzednim i jeszcze bardziej poprzednim rozdziale:Wiesz, w pierwszej chwili mój wewnętrzny buntownik chciał przestać na jakiś czas komentować, ale potem pomyślałam, że – hej, nic dziwnego, że się możesz czuć sfrustrowana tym brakiem, zwłaszcza, że kiedyś były, a teraz zostały tylko wyświetlenia. No i zmotywowałam się do wzięcia w garść i nie znikania z tej części internetów, kiedy zaczynam przeżywać jakiś pseudokryzys osobowościowy, bo ja naprawdę lubię umilać ludziom dzień moimi nieidealnymi komentarzami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie przeszkadza mi moja płaczliwość)*
      A w tym nie komentowaniu chodziło też o przestanie czytania, bo kiedy nie komentuję, to niemal nigdy nie czytam tylko odkładam na później.

      Usuń
    2. O, jak mnie to cieszy, że moi bohaterowie nie są idealni! Głównie do tego dążę, nie chcę, żeby postaci były sztuczne i nudne. Także to co napisałaś, to dla mnie naprawdę spory komplement.
      Brzydkiego języka...?! Ojej. Ja tam nie przepadam zbytnio za wulgaryzmami, na tym blogu też je cenzurowałam, jeżeli już musiałam je wstawić (Malva-Loreine, haha). Aczkolwiek nawet ja nie mogę się nie zgodzić z tym, że niekiedy mocniejsze słowo to najlepsza puenta dla sytuacji... choć przykro to przyznać. W każdym razie, cenzura na blogu obowiązuje, to zastrzegam.
      Vi i Teddy mi się ładnie rozwinęli przez tę narrację, więc na pewno będzie więcej takich momentów z nimi.
      Życzę jak najmniej pseudokryzysów osobowościowych. Ten komentarz naprawdę bardzo umilił mi dzień!
      Pozdrawiam i do następnego nieidealnego czegoś - mojego rozdziału i Twojego komentarza xD ~ Tita

      Usuń
  3. Ojoj, trzecia...
    Przeczytałam rozdział już wczoraj, aczkolwiek skomentować mogłam dopiero dzisiaj :c
    Ta chwila w Wielkiej Sali, komentarz Simona i odpowiedź Pocky, to było takie pockemonowate że aż się rozpłynęłam, autentycznie! Podoba mi się też Tedoire, ta ich rozmowa pod chatką Hagrida, tak krzyczałam w myślach: TED, POWIEDZ JEJ COŚ, TED, NIE MILCZ, TED, ZRÓB COŚ!
    Ale nasz Prefekciunio najwyraźniej nie ma jakichkolwiek umiejętności w oklumencji (pewnie źle napisałam, ale trudno XD), skoro nie zrobił zupełnie nic...
    Bitwa o Stadion, ach, cud, miód, malina! Sherry vs Spell, krukoni przeciwko gryfonom, amatorzy przeciw profesjonalistom, jatka stulecia, po prostu Hogwart! Do tego Twój styl pisania dodał tej "walce" tego czegoś, propsuje! *-*
    Już nic nie mówię o naszym prefekcie, który faktycznie odzyskał swój honor, bynajmniej w moich oczach! Ted, rodzice byliby z ciebie dumni!
    Już nic nie mówię o Dominique i Sherry w jednej drużynie, ale myślę, że słowa Victoire co do dwóch słońc jak najbardziej trafiają w tą sytuację... i półnagi Spell! Dzięki dzisiejszemu rozdziałowi zaczęłam jeszcze bardziej doceniać te serduszka wypadające z różnych miejsc, które zrobił Simon...to było zrobione na Spellu, nie? Sorki, dopiero się obudziłam, więc przepraszam za ewentualną pomyłkę!
    Cóż, Victa musi w końcu ulec reszcie, czekam na to równie mocno jak na kolejny numer Accio Ploty, gdzie Brendaa (mam nadzieje ze szczegółami) opisze Bitwę o Stadion...hehe...
    No cóż, co by więcej mówić? Warto było czekać, mimo to mam nadzieję, że następny rozdział pojawi się przed końcem moich ferii!

    Pozdrawiam i życzę weny,
    Nez

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, spadek kondycji! Zazdroszczę ferii i wstawania o 13, serio!
      Haha, wiedziałam, że ktoś wyłapie tego maluśkiego Pockemona, a kto inny mógłby to być, jeżeli nie autorka hymnu o nim? Ot, taki mały eksperymencik xD
      Oklumencja to obrona przed legilimencją... Więc może Teddy zamknął po prostu przed Tobą dostęp do swojego umysłu...
      A tej Bitwy o Satdion miało nie być, miała być tylko kłótnia... no ale cóż, wybuchu w gabinecie Booracka też z początku miało nie być... a wtedy nie byłoby całej tej historii!
      Tak, serduszkowy eksperyment był przeprowadzony na Spellu. Przez Paczkę Puchonów i Simona, z inicjatywy Simona xD
      Wiesz co, czasami artykuły z Accio Ploty będą się pojawiać w rozdziałach... Ale jeżeli ktoś chciałby zobaczyć całokształt gazetki... Hmmm, cały czas myślę nad pewnym projektem.
      No cóż, ja mam szkołę w tym tygodniu, także niestety nie jestem w stanie zagwarantować, że zdążę z rozdziałem... Ale oczywiście się postaram.

      Dziękuję za komentarz! ~ Tita

      Usuń
  4. UWAGA: TEN KOMENTARZ JEST TOTALNIE BEZ ŁADU I SKŁADU.CZUJCIE SIĘ OSTRZEŻENI.
    .................................
    Witam i przepraszam za spóźnienie. Cieszę się z nowej notki, to po prostu taki prezent na ferie. I...ten no... BITWA O STADION!!! Jeju biedna Domi. Ona chciała dostać się do drużyny w cywilizowany sposób ale najwyraźniej się nie da. Brenda, co ty masz w tej główce, że takie rzeczy wymyślasz? Przecież Victorie + miotła = katastrofa. A Sherry Power to chyba teraz mój bogin, naprawdę. Wrrr, Wood. Co on tam w ogóle robił?! Nic tylko tam jest i uważa się za niewiadomo kogo. I Teddy: Dobrze mu powiedziałeś!Uuu, Power + Wood = starcie tytanów. Ehh te pierwszaki... A co do rozmowy Victorie i Teda:Vicka powiedz mu prawdę, przecież wiem, że ty też się tym przejmujesz i nie bądź taką tajemnicą! A właśnie tajemnice. Może w lochach naprawdę otworzono drugą Komnatę Tajemnic. Tak, więc droga Pocky nic tylko życzyć weny. Pozdrawiam.
    ~ Skyler

    OdpowiedzUsuń

Jeżeli sądzisz, że w dobie komputerów sztuka komentowania zanikła... (zwłaszcza wśród czytelników), to niezawodny znak, że jesteś
MUGOLEM❣